środa, 22 marca 2023

Rozdział IV – Opuszczona Jaskinia

     - Jesteśmy śmierdzącymi leniami, zasługującymi na ścięcie! – oznajmiłem, wywołując serdeczny śmiech Lydii. – Nie zasługujemy na to, żeby żyć na tym świecie.

     Położyła się na mojej piersi i zbliżyła swoją twarz do mojej.

     - A nie uważasz, że i tak robimy dość? – spytała przekornie. – Czy to właśnie my musimy zawsze zbawiać świat? Przecież możemy trochę czasu poświęcić sobie samym. Życie jest takie krótkie.

     Westchnąłem, sam nie wiedząc, co o tym myśleć i wbiłem wzrok w krokwie dachu naszego małego domku w Białej Grani. Zgodziłem się, żeby odłożyć powtórną wyprawę do Twierdzy Świtu na później. Zgodziłem się, bo zwyczajnie mi się tam iść nie chciało. Nie mieliśmy żadnego obowiązku dołączać do łowców wampirów, zwłaszcza, że zdarzyło nam się je tępić i bez tego. Tak bardzo chciałem znów trochę poleniuchować w Wietrznym Domku! Budzić się w ciepłym łóżku, z ukochaną u boku, na zmianę kochać się z nią i przekomarzać, zjeść ciepły posiłek rano, wypić wieczorem kielich miodu, albo spotkać się w gospodzie z przyjaciółmi, których tak wielu mieliśmy w tym mieście.

     I uległem pokusie. Oboje ulegliśmy. Przez kilka dni próżnowaliśmy jak…

     - Jak kto? – spytała Lydia.

     Teraz ja się roześmiałem.

     - Nie wiem – odparłem. – Nie znam żadnego stworzenia równie leniwego jak my.

     Połaskotała mnie włosami po szyi.

     - Nie będziemy leniuchować – szepnęła mi do ucha. – Ale czas zająć się też naszym domkiem. Trzeba naprawić kruszący się mur z tyłu. Trzeba wymienić kilka klepek w dachu. Trzeba poprawić palenisko i naprawić zamek w drzwiach, bo się zacina. A w okienku z tyłu pękła jedna szybka.

     Chyba miała rację. Nasz mały domek też wymagał od nas naszego czasu i odrobiny poświęcenia. Przez tak długi czas stał pusty, że aż niemożliwym było, aby nic po takim czasie nie wymagało naprawy. Zajęliśmy się tym już następnego dnia.

     Najpierw małe zakupy. U Belethora kupiliśmy kilka pędzli, trochę kitu i kawałek szkła. W Kotle Arkadii, stojącej tuż obok aptece, zaopatrzyliśmy się w środek konserwujący drewno. U Adrianne dostaliśmy gwoździe i lepiszcze do gontu, a także pożyczyliśmy sobie jej drucianą szczotę do szorowania paleniska.

     Tych kilka dni spędziliśmy bardzo pracowicie, a jednak odpoczęliśmy za wszystkie czasy. Ta praca była bowiem beztroska, odbywała się pośród życzliwych ludzi, którzy często przystawali, przyglądając się naszej pracy i udzielając nam beznadziejnie nieprzydatnych dobrych rad. Kilkoro, jak Adrianne i jej mąż Ulfbert, pomogli nam przy kilku pracach, co sprawiło, że zrobiło nam się jeszcze bardziej błogo. No i jedynym niebezpieczeństwem, jakie nam tu groziło, było przyłożenie sobie młotkiem w palec. Co zresztą się stało i to nie raz. 

     Któregoś dnia odwiedził nas kurier, twierdząc, że ma do mnie przesyłkę.

     - List – oznajmił, podając mi złożony kawałek papieru. – Nie mam pojęcia od kogo.

     Przyjął złotą monetę za fatygę i zniknął w mieście, gdzie zapewne miał do doręczenia inne przesyłki.

     Zerknąłem na list. Był złożony i zalakowany, ale żadnego znaku na pieczęci nie odciśnięto. Złamałem ją i rozwinąłem pismo.


     Wulfhere,

     Demonstracja twojego Thu’um spowodowała niemałe zamieszanie w miejscu zwanym Punkt Zawietrzny. Nie każdy cieszy się z powrotu Smoczych Dzieci.

     Ja natomiast nie mogę się doczekać, aż rozwiniesz swój talent. Skyrim potrzebuje prawdziwego bohatera.

     Zainteresuj się miejscem zwanym Opuszczona Jaskinia. Z tego co wiem, znajduje się tam tajemnicze źródło energii, którą jedynie Smocze Dziecię jest w stanie opanować.

     Z poważaniem,

     Przyjaciel


     Do listu dołączono fragment mapy, przedstawiającej okolicę, w której Biel łączyła się ze dzielnicą Zimowej Twierdzy. Zaznaczono tam kilka charakterystycznych miejsc jako punkty odniesienia i ową tajemniczą jaskinię.

     Mimo braku podpisu w liście, domyślałem się, kto jest jego nadawcą. To musiał być mistrz Arngeir, jeden z Siwobrodych. Z pewnością usłyszał mój Krzyk w Punkcie Zawietrznym i domyślił się, że powróciłem do Skyrim. Poczułem nawet ukłucie wstydu, że nie złożyłem mu wizyty na Wysokim Hrothgarze.

     Pokazałem list Lydii.

     - Niedaleko gospody Przy Nocnej Bramie – pokiwała głową. – Przy trakcie do Zimowej Twierdzy. Dzień marszu, nawet niecały. Chyba warto, co? Każdy Krzyk cię w jakiś sposób wzmacnia.

     Skinąłem głową zamyślony.

     - To co, jak uporamy się z dachem?

     - To się tam wybierzemy – znów skinąłem głową i zerknąłem na dach. – Dobrze, że to na samym szczycie, nie trzeba rozbierać połowy dachu. Do jutra, do południa się wyrobimy.

     - Do jutra? – Lydia pokręciła głową. – Masz czas do wieczora. Jutro idę na wyprawę do Opuszczonej Jaskini. Trochę emocji od czasu do czasu się przyda.

     Roześmiałem się i zamiast odpowiedzi, wdrapałem się na drabinę.

     Pewnie nie zdążyłbym przed wieczorem, gdyby nie pomoc Farkasa. Był to jeden z Towarzyszy z Jorrvaskr, bliski przyjaciel Aeli i brat bliźniak innego Towarzysza, Vilkasa. Vilkas i Farkas zwykle wędrowali razem, wciąż nierozłączni – jak to bracia – i rozumieli się bez słów. Fizycznie bardzo do siebie podobni, ale charaktery mieli zupełnie inne. Vilkas był poważny, nawet chmurny i odnosiło się wrażenie, że towarzystwo innych ludzi go drażni. Farkas był łagodniejszego usposobienia. Choć w walce nie ustępował bratu na krok, do ludzi miał raczej przyjazny stosunek, zwłaszcza do tych, którzy parali się wojaczką.

     Przyjemnie się z nim gawędziło, podczas gdy ja siedziałem na dachu, układając gont, on stał na drabinie i podawał mi potrzebne materiały i narzędzia. Rozmowa w takiej sytuacji to rzecz naturalna. Nawet u Nordów.

     Spytałem go o Towarzyszy, o ich herolda Kodlaka, o Aelę i w końcu o brata. Opowiadał chętnie, choć niezbyt obszernie. Żeby z niego coś wyciągnąć, trzeba było zadawać bardzo precyzyjne pytania. Opowiedział też z grubsza o swoich planach. Razem z Vilkasem mieli wkrótce wyruszyć z jakąś misją na Pogranicze.

     - Jesteście nierozłączni – uśmiechnąłem się. – Jak Lydia i ja.

     - A tak – potwierdził, podając mi wygładzoną klepkę, posmarowaną z jednej strony lepiszczem. –Vilkas bardzo troskliwie się mną opiekuje. To dobry brat.

     - Nie wyglądasz na kogoś, kto potrzebowałby opieki – stwierdziłem, wciskając klepkę we właściwe miejsce i przybijając jej szczyt do deski.

     - Nie chodzi o taką opiekę – potrząsnął głową. – On pilnuje, żeby mi nikt nie ubliżał. Nie znosi, gdy ktoś nazwie mnie głupcem albo tępakiem. Jest wtedy nieobliczalny. Twierdzi – tu zaśmiał się cicho – że tylko on ma prawo mnie tak nazywać.

     - A dlaczego ktoś miałby ci ubliżać? – zdziwiłem się.

     - No cóż – uśmiechnął się. – Tuzem intelektu to ja nie jestem. Z nas dwóch to Vilkas jest tym mądrym. Ale przesadza. Jego to drażni, a mnie już dawno przestało. Mógłby dać spokój. Nie boję się walki, ale wdawać się w każdą awanturę z powodu, że ktoś krzywo spojrzał? Niepotrzebna przemoc.

     Pomyślałem, że właśnie dał dowód swojej mądrości. Powiedziałem mu to. Opuścił wzrok, trochę zażenowany, ale widać było, że moje słowa sprawiły mu przyjemność. Od słowa do słowa opowiedział mi swoją historię, o tym jak razem z bratem jako dzieci, trafili pod opiekę Jergena, który uratował ich przed nekromantami, jak wychowali się wśród Towarzyszy, jak sami stali się jednymi z nich.

     - Chyba byliśmy najmłodszymi Towarzyszami w całej historii bractwa – roześmiał się.

     W podzięce za pomoc, zaprosiliśmy go na wieczerzę do gospody. Przyjął zaproszenie. Podjedliśmy, trochę popiliśmy, ale tylko trochę, bo rano czekała nas podróż. A potem uścisnęliśmy sobie ręce i rozeszliśmy się, on do Jorrvaskr, my do wyremontowanego Wietrznego Domku.

     Nazajutrz, przed świtem wyruszyliśmy na trakt do Zimowej Twierdzy. Obeszliśmy Białą Grań od wschodu i skierowaliśmy się na północ. Przez całą drogę rozglądałem się za ziołami dla Ingun Czarnej-Róży. Zebrałem trochę psianki, ale ani korzenia nirnu, ani dzwonecznika nie znalazłem. Wkrótce zresztą skończył się zbieranie ziół, bowiem około południa śnieg zazgrzytał nam pod stopami – rychły znak, że zaraz dojdziemy do Bieli*. Doszliśmy do podnóża gór, a wkrótce do rozwidlenia traktów. Droga na zachód prowadziła do Gwiazdy Zarannej. My skręciliśmy w prawo, na wschód, w stronę Wichrowego Tronu i Zimowej Twierdzy.

     Kilka razy musieliśmy użyć broni. Raz obskoczyły nas trzy wilki. Jednego usiekłem mieczem, drugiego udało mi się pokonać magią zniszczenia. Trzeciego Lydia ustrzeliła z łuku, a zrobiła to ruchem tak płynnym i pełnym gracji, trafiając biegnącego wilka w głowę – po prostu po mistrzowsku. Nawet Eanor, mój elfi przyjaciel z rodzinnej wioski byłby pod wrażeniem.

     Potem, gdy doszliśmy do kolejnego rozwidlenia, wystarczyło nam położyć dłonie na rękojeściach. Czyhający za drzewami rabuś, napadający na podróżnych, nie odważył się ruszyć przeciwko uzbrojonym wojownikom. Doszliśmy do gospody, ale nie czując zmęczenia, zdecydowaliśmy, że jaskinię spenetrujemy jeszcze dziś.

Wejście do jaskini

     Znaleźliśmy ją łatwo, w odległości kilkudziesięciu kroków od traktu. Tkwił przed nią śnieżny troll, który zauważywszy nas, zaczął groźnie porykiwać i wymachiwać długimi ramionami. Był to dla nas jasny znak – w pobliżu są inne trolle. Te gesty i porykiwania nie były przeznaczone dla nas, tylko dla nich. Troll szybko padł od naszych strzał, ale do wnętrza jaskini weszliśmy z największą ostrożnością.

     Jeszcze na zewnątrz można było się przekonać, że grota owa jest wykorzystywana jako nekropolia. Świadczyły o tym urny, poustawiane przy wejściu. Wewnątrz urn było znacznie więcej. Stały zakopane w śniegu, jaki zalegał jej wnętrze. Wiało tu również dość mocno i nic dziwnego, jako że jaskinia miała naturalne kominy, przez które dostawało się światło, a także osuwający się ze zbocza góry śnieg. Gniazdowały tu dwa trolle. Pierwszego ustrzeliłem ja. Drugi wysunął się zza węgła dopiero po chwili, by nadziać się na strzałę Lydii. Więcej stworów w jaskini nie było.

