czwartek, 9 lutego 2017

Rozdział XXII – Natchniony z Dunlain

     Do Midden zeszliśmy zaraz po porannych zajęciach. Do piwnic prowadziły dwa wejścia. Jedno znajdowało się na dziedzińcu, drugie w Komnacie Spokoju, tuż pod schodami. Była to zwykła, drewniana klapa, osadzona w posadzce, a pod nią trzeszcząca, widać dawno nie używana drabina. Zresztą, niezbyt długa. Już po chwili stanęliśmy na kamiennej, nieco wilgotnej posadzce.

Akademia w Zimowej Twierdzy - Midden

     Wciągnąłem powietrze. Zapach powietrza w tych lochach był zupełnie inny, niż w norskich podziemiach. Oprócz normalnego, piwnicznego zapachu wilgoci i zmurszałych murów, nie wyczułem nic. Przeciwnie, wydało mi się świeże i rześkie. Z pewnością piwnice miały jakieś połączenie ze światem zewnętrznym. Nic dziwnego, skoro magiczna eksplozja mocno okroiła fundamenty Akademii, a zatem również piwnice. Z pewnością znajdziemy jakiś chodnik, prowadzący donikąd – a raczej w przepaść. Miałem tylko nadzieję, że siedziba Natchnionego nie ucierpiała i on sam również.

     Skierowaliśmy się ku jaśniejącemu wylotowi krótkiego, wąskiego korytarza. Przecisnęliśmy się przez wąskie przejście i znaleźliśmy się w czymś w rodzaju holu. Prostokątne pomieszczenie miało okna – zakratowane, ale czuć było przepływ powietrza i docierał stamtąd słaby blask dnia. Z pewnością za nimi było jakieś urwisko, skąd dolatywało do nas świeże powietrze. Pomieszczenie miało schody, prowadzące w dół, a naprzeciwko nich znajdowało się wejście do kolejnego korytarza, nieco szerszego.

Midden - dawne piwnice Akademii

     - Kiedyś pewnie składowano tu jakieś rekwizyty – stwierdziła Lydia, rozglądając się po pomieszczeniu. – Albo żywność, bo chłodno.

     - Musiało to być dawno temu – odparłem. – Bo dziś nie ma po tym nawet śladu.

     Zagłębiliśmy się w krótki korytarz, który szybko rozwidlił się na dwa inne. Na rozwidleniu leżały szczątki jakiegoś szkieletu. Spojrzeliśmy po sobie. Wzruszyłem ramionami i wybrałem prawą odnogę. Nie na długo. Prowadziła prosto do otwartej, okratowanej celi. Pustej…

     - Wracamy? – spytała Lydia.

     Omiotłem wzrokiem puste pomieszczenie. Więzienie nie wyglądało na takie, które miałby jakieś tajne przejście. Z pewnością niczego tu nie było. Skinąłem głową. Wróciliśmy do rozwidlenia i wybraliśmy lewą odnogę. Ta doprowadziła nas do schodów, prowadzących w dół. A tam znajdowała się rozległa, choć niska komnata, której strop podparty był całym szeregiem kolumn. Wyglądało to jak… Jak sukiennice, w których handlarze rozkładali swoje kramy w cesarskich miastach. Tylko zamiast przekupek, czekał tam na nas lodowy upiór.

     Rzucił się na Lydię znienacka, zza węgła. Wprawdzie niezwykły refleks mojej towarzyszki uratował ją przed poważniejszymi obrażeniami, ale potwór zdołał ją zahaczyć mroźnym zębem. Wielkiej krzywdy jej nie zrobił, bowiem ząb osunął się po elfich blachach i nie dotknął ciała, zdołał jednak przekazać część magii mrozu, która na krótki czas obezwładniła jej lewe ramię. Upiór był za blisko Lydii, żeby zastosować magię ognia. Rzuciłem łuk, pewien, że i tak z odległości dwóch kroków nie trafię szybkiego stwora. Chwyciłem miecz. Przedświt, zaklęty ogniem, szybko rozprawił się z potworem, który z sykiem zamienił się w kupkę plazmy.

     Przywołałem zaklęcie Uzdrawiający Dotyk i rzuciłem w stronę Lydii porcję uzdrawiającej magii. Skinęła głową, zapewniając że wszystko w porządku. Ale znałem ją nie od dziś. Rzuciłem jeszcze jedną porcję.

     Z „Sali Kolumnowej”, jak nazwała ja Lydia, prowadził korytarz w prawo, po chwili znów skręcając w prawo i kończył się schodami w dół, gdzie otwierała się przed nami rozległa, okrągła komnata. A raczej dwie komnaty, przylegające do siebie.

