poniedziałek, 13 marca 2023

Rozdział III - Punkt Zawietrzny

     Rozejrzałem się po pobojowisku. Nikogo więcej nie zauważyłem. Przeskanowałem otoczenie Wykryciem Życia, którym to zaklęciem zacząłem się już posługiwać całkiem sprawnie. Nikogo. Schowałem miecz do pochwy, schyliłem się po łuk i przewiesiłem sobie przez plecy. Dopiero teraz podszedłem do zwłok szamana, by mu się przyjrzeć.

     Renegaci to tak naprawdę odrębna rasa. Wprawdzie zalicza się ich do Nordów, ale mają wiele cech bretońskich. Są zwykle szczuplejszej budowy, częściej mają ciemne włosy, ale przede wszystkim ich rysy twarzy są nieco inne, ostrzejsze, o nieco węższych oczach. Ten z pewnością był Renegatem. A zatem nie było to żadne oszustwo, ani przebieranki. Renegaci naprawdę dotarli do Rift.

     Przyznaję, że skapitulowałem. Nie potrafiłem ludzkich zwłok potraktować jak zwierzęcej tuszy i rozciąć szamanowi piersi. Jeśli miał w niej Serce Róży zamiast swojego serca, to na zawsze pozostanie to jego tajemnicą. Obiecałem sobie, że kamień ten zdobędę w inny sposób. Jaki – tego jeszcze nie wiedziałem.

     Nie miałem natomiast oporów przeciwko zwykłemu przeszukaniu zwłok i obozowiska. Jednak jedyną wartościową rzeczą jaką znalazłem był całkowicie niezrozumiały list, nabazgrany niezbyt wprawnym pismem na skrawku papieru.


     Przy Punkcie Zawietrznym w kamiennych klatkach grzechocą kości zmarłych. Ale w tych górach stara magia wciąż jest silna, a z pomocą kota, który jest szczurem, samego kapłana Namiry, kruk ich uwolni.

     Z jego pomocą, armia kości zatańczy do jej krakania – czy to wojowników, cieni czy bestii. A jednak kocioł wskazuje jeszcze kości dwóch istot – smoków ze śmiertelnego ciała, które chcą rzucić jej wyzwanie w wieżach mrozu i kamienia.

     Kruk będzie musiała oczyścić ich kości do czysta.


     Podpisu nie było.

     - Co za bełkot – mruknęła Lydia. – Nic z tego nie rozumiem.

     Ale zaraz rozwinęła mapę i dokładnie się jej przyjrzała.

     - To kawałek drogi na zachód – podsunęła mi pod nos kartę i wskazała symbol, oznaczający starożytne norskie ruiny. – Podobno nawiedzone miejsce, pełne nieumarłych.

     Zerknąłem najpierw na mapę, potem w kierunku zachodu. Płaskowyż piął się łagodnie właśnie w tamtym kierunku. Może da się tam przejść, nie schodząc niżej? Na mapie odległość nie wydawała się duża i gdyby leżało to w linii prostej, powinniśmy dotrzeć tam jeszcze przed południem. Tyle tylko, że znajdowaliśmy się w Skyrim. Tutaj rzadko kiedy udawało się dojść dokądkolwiek w linii, choćby przypominającej prostą. Nawet droga, prowadząca na nieduże odległości zawsze wiła się między górami, jak meandry rzeki. A jeśli nawet udało się już jakimś cudem znaleźć płaską powierzchnię, to najczęściej była ona ustawiona pionowo.

     - Tu jest opuszczona twierdza – Lydia pokazała mi inny punkt na mapie, nieco bliżej szlaku. – Jakaś Wieża Jesienna. Nie znam. Jeśli nie ma przejścia, może da się dzisiaj dojść chociaż tam? Droga nie wydaje się trudna. Próbujemy?

     Skinąłem głową. Znałem to miejsce. Stara, podupadła fortyfikacja, strzegąca kiedyś przesmyku między górami, prowadzącego zdaje się właśnie do Punktu Zawietrznego. Podczas jednej z samotnych wędrówek, kiedy Lydia była zajęta interesami, napotkałem tam smoka, którego ubiłem i nauczyłem się nowego Krzyku, Skazany na Śmierć. Krzyku tego zresztą chyba nigdy nie miałem okazji użyć. Pomny nauk Siwobrodych, bardzo oszczędnie korzystałem ze swego daru, wykorzystując go jedynie w sytuacjach, w których nie miałem innego wyjścia. Ten Krzyk na wstępie osłabiał przeciwników w walce, co uznałem za zagrywkę trochę nieuczciwą.