     Grota miała kształt rogala, skręcającego w lewo. Na końcu ujrzeliśmy żelazne drzwi, a po obu ich bokach krótkie schody, prowadzące na niewielkie, puste podwyższenia, niewiadomego przeznaczenia.

Lodowy przedsionek jaskini

     Z drzwiami musieliśmy się trochę namęczyć. Nie były zamknięte na klucz, ale zawiasy miały mocno pordzewiałe. Kilkakrotnie musiałem podgrzać je magią Płomienia i szybko schłodzić magią Mrozu, by wreszcie puściły. Za nimi krótki korytarz powiódł nas do szybu, gdzie kręcone, drewniane schody pozwalały zejść pod ziemię.

     Podziemia miały typowo norski charakter. Ciąg naturalnych jaskiń, połączonych wykutymi w skale korytarzami, gdzieniegdzie rzeźbione kamienie, jakieś portale, podwyższenia z sarkofagami, w każdym kącie urna, albo nawet kilka. I nieodłączni bywalcy takich miejsc – nieumarli. Już na wstępie musieliśmy położyć trzy draugry. Dalej chodnik wznosił się i skręcał w lewo. Za zakrętem kolejne schody, tym razem w dół i dwóch kolejnych nieumarłych strażników. Szliśmy wolno, uważnie stawiając stopy, eliminując ich z daleka.

     Korytarz doprowadził nas do krypty. Wyglądała jak duża komnata, podzielona na mniejsze pomieszczenia, w których również poustawiano urny. Wałęsającego się po niej draugra, ustrzeliliśmy jednocześnie. Dalej chodnik zwężał się i prowadził w dół. Dotarliśmy do innej części krypty, w której ścianach wykuto piętrowe mary, a na nich spoczywały zmumifikowane zwłoki. Tu już trzeba było naprawdę zachować ostrożność. W takich miejscach aż roi się od draugrów. Kilka ustrzeliliśmy jeszcze na marach, zanim zdążyły się z nich podnieść.

     Tak naprawdę, to nie narzekaliśmy na obecność nieumarłych. Nie byli dla nas trudnymi przeciwnikami, a dzięki nim w takich katakumbach było jasno, bowiem podtrzymywały one płomienie w palących się tu i ówdzie zniczach. Poza tym, można było czasem znaleźć przy nich jakieś kosztowności, a do tego jeszcze wiedzieliśmy, że zabijając je, wyświadczamy im nieocenioną przysługę. Trzeba było tylko zachować ostrożność.

     Za kolejnym zakrętem czekała nas niespodzianka. Po lewej stronie stał potrzaskany, kamienny stół, a na nim, oprócz kilku gratów, leżały też dwie spore sztaby złota. Ciężkie, jak to złoto, ale oczywiście zabraliśmy je, zanim ruszyliśmy dalej. Po drodze uśmierciliśmy dwa draugry na marach.

Krypta

     Kolejny przeciwnik wykończył się sam, przy okazji ostrzegając nas przed niebezpieczeństwem. Draugr Pan Śmierci, znanym tylko sobie sposobem dowiedział się o naszej obecności. Albo usłyszał uderzenia naszych grotów, które we wszechogarniającej ciszy brzmiały nad wyraz głośno, albo przywołał go ten nieznany nam zew, który budził nieumarłych, gdy się do nich zbliżaliśmy. Dość, że zdążając w naszą stronę nagle objął się płomieniem, który z sykiem wydobył się z podłoża. Tkwiła tam płyta naciskowa, uruchamiająca palnik-pułapkę. Draugr zawarczał bezwargimi ustami i zaczął rzucać się na boki, jak oparzony człowiek. Gdy przypadkiem zszedł z płyty, ogień ustał, a nieumarły natarł na nas ponownie. Ale znów nastąpił na tę nieszczęsną płytę. Znów nim zatrzęsło, ale i tym razem, pewnie siłą rozpędu, zdołał z niej zejść. Gdyby to była jedna płyta, zdołałby nas zaatakować, ale niestety dla niego, zaraz nadepnął na następną i znów mu się oberwało. W końcu Lydia, nie mogąc patrzeć na jego rozpaczliwe miotanie się w płomieniach, dobiła go strzałą w głowę.

     Korytarz doprowadził nas do dziwnego pomieszczenia. Wyglądało jak szeroki, ale wciąż kręty korytarz, w którym na każdym rogu stała żelazna, masywna rzeźba, w kształcie przypominającym z grubsza stylizowany smoczy łeb. Płonęły tu znicze i było całkiem jasno. Na końcu korytarza, po obu jego stronach stały kamienne regały, a między nimi kolejne drzwi.

     Regały nie były puste. Poukładano na nich jakieś szmaty, stare sprzęty, naczynia, narzędzia – zapewne to, co starożytni Nordowie uważali za przydatne zmarłym w zaświatach. Były też dwie spore sztabki, tym razem srebrne, które natychmiast zawędrowały do naszych plecaków.

     Zanim otworzyliśmy drzwi, użyłem Krzyku Szept Aury. Za żelazną bramą zajarzyła się poświata bezładnie poruszającej się postaci. Dlatego też Lydia poczekała, aż napnę łuk i pchnęła gwałtownie skrzydło drzwi, dając mi okazję do natychmiastowego strzału. Trafiłem, ale ten draugr był silny. Jedna strzała nie wystarczyła. Dobiła go dopiero druga, wypuszczona przez Lydię.

     Weszliśmy do rozległej krypty. Stało tu kilka kamiennych sarkofagów, a pod ścianami ustawiono ceramiczne urny. Środek krypty zajmował masywny filar, podpierający wysoki strop, a mniej więcej na wysokości trzech wzrostów człowieka przebiegał nad nią wąski, kamienny most. Zbyt wysoko, by się wspiąć. Rozejrzeliśmy się po krypcie, ale nie znaleźliśmy żadnego wejścia na most. Ruszyliśmy więc dalej, w wąski i kręty korytarz, przez uchylone, drewniane, okute drzwi naprzeciwko wejścia.

     Chodnik zamienił się w schody. Wspięliśmy się po nich i korytarz skręcił w lewo na następne schody. Gdy weszliśmy na górę, znaleźliśmy się w kolejnej krypcie i znów musieliśmy użyć broni, by jednego z nieumarłych odesłać do Sovngardu. Korytarz z krypty zaprowadził nas na most – ten sam, który chwilę temu oglądaliśmy z dołu. Ponieważ filar sięgał stropu, most prowadził na wąską galeryjkę, okalającą filar ze wszystkich stron, a za nim znajdowało się kolejne przęsło, wiodące na coś, w rodzaju tarasu. Ustrzeliliśmy draugra, który zaczął gramolić się z sarkofagu i ruszyliśmy przez krótki, drewniany mostek w prawo, potem w lewo do krótkiego korytarza, a potem do okrągłej, nisko sklepionej komnaty.

     Gdybym miał czas się rozejrzeć, pewnie odgadłbym, że to pułapka. Dwa draugry, które nas tu zaatakowały, nie dały nam jednak na to czasu. Za to jeden z nich zrobił coś innego – niechcący zademonstrował nam jej działanie i wyeliminował się sam.

     Otóż, na środku komnaty, w posadzce znajdował się kamienny krąg, wyraźnie odstający od reszty podłoża. Wyglądało to, jakby przygotowano tu miejsce na jakiś szczególny przedmiot kultu. Nad nim, na sklepieniu umieszczono kilkadziesiąt ostrzy, długich jak miecz, o okrągłym przekroju. Przypominało to stalaktyty, zwisające ze stropu. Mieliśmy szczęście, że nie postąpiliśmy naprzód i żadne z nas nie znalazło się w owym tajemniczym kręgu. Zrobił to draugr. Ale gdy tylko znalazł się na okrągłej części podłoża, to niespodziewanie uniosło się z okropnym chrobotem, wzniecając tuman pyłu. Jednocześnie od góry okrągły kawał stropu, najeżony ostrzami, przesunął się w dół. Draugr został podziurawiony jak sito i gdy wszystko wróciło do normy, zawisł na chwilę pod stropem, zawieszony na wbitych w jego ciało ostrzach, po czym wolno zsunął się z nich i z trzaskiem opadł na kamienne podłoże.

Komnata z pułapką. Widoczny krąg w podłożu.

     Drugi draugr padł od ciosu miecza Lydii.

     - No, niezła pułapka – wysapałem, wciąż nieco drżącym głosem. – Gdyby nie ten nieumarły, pewnie wpakowałbym się prosto na nią.

     - Mam nadzieję, że wreszcie odzyskał spokój – szepnęła Lydia. – Uratował nas oboje. To co, że przypadkiem.

     Nie było czasu na roztkliwianie się nad martwym wojownikiem. Ruszyliśmy dalej, po schodach w górę, prosto na kamienny most, otoczony żelazną kratą, zabezpieczającą przed upadkiem z wysokości. Dalej jasno oświetlona krypta i znowu walka, tym razem na łuki, bo udało nam się przeciwników ustrzelić z daleka. W końcu stanęliśmy przed masywną, żelazną bramą.

     Szept Aury niczego nie wykrył. Uchyliliśmy więc jedno ze skrzydeł i wsunęliśmy się przez szparę do wąskiego korytarza, prowadzącego do ogromnej komnaty. Jednak, gdy tylko postąpiłem naprzód, na jego końcu z dwu stron wysunęły się ostrza, zawieszone u stropu niczym wahadła i jak wahadła poruszające się na przemian w prawo i w lewo.

     Ostrza były tylko dwa, więc nie było trudno wyczuć moment, w którym trzeba było się poruszyć, aby bezpiecznie przejść pod nimi. Szybko znaleźliśmy się w komnacie.

Była spora, choć widzieliśmy już w życiu większe. Oświetlona kilkoma zniczami, ale jej zakamarki tkwiły w mroku. Na wprost, na niewysokim podwyższeniu, stał kamienny sarkofag, na którego widok mocniej zacisnęły nam się ręce na łukach. Nie miałem wątpliwości, że gdy tylko się do niego zbliżymy, kamienne wieko odskoczy i wyjdzie z niego jakiś silny przeciwnik, najprawdopodobniej jakiś licz, draugr Pan Śmierci, albo Smoczy Kapłan. Za sarkofagiem dojrzałem tunel, w którym tlił się jakiś płomyk, zapewne znicz, oświetlający wnętrze. Po obu stronach tunelu wznosiły się schody, wiodące na kamienną platformę. A na niej, wykuta w ścianie, tkwiła Smocza Ściana.

     Usłyszałem wołający mnie zew. Ale delikatnie, słabo, jakbym znajdował się za daleko. Powoli, krok za krokiem, zbliżaliśmy się do sarkofagu i Smoczej Ściany. Wciąż nic się nie działo. Podeszliśmy na odległość może dwudziestu kroków, gdy w końcu wieko odskoczyło.

     I to niejedno! Usłyszeliśmy bowiem kilka identycznych odgłosów po ginących w mroku bokach komnaty. Wiedzieliśmy już, że czeka nas ostre starcie.

     Ja skoncentrowałem się na głównym przeciwniku. Z sarkofagu zaczął wyłazić draugr Pan Śmierci. Niezwykle silny i uzbrojony w długi, ebonowy topór. Moje strzały wydawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. Strzelałem nerwowo, tak szybko, jak potrafiłem, bowiem za plecami słyszałem hałas walki, jaka rozegrała się między Lydią i kilkoma przeciwnikami.

     Dopiero piąta strzała zachwiała draugrem. Szósta zmusiła go do podparcia się o sarkofag. Siódma go położyła. A ja gwałtownie odwróciłem się do tyłu, w czas, aby wpakować strzałę w draugra, zamierzającego się z toporem na Lydię.

     Moja żona walczyła jednocześnie z trzema bardzo silnymi przeciwnikami. Mimo całego swego szermierczego kunsztu, nie dałaby im rady bez mojej pomocy. Co innego walka z ludźmi, co innego z nieumarłymi, których nie da się zranić i chwilowo wyeliminować z walki. Draugra trzeba zabić. Dobić go, odesłać ostatecznie do Sovngardu, bo inaczej za chwilę się podniesie i znów zaatakuje. A aby uśmiercić Pana Śmierci, trzeba mu zadać naprawdę wiele ciosów, z których dla człowieka każdy byłby śmiertelny.

