środa, 22 marca 2023

Rozdział IV – Opuszczona Jaskinia

     - Jesteśmy śmierdzącymi leniami, zasługującymi na ścięcie! – oznajmiłem, wywołując serdeczny śmiech Lydii. – Nie zasługujemy na to, żeby żyć na tym świecie.

     Położyła się na mojej piersi i zbliżyła swoją twarz do mojej.

     - A nie uważasz, że i tak robimy dość? – spytała przekornie. – Czy to właśnie my musimy zawsze zbawiać świat? Przecież możemy trochę czasu poświęcić sobie samym. Życie jest takie krótkie.

     Westchnąłem, sam nie wiedząc, co o tym myśleć i wbiłem wzrok w krokwie dachu naszego małego domku w Białej Grani. Zgodziłem się, żeby odłożyć powtórną wyprawę do Twierdzy Świtu na później. Zgodziłem się, bo zwyczajnie mi się tam iść nie chciało. Nie mieliśmy żadnego obowiązku dołączać do łowców wampirów, zwłaszcza, że zdarzyło nam się je tępić i bez tego. Tak bardzo chciałem znów trochę poleniuchować w Wietrznym Domku! Budzić się w ciepłym łóżku, z ukochaną u boku, na zmianę kochać się z nią i przekomarzać, zjeść ciepły posiłek rano, wypić wieczorem kielich miodu, albo spotkać się w gospodzie z przyjaciółmi, których tak wielu mieliśmy w tym mieście.

     I uległem pokusie. Oboje ulegliśmy. Przez kilka dni próżnowaliśmy jak…

     - Jak kto? – spytała Lydia.

     Teraz ja się roześmiałem.

     - Nie wiem – odparłem. – Nie znam żadnego stworzenia równie leniwego jak my.

     Połaskotała mnie włosami po szyi.

     - Nie będziemy leniuchować – szepnęła mi do ucha. – Ale czas zająć się też naszym domkiem. Trzeba naprawić kruszący się mur z tyłu. Trzeba wymienić kilka klepek w dachu. Trzeba poprawić palenisko i naprawić zamek w drzwiach, bo się zacina. A w okienku z tyłu pękła jedna szybka.

     Chyba miała rację. Nasz mały domek też wymagał od nas naszego czasu i odrobiny poświęcenia. Przez tak długi czas stał pusty, że aż niemożliwym było, aby nic po takim czasie nie wymagało naprawy. Zajęliśmy się tym już następnego dnia.

     Najpierw małe zakupy. U Belethora kupiliśmy kilka pędzli, trochę kitu i kawałek szkła. W Kotle Arkadii, stojącej tuż obok aptece, zaopatrzyliśmy się w środek konserwujący drewno. U Adrianne dostaliśmy gwoździe i lepiszcze do gontu, a także pożyczyliśmy sobie jej drucianą szczotę do szorowania paleniska.

     Tych kilka dni spędziliśmy bardzo pracowicie, a jednak odpoczęliśmy za wszystkie czasy. Ta praca była bowiem beztroska, odbywała się pośród życzliwych ludzi, którzy często przystawali, przyglądając się naszej pracy i udzielając nam beznadziejnie nieprzydatnych dobrych rad. Kilkoro, jak Adrianne i jej mąż Ulfbert, pomogli nam przy kilku pracach, co sprawiło, że zrobiło nam się jeszcze bardziej błogo. No i jedynym niebezpieczeństwem, jakie nam tu groziło, było przyłożenie sobie młotkiem w palec. Co zresztą się stało i to nie raz. 

     Któregoś dnia odwiedził nas kurier, twierdząc, że ma do mnie przesyłkę.

     - List – oznajmił, podając mi złożony kawałek papieru. – Nie mam pojęcia od kogo.

     Przyjął złotą monetę za fatygę i zniknął w mieście, gdzie zapewne miał do doręczenia inne przesyłki.

     Zerknąłem na list. Był złożony i zalakowany, ale żadnego znaku na pieczęci nie odciśnięto. Złamałem ją i rozwinąłem pismo.