     - Ale najpierw może spróbujemy tędy – wskazałem na zachód, jednocześnie przyglądając się mapie. – Może znajdziemy tu jakąś przełęcz i nie trzeba będzie iść tak daleko naokoło.

     Istotnie, wąski płaskowyż zdawał się prowadzić do jakiejś przełęczy. Łagodnie unosiła się, niby szeroka droga między niezbyt wysokimi, ale stromymi szczytami. W dodatku, po niedługim czasie ujrzeliśmy wykute w skałach schody, pnące się w górę. Nad nimi z mgły wyłoniło się łukowate zwieńczenie wejścia do starożytnego grobowca.

Wejście do norskiego grobowca

     Starożytni Nordowie zwykle urządzali swoje nekropolie w obszernych jaskiniach, połączonych ze sobą wykutymi w skale korytarzami. Podziemne katakumby pełne były kamiennych mar, na których bielały zmumifikowane zwłoki, albo zasuszone szkielety, nierzadko z resztkami zbroi i w zardzewiałych hełmach. Takie jaskinie potrafiły ciągnąć się pod ziemią, niby krecie korytarze. Częściowo naturalne, częściowo wykute w skale chodniki, zawierały często wiele starożytnych tajemnic, godnych odkrycia. A to zaklętą starożytną broń, a to jakieś kosztowności, a to klejnoty duszy, albo stare, zwykle rozlatujące się, ale często wciąż czytelne księgi. Wprawdzie trzeba było liczyć się z obecnością nieumarłych – draugrów i szkieletów – ale to nie byli przeciwnicy, których moglibyśmy się obawiać. Poznawszy już ich słabe punkty, wypracowaliśmy sobie skuteczną taktykę walki, która nigdy nas nie zawiodła. Ruszyliśmy więc dziarsko w tamtym kierunku.

     Niestety, spotkało nas rozczarowanie.

     Wejście do katakumb było zawalone. Kamienna brama przez wieki zapadła się pod własnym ciężarem i w żaden sposób nie dało się tam wejść. Jedynie przedsionek było dostępny, a tam urządził sobie gniazdo czarny troll. Trolla oczywiście ubiliśmy, ale dalsze poszukiwania przejścia spełzły na niczym. Musieliśmy jak niepyszni zawrócić i podążyć tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. To sprawiło, że zmarnowaliśmy znacznie więcej czasu i wiedzieliśmy już, że dziś nasza wędrówka skończy się w Wieży Jesiennej, bo nie chcieliśmy zmęczeni iść do Punktu Zawietrznego. Według opowieści mieszkańców Ivarstead, którzy nanieśli nam to miejsce na mapę, była to obszerna, starożytna budowla, w której królowali nieumarli. Bez wątpienia więc czekała nas tam walka, a przed walką, wiadomo, trzeba wypocząć. Poza tym, skoro ta budowla była tak obszerna, potrzebowaliśmy czasu na jej dokładne przeszukanie, a w górach mrok zapadał szybko.

     Wyszedłszy z wieży, skierowaliśmy się w stronę cesarskiej drogi. Przez jakiś czas maszerowaliśmy szlakiem, mijając strome góry po lewej i mając huczącą rzekę po prawej stronie. Potem po lewej stronie ukazała się przełęcz, prowadząca do dwóch ciekawych miejsc. Gdybyśmy skręcili ku górze po lewej, dotarlibyśmy do dwemerskich ruin Bthalft, w których kiedyś, w czasie naszej pierwszej wspólnej wyprawy, wypełniając zadanie z listu gończego, zlikwidowaliśmy bandę zbójów. Odbicie w prawo doprowadziłoby nas wąską ścieżką do niedużej, niszczejącej kamiennej fortecy, zwanej Wieżą Jesienną i tam się właśnie udaliśmy. Była to stara, opuszczona twierdza, przyklejona do zbocza góry. Składała się z dwu osobnych części, z których jedna położona była nieco wyżej. Dwa masywne stołpy otaczały resztki murów, które prawdopodobnie od dłuższego czasu nie pełniły innej funkcji niż źródło budulca dla miejscowych. Idealna kryjówka dla rozbójników.