     Odrzuciłem łuk i wyszarpnąłem miecz. Tarcza powędrowała na moje lewe ramię. Jak furia natarłem na najbliższego truposza.

     W zwarciu moje umiejętności władania Głosem na nic się przydać nie mogły. Moje Krzyki mogłyby bowiem zaszkodzić Lydii. Trzeba było polegać na sile ramion i zręczności. We dwójkę jednak daliśmy radę nieumarłym. Ostatniemu z nich zadaliśmy jednoczesny cios z dwu stron.

     Rozejrzałem się po pobojowisku, ale nie zdążyłem zauważyć niczego szczególnego, bowiem moją uwagę zajęło coś zupełnie innego. Zew ze Smoczej Ściany rozbrzmiał w mojej głowie ze zdwojoną siłą. Powoli, uroczystym krokiem wstąpiłem na schody i wbiłem wzrok w pulsujące błękitem znaki. Słowo oderwało się od ściany i wniknęło we mnie, a ja znów poczułem się jak wampir, zdolny na odległość osłabiać siły każdej istoty.

     - Lun – szepnąłem bezwiednie. – Pijawka…

     To było drugie słowo krzyku Skazany na Śmierć. Okrzyk z setek gardeł dawnych herosów rozbrzmiał w mojej głowie i na chwilę mnie zamroczyło, ale szybko wróciłem do siebie. Tymczasem Lydia otworzyła stojący pod ścianą kufer i z zaciekawieniem zajrzała do wnętrza.

     Było tam trochę kosztowności i złota, jakiś sztylet, jakaś buława. Ale najbardziej oczarował ją pewien zawinięty w płótno klejnot. Gdy go rozwinęła, jaskinia zajarzyła się bladobłękitnym światłem.

     - Co to jest? – spojrzała na mnie zdziwiona. – Świeci jak dwemerska latarnia!

     Klejnot miał kształt podłużnego, regularnego wielościanu, o podstawie, oprawionej w srebro. Był dość ciężki, długi jak przedramię dorosłego człowieka. Nie wibrował, nie wydawał żadnych dźwięków, tylko świecił błękitnym, jakby fosforyzującym światłem. Znajomym światłem.

Kamień Welkynd

     Uśmiechnąłem się ciepło.

     - To nie dwemerski klejnot – odparłem. – To dzieło Ayleidów.

     - Ayleidzi? – Lydia zrobiła wielkie oczy, co w blasku klejnotu nadało jej wygląd jak u jakiegoś ducha. – W Skyrim?

     - Raczej nie było ich w Skyrim – odparłem, biorąc klejnot do ręki. – Ktoś sprowadził go tu z Cyrodiil. Tam można je spotkać. Czasem można zwyczajnie kupić albo znaleźć w bogatszych kolekcjach. To kamień Welkynd.

     - I do czego to służyło?

     Musiałem przyznać, że sam za bardzo nie wiedziałem. W moich rodzinnych stronach, zamożni właściciele nieruchomości – tylko zamożni, bo ceny tych kamieni były naprawdę wysokie – używali ich do ozdabiania swoich komnat. Skupowano je od nielicznych śmiałków, którzy odważyli się penetrować pełne pułapek i nieumarłych ayleidzkie ruiny. Interesowali się też nimi magowie z Tajemnego Uniwersytetu, ale nie wiedziałem, dlaczego. Coś tam kiedyś słyszałem, że kamień ten działał jak akumulator magicznej energii, ale nie znałem szczegółów.

     Pakując kamień do plecaka, zszedłem na dół. Lydia również, schodami po drugiej stronie tunelu. Przejrzeliśmy oręż, upuszczony przez draugry. Podniosłem ebonowy topór, który miał przy sobie najsilniejszy z nich. Musiał być kimś znacznym, bowiem ebon nawet dziś był niezmiernie drogim metalem. Z ciekawością podszedłem do sarkofagu, mając nadzieję, że znajdę jakieś wskazówki. W sarkofagu niczego nie było, poza resztkami zetlałej odzieży, ale na wieku odnalazłem jakieś znaki, nieznanego mi pisma. Tylko jeden wyraz napisano znanym mi alfabetem: Curamil. Co jednak znaczyło to słowo, nie miałem pojęcia. Przyjąłem na domysł, że to jego imię.

     Tunel za Smoczą Ścianą był ślepy. Prowadził do małej, oświetlonej komnatki, na środku której stał niewysoki, kamienny słupek, rozszerzający się ku górze i przyjmujący kształt misy. Misa była pusta. A jednak przejście istniało – za misą znajdowała się kamienna płyta, zasłaniająca wyjście. Tyle tylko, że nigdzie nie było niczego, co mogłoby ją uruchomić. Ani dźwigni, ani uchwytu, ani nawet ruchomego postumentu.

     - Pamiętasz Kurhan Krwiopuszcza? – spytała Lydia. – Tam też nie umieliśmy otworzyć drzwi. Może tutaj jest podobnie? Coś mi mówi, że to może mieć związek z tą misą. Zobacz, na dnie wyryto jakieś znaki.

     Skinąłem głową.

     - Wtedy zajęło nam to cały dzień – westchnąłem. – Ale dziś nie mam siły, żeby szukać dalej. Musi już być późna noc.

     Lydia zgodziła się ze mną. Też była zmęczona. Wróciliśmy do komnaty, po czym po lewej stronie od Smoczej ściany odkryliśmy drewniane drzwi. Prowadziły do zaśnieżonego przedsionka, z dźwignią na ścianie. Po jej przesunięciu, uniosła się kamienna płyta. Poczuliśmy podmuch świeżego, odżywczego powietrza. Przejście prowadziło do jaskini, w której niedawno ubiliśmy dwa trolle. Stąd już droga łatwa. Wkrótce wyszliśmy w jasną, rozgwieżdżoną noc i odetchnęliśmy głęboko świeżym powietrzem. W oddali majaczyły światła gospody. Bez słów skierowaliśmy się w tamtą stronę. Po pozycji gwiazd odgadłem, że połowa nocy już dawno minęła.

     Należał nam się odpoczynek.

_____________

* Należy tu wspomnieć, że akcja dzieje się na planecie Nirn, która choć do złudzenia przypomina Ziemię, nie jest nią. Różnica, poza wszechobecnej na Nirnie magii, polega między innymi na tym, że oś Nirnu nie jest nachylona względem ekliptyki i nie występują tam pory roku. Dlatego granica śniegów jest mniej więcej stała i zależy jedynie od lokalnych zjawisk pogodowych.


poniedziałek, 13 marca 2023

Rozdział III - Punkt Zawietrzny

     Rozejrzałem się po pobojowisku. Nikogo więcej nie zauważyłem. Przeskanowałem otoczenie Wykryciem Życia, którym to zaklęciem zacząłem się już posługiwać całkiem sprawnie. Nikogo. Schowałem miecz do pochwy, schyliłem się po łuk i przewiesiłem sobie przez plecy. Dopiero teraz podszedłem do zwłok szamana, by mu się przyjrzeć.

     Renegaci to tak naprawdę odrębna rasa. Wprawdzie zalicza się ich do Nordów, ale mają wiele cech bretońskich. Są zwykle szczuplejszej budowy, częściej mają ciemne włosy, ale przede wszystkim ich rysy twarzy są nieco inne, ostrzejsze, o nieco węższych oczach. Ten z pewnością był Renegatem. A zatem nie było to żadne oszustwo, ani przebieranki. Renegaci naprawdę dotarli do Rift.

     Przyznaję, że skapitulowałem. Nie potrafiłem ludzkich zwłok potraktować jak zwierzęcej tuszy i rozciąć szamanowi piersi. Jeśli miał w niej Serce Róży zamiast swojego serca, to na zawsze pozostanie to jego tajemnicą. Obiecałem sobie, że kamień ten zdobędę w inny sposób. Jaki – tego jeszcze nie wiedziałem.

     Nie miałem natomiast oporów przeciwko zwykłemu przeszukaniu zwłok i obozowiska. Jednak jedyną wartościową rzeczą jaką znalazłem był całkowicie niezrozumiały list, nabazgrany niezbyt wprawnym pismem na skrawku papieru.


     Przy Punkcie Zawietrznym w kamiennych klatkach grzechocą kości zmarłych. Ale w tych górach stara magia wciąż jest silna, a z pomocą kota, który jest szczurem, samego kapłana Namiry, kruk ich uwolni.

     Z jego pomocą, armia kości zatańczy do jej krakania – czy to wojowników, cieni czy bestii. A jednak kocioł wskazuje jeszcze kości dwóch istot – smoków ze śmiertelnego ciała, które chcą rzucić jej wyzwanie w wieżach mrozu i kamienia.

     Kruk będzie musiała oczyścić ich kości do czysta.


     Podpisu nie było.

     - Co za bełkot – mruknęła Lydia. – Nic z tego nie rozumiem.

     Ale zaraz rozwinęła mapę i dokładnie się jej przyjrzała.

     - To kawałek drogi na zachód – podsunęła mi pod nos kartę i wskazała symbol, oznaczający starożytne norskie ruiny. – Podobno nawiedzone miejsce, pełne nieumarłych.

     Zerknąłem najpierw na mapę, potem w kierunku zachodu. Płaskowyż piął się łagodnie właśnie w tamtym kierunku. Może da się tam przejść, nie schodząc niżej? Na mapie odległość nie wydawała się duża i gdyby leżało to w linii prostej, powinniśmy dotrzeć tam jeszcze przed południem. Tyle tylko, że znajdowaliśmy się w Skyrim. Tutaj rzadko kiedy udawało się dojść dokądkolwiek w linii, choćby przypominającej prostą. Nawet droga, prowadząca na nieduże odległości zawsze wiła się między górami, jak meandry rzeki. A jeśli nawet udało się już jakimś cudem znaleźć płaską powierzchnię, to najczęściej była ona ustawiona pionowo.

     - Tu jest opuszczona twierdza – Lydia pokazała mi inny punkt na mapie, nieco bliżej szlaku. – Jakaś Wieża Jesienna. Nie znam. Jeśli nie ma przejścia, może da się dzisiaj dojść chociaż tam? Droga nie wydaje się trudna. Próbujemy?

     Skinąłem głową. Znałem to miejsce. Stara, podupadła fortyfikacja, strzegąca kiedyś przesmyku między górami, prowadzącego zdaje się właśnie do Punktu Zawietrznego. Podczas jednej z samotnych wędrówek, kiedy Lydia była zajęta interesami, napotkałem tam smoka, którego ubiłem i nauczyłem się nowego Krzyku, Skazany na Śmierć. Krzyku tego zresztą chyba nigdy nie miałem okazji użyć. Pomny nauk Siwobrodych, bardzo oszczędnie korzystałem ze swego daru, wykorzystując go jedynie w sytuacjach, w których nie miałem innego wyjścia. Ten Krzyk na wstępie osłabiał przeciwników w walce, co uznałem za zagrywkę trochę nieuczciwą.

     - Ale najpierw może spróbujemy tędy – wskazałem na zachód, jednocześnie przyglądając się mapie. – Może znajdziemy tu jakąś przełęcz i nie trzeba będzie iść tak daleko naokoło.

     Istotnie, wąski płaskowyż zdawał się prowadzić do jakiejś przełęczy. Łagodnie unosiła się, niby szeroka droga między niezbyt wysokimi, ale stromymi szczytami. W dodatku, po niedługim czasie ujrzeliśmy wykute w skałach schody, pnące się w górę. Nad nimi z mgły wyłoniło się łukowate zwieńczenie wejścia do starożytnego grobowca.