     Wulfhere,

     Demonstracja twojego Thu’um spowodowała niemałe zamieszanie w miejscu zwanym Punkt Zawietrzny. Nie każdy cieszy się z powrotu Smoczych Dzieci.

     Ja natomiast nie mogę się doczekać, aż rozwiniesz swój talent. Skyrim potrzebuje prawdziwego bohatera.

     Zainteresuj się miejscem zwanym Opuszczona Jaskinia. Z tego co wiem, znajduje się tam tajemnicze źródło energii, którą jedynie Smocze Dziecię jest w stanie opanować.

     Z poważaniem,

     Przyjaciel


     Do listu dołączono fragment mapy, przedstawiającej okolicę, w której Biel łączyła się ze dzielnicą Zimowej Twierdzy. Zaznaczono tam kilka charakterystycznych miejsc jako punkty odniesienia i ową tajemniczą jaskinię.

     Mimo braku podpisu w liście, domyślałem się, kto jest jego nadawcą. To musiał być mistrz Arngeir, jeden z Siwobrodych. Z pewnością usłyszał mój Krzyk w Punkcie Zawietrznym i domyślił się, że powróciłem do Skyrim. Poczułem nawet ukłucie wstydu, że nie złożyłem mu wizyty na Wysokim Hrothgarze.

     Pokazałem list Lydii.

     - Niedaleko gospody Przy Nocnej Bramie – pokiwała głową. – Przy trakcie do Zimowej Twierdzy. Dzień marszu, nawet niecały. Chyba warto, co? Każdy Krzyk cię w jakiś sposób wzmacnia.

     Skinąłem głową zamyślony.

     - To co, jak uporamy się z dachem?

     - To się tam wybierzemy – znów skinąłem głową i zerknąłem na dach. – Dobrze, że to na samym szczycie, nie trzeba rozbierać połowy dachu. Do jutra, do południa się wyrobimy.

     - Do jutra? – Lydia pokręciła głową. – Masz czas do wieczora. Jutro idę na wyprawę do Opuszczonej Jaskini. Trochę emocji od czasu do czasu się przyda.

     Roześmiałem się i zamiast odpowiedzi, wdrapałem się na drabinę.

     Pewnie nie zdążyłbym przed wieczorem, gdyby nie pomoc Farkasa. Był to jeden z Towarzyszy z Jorrvaskr, bliski przyjaciel Aeli i brat bliźniak innego Towarzysza, Vilkasa. Vilkas i Farkas zwykle wędrowali razem, wciąż nierozłączni – jak to bracia – i rozumieli się bez słów. Fizycznie bardzo do siebie podobni, ale charaktery mieli zupełnie inne. Vilkas był poważny, nawet chmurny i odnosiło się wrażenie, że towarzystwo innych ludzi go drażni. Farkas był łagodniejszego usposobienia. Choć w walce nie ustępował bratu na krok, do ludzi miał raczej przyjazny stosunek, zwłaszcza do tych, którzy parali się wojaczką.

     Przyjemnie się z nim gawędziło, podczas gdy ja siedziałem na dachu, układając gont, on stał na drabinie i podawał mi potrzebne materiały i narzędzia. Rozmowa w takiej sytuacji to rzecz naturalna. Nawet u Nordów.

     Spytałem go o Towarzyszy, o ich herolda Kodlaka, o Aelę i w końcu o brata. Opowiadał chętnie, choć niezbyt obszernie. Żeby z niego coś wyciągnąć, trzeba było zadawać bardzo precyzyjne pytania. Opowiedział też z grubsza o swoich planach. Razem z Vilkasem mieli wkrótce wyruszyć z jakąś misją na Pogranicze.

     - Jesteście nierozłączni – uśmiechnąłem się. – Jak Lydia i ja.

     - A tak – potwierdził, podając mi wygładzoną klepkę, posmarowaną z jednej strony lepiszczem. –Vilkas bardzo troskliwie się mną opiekuje. To dobry brat.

     - Nie wyglądasz na kogoś, kto potrzebowałby opieki – stwierdziłem, wciskając klepkę we właściwe miejsce i przybijając jej szczyt do deski.