     - Na szczęście, jest tam pusto – oznajmiłem, gdy omiotłem twierdzę zaklęciem Wykrycie Życia. – Najgorsze, co może nas tam spotkać, to mrówki, komary albo gniazdo pszczół.

Wieża Jesienna

     Było jeszcze w miarę wcześnie, więc obejrzeliśmy sobie obie wieże. Górna wydała nam się bardziej przytulna. Zresztą, nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, bowiem spora liczba snopków słomy i resztki porzuconych sprzętów świadczyły o tym, że wędrowcy często zatrzymywali się tu na noc. Było tu niewielkie, otoczone kamieniami palenisko, z resztkami popiołu, a nad nim stał żelazny trójnóg z zawieszonym nad nim okopconym garnkiem. Trochę desek z potrzaskanych skrzyń, zardzewiała lampa bez oleju i knota i jakaś rama, zapewne służąca do oprawiania skór. Z pewnością myśliwi często się tu zatrzymywali. Znaleźliśmy nawet nieduży garnuszek, wypełniony solą.

     Poszedłem nazbierać chrustu, którego tu nie brakowało. Wokół rosło kilka brzózek i pełno krzaków. Zebrałem spore naręcze i zaniosłem na górę. Tam Lydia już zbudowała z drewienek po skrzynkach mały stosik i czekała na mnie, bo jak stwierdziła, „nie chciało jej się szukać krzesiwa”. Roześmiałem się na te słowa. Podpaliłem stos zaklęciem i zacząłem dorzucać do niego gałązki. Ogień zasyczał i buchnął białym dymem, który momentalnie powędrował w górę, uchodząc ponad schodami, prowadzącymi na płaski szczyt wieży.

     - Mamy za mało wody na to, żeby zrobić jakąś potrawkę – oznajmiła Lydia, wskazując na garnek. – Nie pamiętam, żeby był tu jakiś strumień.

     Ja też nie pamiętałem. Szukać nam się nie chciało, musieliśmy więc zadowolić się podgrzanymi nad ogniskiem kawałkami mięsa i podróżnymi sucharami. Potem poszedłem na szczyt wieży i uważnie zlustrowałem okolice, zarówno oczami, jak i zaklęciem. Zauważyłem tylko trochę drobnej zwierzyny, ale w Skyrim ostrożność ratowała życie, więc należało założyć, że w pobliżu może czaić się niebezpieczeństwo. Zwierzęta raczej nam nie groziły, prędzej zbóje, albo wampiry. Albo odkryte przez nas niedawno gobliny, o których kryjówkach na razie nie wiedzieliśmy nic. Gdy zszedłem do Lydii, zacząłem zbierać deski, żeby prowizorycznie zatarasować nimi wejście. Plecionka z gałązek i desek nie była solidną zaporą, ale nie dało jej się pokonać bez robienia hałasu, który z pewnością by nas obudził. Zebrałem też trochę małych kamyków, suchych gałązek i liści, aby zmieszać to wszystko i rozsypać pod wejściem. To skuteczna metoda ostrzegania przed kimś, kto próbowałby zakraść się do środka.

     Potem zakopaliśmy się w słomie i zasnęliśmy. Lydia twardo, ale miałem pewność, że kilka godzin takiego snu zupełnie zregeneruje jej siły. Ja w takich miejscach miałem lekki sen, w którym budził mnie każdy szelest, nieprzystający do odgłosów otoczenia. Trochę gorzej się w ten sposób wypoczywało, ale dało się. Wiedziałem zresztą, że gdy Lydia rano wstanie, ja będę mógł sobie pozwolić na jeszcze odrobinę twardego snu, jaki zwykle dopadał mnie nad ranem.

     W nocy nic się nie wydarzyło. Po śniadaniu wyruszyliśmy więc dalej, kierując się wąską ścieżką w górę. Szlak nie był stromy, za to dość kręty. Niezadługo przekroczyliśmy granicę zimy. W ocienionych zaułkach pojawił się śnieg, a im wyżej, tym było go więcej. Wkrótce białym obrusem przykrył wszystko, skrzypiąc lekko pod nogami. Ścieżka też szybko rozszerzyła się w dość rozległą przełęcz.