Wejście do norskiego grobowca

     Starożytni Nordowie zwykle urządzali swoje nekropolie w obszernych jaskiniach, połączonych ze sobą wykutymi w skale korytarzami. Podziemne katakumby pełne były kamiennych mar, na których bielały zmumifikowane zwłoki, albo zasuszone szkielety, nierzadko z resztkami zbroi i w zardzewiałych hełmach. Takie jaskinie potrafiły ciągnąć się pod ziemią, niby krecie korytarze. Częściowo naturalne, częściowo wykute w skale chodniki, zawierały często wiele starożytnych tajemnic, godnych odkrycia. A to zaklętą starożytną broń, a to jakieś kosztowności, a to klejnoty duszy, albo stare, zwykle rozlatujące się, ale często wciąż czytelne księgi. Wprawdzie trzeba było liczyć się z obecnością nieumarłych – draugrów i szkieletów – ale to nie byli przeciwnicy, których moglibyśmy się obawiać. Poznawszy już ich słabe punkty, wypracowaliśmy sobie skuteczną taktykę walki, która nigdy nas nie zawiodła. Ruszyliśmy więc dziarsko w tamtym kierunku.

     Niestety, spotkało nas rozczarowanie.

     Wejście do katakumb było zawalone. Kamienna brama przez wieki zapadła się pod własnym ciężarem i w żaden sposób nie dało się tam wejść. Jedynie przedsionek było dostępny, a tam urządził sobie gniazdo czarny troll. Trolla oczywiście ubiliśmy, ale dalsze poszukiwania przejścia spełzły na niczym. Musieliśmy jak niepyszni zawrócić i podążyć tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. To sprawiło, że zmarnowaliśmy znacznie więcej czasu i wiedzieliśmy już, że dziś nasza wędrówka skończy się w Wieży Jesiennej, bo nie chcieliśmy zmęczeni iść do Punktu Zawietrznego. Według opowieści mieszkańców Ivarstead, którzy nanieśli nam to miejsce na mapę, była to obszerna, starożytna budowla, w której królowali nieumarli. Bez wątpienia więc czekała nas tam walka, a przed walką, wiadomo, trzeba wypocząć. Poza tym, skoro ta budowla była tak obszerna, potrzebowaliśmy czasu na jej dokładne przeszukanie, a w górach mrok zapadał szybko.

     Wyszedłszy z wieży, skierowaliśmy się w stronę cesarskiej drogi. Przez jakiś czas maszerowaliśmy szlakiem, mijając strome góry po lewej i mając huczącą rzekę po prawej stronie. Potem po lewej stronie ukazała się przełęcz, prowadząca do dwóch ciekawych miejsc. Gdybyśmy skręcili ku górze po lewej, dotarlibyśmy do dwemerskich ruin Bthalft, w których kiedyś, w czasie naszej pierwszej wspólnej wyprawy, wypełniając zadanie z listu gończego, zlikwidowaliśmy bandę zbójów. Odbicie w prawo doprowadziłoby nas wąską ścieżką do niedużej, niszczejącej kamiennej fortecy, zwanej Wieżą Jesienną i tam się właśnie udaliśmy. Była to stara, opuszczona twierdza, przyklejona do zbocza góry. Składała się z dwu osobnych części, z których jedna położona była nieco wyżej. Dwa masywne stołpy otaczały resztki murów, które prawdopodobnie od dłuższego czasu nie pełniły innej funkcji niż źródło budulca dla miejscowych. Idealna kryjówka dla rozbójników.

     - Na szczęście, jest tam pusto – oznajmiłem, gdy omiotłem twierdzę zaklęciem Wykrycie Życia. – Najgorsze, co może nas tam spotkać, to mrówki, komary albo gniazdo pszczół.

Wieża Jesienna

     Było jeszcze w miarę wcześnie, więc obejrzeliśmy sobie obie wieże. Górna wydała nam się bardziej przytulna. Zresztą, nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, bowiem spora liczba snopków słomy i resztki porzuconych sprzętów świadczyły o tym, że wędrowcy często zatrzymywali się tu na noc. Było tu niewielkie, otoczone kamieniami palenisko, z resztkami popiołu, a nad nim stał żelazny trójnóg z zawieszonym nad nim okopconym garnkiem. Trochę desek z potrzaskanych skrzyń, zardzewiała lampa bez oleju i knota i jakaś rama, zapewne służąca do oprawiania skór. Z pewnością myśliwi często się tu zatrzymywali. Znaleźliśmy nawet nieduży garnuszek, wypełniony solą.

     Poszedłem nazbierać chrustu, którego tu nie brakowało. Wokół rosło kilka brzózek i pełno krzaków. Zebrałem spore naręcze i zaniosłem na górę. Tam Lydia już zbudowała z drewienek po skrzynkach mały stosik i czekała na mnie, bo jak stwierdziła, „nie chciało jej się szukać krzesiwa”. Roześmiałem się na te słowa. Podpaliłem stos zaklęciem i zacząłem dorzucać do niego gałązki. Ogień zasyczał i buchnął białym dymem, który momentalnie powędrował w górę, uchodząc ponad schodami, prowadzącymi na płaski szczyt wieży.

     - Mamy za mało wody na to, żeby zrobić jakąś potrawkę – oznajmiła Lydia, wskazując na garnek. – Nie pamiętam, żeby był tu jakiś strumień.

     Ja też nie pamiętałem. Szukać nam się nie chciało, musieliśmy więc zadowolić się podgrzanymi nad ogniskiem kawałkami mięsa i podróżnymi sucharami. Potem poszedłem na szczyt wieży i uważnie zlustrowałem okolice, zarówno oczami, jak i zaklęciem. Zauważyłem tylko trochę drobnej zwierzyny, ale w Skyrim ostrożność ratowała życie, więc należało założyć, że w pobliżu może czaić się niebezpieczeństwo. Zwierzęta raczej nam nie groziły, prędzej zbóje, albo wampiry. Albo odkryte przez nas niedawno gobliny, o których kryjówkach na razie nie wiedzieliśmy nic. Gdy zszedłem do Lydii, zacząłem zbierać deski, żeby prowizorycznie zatarasować nimi wejście. Plecionka z gałązek i desek nie była solidną zaporą, ale nie dało jej się pokonać bez robienia hałasu, który z pewnością by nas obudził. Zebrałem też trochę małych kamyków, suchych gałązek i liści, aby zmieszać to wszystko i rozsypać pod wejściem. To skuteczna metoda ostrzegania przed kimś, kto próbowałby zakraść się do środka.

     Potem zakopaliśmy się w słomie i zasnęliśmy. Lydia twardo, ale miałem pewność, że kilka godzin takiego snu zupełnie zregeneruje jej siły. Ja w takich miejscach miałem lekki sen, w którym budził mnie każdy szelest, nieprzystający do odgłosów otoczenia. Trochę gorzej się w ten sposób wypoczywało, ale dało się. Wiedziałem zresztą, że gdy Lydia rano wstanie, ja będę mógł sobie pozwolić na jeszcze odrobinę twardego snu, jaki zwykle dopadał mnie nad ranem.

     W nocy nic się nie wydarzyło. Po śniadaniu wyruszyliśmy więc dalej, kierując się wąską ścieżką w górę. Szlak nie był stromy, za to dość kręty. Niezadługo przekroczyliśmy granicę zimy. W ocienionych zaułkach pojawił się śnieg, a im wyżej, tym było go więcej. Wkrótce białym obrusem przykrył wszystko, skrzypiąc lekko pod nogami. Ścieżka też szybko rozszerzyła się w dość rozległą przełęcz.

Przełęcz z ruinami starożytnych budowli

     Szybko natknęliśmy się na ruiny starożytnych budowli. Napotkaliśmy jakiś sarkofag na podwyższeniu, a na nim dwa draugry, na szczęście już uśmiercone, mocno przypieczone. Ani chybi, robota smoka, Potem na kolejny przedsionek grobowca, w którym nie było przejścia. Aż w końcu droga trochę się zwęziła i zaczęła opadać. Naszym oczom ukazał się kopiec.

     Kopiec to nazwa trochę myląca, ale tak nazywali to Nordowie. To inny sposób budowania nekropolii. Była to okrągła dziura w ziemi, o średnicy około czterech-pięciu wzrostów człowieka, głęboka na jakieś trzy i ocembrowana, niby studnia, której kamienny mur, w kształcie ściętej kopuły, wystawał nieco ponad powierzchnię. Zawsze wyposażony w kamienne schody, prowadzące na dno, o ile, oczywiście, zachowały się one po wielu wiekach. Na dnie znajdowało się wejście do grobowca – zwykle ciągu połączonych ze sobą jaskiń i korytarzy.

Wspomniany kopiec

     Tym razem był tam tylko pionowo wmurowany sarkofag, z którego wygramolił się silny draugr. Zamiast spodziewanej tajemnicy, skończyło się niespodziewaną walką. A gdy uporaliśmy się z nieumarłym, usłyszeliśmy coś w rodzaju odległego grzmotu, a zaraz potem do naszych uszu dobiegły słowa.

     - Fus-Ro-Dah!

     Ktoś używał Krzyku!

     Oczywiście, nie spodziewałem się spotkać żadnego Smoczego Dziecięcia. To mogło oznaczać jedynie tyle, że w pobliżu znajdował się draugr Pan Śmierci. I że właśnie z kimś walczył. Wybiegliśmy więc z kopca i zaczęliśmy rozglądać się po okolicy, ale nic nie mogliśmy zauważyć.

     - Fus-Ro-Dah! – rozległo się znów.

     Górskie echo myliło kierunki. Nie mogłem zorientować się, skąd dobiega nas dźwięk. Wbiegliśmy więc na pobliski pagórek. I oto naszym oczom okazała się rozległa dolina, z jakąś tajemniczą, starożytną budowlą.

     Wyglądało to jak okrągłe podwyższenie z jakimś kamiennym stołem, albo sarkofagiem, nad którym wzniesiono fantazyjne, krzyżujące się kamienne łuki, być może w przeszłości podtrzymujące zadaszenie, w kształcie kopuły. Obok znajdowało się drugie, mniejsze, zakończone Smoczą Ścianą. Po drugiej stronie ujrzałem jeszcze fragment schodów, prowadzących w górę. Do budowli prowadziły dwie szerokie ścieżki, z lewej i prawej strony pagórka. Znajdowały się na nich kamienne portale, niewiadomego użytku, co nadawało im wygląd alei, w których odbywały się kiedyś jakieś rytualne pochody.

Tajemnicza budowla w świetle księżyców

     Ale najważniejsze było to, że przy samej budowli trwała w najlepsze krwawa walka.

     Przy kopule, od naszej strony, na śniegu przycupnął smok, który właśnie zaatakował potężnego draugra płomieniem. Z kilku stron otaczały go szkielety, rażąc smoka starożytną bronią, zarówno białą jak i łukami. Walka zdawała się być nierozstrzygnięta, bo choć nieumarłych było znacznie więcej, po barwie rozpoznałem, że ich przeciwnikiem jest niezwykle silny, pradawny smok.

     Łuki same wskoczyły nam w ręce. Ebonowe strzały jednocześnie powędrowały na cięciwy. Nie musieliśmy się naradzać, oboje wiedzieliśmy, że przede wszystkim musimy zabić smoka, który stanowił dla nas największe niebezpieczeństwo. W każdej chwili mógł wznieść się w powietrze i dosięgnąć nas jęzorem ognia. W dodatku gdy smok lata, naprawdę trudno go trafić. Choć wielki i zapewne ciężki, jest przy tym niesamowicie zwinny i ma zwyczaj w locie kluczyć, bezustannie zmieniając kierunek i wysokość lotu. Dosięgnąć go w zasadzie można tylko wtedy, gdy zawisa w powietrzu przed atakiem. Ale wtedy jest już za późno.

     Draugry, choć silne, nie były dla nas tak niebezpieczne, jako że mogliśmy razić je strzałami z daleka. Szkielety stanowiły niebezpieczeństwo tylko o tyle, że było ich wiele, nawet trudno było je policzyć. Na jeden szkielet jedna strzała to więcej niż dość. Oboje więc wzięliśmy na cel smoka.

     Dwie strzały z sykiem przeszyły powietrze. Strzał był łatwy, choć na tyle daleki, że straciliśmy je z oczu, gdy zlały się z tłem. Jednak nasza pozycja na górze dawała nam wyraźną przewagę, a grzbiet smoka wystawiony był na nasz ostrzał w wymarzony wręcz sposób. Nic, tylko w niego grzać!