     - Nie chodzi o taką opiekę – potrząsnął głową. – On pilnuje, żeby mi nikt nie ubliżał. Nie znosi, gdy ktoś nazwie mnie głupcem albo tępakiem. Jest wtedy nieobliczalny. Twierdzi – tu zaśmiał się cicho – że tylko on ma prawo mnie tak nazywać.

     - A dlaczego ktoś miałby ci ubliżać? – zdziwiłem się.

     - No cóż – uśmiechnął się. – Tuzem intelektu to ja nie jestem. Z nas dwóch to Vilkas jest tym mądrym. Ale przesadza. Jego to drażni, a mnie już dawno przestało. Mógłby dać spokój. Nie boję się walki, ale wdawać się w każdą awanturę z powodu, że ktoś krzywo spojrzał? Niepotrzebna przemoc.

     Pomyślałem, że właśnie dał dowód swojej mądrości. Powiedziałem mu to. Opuścił wzrok, trochę zażenowany, ale widać było, że moje słowa sprawiły mu przyjemność. Od słowa do słowa opowiedział mi swoją historię, o tym jak razem z bratem jako dzieci, trafili pod opiekę Jergena, który uratował ich przed nekromantami, jak wychowali się wśród Towarzyszy, jak sami stali się jednymi z nich.

     - Chyba byliśmy najmłodszymi Towarzyszami w całej historii bractwa – roześmiał się.

     W podzięce za pomoc, zaprosiliśmy go na wieczerzę do gospody. Przyjął zaproszenie. Podjedliśmy, trochę popiliśmy, ale tylko trochę, bo rano czekała nas podróż. A potem uścisnęliśmy sobie ręce i rozeszliśmy się, on do Jorrvaskr, my do wyremontowanego Wietrznego Domku.

     Nazajutrz, przed świtem wyruszyliśmy na trakt do Zimowej Twierdzy. Obeszliśmy Białą Grań od wschodu i skierowaliśmy się na północ. Przez całą drogę rozglądałem się za ziołami dla Ingun Czarnej-Róży. Zebrałem trochę psianki, ale ani korzenia nirnu, ani dzwonecznika nie znalazłem. Wkrótce zresztą skończył się zbieranie ziół, bowiem około południa śnieg zazgrzytał nam pod stopami – rychły znak, że zaraz dojdziemy do Bieli*. Doszliśmy do podnóża gór, a wkrótce do rozwidlenia traktów. Droga na zachód prowadziła do Gwiazdy Zarannej. My skręciliśmy w prawo, na wschód, w stronę Wichrowego Tronu i Zimowej Twierdzy.

     Kilka razy musieliśmy użyć broni. Raz obskoczyły nas trzy wilki. Jednego usiekłem mieczem, drugiego udało mi się pokonać magią zniszczenia. Trzeciego Lydia ustrzeliła z łuku, a zrobiła to ruchem tak płynnym i pełnym gracji, trafiając biegnącego wilka w głowę – po prostu po mistrzowsku. Nawet Eanor, mój elfi przyjaciel z rodzinnej wioski byłby pod wrażeniem.

     Potem, gdy doszliśmy do kolejnego rozwidlenia, wystarczyło nam położyć dłonie na rękojeściach. Czyhający za drzewami rabuś, napadający na podróżnych, nie odważył się ruszyć przeciwko uzbrojonym wojownikom. Doszliśmy do gospody, ale nie czując zmęczenia, zdecydowaliśmy, że jaskinię spenetrujemy jeszcze dziś.

Wejście do jaskini

     Znaleźliśmy ją łatwo, w odległości kilkudziesięciu kroków od traktu. Tkwił przed nią śnieżny troll, który zauważywszy nas, zaczął groźnie porykiwać i wymachiwać długimi ramionami. Był to dla nas jasny znak – w pobliżu są inne trolle. Te gesty i porykiwania nie były przeznaczone dla nas, tylko dla nich. Troll szybko padł od naszych strzał, ale do wnętrza jaskini weszliśmy z największą ostrożnością.