Okrągłe komnaty w Midden

     Pierwsza była prawie pusta. Jedynie pod ścianą stał drewniany stolik, jakiś pusty regał i sfatygowane, rozlatujące się krzesło. Leżała na nim jakaś księga. Ale prawdziwie zadziwiła mnie druga komnata, wyglądająca jak… Jak nie wiem co. Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Niemal całość zajmował jakiś magiczny zapewne, okrągły warsztat. Wyglądał dość nieziemsko, jak okrągły, ocembrowany basen, tylko zamiast wody, była w nim tafla gładkiego, wklęsłego szkła. Po stronie wejścia był jakiś pojemnik z uchwytem. Ciekawe, do czego to służy…

     - Do przywoływania atronachów – odezwała się Lydia.

     Spojrzałem na nią zdziwiony. Ona tymczasem kartkowała leżącą na stole księgę.

     - Ciekawe – mruknęła. – Tu wypisano składniki, potrzebne do przywołania atronacha. Trzeba je umieścić w pojemniku i pociągnąć za uchwyt…

     Rzuciłem okiem na okładkę. „Kuźnia atronachów – instrukcja” – głosił tytuł. Zajrzałem Lydii przez ramię. Miała rację. To była kuźnia atronachów. Zastanawiałem się tylko, po co, skoro znacznie łatwiej można było przywołać atronacha z Otchłani.

     - Nie każdy włada magią przywołania – odrzekła zamyślona. – Ciekawe, czy i mnie by się udało…

     Okazało się, że mamy wszystkie potrzebne składniki do przywołania atronacha lodu. Nie pamiętam już, co było tam potrzebne. Na pewno sole mrozu, których garstkę miałem w torbie. Potem coś jeszcze i jakiś kamień szlachetny, chyba szafir. Dość, że podałem to wszystko Lydii, która podekscytowana umieściła to w komorze kuźni. Na wszelki wypadek chwyciła kostur ognia, zanim pociągnęła za uchwyt. Widząc to, chwyciłem mój Łuk Pożogi i nałożyłem szklaną strzałę.

     Efekt był. Atronach pojawił się niemal natychmiast. Lodowa postać, wysoka jak dwóch dorosłych mężczyzn, zbudowana z grubych, masywnych sopli lodu. Ku mojemu zdziwieniu, natychmiast rzucił się na moją towarzyszkę. Mimo zdumienia, zdołałem napiąć łuk i władować mu strzałę. Zachwiała nim i rozległ się syk topionego lodu, gdy magiczny ładunek ognia przeskoczył ze strzały na korpus daedry. To wystarczyło, żeby Lydia poczęstowała go potężną porcją płomieni z magicznego kostura. Jeszcze jedna strzała i… atronach wyparował, wracając do Otchłani.

     Zdjąłem hełm i otarłem czoło.

     - Ale mnie zaskoczył – westchnąłem. – Przywykłem do tego, że atronach jest posłuszny temu, co go przywołał.

     - Też się nie spodziewałam – pokręciła głową Lydia. – Ale kuźnia działa. I nie trzeba być magiem, by z niej skorzystać.

     - Aż dziw, że nie znaleźliśmy tu kilku zwłok – skinąłem głową. – To niedobrze, gdy takie narzędzie jest dostępne dla kogoś niedoświadczonego.

     - Pewnie dlatego ukryto je w Midden – odparła Lydia. – I zostawiono wąskie przejście, żeby atronach nie miał jak się wydostać. Widzisz? – uśmiechnęła się - Nie jestem magiem, ale przywołałam atronacha!

     Była z tego tak dumna, że aż się roześmiałem.

     - Ale ty nie jesteś nieopierzoną studentką – odparłem. – Jesteś doświadczoną wojowniczką i wiesz, jak sobie radzić z atronachami.

Midden - Kuźnia Atronachów

     Objęliśmy się i pocałowaliśmy, wybuchając śmiechem, gdy nasze elfie hełmy sczepiły się podczas pocałunku.

     A potem poszukaliśmy wyjścia. Znaleźliśmy wąski i ciasny korytarzyk i zagłębiliśmy się w niego. Dotarliśmy do kraty, wyglądającej jak więzienna cela. Ale dała się otworzyć bez użycia wytrycha. Wystarczyło szarpnąć. Przejście zawiodło nas do jakiejś komnaty z resztkami tajemniczego ołtarza, przywołującego na myśl prymitywne, animistyczne kulty. Może to zresztą też był jakiś magiczny warsztat. Korytarzyk po prawej doprowadził nas do pomieszczenia, wyglądającego jak atrium. Schody wiodły w górę, ale przejścia tam nie było. Był natomiast draugr… Zauważył nas i próbował dopaść, biegnąć swoi niezdarnym, kołyszącym się krokiem. Nie zdążył jednak zbiec ze schodów, gdy moja strzała położyła go na miejscu.