     Ciało smoka wyraźnie drgnęło i zajarzyło się na chwilę purpurowym płomieniem, gdy obie strzały trafiły w grzbiet i przekazały mu część magicznego ładunku z naszych zaklętych ogniem łuków. Gad jednak był chyba zbyt zajęty walką z draugrami i szkieletami, by zauważyć, skąd ugodziły go pociski. Dało nam to okazję do drugiej, a potem trzeciej salwy, równie celnej i skutecznej jak pierwsza. Smok wyraźnie osłabł. Czwarta salwa wytłoczyła z niego życie. Ostatnim wysiłkiem uniósł głowę, by ta po chwili opadła bezwładnie i potoczyła się po śniegu.

     Gdybym stał blisko niego, zapewne w tej właśnie chwili jego ciało rozpłynęłoby się w powietrzu, a jego dusza, przyjąwszy postać złotawej mgiełki, wniknęłaby we mnie, zwiększając moją potęgę Smoczego Dziecięcia. Było jednak za daleko, aby mógł odbyć się ów rytuał wchłonięcia smoczej duszy. Do tego potrzebna była bezpośrednia bliskość. Ale nic straconego, przecież i tak musieliśmy udać się w tamtym kierunku.

     Zeszliśmy ze wzgórza i podążyliśmy ku smokowi i tajemniczej budowli. Wybraliśmy lewą ścieżkę, bowiem wydała nam się korzystniejsza, ze względu na fakt, że wzgórze na którym przed chwilą staliśmy, częściowo zasłaniało nas przed wzrokiem nieumarłych. Szliśmy wolno, wciąż z łukami w rękach. I całe szczęście, bo wkrótce wyszedł nam naprzeciw niecodzienny oddział. Otóż, po skończonej walce, szkielety powracały do miejsca, które było im przypisane przez mroczną siłę, nadającą im pozory życia. W tym wypadku był to wspomniany już kopiec, którego zapewne miały strzec. Pięć szkieletów, trzeszcząc nagimi, ocierającymi się o siebie kościami, maszerowało gęsiego, jak najprawdziwszy, choć zdecydowanie upiorny oddział wojska. Przylgnęliśmy do skalnej ściany. Schowałem drogą, ebonową strzałę i wyciągnąłem tanią, z prostym, żelaznym grotem, których używałem czasem do polowania. Lydia uczyniła to samo. Dysponując tak znakomitymi łukami, mogliśmy używać tanich strzał, byle prostych.

     Dwa jednoczesne strzały i dwa szkielety rozsypały się na pojedyncze kostki. Pozostałe trzy przystanęły, jak zaskoczeni nagłym wydarzeniem ludzie i chwyciwszy broń, zaczęły się rozglądać pustymi oczodołami po okolicy. Zawsze byłem ciekaw. Czy one naprawdę widzą, czy tylko tak się zachowują, bo pozostał im gdzieś tam w kościach taki ludzki odruch. Ale nie miałem się tego nigdy dowiedzieć.

     Kościotrupy szły w rzędzie, w taki sposób, że pierwszy zasłaniał pozostałe. Nie bawiąc się już w żadną taktykę, rozbiłem pierwszego jednym strzałem na kostki, które z klekotem posypały się po ośnieżonej ziemi. Gdy się rozpadł i odsłonił następnego, Lydia wzięła go na cel. Wyraźnie słyszalne uderzenie grotu – i kolejna porcja kości potoczyła się po ścieżce. Ostatniego wziąłem na siebie. Droga była wolna.

     Gdy zeszliśmy trochę niżej, użyłem znów Krzyku. Szept Aury pokazał mi dwie purpurowe postacie. Jedna z nich stała przy sarkofagu, a druga znajdowała się pod kopułą, którą dostrzegłem wysoko, na szczycie schodów. Wybrałem precyzyjną, elfią strzałę i wypuściłem ją w kierunku bliższego draugra. O dziwo, poświata, która mi go wskazała, zgasła natychmiast. Draugr musiał być mocno osłabiony walką ze smokiem, więc od razu po pierwszym strzale jego duch powrócił do Sovngardu. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że to istotnie władający Głosem silny draugr Pan Śmierci. Zerknąłem w górę, w stronę kopuły. Ale nie poszedłem od razu w tamtą stronę. Bliżej bowiem znajdował się ubity smok.

     Wchłonąłem smoczą duszę, jak zwykle. Złotawa mgiełka, hucząc niby górski wiatr, otoczyła mnie ze wszystkich stron, by zaraz zostać pochłoniętą przez moje ciało, niby woda w otworze balii, gdy wyciągnie się korek. W mojej głowie rozległ się krótki chór pradawnych herosów i na chwilę trochę mnie zamroczyło.

     A to nie był jedyny zew, jaki w tedy usłyszałem. Już po chwili rozległ się inny, rytmiczny, pulsujący magiczną potęgą. Tuż obok stała bowiem Smocza Ściana, z której wołało mnie Słowo.

     Podszedłem do niej posłuszny swemu przeznaczeniu. Jedno ze słów, wyrytych w ścianie klinowym pismem jakby smoczym pazurem wydrapanym, pulsowało intensywnie błękitnym światłem. Gdy podszedłem bliżej, światło oderwało się od ściany i wniknęło we mnie, niemal dokładnie tak samo, jak przed chwilą stało się to ze smoczą duszą. W mojej głowie rozbłysło nowe Słowo.

     - Gaan – szepnąłem bezwiednie. – Kondycja…

     Dusza ubitego smoka użyczyła mi zrozumienia owego niezwykłego Słowa. Nazywało się Wyssanie Witalności i nieodłącznie skojarzyło mi się z wampirami. Poczułem się jak ktoś, kto może wysysać z wrogów ich życiową esenscję. Czyżby to był znak od bogów, że czas dołączyć do wojowników z Twierdzy Świtu?

     Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tym problemem, bowiem moja żona przywołała mnie do porządku. Klepnęła mnie w ramię, drugą ręką wskazując coś ponad schodami.

Schody prowadzące do tajemniczej kopuły. Prawdopodobnie zdjęcie to wykonano tej samej nocy, co poprzednie

     Na górze, po prawej stronie, wznosił się kamienisty szczyt, a na nim stała wieża. Stara, norska wieża, o konstrukcji podobnej jak Valtheim w pobliżu Białej Grani. A wokół niej kręciły się jakieś postacie. Aż pokręciłem głową z podziwem nad pomysłowością Renegatki, oczywiście jeśli to była ona. Znaleźć takie miejsce, tak dobrze strzeżone przez smoki, draugry i szkielety! Ale zaraz zakiełkowało we mnie zwątpienie. W jaki sposób ona tego dokonała? Czy można się niepostrzeżenie przemknąć między wszystkimi tymi niebezpieczeństwami? Czyżby Renegaci aż tak dobrze umieli się skradać? Bowiem innej drogi, niż przez kopułę na górze, nie mogłem nigdzie dostrzec. Po krótkim namyśle stwierdziłem, że raczej tak. Bo jakżeby inaczej? Chyba nie weszła w sojusz z draugrami? Zresztą, Renegaci byli na tyle obeznani z górami, że mogli też znaleźć inną, dla nas niedostrzegalną ścieżkę. 

     Nie wiedziałem, czy Kruczy Ząb zdaje sobie sprawę z naszej obecności. Walkę zauważyła na pewno, ale być może nie zorientowała się, że to coś więcej niż bitwa nieumarłych ze smokiem. Na wszelki wypadek uznaliśmy, że dalej idziemy na palcach, przynajmniej dopóki nie zorientujemy się, że nas odkryto. Wchodząc na schody, trzymaliśmy się prawej strony, aby skała choć częściowo zasłaniała nas przed wzrokiem Renegatów. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że w ich przypadku nie może to przynieść takich korzyści, jakie byśmy chcieli. Renegaci zawsze wystawiali straże, które w dodatku umiały w lot rozpoznać każde alarmujące zjawisko w przyrodzie. Ale innej drogi do wieży nie było, jedynie przez schody i widniejącą na ich szczycie kopułę.

     Przy samym wejściu do kopuły o mało nie wlazłem w pułapkę. Tkwiła tam płyta naciskowa, która z pewnością uruchamiała jakiś mechanizm. Na szczęście, nie dowiedziałem się jaki, bo w ostatniej chwili ją ominąłem, dając znak Lydii, aby na nią uważała. Ledwo stanąłem u wejścia, usłyszałem trzask odpadającego wieka sarkofagu. Wiedziałem co to znaczy…

     - Fus-Ro-Dah! – zabrzmiało z wnętrza.

     Zdążyliśmy się uchylić i uciec przed falą uderzeniową, jakkolwiek trochę mną potrzepało. Wiedząc że nawet najsilniejszy draugr nie może krzyknąć dwa razy z rzędu, wskoczyłem do środka z okrzykiem „Laas”, który natychmiast mi go zlokalizował. Wypuściłem strzałę. Zachwiała nieumarłym, który zajął się płomieniem. Zdążyłem wypuścić drugą, zanim odrzuciłem łuk i sięgnąłem do miecza. Ale nie musiałem go używać, bowiem trzecia strzała, wypuszczona przez Lydię, dokończyła dzieła zniszczenia.

     Okazało się, że kopuła ma dwa wejścia, z czego za drugim znajdował się sarkofag draugra. Ostrożnie wychyliłem się po drugiej stronie. Wyjście prowadziło na niewielki płaskowyż, otoczony skałami, a po prawej stronie wznosił się niewysoki, skalisty szczyt, w którym wykuto cały system schodów, prowadzący do kamiennej wieży. Szept Aury powiadomił mnie, że przed nami jeszcze pięciu lub sześciu przeciwników – nie widziałem dokładnie. Wiedziałem, że mnie zauważyli, bowiem przyjęli bojowe postawy. Ale gdy tylko część z nich wyszła na schody, oniemiałem ze zdumienia.

     Byli tam Renegaci, których się spodziewałem, ale między nimi stały… draugry. Nie wierzyłem własnym oczom! Sojusz ludzi i draugrów? To się nie mieściło w głowie. W jaki sposób Renegaci obłaskawili draugry, by walczyły po ich stronie?

     Ale na dalsze rozważania nie miałem czasu, bowiem od strony schodów posypały się strzały.

     Pierwsza faza bitwy rozegrała się na płaskowyżu. Nie wchodziliśmy na schody, aby nie narażać się na Krzyki draugrów. Wprawdzie mnie nie mogły one zaszkodzić bezpośrednio, ale mogły mną mocno zachwiać, co na stromych i oblodzonych schodach było niebezpieczne. Tutaj, dysponując lepszymi łukami, mieliśmy przewagę, pomimo różnicy wysokości. Wymiana strzałów trwała jakiś czas, zanim oczyściliśmy sobie pole i ruszyliśmy pod górę. Gdy dotarliśmy do wieży, wziąłem resztę przeciwników na siebie. Dzięki Szeptowi Aury dobrze ich widziałem, więc mogłem napiąć łuk za osłoną i niespodziewanie wysunąć się zza niej, wypuszczając uprzednio wycelowaną strzałę. Ta taktyka zawsze się sprawdzała. Gdy Wykrycie Życia, ani Szept Aury nie pokazały nikogo więcej poza kroczącą za mną Lydią, walka była skończona. Rozpoczęły się oględziny pobojowiska.

     Jeszcze na schodach znaleźliśmy zwłoki Renegatki, którą z pewnością była Kruczy Ząb. Była to bowiem jedyna kobieta w tym gronie, a wciąż trzymany przez nią w sztywniejącej garści topór, jakkolwiek zwyczajem Renegatów wykonany z jeleniego poroża i kości, mienił się bojowym zaklęciem, co stanowiło dowód jej wysokiej pozycji. Oprócz niej położyliśmy także trzy draugry. Poza tym, znajdowały się tam zwłoki jeszcze jednego Renegata i tajemniczego, wysokiego Norda, w dziwnej, niezbyt zgrabnej zbroi.

     - To musi być Bjormund Kroczący z Wiatrem – odezwała się Lydia. – Czy mi się wydaje, czy ta zbroja jest z kości?

     Zbadaliśmy dokładnie pancerz. Wszystkie elementy części nośnych zbroi – kirysu, butów, rękawic i hełmu – wykonano z miękkiej skóry, wyłożonej w środku gęstym futrem. Z pewnością taka zbroja trzymała ciepło. Taka konstrukcja była typowa dla Nordów, którzy z zewnątrz obkładali ją stalowymi płytami. Tutaj jednak, zamiast stali, zastosowano starannie dopasowane kawałki smoczej kości.