Przełęcz z ruinami starożytnych budowli

     Szybko natknęliśmy się na ruiny starożytnych budowli. Napotkaliśmy jakiś sarkofag na podwyższeniu, a na nim dwa draugry, na szczęście już uśmiercone, mocno przypieczone. Ani chybi, robota smoka, Potem na kolejny przedsionek grobowca, w którym nie było przejścia. Aż w końcu droga trochę się zwęziła i zaczęła opadać. Naszym oczom ukazał się kopiec.

     Kopiec to nazwa trochę myląca, ale tak nazywali to Nordowie. To inny sposób budowania nekropolii. Była to okrągła dziura w ziemi, o średnicy około czterech-pięciu wzrostów człowieka, głęboka na jakieś trzy i ocembrowana, niby studnia, której kamienny mur, w kształcie ściętej kopuły, wystawał nieco ponad powierzchnię. Zawsze wyposażony w kamienne schody, prowadzące na dno, o ile, oczywiście, zachowały się one po wielu wiekach. Na dnie znajdowało się wejście do grobowca – zwykle ciągu połączonych ze sobą jaskiń i korytarzy.

Wspomniany kopiec

     Tym razem był tam tylko pionowo wmurowany sarkofag, z którego wygramolił się silny draugr. Zamiast spodziewanej tajemnicy, skończyło się niespodziewaną walką. A gdy uporaliśmy się z nieumarłym, usłyszeliśmy coś w rodzaju odległego grzmotu, a zaraz potem do naszych uszu dobiegły słowa.

     - Fus-Ro-Dah!

     Ktoś używał Krzyku!

     Oczywiście, nie spodziewałem się spotkać żadnego Smoczego Dziecięcia. To mogło oznaczać jedynie tyle, że w pobliżu znajdował się draugr Pan Śmierci. I że właśnie z kimś walczył. Wybiegliśmy więc z kopca i zaczęliśmy rozglądać się po okolicy, ale nic nie mogliśmy zauważyć.

     - Fus-Ro-Dah! – rozległo się znów.

     Górskie echo myliło kierunki. Nie mogłem zorientować się, skąd dobiega nas dźwięk. Wbiegliśmy więc na pobliski pagórek. I oto naszym oczom okazała się rozległa dolina, z jakąś tajemniczą, starożytną budowlą.

     Wyglądało to jak okrągłe podwyższenie z jakimś kamiennym stołem, albo sarkofagiem, nad którym wzniesiono fantazyjne, krzyżujące się kamienne łuki, być może w przeszłości podtrzymujące zadaszenie, w kształcie kopuły. Obok znajdowało się drugie, mniejsze, zakończone Smoczą Ścianą. Po drugiej stronie ujrzałem jeszcze fragment schodów, prowadzących w górę. Do budowli prowadziły dwie szerokie ścieżki, z lewej i prawej strony pagórka. Znajdowały się na nich kamienne portale, niewiadomego użytku, co nadawało im wygląd alei, w których odbywały się kiedyś jakieś rytualne pochody.

Tajemnicza budowla w świetle księżyców

     Ale najważniejsze było to, że przy samej budowli trwała w najlepsze krwawa walka.

     Przy kopule, od naszej strony, na śniegu przycupnął smok, który właśnie zaatakował potężnego draugra płomieniem. Z kilku stron otaczały go szkielety, rażąc smoka starożytną bronią, zarówno białą jak i łukami. Walka zdawała się być nierozstrzygnięta, bo choć nieumarłych było znacznie więcej, po barwie rozpoznałem, że ich przeciwnikiem jest niezwykle silny, pradawny smok.

     Łuki same wskoczyły nam w ręce. Ebonowe strzały jednocześnie powędrowały na cięciwy. Nie musieliśmy się naradzać, oboje wiedzieliśmy, że przede wszystkim musimy zabić smoka, który stanowił dla nas największe niebezpieczeństwo. W każdej chwili mógł wznieść się w powietrze i dosięgnąć nas jęzorem ognia. W dodatku gdy smok lata, naprawdę trudno go trafić. Choć wielki i zapewne ciężki, jest przy tym niesamowicie zwinny i ma zwyczaj w locie kluczyć, bezustannie zmieniając kierunek i wysokość lotu. Dosięgnąć go w zasadzie można tylko wtedy, gdy zawisa w powietrzu przed atakiem. Ale wtedy jest już za późno.