     W pomieszczeniu znajdował się płytki basen, wypełniony deszczówką. Naprzeciwko były drzwi. Zwykłe, drewniane drzwi. Nie zamknięte na klucz. Za nimi krótki korytarzyk prowadził do następnych, również drewnianych, choć w nieco lepszym stanie.

     „Mrok Midden” – wydrapano na drzwiach. Ciekawe, czy to jakiś dowcip, czy rzeczywista informacja? Otworzyłem je ostrożnie, ale nie ujrzałem niczego mrocznego – tylko schody w dół, nieco oślizgłe, prowadzące do korytarza, który zaraz skręcił w lewo i zamienił się w jasną, lodową jaskinię.

     Sklepienie stanowiła lodowa pokrywa, zapewne topniejąca w cieplejsze okresy. Te jednak zdarzały się tu niezwykle rzadko, zatem pokrywa, narosła przez lata, stała się gruba i twarda jak kamień. Lód jednak był na tyle przezroczysty, że przepuszczał światło dzienne, tworząc całkiem ładny widok. Dno jaskini znajdowało się kilka wysokości człowieka niżej, ale przez środek przerzucono kamienny most. Ostrożnie wstąpiłem na wąską kładkę. Było ślisko i trzeba było bardzo uważać, żeby nie spaść, co zapewne skończyłoby się skręceniem karku. Przeszliśmy jednak bez przygód. Chropowate, specjalnie ryte podeszwy elfich butów zapewniały niezłą przyczepność.

     Za mostkiem znajdowało się wąskie przejście do kolejnej jaskini, równie jasno oświetlonej dziennym światłem. Wyglądało to bardziej jak podwórko jakiejś kamienicy, bowiem przed nami pojawił się ceglany mur z drewnianymi drzwiami, a po prawej stronie schody, prowadzące gdzieś w górę. Spróbowałem otworzyć drzwi – zamknięte na głucho. Żadnego zamka jednak w nich nie znalazłem. Zapewne zamknięto je na zasuwę z drugiej strony. Już miałem udać się na schody, gdy w miejscu zatrzymał mnie jakiś szept.

Mrok Midden

     - Twoja wytrwałość doprowadzi cię jedynie do zawodu – szepnął ktoś zza drzwi.

     Nie był to zwykły szept. Przeciwnie, był… Bardzo niezwykły. Przede wszystkim, potężny. Czy słyszeliście kiedyś potężny szept? Wydaje się to niemożliwe. Potężny może być okrzyk, ale szept? A ten był. Nie dość, że doskonale słyszalny, to jeszcze wibrujący mocą, niski i, choć wydaje się to niemożliwe, dźwięczny.

     Lydia także go usłyszała. Dobyła miecza i wzrokiem wskazała na drzwi. Spróbowałem je pchnąć, potem pociągnąć do siebie. Nic z tego.

     - Wciąż nalegasz? – spytał Szept.

     Nie odpowiedziałem. Bo nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

     - Dobrze, możesz wejść – rozległ się Szept i… Drzwi otworzyły się na oścież.

     Niepewnie postąpiłem naprzód, ściskając w ręce łuk. Krótki korytarz prowadził do niewielkiej, okrągłej komnaty, a tam… Widok był tak niezwykły, że stanąłem w przejściu, a Lydia z rozpędu władowała mi się na plecy. Na środku komnaty znajdowało się ocembrowanie, jako żywo przypominające magiczną studnię, jakie umieszczono na wejściu do Akademii i w komnatach Osiągnieć i Spokoju. Ale nad nią, zamiast wąskiej, delikatnej smugi magicznej poświaty, unosiła się kula światła. Błękitnego, jaskrawego, a jednak w ogóle nie rażącego w nasze przyzwyczajone do mroku oczy. Promieniowało to takim spokojem, że odruchowo przewiesiłem łuk przez ramię, a Lydia schowała miecz do pochwy. Nie czułem lęku. Kula promieniowała taką mądrością i takim ciepłem, że nie mogłem mieć wątpliwości, z kim mamy do czynienia. 

Mrok Midden - pustelnia Natchnionego z Dunlain.

     - To ty jesteś Natchniony z Dunlain? – raczej stwierdziłem niż spytałem.

     - Jestem celem twoich poszukiwań – potwierdził Szept.

     Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale okazało się, że wcale nie musiałem. Natchniony, kimkolwiek był, doskonale wiedział, po co do niego przyszedłem.

     – Próżny twój trud – szepnął. – Już się zaczęło. Ale ci, którzy cię wysłali, nie powiedzieli ci, czego szukają… Czego ty szukasz…

     Prawda. Nie wiedziałem, czego szukam. Do tej pory szukałem po prostu Natchnionego z Dunlain, w nadziei, że on przekaże mi jakieś instrukcje.

     - A niby czego szukam? – spytałem ostrożnie.

     W szepcie Natchnionego wyczułem uśmiech.

     - Pragniesz tego, czego szukają wszyscy studiujący magię. Wiedzy!