     Zbroja była dość dużego rozmiaru, o wiele za duża na którekolwiek z nas. Jak na takie rozmiary, była ona stosunkowo lekka, aczkolwiek znacznie cięższa niż nasze elfie skorupy. I z pewnością niesamowicie wytrzymała, a jakby tego było mało, zaklęta. Każdy element nosił na sobie inne zaklęcie, wspomagające w walce. Rzecz unikatowa i z pewnością bardzo cenna. Nord zginął właściwie tylko dlatego, że dostał strzałę w oko – w zasadzie jedyną nieosłoniętą część ciała. Nie wiem, czy jakaś strzała zdołałaby przebić ten pancerz. Omiotłem ją dokładnie wzrokiem, zastanawiając się, czy dałbym radę przerobić ją tak, aby na mnie pasowała. Niestety, nie wystarczyłoby tutaj przerobienie skórzanego kaftana, trzeba by również na nowo dopasować kawałki smoczej kości, co było niezwykle trudne. Kosztowałoby to sporo wysiłku i nie wiadomo, jaki byłby końcowy efekt. Zresztą, choć z pewnością mocna i zaklęta, ograniczała znacznie swobodę ruchu i w żaden sposób nie mogła mi zastąpić moich elfich skorup, do których już się przyzwyczaiłem.

     - Bierzemy? – spytałem niezdecydowany. – Trochę to jednak waży.

     - Najpierw sprawdźmy, co znajdziemy w wieży – Lydia zwróciła oczy na budowlę. – Może tam jednak jest coś, co warto zabrać.

Wieża, w której swego czasu schroniła się Kruczy Ząb.

     Ale nie było. Kilkanaście złotych monet, jakiś rubin, trochę pospolitej broni, w dość kiepskim stanie. Aby wyprawa się opłaciła, trzeba było jednak zabrać tę smoczą zbroję. Umieściliśmy ją w worku, naprędce wykonanym ze starej derki, znalezionej w wieży. Do kompletu dołączyliśmy cenny, choć błagający o naostrzenie, ebonowy miecz jednego z draugrów. W sumie, kiepski interes. Maven wyraźnie zakpiła sobie ze śmiałków, chcących zlikwidować grupę bandytów.

     Nie wróciliśmy do Pękniny. Uznaliśmy, że lepiej będzie udać się do Ivarstead, bo przynajmniej zajdziemy za dnia. A gdy rozsiedliśmy się już w gospodzie Wilhelma, otoczeni dawno nie widzianymi przyjaciółmi, poczuliśmy się tak beztrosko i szczęśliwie, że w żaden sposób nie chcieliśmy tego stanu przerywać. Słuchaliśmy żartobliwych narzekań Temby, śmialiśmy się z wesołych opowiastek Gwilina, nawet małomówny zwykle Klimmek rozruszał się w tym i opowiedział o kilku zabawnych wydarzeniach. Tak oto poczuliśmy, że nareszcie wróciliśmy do domu. Tak naprawdę. I że nic się nie stanie, jeśli Obrońcy Świtu poczekają jeszcze parę dni.

     Nazajutrz, żegnani przez życzliwych mieszkańców Ivarstead, ruszyliśmy do Białej Grani.


czwartek, 2 marca 2023

Rozdział II - Renegaci

     Nie znaleźliśmy kanionu. Przyznaję, że nawet nie szukaliśmy. Pogoda w międzyczasie popsuła się bowiem do tego stopnia, że zmarznięci i przemoknięci woleliśmy wrócić do Pękniny. Niebo zasnuło się grubymi, ciemnymi chmurami. Lunął rzęsisty, marznący deszcz, a wiatr zdaje się przypomniał sobie o swoim powołaniu, wciskając nam tę zimną wilgoć w każdą możliwą szparę w ubraniach. Nawet niewiarygodnie odporna na zimno Lydia zgarbiła się i przycisnęła ręce do tułowia, chcąc zatrzymać przy ciele odrobinę ciepła. Nasze elfie skorupy momentalnie się wychłodziły i miejscami pokryły warstewką lodu, przyprawiając nas o gęsią skórkę. Wprawdzie znaleźliśmy – chyba, bo pewności żadne z nas nie miało – głaz, o którym mówił strażnik, ale na poszukiwania kanionu nie mieliśmy już ochoty. Oboje marzyliśmy o suchej odzieży, cieple kominka i kubku gorącego miodu Czarnych-Róż.

      Wedle mojej rachuby czasu, trwał jeszcze dzień, gdy dotarliśmy do miasta, ale gruba warstwa chmur sprawiła, że było już zupełnie ciemno. Szybko pomogliśmy sobie wzajemnie w pozbyciu się wychłodzonych zbroi o mokrej wyściółce, które z hukiem wylądowały na podłodze, tworząc wokół niewielkie kałuże. Po czym zabrałem się za rozdmuchiwanie ognia na palenisku. W międzyczasie Lydia zrzuciła z siebie przemoczone ciuchy, przebierając się w ciepłą, pikowaną bluzę. Gdy tylko ogień zatrzeszczał między drewienkami, ja również przebrałem się w świeże i suche ubranie. Przy ogniu, na grubej warstwie płótna umieściliśmy nasze przemoczone skorupy. Zajrzałem do spiżarni. Oboje mieliśmy ochotę na kubek gorącego miodu, ale w kredensie stało tylko kilka butelek wina.

     - Gospoda? – spytałem.

     - Gospoda – odparła Lydia, rzucając mi impregnowany płaszcz z kapturem i sięgając po swój.

     Do Gospody pod Pszczelim Żądłem był zaledwie kawałek drogi. Przebiegliśmy go pospiesznie i już po chwili znaleźliśmy się w jej przytulnym wnętrzu. Talen-Jei, współwłaściciel przybytku, zmarszczył nozdrza na nasz widok, co u Argonian było odpowiednikiem uśmiechu. Zamówiliśmy sobie po kubku trójniaka Czarnych-Róż na gorąco. Nic nie rozgrzewało lepiej niż gorący miód.

     - Dawno was nie było – odezwał się Talen-Jei, podając nam parujące kubki. – Martwiliśmy się już o was.

     - Podróżowaliśmy po dalekich krajach – uśmiechnęła się Lydia, biorąc jubek w obie ręce, aby trochę je rozgrzać. – Widzieliśmy nawet twoją ojczyznę, choć jedynie z daleka, z pokładu statku.

     - Ach, Czarne Mokradła – westchnął Argonianin. – Też chętnie dowiedziałbym się, co słychać w rodzinnych stronach. Ale nie mogę zostawić gospody na tak długo. Zwłaszcza, że i tutaj sporo się dzieje.

     - Cóż takiego? – spytałem, łyknąwszy miodu.

     Zamiast odpowiedzi, podał mi kopię listu, których kilka egzemplarzy leżało u niego na ladzie. Rozłożyłem go z ciekawością i oboje pochyliliśmy się nad drobnym, starannym pismem.

     Był to list gończy, co poznałem od razu, po samym nagłówku.


     Nagroda

     Wieść niesie, że grupy renegatów zapuszczają się coraz bardziej na wschód, wzdłuż gór Jerall. Przybycie legata Fasendila nieco je powstrzymało, ale ich przywódczyni Kruczy Ząb, wciąż wymyka się obławom.

     Choć Kruczy Ząb została oddzielona od swoich wojsk, mówi się, że uciekła ze sporymi łupami. Aby skończyć z zagrożeniem ze strony renegatów, ogłoszono, że każdy, kto zabije Kruczy Ząb, może zatrzymać skradzione przez nią łupy.

    W góry, za Wieżą Mrocznego Światła, natychmiast ruszyli najemnicy, a wśród nich niesławny Bjormund Kroczący z Wiatrem. Choć może kusić ich skarb, pojawiają się obawy, że Kruczy Ząb zbiera najemnicze wojska i będzie próbowała z ich pomocą kontratakować. Prosimy wszystkich dzielnych wojowników o pomoc w rozprawieniu się z tym potencjalnym zagrożeniem.

     Hemming Czarna-Róża


     - Rozumiesz coś z tego? – Lydia zamrugała oczami. – Renegaci? W Rift?

     Istotnie, było to dziwne. Renegaci, jak ich nazywano, byli w rzeczywistości rdzennymi mieszkańcami Pogranicza, w górach, okalających Markart, daleko, daleko na zachodzie. Było to liczne, niebezpieczne i wrogie plemię, ale przywiązane do własnego terytorium i niespotykane nigdzie więcej poza górami Pogranicza. 

     Nie ukrywam, że nie pałaliśmy miłością do klanu Czarnych-Róż. Gdyby list był podpisany przez Maven, pewnie zignorowałbym go zupełnie. Jej problem, nie mój! Niech sobie wynajmie oddział najemników, za swoje, nie do końca uczciwie zarobione pieniądze. Ale Hemming jako zarządca, nie był taki zły. Starał się, żeby miasto funkcjonowało w miarę normalnie. Wprawdzie na pewno korzystał na szemranych interesach Maven, jak cały klan, ale dało się z nim normalnie pogadać. Może warto go zapytać, o co tu tak naprawdę chodzi? I skąd pochodzą informacje o tej całej Kruczy Ząb.

     Złożyłem list we czworo i bezwiednie zacząłem uderzać się nim po brodzie.

     - Oj, wiem co to znaczy – roześmiała się Lydia.

     - Niby co?

     Chwyciła list i zaczęła przedrzeźniać moje ruchy.

     - Zawsze tak robisz, gdy się nad czymś gorąco zastanawiasz.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Rozmyślam. Tak po prostu…

     Chwyciła swój kubek i lekko tryknęła nim w mój, stojący na stole.

     - Też mam ochotę to sprawdzić – oznajmiła. – To jak, Obrońcy Świtu na później?

     Roześmiałem się. Wiedziałem, że przed nią nic się nie ukryje, ale teraz zupełnie jakby czytała mi w myślach.

     - Zaciekawili mnie ci Renegaci – odparłem. – Ciekawi mnie, czy to rzeczywiście jakaś grupa zawędrowała do Rift, czy po prostu ktoś udaje Renegatów… W zasadzie nie wiem, po co.

     - Dziwne – Lydia pokiwała głową. – Tutaj ludzie niewiele o nich wiedzą. Jeśli chcieli kogoś przestraszyć, to raczej samą sławą Renegatów im się nie udało. Zatem, pewnie to ktoś, kto naprawdę stanowi zagrożenie.

     - Pytanie, dla kogo – mruknąłem. – Pewnie udało mu się dopiec komuś wysoko postawionemu. Albo samym Czarnym-Różom, albo jakiemuś cesarskiemu wielmoży, który zaczął kwestionować zdolności Maven do zarządzania dzielnicą. Po pokonaniu Gromowładnych, każdy jarl musi się do pewnego stopnia liczyć ze zdaniem Cesarstwa.

     Lydia była innego zdania.

     - Maven ma takie układy, że z każdego szamba wypłynie – odparła, potrząsając głową. – Dziwi mnie tylko, że nie przewidziano żadnej zwyczajowej nagrody.

     Fakt, to też było dziwne. Nagroda za zlikwidowanie banity zwykle nie była wysoka. Najczęściej stanowiła równowartość stu septimów. Ale za to w zamian można było zatrzymać cały zdobyty łup i to bez żadnego podatku. Wyjątek stanowiły sytuacje, kiedy banda skradła coś szczególnie dla kogoś cennego, ale wtedy nagrodę, zwykle znacznie wyższą, ufundowaną przez poszkodowanego właściciela, dostawało się za zwrócenie tego przedmiotu, podczas gdy resztę łupu dalej można było zatrzymać. Czyżby tak wiele zmieniło się w tej dzielnicy od naszego wyjazdu na Solstheim?

     - Jutro rano pogadam z Hemmingiem – oznajmiłem. – Może się czegoś dowiem.

     Usłyszałem, że za moimi plecami otworzyły się drzwi. Lydia uśmiechnęła się i pomachała do kogoś wchodzącego. Odwróciłem się.

     Asbjorn, pomocnik kowala Balimunda i jego adoptowany syn, uśmiechnął się nieśmiało i odpowiedział na pozdrowienie. Po czym półgłosem złożył zamówienie u Keeravy.

     - I zapakuj, proszę – dodał, kładąc na stole pieniądze.

     Po czym podszedł do nas, by się z nami przywitać.