     Jeszcze na zewnątrz można było się przekonać, że grota owa jest wykorzystywana jako nekropolia. Świadczyły o tym urny, poustawiane przy wejściu. Wewnątrz urn było znacznie więcej. Stały zakopane w śniegu, jaki zalegał jej wnętrze. Wiało tu również dość mocno i nic dziwnego, jako że jaskinia miała naturalne kominy, przez które dostawało się światło, a także osuwający się ze zbocza góry śnieg. Gniazdowały tu dwa trolle. Pierwszego ustrzeliłem ja. Drugi wysunął się zza węgła dopiero po chwili, by nadziać się na strzałę Lydii. Więcej stworów w jaskini nie było.

     Grota miała kształt rogala, skręcającego w lewo. Na końcu ujrzeliśmy żelazne drzwi, a po obu ich bokach krótkie schody, prowadzące na niewielkie, puste podwyższenia, niewiadomego przeznaczenia.

Lodowy przedsionek jaskini

     Z drzwiami musieliśmy się trochę namęczyć. Nie były zamknięte na klucz, ale zawiasy miały mocno pordzewiałe. Kilkakrotnie musiałem podgrzać je magią Płomienia i szybko schłodzić magią Mrozu, by wreszcie puściły. Za nimi krótki korytarz powiódł nas do szybu, gdzie kręcone, drewniane schody pozwalały zejść pod ziemię.

     Podziemia miały typowo norski charakter. Ciąg naturalnych jaskiń, połączonych wykutymi w skale korytarzami, gdzieniegdzie rzeźbione kamienie, jakieś portale, podwyższenia z sarkofagami, w każdym kącie urna, albo nawet kilka. I nieodłączni bywalcy takich miejsc – nieumarli. Już na wstępie musieliśmy położyć trzy draugry. Dalej chodnik wznosił się i skręcał w lewo. Za zakrętem kolejne schody, tym razem w dół i dwóch kolejnych nieumarłych strażników. Szliśmy wolno, uważnie stawiając stopy, eliminując ich z daleka.

     Korytarz doprowadził nas do krypty. Wyglądała jak duża komnata, podzielona na mniejsze pomieszczenia, w których również poustawiano urny. Wałęsającego się po niej draugra, ustrzeliliśmy jednocześnie. Dalej chodnik zwężał się i prowadził w dół. Dotarliśmy do innej części krypty, w której ścianach wykuto piętrowe mary, a na nich spoczywały zmumifikowane zwłoki. Tu już trzeba było naprawdę zachować ostrożność. W takich miejscach aż roi się od draugrów. Kilka ustrzeliliśmy jeszcze na marach, zanim zdążyły się z nich podnieść.

     Tak naprawdę, to nie narzekaliśmy na obecność nieumarłych. Nie byli dla nas trudnymi przeciwnikami, a dzięki nim w takich katakumbach było jasno, bowiem podtrzymywały one płomienie w palących się tu i ówdzie zniczach. Poza tym, można było czasem znaleźć przy nich jakieś kosztowności, a do tego jeszcze wiedzieliśmy, że zabijając je, wyświadczamy im nieocenioną przysługę. Trzeba było tylko zachować ostrożność.

     Za kolejnym zakrętem czekała nas niespodzianka. Po lewej stronie stał potrzaskany, kamienny stół, a na nim, oprócz kilku gratów, leżały też dwie spore sztaby złota. Ciężkie, jak to złoto, ale oczywiście zabraliśmy je, zanim ruszyliśmy dalej. Po drodze uśmierciliśmy dwa draugry na marach.

Krypta

     Kolejny przeciwnik wykończył się sam, przy okazji ostrzegając nas przed niebezpieczeństwem. Draugr Pan Śmierci, znanym tylko sobie sposobem dowiedział się o naszej obecności. Albo usłyszał uderzenia naszych grotów, które we wszechogarniającej ciszy brzmiały nad wyraz głośno, albo przywołał go ten nieznany nam zew, który budził nieumarłych, gdy się do nich zbliżaliśmy. Dość, że zdążając w naszą stronę nagle objął się płomieniem, który z sykiem wydobył się z podłoża. Tkwiła tam płyta naciskowa, uruchamiająca palnik-pułapkę. Draugr zawarczał bezwargimi ustami i zaczął rzucać się na boki, jak oparzony człowiek. Gdy przypadkiem zszedł z płyty, ogień ustał, a nieumarły natarł na nas ponownie. Ale znów nastąpił na tę nieszczęsną płytę. Znów nim zatrzęsło, ale i tym razem, pewnie siłą rozpędu, zdołał z niej zejść. Gdyby to była jedna płyta, zdołałby nas zaatakować, ale niestety dla niego, zaraz nadepnął na następną i znów mu się oberwało. W końcu Lydia, nie mogąc patrzeć na jego rozpaczliwe miotanie się w płomieniach, dobiła go strzałą w głowę.