     Draugry, choć silne, nie były dla nas tak niebezpieczne, jako że mogliśmy razić je strzałami z daleka. Szkielety stanowiły niebezpieczeństwo tylko o tyle, że było ich wiele, nawet trudno było je policzyć. Na jeden szkielet jedna strzała to więcej niż dość. Oboje więc wzięliśmy na cel smoka.

     Dwie strzały z sykiem przeszyły powietrze. Strzał był łatwy, choć na tyle daleki, że straciliśmy je z oczu, gdy zlały się z tłem. Jednak nasza pozycja na górze dawała nam wyraźną przewagę, a grzbiet smoka wystawiony był na nasz ostrzał w wymarzony wręcz sposób. Nic, tylko w niego grzać!

     Ciało smoka wyraźnie drgnęło i zajarzyło się na chwilę purpurowym płomieniem, gdy obie strzały trafiły w grzbiet i przekazały mu część magicznego ładunku z naszych zaklętych ogniem łuków. Gad jednak był chyba zbyt zajęty walką z draugrami i szkieletami, by zauważyć, skąd ugodziły go pociski. Dało nam to okazję do drugiej, a potem trzeciej salwy, równie celnej i skutecznej jak pierwsza. Smok wyraźnie osłabł. Czwarta salwa wytłoczyła z niego życie. Ostatnim wysiłkiem uniósł głowę, by ta po chwili opadła bezwładnie i potoczyła się po śniegu.

     Gdybym stał blisko niego, zapewne w tej właśnie chwili jego ciało rozpłynęłoby się w powietrzu, a jego dusza, przyjąwszy postać złotawej mgiełki, wniknęłaby we mnie, zwiększając moją potęgę Smoczego Dziecięcia. Było jednak za daleko, aby mógł odbyć się ów rytuał wchłonięcia smoczej duszy. Do tego potrzebna była bezpośrednia bliskość. Ale nic straconego, przecież i tak musieliśmy udać się w tamtym kierunku.

     Zeszliśmy ze wzgórza i podążyliśmy ku smokowi i tajemniczej budowli. Wybraliśmy lewą ścieżkę, bowiem wydała nam się korzystniejsza, ze względu na fakt, że wzgórze na którym przed chwilą staliśmy, częściowo zasłaniało nas przed wzrokiem nieumarłych. Szliśmy wolno, wciąż z łukami w rękach. I całe szczęście, bo wkrótce wyszedł nam naprzeciw niecodzienny oddział. Otóż, po skończonej walce, szkielety powracały do miejsca, które było im przypisane przez mroczną siłę, nadającą im pozory życia. W tym wypadku był to wspomniany już kopiec, którego zapewne miały strzec. Pięć szkieletów, trzeszcząc nagimi, ocierającymi się o siebie kościami, maszerowało gęsiego, jak najprawdziwszy, choć zdecydowanie upiorny oddział wojska. Przylgnęliśmy do skalnej ściany. Schowałem drogą, ebonową strzałę i wyciągnąłem tanią, z prostym, żelaznym grotem, których używałem czasem do polowania. Lydia uczyniła to samo. Dysponując tak znakomitymi łukami, mogliśmy używać tanich strzał, byle prostych.

     Dwa jednoczesne strzały i dwa szkielety rozsypały się na pojedyncze kostki. Pozostałe trzy przystanęły, jak zaskoczeni nagłym wydarzeniem ludzie i chwyciwszy broń, zaczęły się rozglądać pustymi oczodołami po okolicy. Zawsze byłem ciekaw. Czy one naprawdę widzą, czy tylko tak się zachowują, bo pozostał im gdzieś tam w kościach taki ludzki odruch. Ale nie miałem się tego nigdy dowiedzieć.

     Kościotrupy szły w rzędzie, w taki sposób, że pierwszy zasłaniał pozostałe. Nie bawiąc się już w żadną taktykę, rozbiłem pierwszego jednym strzałem na kostki, które z klekotem posypały się po ośnieżonej ziemi. Gdy się rozpadł i odsłonił następnego, Lydia wzięła go na cel. Wyraźnie słyszalne uderzenie grotu – i kolejna porcja kości potoczyła się po ścieżce. Ostatniego wziąłem na siebie. Droga była wolna.