     Asbjorn był młodym Nordem, jednak już mocno doświadczonym przez życie. Niegdyś biedny, zagłodzony sierota, przygarnięty prosto z ulicy przez naszego przyjaciela Balimunda – człowieka o złotym sercu – teraz prezentował się okazale, choć blizny przeszłości wciąż były widoczne w jego oczach, w których zawsze czaił się pewien smutek. Musiał wiele przecierpieć jako dziecko. Dziś był już mężczyzną, wprawdzie wciąż szczupłym i niezbyt wysokim jak na Norda, ale o sporej tężyźnie, którą zyskał zapewne machając młotem w kuźni. Bardzo oszczędny w słowach, nieco wycofany i raczej nieufny, jak każdy kto doznał w młodości krzywd, otwierał się jedynie przed wąskim gronem przyjaciół Balimunda. Lubiłem go za jego słowność, pracowitość i szczere przywiązanie do przybranego ojca. W kuźni starał się jak mógł, ale mimo pochwał Balimunda, wciąż w siebie nie wierzył. Inna sprawa, że patrząc na to, co Balimund wyczyniał młotem, niejeden kowal zwątpił w swoje umiejętności.

     Zapytałem go przy okazji o wspomnianą w liście Wieżę Mrocznego Światła. Lydia rozłożyła mapę.

     - Słabo znam tamte okolice – potarł czoło z zakłopotaniem. – To gdzieś tutaj – wskazał miejsce niedaleko Szczytu Postradanej Mowy, gdzie kiedyś mieliśmy okazję zapolować na smoka, a przy okazji znaleźliśmy Latarnię Meridii. – Ale jeśli chcecie dokładniejszych informacji, to spytajcie Aerina i Mjoll. Oni dobrze znają to miejsce i nawet kiedyś przeżyli tam pewną przygodę. Dość nieprzyjemną, o ile sobie dobrze przypominam.

Pogawędka na ulicach Pękniny. Aerin (w brązowym płaszczu) i Mjoll (w środku, w zbroi i z toporem na plecach) rozmawiają z Drifą, współwłaścicielką Lombardu "Krewetka"

     Mimo naszego zaproszenia, nie dosiadł się do nas, tłumacząc, że musi zanieść wieczerzę ojcu.

     - Po całym dniu pracy, obaj jesteśmy zmęczeni i głodni jak wilki – uśmiechnął się nieśmiało.

     I gdy tylko Keerava położyła przed nim parujące zawiniątko, pożegnał się z nami i wyszedł. Przyznaję, że trochę mnie wzruszył. Serce, które kiedyś okazał mu Balimund, trafiło na podatny grunt. Młodzieniec szczerze mu teraz odpłacał.

     Rada jednak wydawała nam się dobra, więc nazajutrz wprowadziliśmy ją w czyn. Ja poszedłem do Mglistej Twierdzy, wypytać o Renegatów, a Lydia z mapą udała się do Aerina. Ja załatwiłem sprawę dość szybko. Hemming był bowiem zajęty i nie mógł mi poświęcić zbyt wiele czasu. Potwierdził jednak, że Kruczy Ząb to naprawdę Renegatka, i to bynajmniej nie samotna, bo widziało to wielu świadków.

     - Wiesz, niektórzy przeżyli – spojrzał na mnie znacząco. – Zwłaszcza ci, co widzieli ją tylko z daleka.

     - A ten Bjormund Kroczący z Wiatrem, to kto?

     - Nie słyszałeś o nim? – uniósł brwi. – To dość znany najemnik, choć sam do końca nie wiem, czy nie trafniej nazwać go zbójem. Walczy dla tego, kto da więcej i na pewno nie ma czystego sumienia. No, ale skoro się zgłosił… Udał się z kilkoma ludźmi do obozu renegatów i przepadł. Ale na pewno nie zginął, bo widziano go później na szlaku. Możliwe, że Kruczy Ząb zapłaciła mu więcej i odstąpił od kontraktu, kto go tam wie. Ja mu nigdy nie ufałem.

     I potem gestem dał mi do zrozumienia, że musi wracać do swoich papierów, których na biurku, mimo wczesnej pory, piętrzył się już niemały stos. Nie chciałem mu przeszkadzać.

     - A dlaczego nie ma za to żadnej zwyczajowej nagrody? – spytałem już z ręką na klamce. – Nie żeby mi specjalnie zależało, ale to niezwykłe. Zwłaszcza, że na Renegatach nikt się jeszcze nie obłowił. Nie gromadzą żadnych wartościowych przedmiotów.

     Rozłożył ręce.

     - O to już musisz spytać Maven – odparł. – Tak zarządziła i tak napisałem w liście.

     Pytanie Maven Czarną-Różę o cokolwiek mijało się z celem, więc pożegnałem się i wróciłem do siebie. Lydii spotkanie zabrało trochę więcej czasu, ale gdy wróciła, miała też więcej informacji. Przede wszystkim, dokładnie zaznaczoną lokalizację na mapie. Aerin, były legionista, często dla dowództwa zajmujący się kartografią, był pod tym względem pedantem i jeśli on zaznaczył coś na mapie, można było być pewnym, że to coś na pewno tam jest i to dokładnie w tym miejscu. Nawet kształt znaczka wieży był zapewne zbliżony do oryginału. Na moje pytanie o ich przygodę w tej wieży, Lydia streściła, czego się dowiedziała.

     Otóż, wieżę tę jeszcze niedawno zamieszkiwały wiedźmy. Pewnej kobiecie tak zmąciły umysł, że zapragnęła stać się jedną z nich. Aby to się stało, potrzebne było odprawienie jakiegoś rytuału, w którym składało się w ofierze człowieka. Pewnie by się to udało, gdyby nie jej córka, która za wszelką cenę chciała temu zapobiec. Ona to uznała, że lepiej będzie, jeśli jej matka umrze, niżby miała stać się wiedźmą. Ponoć powtarzała zrozpaczona, że to już nie jest jej matka, bo staruchy tak zmąciły jej umysł, że już jej nie przypominała. Uznała, że może uwolnić ją tylko w jeden sposób, i to szybko, zanim dokona się ostateczna przemiana. Poprosiła naszych przyjaciół o pomoc. Ruszyli w trójkę, likwidując po drodze kilka wiedźm. Na samym szczycie wieży poprosiła Aerina, by udał ofiarę, którą rzekomo miała przyprowadzić. Ten zgodził się i gdy wyszli na dziedziniec, odważnie pozwolił przywiązać się do wyznaczonego dla ofiary fotela. Gdy kobieta zbliżyła się do niego z jakimś dziwnym eliksirem, zginęła od ciosu sztyletem w potylicę. Szybka śmierć – tylko tyle nieszczęśnica mogła podarować swojej matce.

     - Nie rozumiem – zmarszczyłem brwi. – Doszli na szczyt, a potem wyszli na dziedziniec?

     - O to samo spytałam – roześmiała się Lydia. – Ta wieża położona jest przy skalnej ścianie. Ma wyjście na górze, prowadzące na niewielki płaskowyż. Tam to się stało.

     Pokiwałem głową.

     - Swoją drogą, podziwiam Aerina – mruknąłem. – Skąd wiedział, że córka nie mydli mu oczu? Mógł dać się związać i zginąć.

     - Nie zapominaj, że była tam Mjoll – odparła Lydia. – Jeśli ktoś by tam zginął, to raczej nie Aerin. Nie pozwoliłaby na to. Przycupnęła za murem z bronią w ręku i cały czas miała oko na wszystko.

     Przyznałem jej rację. Lwica Mjoll naprawdę zasługiwała na swój przydomek.

     - A z tego dziedzińca można przejść w góry – dodała Lydia. – Jest tam mur i zamykana brama. Pewnie tam znajdziemy tych Renegatów. Jeśli to naprawdę oni…

     Tak czy owak, uznaliśmy że zajmiemy się tą sprawą jutro, skoro świt. Bardziej z ciekawości, niż z chęci zbawiania ludzkości. Zaczęliśmy więc czynić drobiazgowe przygotowania do wyprawy. Lydia postarała się o suchy prowiant, po czym udała się do apteki, aby uzupełnić nasz zapas leczniczych mikstur. Ja przejrzałem zbroje, po czym z kirysem Lydii poszedłem do kuźni Balimunda i wymieniłem dwa wyszczerbione nity i jeden naderwany rzemień. Potem zabrałem się za przegląd broni. Doładowałem zaklęte ostrza i łuki. Sprawdziłem zapas strzał. I znów musiałem iść do kuźni, gdzie Balimund sprzedał mi dwa pęki nowych i to nie za złoto, a za kilka porcji soli ognia. Jeden z cienkimi, ebonowymi grotami, o dużej sile przebicia, doskonale nadający się do walki ze smokami. Drugi z szerokimi, szklanymi grotami, na bliższą odległość, zadającymi spore obrażenia. Gdy wróciłem, Lydia już była na miejscu.

     - Mamy nowe zlecenie, od Ingun Czarnej-Róży – oznajmiła wesoło.

     Uniosłem brwi w geście zdziwienia.

     - Na co?

     Okazało się, że Ingun prosiła jedynie o dostarczenie jej kilku trudno dostępnych w Pękninie składników alchemicznych, do swoich eksperymentów. Ot, kilka ziół. O ile dobrze pamiętam, chodziło jej o korzeń nirnu – dość rzadką, bagienną roślinę. Poza tym o kwiaty dzwonecznika, który porastał mokradła w okolicach Morthalu i trochę psianki, dość pospolitej rośliny w całym Skyrim, którą jednak z niewiadomych przyczyn trudno było znaleźć w okolicach Pękniny.

     - Możemy pomóc, to pomożemy – wzruszyłem ramionami. – Oczywiście, jeśli może trochę poczekać, bo na razie nie wybieramy się na północ. Chyba, że znajdziemy gdzieś po drodze.

     Ze wszystkich osób z klanu Czarnych-Róż, Ingun, córka Maven, była jedyną, którą darzyłem prawdziwą sympatią. Lydia oczywiście stała twardo na stanowisku, że to z powodu jej urody, czego nie omieszkała mi od czasu do czasu wytknąć. Ale nie była to prawda. Fakt, Ingun była atrakcyjną dziewczyną. Wysoka, smukła brunetka o ciemnych oczach i gładkim, regularnym, szlachetnym licu. Podobała mi się, co zawsze byłem gotów przyznać, ale lubiłem ją z innego powodu. Przede wszystkim, nie miała w sobie ani odrobinybuty właściwej jej rodzinie. Przeciwnie, była spokojna, cicha, nieco wycofana, czasami odnosiłem wrażenie, że wręcz nieśmiała. I nie miała nic wspólnego z szemranymi interesami reszty rodziny. Nawet nie mieszkała razem z nimi w Mglistej Twierdzy, tylko w starej posiadłości Czarnych-Róż. Poza tym, całe dnie spędzała pracowicie w aptece mistrza Elgrima, studiując alchemię i eksperymentując z różnymi miksturami. Elgrim chwalił ją, twierdząc, że jest bardzo oddana swojej pracy i niezwykle zdolna. A poza tym, zwłaszcza kiedy się uśmiechała, wciąż jeszcze można było w niej dostrzec pewną rozbrajającą dozę uroku małej dziewczynki. Trudno było jej nie lubić i Lydia także darzyła ją sympatią. Tylko przede mną udawała zazdrośnicę, bo dawało jej to pretekst do przycinków pod moim adresem, które ona sama uważała za bardzo dowcipne.

     Swoim zwyczajem, wyruszyliśmy przed świtem, aby późnym rankiem być już na miejscu. Dzięki temu mieliśmy na działanie cały dzień. Kierowaliśmy się na zachód, szlakiem prowadzącym do Ivarstead, dopiero za mostem zboczyliśmy w lewo, w kierunku gór. Szedłem pierwszy, więc gdy w pewnym momencie zatrzymałem się gwałtownie, Lydia z rozpędu władowała mi się na plecy.

     - Co się stało?

     Pokręciłem głową i wskazałem ramieniem w lewo. Leżało tam truchło wielkiego niedźwiedzia, a obok niego jakaś humanoidalna, nieruchoma postać, którą z daleka trudno było rozpoznać.

     - Może jeszcze żyje? – szepnęła Lydia.