     Korytarz doprowadził nas do dziwnego pomieszczenia. Wyglądało jak szeroki, ale wciąż kręty korytarz, w którym na każdym rogu stała żelazna, masywna rzeźba, w kształcie przypominającym z grubsza stylizowany smoczy łeb. Płonęły tu znicze i było całkiem jasno. Na końcu korytarza, po obu jego stronach stały kamienne regały, a między nimi kolejne drzwi.

     Regały nie były puste. Poukładano na nich jakieś szmaty, stare sprzęty, naczynia, narzędzia – zapewne to, co starożytni Nordowie uważali za przydatne zmarłym w zaświatach. Były też dwie spore sztabki, tym razem srebrne, które natychmiast zawędrowały do naszych plecaków.

     Zanim otworzyliśmy drzwi, użyłem Krzyku Szept Aury. Za żelazną bramą zajarzyła się poświata bezładnie poruszającej się postaci. Dlatego też Lydia poczekała, aż napnę łuk i pchnęła gwałtownie skrzydło drzwi, dając mi okazję do natychmiastowego strzału. Trafiłem, ale ten draugr był silny. Jedna strzała nie wystarczyła. Dobiła go dopiero druga, wypuszczona przez Lydię.

     Weszliśmy do rozległej krypty. Stało tu kilka kamiennych sarkofagów, a pod ścianami ustawiono ceramiczne urny. Środek krypty zajmował masywny filar, podpierający wysoki strop, a mniej więcej na wysokości trzech wzrostów człowieka przebiegał nad nią wąski, kamienny most. Zbyt wysoko, by się wspiąć. Rozejrzeliśmy się po krypcie, ale nie znaleźliśmy żadnego wejścia na most. Ruszyliśmy więc dalej, w wąski i kręty korytarz, przez uchylone, drewniane, okute drzwi naprzeciwko wejścia.

     Chodnik zamienił się w schody. Wspięliśmy się po nich i korytarz skręcił w lewo na następne schody. Gdy weszliśmy na górę, znaleźliśmy się w kolejnej krypcie i znów musieliśmy użyć broni, by jednego z nieumarłych odesłać do Sovngardu. Korytarz z krypty zaprowadził nas na most – ten sam, który chwilę temu oglądaliśmy z dołu. Ponieważ filar sięgał stropu, most prowadził na wąską galeryjkę, okalającą filar ze wszystkich stron, a za nim znajdowało się kolejne przęsło, wiodące na coś, w rodzaju tarasu. Ustrzeliliśmy draugra, który zaczął gramolić się z sarkofagu i ruszyliśmy przez krótki, drewniany mostek w prawo, potem w lewo do krótkiego korytarza, a potem do okrągłej, nisko sklepionej komnaty.

     Gdybym miał czas się rozejrzeć, pewnie odgadłbym, że to pułapka. Dwa draugry, które nas tu zaatakowały, nie dały nam jednak na to czasu. Za to jeden z nich zrobił coś innego – niechcący zademonstrował nam jej działanie i wyeliminował się sam.

     Otóż, na środku komnaty, w posadzce znajdował się kamienny krąg, wyraźnie odstający od reszty podłoża. Wyglądało to, jakby przygotowano tu miejsce na jakiś szczególny przedmiot kultu. Nad nim, na sklepieniu umieszczono kilkadziesiąt ostrzy, długich jak miecz, o okrągłym przekroju. Przypominało to stalaktyty, zwisające ze stropu. Mieliśmy szczęście, że nie postąpiliśmy naprzód i żadne z nas nie znalazło się w owym tajemniczym kręgu. Zrobił to draugr. Ale gdy tylko znalazł się na okrągłej części podłoża, to niespodziewanie uniosło się z okropnym chrobotem, wzniecając tuman pyłu. Jednocześnie od góry okrągły kawał stropu, najeżony ostrzami, przesunął się w dół. Draugr został podziurawiony jak sito i gdy wszystko wróciło do normy, zawisł na chwilę pod stropem, zawieszony na wbitych w jego ciało ostrzach, po czym wolno zsunął się z nich i z trzaskiem opadł na kamienne podłoże.