     Chwila ciszy…

     - Odkryjesz tylko to: wiedza korumpuje – szepnął znów. – Niszczy… Pożera… Poszukujesz znaczenia, schronienia w wiedzy. Nie znajdziesz go…

     Przez chwilę stałem bez ruchu, po prostu chłonąc promieniowanie natchnionego umysłu. Spoczywałem w naturze umysłu i pewnie dlatego nie targały mną teraz żadne uczucia. Tylko spokój. Natchniony, nieziemski i zniewalający spokój. Rozkoszny spokój… Życiodajny i leczący wszelkie rany na duszy.

     Tymczasem Natchniony odezwał się znów.

     - Thalmorczyk szukał tego samego – szepnął. – Ale znajdzie jedynie własną zgubę, jak wielu innych przed nim.

     Zaświtało mi w głowie.

     - Nie jestem pierwszą osobą, która do ciebie przychodzi? – znów było to z mojej strony bardziej stwierdzenie niż pytanie.

     - Nie – odrzekł Natchniony. – Ale możesz być ostatnią. Ten, który nazywa siebie Ancano, również poszukiwał mojej wiedzy. Choć z zupełnie innych powodów.

     Z podziwem spojrzałem na błękitną kulę. No tak, to był Natchniony. Zapewne wiedział o swych rozmówcach więcej, niż oni sami o sobie. Ancano nie zdołał przed nim ukryć swych prawdziwych zamiarów. I ja też nie zdołam. Inna sprawa, że wcale nie zamierzałem. Nie miałem takiej potrzeby. Moje intencje były czyste.

     Natchniony zresztą potwierdził to po chwili.

     - Twoja ścieżka różni się od innych – szepnął. – Ktoś cię prowadzi, popycha w kierunku czegoś. To dobra ścieżka, którą nie podąża zbyt wielu.

     Ktoś mnie prowadzi. Kto? Ze zdumieniem stwierdziłem, że jest na świecie wiele potężnych bytów, z którymi już się zetknąłem i których opieki doświadczyłem. Nie tylko Siwobrodzi i Psijicowie. Nie tylko Legion i jarlowie. Również Azura, Meridia i… Mara. A Akatosh? Ten, od którego otrzymałem największy dar? A Shor, którego odwiedziłem osobiście w Sovngardzie?

     Poczułem błogość. Taką błogość, jaką daje tylko absolutne bezpieczeństwo i opieka bliskiej osoby. Przy pomocy tylu przyjaciół, chyba dam radę.

     - To ścieżka, która może uratować Akademię – Natchniony potwierdził moje myśli. – Powiem ci, co masz wiedzieć, by dalej nią podążać.

     Odetchnąłem. Z ulgą i jakąś niewypowiedzianą radością. Moje nadzieje się spełniły: Natchniony z Dunlain był przyjacielem. I chciał pomóc.

     - Czego mi potrzeba? – spytałem.

     - Ty oraz ci, którym chcesz pomagać, chcą wiedzieć więcej na temat Oka Magnusa – zaszeptał Natchniony. – Chcesz zapobiec katastrofie, o której jeszcze nie wiesz.

     Skinąłem głową, choć było to niepotrzebny gest. Natchniony z Dunlain wiedział o mnie naprawdę dużo.

     - By spojrzeć przez Oko Magnusa i nie oślepnąć – ciągnął Natchniony, - potrzebujesz jego laski.

     Laska Magnusa… Ciekawe, co to. Zapewne jakiś magiczny kostur.

     - Wydarzenia zmierzają szybko w stronę nieuchronnego końca – zaszeptał Natchniony. – Więc musisz działać bezzwłocznie. Zanieś tę wiedzę swojemu arcymagowi.

     Zatem Savos Aren mógł wiedzieć coś na temat Laski Magnusa. To była cenna informacja. Niestety, ostatnia. Kula światła bowiem zafalowała nagle i… Znikła. Pozostała tylko mizerna smużka błękitu, unosząca się do góry, jak dymek ze zgaszonej nagłym dmuchnięciem witki. Audiencja była skończona.

     Pokłoniliśmy się Natchnionemu z Dunlain. Nie wiedzieliśmy, czy wciąż tu jest, w każdym razie, wyraziliśmy swój szacunek dla miejsca, w którym był przed chwilą. Nie wiem, czy go dostrzegł. Pewnie tak. A najpewniej, w ogóle o to nie dbał…

     Wyszliśmy z komnaty Natchnionego tą samą drogą, którą tu dotarliśmy. Lydia wskazała na schody.

     - Zbadamy? – spytała.