     Gdy zeszliśmy trochę niżej, użyłem znów Krzyku. Szept Aury pokazał mi dwie purpurowe postacie. Jedna z nich stała przy sarkofagu, a druga znajdowała się pod kopułą, którą dostrzegłem wysoko, na szczycie schodów. Wybrałem precyzyjną, elfią strzałę i wypuściłem ją w kierunku bliższego draugra. O dziwo, poświata, która mi go wskazała, zgasła natychmiast. Draugr musiał być mocno osłabiony walką ze smokiem, więc od razu po pierwszym strzale jego duch powrócił do Sovngardu. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że to istotnie władający Głosem silny draugr Pan Śmierci. Zerknąłem w górę, w stronę kopuły. Ale nie poszedłem od razu w tamtą stronę. Bliżej bowiem znajdował się ubity smok.

     Wchłonąłem smoczą duszę, jak zwykle. Złotawa mgiełka, hucząc niby górski wiatr, otoczyła mnie ze wszystkich stron, by zaraz zostać pochłoniętą przez moje ciało, niby woda w otworze balii, gdy wyciągnie się korek. W mojej głowie rozległ się krótki chór pradawnych herosów i na chwilę trochę mnie zamroczyło.

     A to nie był jedyny zew, jaki w tedy usłyszałem. Już po chwili rozległ się inny, rytmiczny, pulsujący magiczną potęgą. Tuż obok stała bowiem Smocza Ściana, z której wołało mnie Słowo.

     Podszedłem do niej posłuszny swemu przeznaczeniu. Jedno ze słów, wyrytych w ścianie klinowym pismem jakby smoczym pazurem wydrapanym, pulsowało intensywnie błękitnym światłem. Gdy podszedłem bliżej, światło oderwało się od ściany i wniknęło we mnie, niemal dokładnie tak samo, jak przed chwilą stało się to ze smoczą duszą. W mojej głowie rozbłysło nowe Słowo.

     - Gaan – szepnąłem bezwiednie. – Kondycja…

     Dusza ubitego smoka użyczyła mi zrozumienia owego niezwykłego Słowa. Nazywało się Wyssanie Witalności i nieodłącznie skojarzyło mi się z wampirami. Poczułem się jak ktoś, kto może wysysać z wrogów ich życiową esenscję. Czyżby to był znak od bogów, że czas dołączyć do wojowników z Twierdzy Świtu?

     Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tym problemem, bowiem moja żona przywołała mnie do porządku. Klepnęła mnie w ramię, drugą ręką wskazując coś ponad schodami.

Schody prowadzące do tajemniczej kopuły. Prawdopodobnie zdjęcie to wykonano tej samej nocy, co poprzednie

     Na górze, po prawej stronie, wznosił się kamienisty szczyt, a na nim stała wieża. Stara, norska wieża, o konstrukcji podobnej jak Valtheim w pobliżu Białej Grani. A wokół niej kręciły się jakieś postacie. Aż pokręciłem głową z podziwem nad pomysłowością Renegatki, oczywiście jeśli to była ona. Znaleźć takie miejsce, tak dobrze strzeżone przez smoki, draugry i szkielety! Ale zaraz zakiełkowało we mnie zwątpienie. W jaki sposób ona tego dokonała? Czy można się niepostrzeżenie przemknąć między wszystkimi tymi niebezpieczeństwami? Czyżby Renegaci aż tak dobrze umieli się skradać? Bowiem innej drogi, niż przez kopułę na górze, nie mogłem nigdzie dostrzec. Po krótkim namyśle stwierdziłem, że raczej tak. Bo jakżeby inaczej? Chyba nie weszła w sojusz z draugrami? Zresztą, Renegaci byli na tyle obeznani z górami, że mogli też znaleźć inną, dla nas niedostrzegalną ścieżkę. 

     Nie wiedziałem, czy Kruczy Ząb zdaje sobie sprawę z naszej obecności. Walkę zauważyła na pewno, ale być może nie zorientowała się, że to coś więcej niż bitwa nieumarłych ze smokiem. Na wszelki wypadek uznaliśmy, że dalej idziemy na palcach, przynajmniej dopóki nie zorientujemy się, że nas odkryto. Wchodząc na schody, trzymaliśmy się prawej strony, aby skała choć częściowo zasłaniała nas przed wzrokiem Renegatów. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że w ich przypadku nie może to przynieść takich korzyści, jakie byśmy chcieli. Renegaci zawsze wystawiali straże, które w dodatku umiały w lot rozpoznać każde alarmujące zjawisko w przyrodzie. Ale innej drogi do wieży nie było, jedynie przez schody i widniejącą na ich szczycie kopułę.