     Rzuciliśmy się w tamtym kierunku, ale w miarę jak zbliżaliśmy się do celu, ogarniało mnie coraz większe zdumienie. Przede wszystkim, owych postaci było więcej. Tuż obok ujrzałem jeszcze dwie, z czego jedna miała na sobie prymitywną, żelazną zbroję. Moje oczy o mało nie wyszły z orbit.

     - Co to za stwory? – Lydia była równie zdumiona jak ja. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

     Westchnąłem przeciągle, omiatając wzrokiem pobojowisko. Nietrudno było zgadnąć, co tu się stało. Ślady na ciałach i spryskana krwią, zryta trawa, to wystarczająco wyraźne zapisy. Ślady wskazywały na to, że niedźwiedzie były dwa. Nierówna walka dwa przeciw trzem zakończyła się zwycięstwem drugiego zwierzęcia. Pierwszy niedźwiedź wprawdzie zginął od ran, ale zdołał przed śmiercią poważnie poranić swoich prześladowców. Drugi pewnie dokończył dzieła i odszedł w kierunku gór.

     - Widziałeś kiedyś coś takiego? – Lydia z oczami jak spodki przyjrzała się najbliższym zwłokom.

     Stwór sylwetką trochę przypominał człowieka. Niewysoki, o nagiej, jasnej skórze, przykrótkich nogach i nieco za długich rękach. Był chudej postury, jakkolwiek miał wypukły brzuch i cienkie kończyny. Trochę jak stary człowiek. Ale jego głowa niewiele miała wspólnego z ludzką. Z wysuniętych nieco do przodu szczęk sterczały kolczate zęby. A uszy były naprawdę wielkie i spiczaste, jak u nietoperza, tyle że sterczały na boki. Stwór miał na sobie prymitywną, skórzaną odzież, coś w rodzaju poszarpanej tuniki.

     Wziąłem głęboki oddech.

     - W Skyrim nigdy – zapewniłem.

     Lydia dosłyszała w tonie mojego głosu niecodzienną nutę i zwróciła na mnie zaciekawiony wzrok. Odwzajemniłem jej spojrzenie.

     - Ale w Cyrodiil wielokrotnie. – westchnąłem przeciągle. – To są gobliny.

Zwłoki goblinów

     Staliśmy nad ich zwłokami, nie wiedząc co począć. Goblin był, jakby nie patrzeć, istotą rozumną, choć jawnie wrogą ludziom. Podobno istnieli ludzie, których one tolerowały, a nawet tacy, którzy potrafili się z nimi porozumieć. Niemniej były to jednostkowe przypadki, a goblinów należało się wystrzegać jak ognia. Były agresywne, niezwykle szybkie i diabelnie żywotne. I rzadko atakowały w pojedynkę, żyjąc w prymitywnych wspólnotach.

     - Nie spotkaliśmy żadnego w Cyrodiil.

     Było to ze strony Lydii coś pośredniego między stwierdzeniem, a pytaniem, zadanym w zasadzie tylko po to, by się upewnić.

     - Nie spotkaliśmy – przyznałem. – Żyją w pod ziemią, w jaskiniach i porzuconych kopalniach, albo ayleidzkich ruinach. I nie lubią słońca. Jeśli wychodzą ze swych nor, to zwykle nocą. W dzień trudno takiego spotkać.

     - Są niebezpieczne?

     Skinąłem głową.

     - Bardziej niż myślisz, gdy na nie patrzysz. Wyglądają jak zwierzęta, ale to rozumne istoty. A ich szamani potrafią posługiwać się magią zniszczenia.

     Znów chwila milczenia.

     - Skąd się tu wzięły?

     Rozłożyłem ręce.

     - Nie wiem – odparłem. – Ale niedawno, wraz z Aerinem zastanawialiśmy się, dlaczego dziki nie przechodzą na tę stronę. Widać gobliny, pewnie dlatego że mądrzejsze,wpadły na to, że można przejść przez góry Jerall i zadomowić się w Skyrim. Jedyne co mnie dziwi, to dlaczego dopiero teraz. Miały na to całe wieki.

     Lydia pochyliła się nad jedynym osobnikiem, odzianym w zbroję. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie, po czym pokręciła głową.

     - Smoki, wampiry, niedźwiedzie, wilki, trolle, a teraz jeszcze gobliny – prychnęła niezadowolona. – Czy dla ludzi nie ma już miejsca w Skyrim?

     - Jest – mruknąłem ironicznie. – Masz przecież zbójów, Renegatów i Mroczne Bractwo.

     Lydia milczała przez chwilę.

     - I źle, i dobrze – zamruczała w końcu. – Im gorzej dla świata, tym lepiej dla nas, bo nigdy nie będziemy się nudzić. Swoją drogą, to dziwne. Ledwo na kilka miesięcy zostawiliśmy Skyrim, a ono stanęło na głowie.

     I rzuciwszy tę dziwaczną uwagę, ruszyła w kierunku podnóża góry, skąd w pierwszych promieniach słońca zaczęła wyłaniać się wysoka, okrągła, kamienna wieża, sięgająca widocznej nad nią półki skalnej.

     Wieża była czymś pośrednim pomiędzy zamkowym stołpem, a kręconymi schodami, prowadzącymi w góry. Była podzielona na kilka pięter, na których znajdowały się jakieś cele, sypialnie czy miejsca rytualne. W kilku miejscach natrafiliśmy na w pół zasuszone zwłoki kobiet w czarnych szatach – zapewne wiedźmy, zlikwidowane przez naszych przyjaciół. W suchym powietrzu zwłoki szybko ulegały mumifikacji, a magiczne mikstury, którymi zwykle faszerowały się wiedźmy, zapobiegały również rozkładowi ciał.

     Zajrzałem do kilku kufrów, ale niczego ciekawego w nich nie znalazłem. Nic dziwnego, w końcu wieża została już splądrowana przez Mjoll i Aerina, którzy nie dość, że mieli prawo do łupów, to jeszcze zabrali zapewne również to, czym my, jako zamożniejsi, pewnie byśmy pogardzili.

     Wyszliśmy na dziedziniec. Musiałem przyznać, że jak na budowlę obronną, urządzony był z głową. Od reszty wąskiego płaskowyżu oddzielał go kamienny, półokrągły mur, w środku którego tkwiła brama, przegrodzona masywną kratą. Na środku stał fotel, z resztkami rzemieni, którymi zapewne przywiązywano ofiarę. Po lewej stronie tkwił niewysoki stołp, zupełnie pusty, o czym się wkrótce przekonaliśmy, ale za to uniemożliwiający dostęp z zewnątrz na dziedziniec. Obok skórzany namiot, w którym tkwił masywny kufer. Zajrzeliśmy do środka, ale zawierał same rytualne przedmioty wiedźm, dla nas bezużyteczne.

     Pociągnąłem za dźwignię, umieszczoną przy bramie. Krata opadła z chrzęstem, otwierając przejście. Tu już można było spodziewać się wrogów, zatem zdjęliśmy z ramion łuki i nałożyliśmy po strzale. Wysunęliśmy cicho z dziedzińca.

     - W lewo, czy w prawo? – szepnęła Lydia.

     Nie miałem pojęcia. Na kamiennym podłożu nie zauważyłem żadnych śladów, zaklęcie Wykrycie Życia też niczego nie pokazało. Zdecydowałem, że na początek spróbujemy w prawo. Okazało się, że przypadkiem poszliśmy dobrze, bowiem wkrótce poczułem dym. Dalej szliśmy więc bardzo ostrożnie, uważnie stawiając stopy. Uważaliśmy też, aby nie przepłoszyć żadnych zwierząt ani ptaków, by nie zaalarmować potencjalnych wrogów. Jeśli to rzeczywiście byli Renegaci, to bardzo trudno będzie się do nich podkraść niepostrzeżenie. Plemię to, od wieków żyjąc w surowych górach, nauczyło się niezwykłej czujności. Zwracali oni uwagę na każdą zmianę, jaka zachodziła w przyrodzie. Ptak, podrywający się nagle do lotu, był dla nich znakiem, że pod gałęzią, na której siedział, pojawiło się niebezpieczeństwo.

     Wśród Renegatów istnieli również całkiem potężni szamani, władający magią. Dlatego zdecydowałem się nie używać zaklęcia Wykrycie Życia. Szaman mógłby wyczuć zakłócenie magicznej aury. Zamiast tego, nabrałem w płuca powietrza.

     - Laas-Yah-Nir!

     Wszystkie trzy słowa niesłyszalnego dla postronnych Szeptu Aury zapaliły w moich oczach purpurowe ogniki. Ujrzałem ukrytego pod krzakiem zająca, ujrzałem kilka dzikich, górskich kóz w oddali, nie umknęła mi również poświata kilku niewielkich ptaków, krążących opodal. Ale przede wszystkim, ujrzałem cztery ludzkie postacie, prześwitujące przez skałę.

     Odwróciłem się do Lydii, kładąc palec na ustach. Wskazałem jej kierunek – szeroka ścieżka, prowadząca do zasłoniętej przez skały dolinki. Potem pokazałem jej cztery palce. Skinęła głową i nic więcej nie musiała mówić. Ruszyliśmy w dół.

     Ścieżka była na tyle szeroka, że mogliśmy iść obok siebie. Skradaliśmy się jak myśliwi, ze strzałami na cięciwach. Ścieżka wkrótce zanikła, zamieniając się w łagodny, kamienny stok. Wychyliłem się i spojrzałem w dół.

     Jeśli ktoś udawał Renegatów, czynił to z podziwu godnym przywiązaniem do szczegółów. Kilka rozstawionych szałasów wokół ogniska stanowiło nieodłączny krajobraz tej kultury. W dodatku przy jednym z szałasów dostrzegłem charakterystyczną postać Serca Róży – renegackiego szamana, którego można było odróżnić po charakterystycznym nakryciu głowy, ozdobionym jelenim porożem.

Obóz Renegatów w Rift

     Jak niezwykłą postacią jest Renegat Serce Róży, wyjaśnił mi niegdyś mistrz Neloth. Otóż, nie był to zwykły mag. Osobnik ten powstawał w wyniku specjalnego, krwawego rytuału, którym zwyczajowo zajmowały się wiedźmokruki. Stąd niezwykły sojusz, jaki łączył te potwory z Renegatami. Jeśli wierzyć słowom mistrza magii Domu Telvanni, osobnik taki był pozbawiany serca, które zastępowano niezwykłym, magicznym kamieniem, zwanym Sercem Róży. Neloth nie był pewien, w jaki sposób taki kamień powstaje, bowiem dysponowali nim wyłącznie Renegaci. Miał kilka teorii, ale, jak sam stwierdził, nie chciał mieszać mi w głowie niesprawdzonymi hipotezami. Prosił tylko, aby podczas następnej wizyty na Solstheim dostarczyć mu taki kamień, gdyby udało nam się takowy zdobyć. Chciał go gruntownie zbadać i wydrzeć Renegatom ich skrycie chowaną tajemnicę.

     Pomyślałem, że właśnie mam okazję do dotrzymania obietnicy. Chyba że…

     Przyszło mi do głowy, że skoro ci Renegaci opuścili Pogranicze, to być może są inni i da się z nimi porozumieć. Strzały z ukrycia miałem bowiem zarezerwowane dla przestępców. A co jeśli ci wcale nimi nie są? Dlaczego opuścili Pogranicze? Może właśnie dlatego, że nie chcieli walczyć z każdym napotkanym obcym?

     Wiem, myślałem bardzo naiwnie. Ale nie mogłem się przemóc, by z ukrycia zastrzelić owego szamana. Opuściłem łuk.

     - Strzelaj, gdy nas zaatakują – szepnąłem. – Nie wcześniej.

     Po czym wyprostowałem się i pomachałem dłonią w stronę szamana.

     Tylko refleks uratował mnie przed Lodowym Kolcem, wypuszczonym z jego dłoni. Niemal jednocześnie szaman dostał strzałę od Lydii. Zdążyłem jeszcze napiąć łuk i dobić go swoim strzałem, po czym musiałem odrzucić łuk i sięgnąć do miecza, bowiem zaatakowało mnie troje pozostałych.

     Broń Renegatów rzadko ma metalowe ostrza. Wyrabiają ją głównie z rogów i kości, zaopatrując ją w kolce. Taki kolczasty miecz, choć nie osłoniętemu ciału zadawał poważne rany, nie miał szans przebić elfiej zbroi z księżycowego kamienia. Napastnicy szybko nam ulegli.