     Skinąłem głową. Skoro tu już jesteśmy, sprawdźmy, co tam jest. I rzeczywiście, na górze, po krótkim wałęsaniu się po korytarzach, odkryliśmy coś dziwnego. Była to rzeźba, wykonana z nieznanego mi stopu. Wyobrażała ludzką rękę, nienaturalnej wielkości. Nie miałem zresztą pewności, czy to rzeczywiście ludzka dłoń. Nie mogłem odgadnąć, czy jest ona zakończona pazurami, czy tylko spiczasto spiłowanymi paznokciami. Czyżby ręka jakiejś daedry? Na wnętrzu dłoni widniał magiczny znak Szkoły Przywołania, wyobrażający Otchłań. Nie wyczułem jednak żadnych magicznych wibracji wokół figury. Zapewne, do wpędzenia jej w magiczny rezonans było potrzebne coś jeszcze. Jakiś inny przedmiot. Może coś, co trzeba włożyć w tę dłoń? Jakiś oręż? Instrument? Narzędzie?

Mrok Midden - tajemnicza rzeźba. Widoczny znak Szkoły Przywołania

     Musiałem przyznać, że stanowiło to widok dość niesamowity. Nie miałem jednak czasu ani nastroju, by się nad tym zastanawiać. Postanowiłem spytać o to przy okazji, po czym ową okazję odłożyłem na później. Na dużo później. Teraz wciąż rozmyślałem nad słowami Natchnionego z Dunlain. Mówił, że trzeba się spieszyć, ale nie powiedział, jak bardzo. Jeśli Savos Aren wie, gdzie znaleźć laskę, będę mógł ją zapewne zdobyć w przeciągu kilku dni. Ale jeśli nie wie… Mogą minąć lata, zanim ją znajdę. Znajdziemy – poprawiłem w myślach, bo jasne było, że Lydia będzie mi towarzyszyć. Ile mam czasu? I czy w ogóle dla Natchnionego czas biegł tak samo szybko, jak dla mnie? Oko Magnusa wydawało się być stabilne. Zapewne, dopóki nikt nie zacznie przy nim majstrować, takim pozostanie. W końcu, przeleżało wieki w Saarthal i nic strasznego tam się nie stało.

     Zamyślony kroczyłem drogą powrotną do Komnaty Spokoju. Wyszliśmy przez klapę w podłodze, po czym Lydia udała się do naszej komnaty, a ja skierowałem się do kwatery arcymaga. Niestety, nie zastałem w niej Savosa. Nie było go także w Arcaneum, ani w Komnacie Żywiołów. Nikt z napotkanych osób nie wiedział, gdzie go szukać. Zrezygnowany, poszedłem do naszego pokoiku.

     Spóźniony obiad, a właściwie kolacja, bo zaczynało już szarzeć, poprawił mi humor. Musiałem przyznać, że w Akademii karmią znakomicie. Po całym dniu łażenia po zakurzonych piwnicach, przyjemnie było wziąć kąpiel i rzucić się na łóżko. Lydia wkrótce do mnie dołączyła. Ale zmęczeni całodziennym buszowaniem po podziemiach, zasnęliśmy niemal natychmiast. Podobno odwiedził nas Onmund, chcąc sprawdzić, co to za dziwne odgłosy – tak chrapałem. Wydawało mu się, że uprawiamy czary przemiany i jedno z nas zamieniło się w jakieś zwierzę. Jego podejrzenia spowodowane były faktem, że Brelyna niedawno chciała poćwiczyć taką właśnie magię i niechcący zamieniła kogoś w konia. Interweniować musiała Mirabelle, żeby nieszczęśnik mógł odzyskać swoją postać. Udało się go odczarować, jedynie od tamtego czasu stał się on namiętnym wielbicielem płatków owsianych.

     My o niczym nie wiedzieliśmy. Ja sam spałem jak zabity przez pół nocy. Potem przebudziłem się na chwilę, przykryłem Lydię, której derka zsunęła się trochę z pleców i zasnąłem na powrót. Obudziła mnie dopiero Lydia, gdy zaczynało się robić jasno. I też niechcący, ponieważ przez sen łokciem uderzyła mnie w nos.

     Savosa Arena znalazłem, gdy wychodził zamyślony z Komnaty Żywiołów. Na mój widok uśmiechnął się życzliwie i odpowiedział na moje pozdrowienie – uprzejmie, jak zawsze.

     - Mam dla ciebie ważną informację – oznajmiłem.

     Przystanął i spojrzał na mnie zaciekawiony.

     - Naprawdę? A jaką?

     - Musimy znaleźć Laskę Magnusa…

     Elfy mają duże oczy. Dlatego powiedzenie o którymś, że „zrobił wielkie oczy”, należy brać dosłownie. W przypadku Savosa jego czarne tęczówki dostały po prostu jaskrawoczerwonej otoczki, gdy rozchylił powieki tak, że było widać to, co u ludzi nazywa się białkiem i jest białe. Ale u Dunmerów było czerwone, co nadawało ich spojrzeniom złowrogi i agresywny wygląd, choć zupełnie niesłusznie. Spojrzenie Savosa wyrażało bowiem wyłącznie zdziwienie.