Komnata z pułapką. Widoczny krąg w podłożu.

     Drugi draugr padł od ciosu miecza Lydii.

     - No, niezła pułapka – wysapałem, wciąż nieco drżącym głosem. – Gdyby nie ten nieumarły, pewnie wpakowałbym się prosto na nią.

     - Mam nadzieję, że wreszcie odzyskał spokój – szepnęła Lydia. – Uratował nas oboje. To co, że przypadkiem.

     Nie było czasu na roztkliwianie się nad martwym wojownikiem. Ruszyliśmy dalej, po schodach w górę, prosto na kamienny most, otoczony żelazną kratą, zabezpieczającą przed upadkiem z wysokości. Dalej jasno oświetlona krypta i znowu walka, tym razem na łuki, bo udało nam się przeciwników ustrzelić z daleka. W końcu stanęliśmy przed masywną, żelazną bramą.

     Szept Aury niczego nie wykrył. Uchyliliśmy więc jedno ze skrzydeł i wsunęliśmy się przez szparę do wąskiego korytarza, prowadzącego do ogromnej komnaty. Jednak, gdy tylko postąpiłem naprzód, na jego końcu z dwu stron wysunęły się ostrza, zawieszone u stropu niczym wahadła i jak wahadła poruszające się na przemian w prawo i w lewo.

     Ostrza były tylko dwa, więc nie było trudno wyczuć moment, w którym trzeba było się poruszyć, aby bezpiecznie przejść pod nimi. Szybko znaleźliśmy się w komnacie.

Była spora, choć widzieliśmy już w życiu większe. Oświetlona kilkoma zniczami, ale jej zakamarki tkwiły w mroku. Na wprost, na niewysokim podwyższeniu, stał kamienny sarkofag, na którego widok mocniej zacisnęły nam się ręce na łukach. Nie miałem wątpliwości, że gdy tylko się do niego zbliżymy, kamienne wieko odskoczy i wyjdzie z niego jakiś silny przeciwnik, najprawdopodobniej jakiś licz, draugr Pan Śmierci, albo Smoczy Kapłan. Za sarkofagiem dojrzałem tunel, w którym tlił się jakiś płomyk, zapewne znicz, oświetlający wnętrze. Po obu stronach tunelu wznosiły się schody, wiodące na kamienną platformę. A na niej, wykuta w ścianie, tkwiła Smocza Ściana.

     Usłyszałem wołający mnie zew. Ale delikatnie, słabo, jakbym znajdował się za daleko. Powoli, krok za krokiem, zbliżaliśmy się do sarkofagu i Smoczej Ściany. Wciąż nic się nie działo. Podeszliśmy na odległość może dwudziestu kroków, gdy w końcu wieko odskoczyło.

     I to niejedno! Usłyszeliśmy bowiem kilka identycznych odgłosów po ginących w mroku bokach komnaty. Wiedzieliśmy już, że czeka nas ostre starcie.

     Ja skoncentrowałem się na głównym przeciwniku. Z sarkofagu zaczął wyłazić draugr Pan Śmierci. Niezwykle silny i uzbrojony w długi, ebonowy topór. Moje strzały wydawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. Strzelałem nerwowo, tak szybko, jak potrafiłem, bowiem za plecami słyszałem hałas walki, jaka rozegrała się między Lydią i kilkoma przeciwnikami.

     Dopiero piąta strzała zachwiała draugrem. Szósta zmusiła go do podparcia się o sarkofag. Siódma go położyła. A ja gwałtownie odwróciłem się do tyłu, w czas, aby wpakować strzałę w draugra, zamierzającego się z toporem na Lydię.