     Przy samym wejściu do kopuły o mało nie wlazłem w pułapkę. Tkwiła tam płyta naciskowa, która z pewnością uruchamiała jakiś mechanizm. Na szczęście, nie dowiedziałem się jaki, bo w ostatniej chwili ją ominąłem, dając znak Lydii, aby na nią uważała. Ledwo stanąłem u wejścia, usłyszałem trzask odpadającego wieka sarkofagu. Wiedziałem co to znaczy…

     - Fus-Ro-Dah! – zabrzmiało z wnętrza.

     Zdążyliśmy się uchylić i uciec przed falą uderzeniową, jakkolwiek trochę mną potrzepało. Wiedząc że nawet najsilniejszy draugr nie może krzyknąć dwa razy z rzędu, wskoczyłem do środka z okrzykiem „Laas”, który natychmiast mi go zlokalizował. Wypuściłem strzałę. Zachwiała nieumarłym, który zajął się płomieniem. Zdążyłem wypuścić drugą, zanim odrzuciłem łuk i sięgnąłem do miecza. Ale nie musiałem go używać, bowiem trzecia strzała, wypuszczona przez Lydię, dokończyła dzieła zniszczenia.

     Okazało się, że kopuła ma dwa wejścia, z czego za drugim znajdował się sarkofag draugra. Ostrożnie wychyliłem się po drugiej stronie. Wyjście prowadziło na niewielki płaskowyż, otoczony skałami, a po prawej stronie wznosił się niewysoki, skalisty szczyt, w którym wykuto cały system schodów, prowadzący do kamiennej wieży. Szept Aury powiadomił mnie, że przed nami jeszcze pięciu lub sześciu przeciwników – nie widziałem dokładnie. Wiedziałem, że mnie zauważyli, bowiem przyjęli bojowe postawy. Ale gdy tylko część z nich wyszła na schody, oniemiałem ze zdumienia.

     Byli tam Renegaci, których się spodziewałem, ale między nimi stały… draugry. Nie wierzyłem własnym oczom! Sojusz ludzi i draugrów? To się nie mieściło w głowie. W jaki sposób Renegaci obłaskawili draugry, by walczyły po ich stronie?

     Ale na dalsze rozważania nie miałem czasu, bowiem od strony schodów posypały się strzały.

     Pierwsza faza bitwy rozegrała się na płaskowyżu. Nie wchodziliśmy na schody, aby nie narażać się na Krzyki draugrów. Wprawdzie mnie nie mogły one zaszkodzić bezpośrednio, ale mogły mną mocno zachwiać, co na stromych i oblodzonych schodach było niebezpieczne. Tutaj, dysponując lepszymi łukami, mieliśmy przewagę, pomimo różnicy wysokości. Wymiana strzałów trwała jakiś czas, zanim oczyściliśmy sobie pole i ruszyliśmy pod górę. Gdy dotarliśmy do wieży, wziąłem resztę przeciwników na siebie. Dzięki Szeptowi Aury dobrze ich widziałem, więc mogłem napiąć łuk za osłoną i niespodziewanie wysunąć się zza niej, wypuszczając uprzednio wycelowaną strzałę. Ta taktyka zawsze się sprawdzała. Gdy Wykrycie Życia, ani Szept Aury nie pokazały nikogo więcej poza kroczącą za mną Lydią, walka była skończona. Rozpoczęły się oględziny pobojowiska.

     Jeszcze na schodach znaleźliśmy zwłoki Renegatki, którą z pewnością była Kruczy Ząb. Była to bowiem jedyna kobieta w tym gronie, a wciąż trzymany przez nią w sztywniejącej garści topór, jakkolwiek zwyczajem Renegatów wykonany z jeleniego poroża i kości, mienił się bojowym zaklęciem, co stanowiło dowód jej wysokiej pozycji. Oprócz niej położyliśmy także trzy draugry. Poza tym, znajdowały się tam zwłoki jeszcze jednego Renegata i tajemniczego, wysokiego Norda, w dziwnej, niezbyt zgrabnej zbroi.

     - To musi być Bjormund Kroczący z Wiatrem – odezwała się Lydia. – Czy mi się wydaje, czy ta zbroja jest z kości?