     - Przepraszam, co takiego?

     Skinąłem głową, chcąc potwierdzić swoje słowa. Tak, słyszał dobrze. Chodziło mi o Laskę Magnusa.

     - Cóż, bardzo chciałbym mieć tak potężną laskę – uśmiechnął się. – Ale nie jestem pewien, czy komukolwiek z nas jest ona potrzebna.

     - Ma związek ze znalezioną przez nas kulą – wskazałem na lewitującą za jego plecami Oko Magnusa.

     - Skąd to wiesz? – zainteresował się.

     - Udało mi się porozmawiać z Natchnionym z Dunlain…

     Błysk uznania zaświecił w jego oczach. Widać, spodobało mu się, że wykazuję inicjatywę, a nie czekam biernie na rozwój wydarzeń. Ale przecież sam nadał mi badania nad Okiem jako wiodący temat moich studiów z zakresu historii magii. Starałem się więc jedynie wypełnić jego oczekiwania.

     - Naprawdę? – uśmiechnął się. – I wyraźnie wspomniał o Lasce Magnusa?

     Potwierdziłem. Savos chwycił mnie za ramię i delikatnie pociągnął za sobą. Skierowaliśmy się do jego kwatery.

     - Ja… Jestem pod wrażeniem twojej inicjatywy – rzekł jeszcze na schodach. – Rzecz jasna, ktoś będzie musiał pójść tym tropem.

     Weszliśmy do kwatery.

     - Masz na myśli mnie, prawda? – zapytałem.

     Uśmiechnął się i poufale klepnął mnie w plecy.

     - Oczywiście że tak!

     No cóż, to był w końcu mój temat. I nie tylko. Byłem przecież doświadczonym podróżnikiem i szperaczem. Bez fałszywej skromności mogłem przyznać, iż jestem całkiem dobrym kandydatem na wyprawę poszukiwawczą. W dodatku, o czym Savos również wiedział, było nas dwoje, a we dwójkę zawsze bezpieczniej. Tym większe było jego zdziwienie, bowiem moją zamyśloną minę mylnie wziął za oznakę wahania.

     - Spodziewałem się większego entuzjazmu – mrugnął filuternie. – Skoro chciało ci się zadać sobie trud pytania o radę Natchnionego.

     Uśmiechnąłem się przepraszająco.

     - Coś tak specyficznego i starożytnego jak Laska Magnusa… - pokręcił głową. – Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek uda nam się odnaleźć coś takiego…

     Nie przestając mówić, sięgnął do jednej ze swoich szaf i wyciągnął stamtąd jakiś srebrny diadem, wysadzany turkusami.

     - Wydaje mi się, że Mirabelle wspomniała o lasce jakoś ostatnio. Może sprawdzisz, czy uda ci się czegoś od niej dowiedzieć?

     Znów skinąłem głową. Tymczasem Savos przyjął bardziej oficjalną pozę. Stanął przede mną i oświadczył.

     - Jestem zadowolony z twoich postępów. Masz większe umiejętności niż byle uczeń. Brawo! Ten diadem był kiedyś dla mnie bezcenny. Mam nadzieję, że teraz tobie będzie służył.

     I wręczył mi delikatny klejnot, nieśmiało pulsujący błękitną poświatą zaklęcia.

     Nie wiedziałem, co powiedzieć. Savos miał, jak widać, zwyczaj obdarowywania wyróżniających się studentów bardzo praktycznymi prezentami. Wiedział, że moja mana nie jest jeszcze najsilniejsza. Dlatego podarował mi Diadem Maga – klejnot, który ją zwiększał. Mówiąc o moich umiejętnościach, miał zapewne na myśli moje doświadczenie i sposób działania, a nie biegłość w magii, której dopiero się uczyłem. Diadem miał mi w tym pomóc, przynajmniej na etapie nowicjusza. On już go nie potrzebował. Trzymał go dotąd jedynie przez sentyment.

     Przyznaję, że poczułem się bardzo wyróżniony. Do Komnaty Żywiołów wpadłem jak na skrzydłach. Spytałem Faraldę o Mirabelle, po czym popędziłem do Komnaty Osiągnięć, gdzie podobno się udała.

     Mirabelle Ervine odpoczywała właśnie, siedząc na ławie, oparta plecami o ścianę i przygryzała jakieś sucharki. Choć była potężnym magiem, nie przestała być kobietą i bardzo przejmowała się swoją figurą. Moim zdaniem, niepotrzebnie. Mnie ona podobała się jako kobieta i to taka właśnie, jaką była, ze wszystkimi łagodnymi krągłościami.

     Gdy podszedłem, podniosła na mnie swoje ciemne oczy i spojrzała pytająco. Przeprosiłem, że przeszkadzam, ale ona tylko się uśmiechnęła i potrząsnęła głową.