     Moja żona walczyła jednocześnie z trzema bardzo silnymi przeciwnikami. Mimo całego swego szermierczego kunsztu, nie dałaby im rady bez mojej pomocy. Co innego walka z ludźmi, co innego z nieumarłymi, których nie da się zranić i chwilowo wyeliminować z walki. Draugra trzeba zabić. Dobić go, odesłać ostatecznie do Sovngardu, bo inaczej za chwilę się podniesie i znów zaatakuje. A aby uśmiercić Pana Śmierci, trzeba mu zadać naprawdę wiele ciosów, z których dla człowieka każdy byłby śmiertelny.

     Odrzuciłem łuk i wyszarpnąłem miecz. Tarcza powędrowała na moje lewe ramię. Jak furia natarłem na najbliższego truposza.

     W zwarciu moje umiejętności władania Głosem na nic się przydać nie mogły. Moje Krzyki mogłyby bowiem zaszkodzić Lydii. Trzeba było polegać na sile ramion i zręczności. We dwójkę jednak daliśmy radę nieumarłym. Ostatniemu z nich zadaliśmy jednoczesny cios z dwu stron.

     Rozejrzałem się po pobojowisku, ale nie zdążyłem zauważyć niczego szczególnego, bowiem moją uwagę zajęło coś zupełnie innego. Zew ze Smoczej Ściany rozbrzmiał w mojej głowie ze zdwojoną siłą. Powoli, uroczystym krokiem wstąpiłem na schody i wbiłem wzrok w pulsujące błękitem znaki. Słowo oderwało się od ściany i wniknęło we mnie, a ja znów poczułem się jak wampir, zdolny na odległość osłabiać siły każdej istoty.

     - Lun – szepnąłem bezwiednie. – Pijawka…

     To było drugie słowo krzyku Skazany na Śmierć. Okrzyk z setek gardeł dawnych herosów rozbrzmiał w mojej głowie i na chwilę mnie zamroczyło, ale szybko wróciłem do siebie. Tymczasem Lydia otworzyła stojący pod ścianą kufer i z zaciekawieniem zajrzała do wnętrza.

     Było tam trochę kosztowności i złota, jakiś sztylet, jakaś buława. Ale najbardziej oczarował ją pewien zawinięty w płótno klejnot. Gdy go rozwinęła, jaskinia zajarzyła się bladobłękitnym światłem.

     - Co to jest? – spojrzała na mnie zdziwiona. – Świeci jak dwemerska latarnia!

     Klejnot miał kształt podłużnego, regularnego wielościanu, o podstawie, oprawionej w srebro. Był dość ciężki, długi jak przedramię dorosłego człowieka. Nie wibrował, nie wydawał żadnych dźwięków, tylko świecił błękitnym, jakby fosforyzującym światłem. Znajomym światłem.

Kamień Welkynd

     Uśmiechnąłem się ciepło.

     - To nie dwemerski klejnot – odparłem. – To dzieło Ayleidów.

     - Ayleidzi? – Lydia zrobiła wielkie oczy, co w blasku klejnotu nadało jej wygląd jak u jakiegoś ducha. – W Skyrim?

     - Raczej nie było ich w Skyrim – odparłem, biorąc klejnot do ręki. – Ktoś sprowadził go tu z Cyrodiil. Tam można je spotkać. Czasem można zwyczajnie kupić albo znaleźć w bogatszych kolekcjach. To kamień Welkynd.

     - I do czego to służyło?

     Musiałem przyznać, że sam za bardzo nie wiedziałem. W moich rodzinnych stronach, zamożni właściciele nieruchomości – tylko zamożni, bo ceny tych kamieni były naprawdę wysokie – używali ich do ozdabiania swoich komnat. Skupowano je od nielicznych śmiałków, którzy odważyli się penetrować pełne pułapek i nieumarłych ayleidzkie ruiny. Interesowali się też nimi magowie z Tajemnego Uniwersytetu, ale nie wiedziałem, dlaczego. Coś tam kiedyś słyszałem, że kamień ten działał jak akumulator magicznej energii, ale nie znałem szczegółów.