     Zbadaliśmy dokładnie pancerz. Wszystkie elementy części nośnych zbroi – kirysu, butów, rękawic i hełmu – wykonano z miękkiej skóry, wyłożonej w środku gęstym futrem. Z pewnością taka zbroja trzymała ciepło. Taka konstrukcja była typowa dla Nordów, którzy z zewnątrz obkładali ją stalowymi płytami. Tutaj jednak, zamiast stali, zastosowano starannie dopasowane kawałki smoczej kości.

     Zbroja była dość dużego rozmiaru, o wiele za duża na którekolwiek z nas. Jak na takie rozmiary, była ona stosunkowo lekka, aczkolwiek znacznie cięższa niż nasze elfie skorupy. I z pewnością niesamowicie wytrzymała, a jakby tego było mało, zaklęta. Każdy element nosił na sobie inne zaklęcie, wspomagające w walce. Rzecz unikatowa i z pewnością bardzo cenna. Nord zginął właściwie tylko dlatego, że dostał strzałę w oko – w zasadzie jedyną nieosłoniętą część ciała. Nie wiem, czy jakaś strzała zdołałaby przebić ten pancerz. Omiotłem ją dokładnie wzrokiem, zastanawiając się, czy dałbym radę przerobić ją tak, aby na mnie pasowała. Niestety, nie wystarczyłoby tutaj przerobienie skórzanego kaftana, trzeba by również na nowo dopasować kawałki smoczej kości, co było niezwykle trudne. Kosztowałoby to sporo wysiłku i nie wiadomo, jaki byłby końcowy efekt. Zresztą, choć z pewnością mocna i zaklęta, ograniczała znacznie swobodę ruchu i w żaden sposób nie mogła mi zastąpić moich elfich skorup, do których już się przyzwyczaiłem.

     - Bierzemy? – spytałem niezdecydowany. – Trochę to jednak waży.

     - Najpierw sprawdźmy, co znajdziemy w wieży – Lydia zwróciła oczy na budowlę. – Może tam jednak jest coś, co warto zabrać.

Wieża, w której swego czasu schroniła się Kruczy Ząb.

     Ale nie było. Kilkanaście złotych monet, jakiś rubin, trochę pospolitej broni, w dość kiepskim stanie. Aby wyprawa się opłaciła, trzeba było jednak zabrać tę smoczą zbroję. Umieściliśmy ją w worku, naprędce wykonanym ze starej derki, znalezionej w wieży. Do kompletu dołączyliśmy cenny, choć błagający o naostrzenie, ebonowy miecz jednego z draugrów. W sumie, kiepski interes. Maven wyraźnie zakpiła sobie ze śmiałków, chcących zlikwidować grupę bandytów.

     Nie wróciliśmy do Pękniny. Uznaliśmy, że lepiej będzie udać się do Ivarstead, bo przynajmniej zajdziemy za dnia. A gdy rozsiedliśmy się już w gospodzie Wilhelma, otoczeni dawno nie widzianymi przyjaciółmi, poczuliśmy się tak beztrosko i szczęśliwie, że w żaden sposób nie chcieliśmy tego stanu przerywać. Słuchaliśmy żartobliwych narzekań Temby, śmialiśmy się z wesołych opowiastek Gwilina, nawet małomówny zwykle Klimmek rozruszał się w tym i opowiedział o kilku zabawnych wydarzeniach. Tak oto poczuliśmy, że nareszcie wróciliśmy do domu. Tak naprawdę. I że nic się nie stanie, jeśli Obrońcy Świtu poczekają jeszcze parę dni.

     Nazajutrz, żegnani przez życzliwych mieszkańców Ivarstead, ruszyliśmy do Białej Grani.


6 komentarzy:

  1. Ja to bym chyba jednak się wzięła za przerobienie tej zbroi ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro Wulfhere (a tak naprawdę ja) nie zdecydował się na to, to widocznie nie była tego warta ;)

      Usuń
  2. Przydałby mi się jakiś smok bym mogła w siebie wchłonąć jego moc, bo coś ostatnio jak to mówią "jestem słabo silna" jestem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A masz tam gdzieś w pobliżu jakiegoś smoka? Może znajdziemy jakiś sposób!

      Usuń
  3. Kruczy Ząb to coś nienormalnego, więc likwidacja była wskazana. Kruki i bez zębów są wystarczająco nachalne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, no nie czepiajmy się nazwisk! Prezydent by nam nie darował.

      Usuń