     - Wiesz coś o Lasce Magnusa?

     Sucharek utknął jej w gardle. Sięgnęła po kubek, by go popić i dopiero wtedy dała radę go przełknąć.

     - Cóż… To dopiero dziwne pytanie – wybąkała. – Dlaczego w ogóle pytasz o coś takiego?

     - Arcymag Aren mówił, że ostatnio zdarzyło ci się o tym wspomnieć.

     - Rozumiem…

     Klepnęła ławkę, na znak, abym usiadł. Przycupnąłem obok niej, a ona pochyliła się w moją stronę i odezwała się zniżonym głosem, jakby obawiała się, że podsłucha ją ktoś niepowołany.

     - Cóż, chyba rzeczywiście o tym wspominałam, choć nie jestem pewna, co chciałby, żebym ci powiedziała.

     Spojrzała na mnie badawczo, ale ja tylko rozłożyłem ręce i potrząsnąłem głową. Przez krótką chwilę zastanawiała się, po czym machnęła ręką, co zapewne miało oznaczać, że uważa mnie za osobę na tyle godną zaufania, żeby powiedzieć mi to, co wie.

     - Napomknęłam mu o tym kilka miesięcy temu – odezwała się półgłosem, uważnie rozglądając się na boki. – Gdy Synod pojawił się tutaj, szukając jej. Wyglądali, jakby sądzili, że trzymamy ją w którejś szafie.

     Zachichotała, a ja razem z nią.

     - Czym jest Synod?

     - To magowie z Cyrodiil – przewróciła oczami. – Od kilkuset lat wydaje im się, że są Cesarską Władzą w zakresie magii. W moim rozumieniu – zniżyła głos do szeptu, - próbują jedynie narobić dużo szumu, chcąc zyskać sobie przychylność cesarza. Wiele polityki, niewiele magii. Zaskoczyło mnie, gdy zobaczyłam ich na naszym progu. Wydawali się życzliwi, ale ich sposób zadawania pytań wywołał u mnie niepokój. Stało się jasne, że próbują gromadzić potężne artefakty i umocnić swoją pozycję.

     Poczułem rozczarowanie. A zatem Mirabelle też nie wiedziała, gdzie jest laska. Wspomniała o niej tylko dlatego, że pytali o nią magowie z Synodu.

     - Więc nikt nie wie, gdzie jest laska… - westchnąłem.

     - Nikt tu z obecnych nie wie – poprawiła mnie Mirabelle. – Synod wydaje się być przekonany, że można ją znaleźć gdzieś w Skyrim.

     Dotknęła czoła, usiłując sobie coś przypomnieć.

     - Wypytywali na temat ruin Mzulft – odezwała się powoli i spojrzała mi w oczy. – Ale tylko tyle pamiętam. Brzmiało – zawahała się – jakby tam właśnie zmierzali, choć nie mówili nikomu, po co.

     Uśmiechnęła się przepraszająco, jakby usprawiedliwiając się, że niczego więcej nie wie.

     - Podejrzewam – dodała, - że jeśli zamierzasz szukać laski, istnieje pewne prawdopodobieństwo, że spotkasz ich w Mzulft.

     Mzulft! Wiedziałem, gdzie to jest. Miałem to zaznaczone na mapie. Często wędrowałem niedaleko tego miejsca. Leżało w pobliżu ciepłych źródeł, na południe od Wichrowego Tronu, blisko traktu do Pękniny. Z traktu było widać resztki schodów i kamienną bramę, w dwemerskim stylu. Nigdy nie miałem czasu zbadać tych ruin. Może teraz właśnie nadeszła właściwa okazja… Stąd nie było dalej niż dwa dni drogi. No, może trzy, jeśli w górach złapie nas zawieja.

     - Tylko nie oczekuj od nich współpracy! – rzuciła Mirabelle, gdy zbierałem się do odejścia.

     Roześmiałem się i podziękowałem jej za pomoc. Nie podzielałem jej obaw. Byłem Cyrodiilijczykiem, więc miałem nadzieję, że jako ich rodak łatwiej się z nimi dogadam. Odwzajemniła uśmiech. Naprawdę potrafiła się uśmiechać. Robiły jej się wtedy w policzkach rozkoszne dołki, co nadawało jej uśmiechom wyraz pogody i dziecięcej niemal niewinności. Magowie w Akademii generalnie byli postaciami sympatycznymi i przyjacielskimi, ale Mirabelle wyróżniała się nawet pośród nich. 