     Pakując kamień do plecaka, zszedłem na dół. Lydia również, schodami po drugiej stronie tunelu. Przejrzeliśmy oręż, upuszczony przez draugry. Podniosłem ebonowy topór, który miał przy sobie najsilniejszy z nich. Musiał być kimś znacznym, bowiem ebon nawet dziś był niezmiernie drogim metalem. Z ciekawością podszedłem do sarkofagu, mając nadzieję, że znajdę jakieś wskazówki. W sarkofagu niczego nie było, poza resztkami zetlałej odzieży, ale na wieku odnalazłem jakieś znaki, nieznanego mi pisma. Tylko jeden wyraz napisano znanym mi alfabetem: Curamil. Co jednak znaczyło to słowo, nie miałem pojęcia. Przyjąłem na domysł, że to jego imię.

     Tunel za Smoczą Ścianą był ślepy. Prowadził do małej, oświetlonej komnatki, na środku której stał niewysoki, kamienny słupek, rozszerzający się ku górze i przyjmujący kształt misy. Misa była pusta. A jednak przejście istniało – za misą znajdowała się kamienna płyta, zasłaniająca wyjście. Tyle tylko, że nigdzie nie było niczego, co mogłoby ją uruchomić. Ani dźwigni, ani uchwytu, ani nawet ruchomego postumentu.

     - Pamiętasz Kurhan Krwiopuszcza? – spytała Lydia. – Tam też nie umieliśmy otworzyć drzwi. Może tutaj jest podobnie? Coś mi mówi, że to może mieć związek z tą misą. Zobacz, na dnie wyryto jakieś znaki.

     Skinąłem głową.

     - Wtedy zajęło nam to cały dzień – westchnąłem. – Ale dziś nie mam siły, żeby szukać dalej. Musi już być późna noc.

     Lydia zgodziła się ze mną. Też była zmęczona. Wróciliśmy do komnaty, po czym po lewej stronie od Smoczej ściany odkryliśmy drewniane drzwi. Prowadziły do zaśnieżonego przedsionka, z dźwignią na ścianie. Po jej przesunięciu, uniosła się kamienna płyta. Poczuliśmy podmuch świeżego, odżywczego powietrza. Przejście prowadziło do jaskini, w której niedawno ubiliśmy dwa trolle. Stąd już droga łatwa. Wkrótce wyszliśmy w jasną, rozgwieżdżoną noc i odetchnęliśmy głęboko świeżym powietrzem. W oddali majaczyły światła gospody. Bez słów skierowaliśmy się w tamtą stronę. Po pozycji gwiazd odgadłem, że połowa nocy już dawno minęła.

     Należał nam się odpoczynek.

_____________

* Należy tu wspomnieć, że akcja dzieje się na planecie Nirn, która choć do złudzenia przypomina Ziemię, nie jest nią. Różnica, poza wszechobecnej na Nirnie magii, polega między innymi na tym, że oś Nirnu nie jest nachylona względem ekliptyki i nie występują tam pory roku. Dlatego granica śniegów jest mniej więcej stała i zależy jedynie od lokalnych zjawisk pogodowych.


7 komentarzy:

  1. Zaskoczyło mnie, że nieumarli okazują się być pożyteczni. Może wszystkich nie zabijać, żeby mogli się rozmnożyć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasi bohaterowie tak naprawdę ich nie zabijają, a wręcz przeciwnie - uwalniają.

      Usuń
  2. Fajna jaskinia. Nie dość, że ma Smoczą Ścianę, to jeszcze złoto sie wala tu i ówdzie. ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jeszcze sztych od draugra w samo serce można zarobić :)

      Usuń
  3. No cóż bycie "nieumarłym" mało zabawne jest. Takie "bycie i nie bycie". A w jakim gwiazdozbiorze jest ta planeta Nirn? Oby jej tylko NASA nie odkryła w akcji poszukiwania egzoplanet! No bo oni teraz gorączkowo i namiętnie poszukują egzoplanet, a z opisów wynika, że Nirn jest właśnie egzoplanetą!
    anabell

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobieństwo do Ziemi nasuwa przypuszczenie, że on znajduje się w równoległym świecie.

      Usuń
    2. No właśnie- ostatnio modna stała się teoria światów równoległych, a Kosmici to są z przyszłości. Też fajne- prawda?
      anabell

      Usuń