     A zatem idziemy do Mzulft… W naszej kwaterze wyciągnąłem z plecaka mapę i obejrzałem sobie miejsce, ze znakiem dwemerskich ruin. Nagle mój wzrok padł na inny znaczek, wyobrażający smoczy łeb. Naniosłem go już dość dawno, gdy usłyszałem o smoku, który się tam zagnieździł. Wichrowy Szczyt, góra niedaleko Pękniny. Westchnąłem przeciągle. Zupełnie o tym zapomniałem. A przecież zobowiązałem się do usunięcia tego smoka. Kto miał to zrobić, jeśli nie ja? Tam znajdowała się kopalnia, której nie można było eksploatować z jego powodu. Oceniłem odległość. Nie było daleko od Mzulft. Może sensowne byłoby udać się najpierw na Wichrowy Szczyt? Tam gdzie smoki, tam były zwykle smocze ściany. Mógłbym nauczyć się nowego Krzyku, może bardzo przydatnego. Kto wie, co może przydać się podczas włóczęgi po dwemerskich ruinach?

     Znów rzut oka na mapę. Z Wichrowego Szczytu było z kolei blisko do Pękniny. No, względnie blisko. Mógłbym kupić dom… Myśl ta nie dawała mi spokoju. Dość często odwiedzałem Rift i byłoby bardzo miło mieć tam własny kąt. Niewielki domek, jakim była posiadłość Miodowe Zbocze, idealnie nadawał się do moich celów. Ot, żeby było gdzie się przespać, przygotować coś do jedzenia, odpocząć po podróży, umyć się, uzupełnić ekwipunek… W dodatku dom ten posiadał osobne wyjście poza mury. Można było wejść do miasta niepostrzeżenie i opuścić je w tajemnicy. A z tarasu miał zapewne piękny widok na jezioro Honrich, nad którym leżało miasto.

     No tak, o ile jeszcze jest na sprzedaż! O ile w międzyczasie ktoś go nie kupił!

     W ciasnej, miejskiej zabudowie nie było gdzie stawiać nowych budynków. Nowi osadnicy budowali swoje domy poza miastem, pod jego murami. Pozwolenie na osiedlenie się w mieście było rzadkim przywilejem i to trochę mnie to pocieszyło, bo dawało nadzieję, że domek wciąż na mnie czekał. Ale jeśli ktoś inny również zamierzał się tam osiedlić, to wielkiego wyboru nie miał – chyba tylko Miodowe Zbocze. Trzeba było się wiec spieszyć.

     Postanowiłem pomówić o tym z Lydią. Gdy tylko ją znajdę! Znowu się gdzieś zawieruszyła. Nie chciało mi się wspinać po schodach do Arcaneum, ani wychodzić do miasta. Rzuciłem się na łóżko i wziąłem do rąk księgę. Jedną z tych, które podarował mi Urag. „Słowiki – prawda czy fikcja?”. Otworzyłem ją i zacząłem czytać, oczekując aż zjawi się moja żona. Na myśl o Lydii zrobiło mi się ciepło na sercu. Uśmiechnąłem się sam do siebie.

     Mimo wszystko, byłem szczęściarzem!

8 komentarzy:

  1. Chyba chciałabym być takim Natchnionym, nawet gdyby to miało być związane z odosobnieniem.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bywają chwile, że ja też. I pewnie nawet to odosobnienie by mi za bardzo nie przeszkadzało.

      Usuń
  2. Jakby Lidia doczytała do końca, to by się zastanowiła dwa razy zanim by przywołała w kuźni tego atronacha, a już na pewno nie dałaby się tak zaskoczyć xD
    W każdym razie dzięki za każdy rozdział, świetnie się to czyta ;) Dzięki Tobie nagle na niektóre postacie zaczęłam patrzeć zupełnie inaczej.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lydia ma coś z Koleżanki Małżonki - przeczyta początek, a resztę sama sobie dopowie.

      Usuń
  3. W sumie ja też bym chciała spróbować takiej magii, którą można uprawiać bez posiadania magicznych właściwości. Oczywiście to nie to samo, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Ze spadochronem sama bym też nie dala rady skoczyć, to skakałam w tandemie. :)
    Dobrze, że tej ręki nie ruszyli, wygląda podejrzanie. Coś by się na pewno stało. Na przykład wciągnęłoby ich do otchłani. Brrr.
    Zanosi się na dłuższą wyprawę. Wulfhere to zupełnie jak ja - biorę się za coś, to mi się przypomina, że jeszcze to mam zrobić, a przy okazji jeszcze następne, a z tego się piąte wyłania i dzień zszedł. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pozostaje Ci nic innego, niż znaleźć magiczny kostur. Poszukaj w starych, norskich kryptach. Tylko uważaj na draugry!

      Usuń
  4. Sympatyczna postać Mirabelle skojarzyła mi się z piwem mirabelkowym, które lubię spożywać w lecie. Tęsknię za latem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też je lubię. Zawsze, gdy przejeżdżam przez Miłosław, a zdarza mi się to kilka razy na rok, wstępuję do wiadomego sklepu.

      Usuń