poniedziałek, 30 października 2023

Rozdział XIII – Gdy przewodnikiem jest duch

     Świetlista postać skinęła głową. Przedstawiliśmy się jej.

     - Co tu robisz? – spytała Lydia. – Dlaczego błąkasz się po podziemiach, zamiast udać się do Sovngardu?

     Dziewczyna westchnęła boleśnie.

     - Jestem – zająknęła się – byłam… poszukiwaczką przygód.

     Rozejrzała się wokół, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zrobiła to w taki sposób, jak czyni to gospodarz w swej rezydencji, gdy demonstruje ją gościom. Tyle tylko, że w jej spojrzeniu nie było dumy. Jedynie smutek i tęsknota.

     - Przez niemal dwadzieścia lat plądrowałam ruiny takie jak te – ciągnęła swą opowieść. – Byłam na tropie czegoś dużego. Zaprowadziło mnie to tutaj i… nie podołałam zadaniu.

     Przyglądałem się jej uważnie, a po głowie biegały mi chaotyczne myśli. Dwadzieścia lat penetrowania dwemerskich ruin – to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Musiała być naprawdę znawczynią takich miejsc. Ja sam rozpocząłem swoją przygodę z Dwemerami zaledwie kilka lat temu, a już uważałem się za doświadczonego eksploratora. Ale przy niej poczułem się mały. Co ona musiała o nich wiedzieć? Jednocześnie informacja ta wywołała we mnie zdziwienie. Ile ona musiała mieć lat? Przecież wyglądała, jakby sama nie miała więcej niż dwadzieścia. Inna sprawa, że zaświaty rządzą się własnymi prawami i kto wie, może po śmierci niektórzy stają się na powrót młodzi?

     I przyszło mi do głowy coś jeszcze. To imię… Czy to nie jej dedykowana była książka o eterium, którą ostatnio wypożyczył mi Urag?

     - Twoje imię brzmi znajomo… – bąknąłem nieśmiało.

     Przez świetlistą twarz Katrii przebiegł grymas.

     - Och, dane ci było czytać tę książkę, prawda? – prychnęła z niezadowoleniem. – „Wojny o eterium”?

     Skinąłem niepewnie głową.

     - Wiesz, to była moja teoria – odrzekła stanowczo. – Moje badania. Praca mojego życia.

     Westchnęła boleśnie, ale potem jej głos stał się ostry.

     - Wszystko stracone! Skradzione przez mojego własnego, cholernego ucznia!

     Znów pauza i znów smutek pojawił się na jej twarzy.

     - I w ten sposób wylądowałam tutaj – obiegła okolice wzrokiem. – Nie mogę teraz spocząć. Nie mogę, dopóki nie znajdę kuźni i nie udowodnię, że to było moje odkrycie. Moje, nie jego! Ale to beznadziejne. Zginęłam tutaj, jak inni.

     Lydia postąpiła ku niej, ale zawahała się i cofnęła. Zapewne w ludzkim odruchu chciała ją przytulić i pocieszyć, ale w czas zdała sobie sprawę, że to bezcelowe. Kto zdoła objąć ducha?

     Tymczasem Katria, po chwili słabości, odetchnęła i odzyskała nieco spokój.

     - Zawracajcie – zwróciła się do nas. – Zawracajcie, bo staniecie się kolejnymi ofiarami.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie. Moja żona nieznacznie potrząsnęła głową.

     - Nie poddamy się tak łatwo – odparłem, zwracając się do ducha. – My też jesteśmy doświadczonymi łazikami i znamy się na tym.

     - Jeśli odnalezienie kuźni uwolni cię, spróbujemy ją znaleźć – zapewniła Lydia. – Musisz przyjąć naszą pomoc, bo inaczej nigdy nie uwolnisz się od tego miejsca.

     - Jeśli oczywiście, owa kuźnia istnieje – dodałem przepraszającym tonem.

     Spojrzała na nas ze smutną miną, ale coś w rodzaju wzruszenia odbiło się w jej oczach.

     - Nie uda mi się wybić wam tego z głów, prawda? – szepnęła, spoglądając to na mnie, to na Lydię.

     Oboje pokręciliśmy głowami.

     - Wiem, wiem – wzruszyła ramionami. – Dobrze wiem, jak to jest – westchnęła zrezygnowana. – Cóż, jeśli chcecie dostać się na sam szczyt, potrzebna wam będzie pomoc. Chcecie, żebym jej udzieliła?

     - Jasne! – roześmiałem się.

     Odpowiedziała zadumanym uśmiechem.

     - Dobrze, będę tuż za wami – skinęła głową. – Nie mogę wam pomóc w sensie fizycznym, ale wciąż mogę doradzić, wytłumaczyć, ostrzec. Zatem – zatoczyła ręką wokół – prowadź!

     Rozejrzeliśmy się niepewnie.

     - Ale dokąd? – spytała Lydia.

     Duch Katrii wskazał na przeciwległy brzeg. Ponad nami w niewyraźnym świetle majaczyły skalne półki i naturalne mosty, prowadzące w górę. Czy mi się wydawało, czy zobaczyłem tam obozowisko Falmerów?

     - Musimy dostać się na górę – odrzekła. – Ale najpierw na drugą stronę. Tam można wspiąć się po rurach. Musimy iść tędy.

     Wskazała na długi, kamienny filar, który przewrócony, oparł się końcem o niewielki ostaniec, sterczący nieco poniżej, pośrodku huczącej rzeki. O ten fragment gruntu oparły się w sumie aż trzy filary i to z różnych stron i to zapewne dlatego trwał on jeszcze na miejscu, zamiast zostać zmiecionym przez nurt i podziemne wstrząsy. Ruszyliśmy wolno w tamtym kierunku.

     - Co stało się z tym miejscem? – zapytała Lydia.

     Katria uśmiechnęła się lekko.

     - Nie zawsze takie było – odrzekła. – To było najlepiej zachowane krasnoludzkie miasto, jakie widziałam. A potem… Było trzęsienie ziemi. Teraz trudno natrafić na choćby jedno pomieszczenie, które nie uległo zniszczeniu.

     - A powiesz mi – Lydia zawahała się przez chwilę – jaka spotkała cię śmierć?

     - Poległam – odparła Katria, wzruszając ramionami. – Gdy nastąpiło trzęsienie ziemi, ziemia dosłownie… rozstąpiła się. Mimo to, prawie mi się udało. Krok lub dwa w bok i woda by mnie nie porwała. Ale – westchnęła – nic nie mogłam poradzić. Zresztą, zaraz sama zobaczysz…

     Delikatnie postawiłem stopy na kamiennym filarze. Był mokry, a przez to nieco śliski, ale żłobkowane podeszwy elfich butów zapewniały jako taką przyczepność. Ostrożnie zszedłem na dół i… stanąłem jak wryty. Na ziemi leżały zwłoki szczupłej, ciemnowłosej dziewczyny, w podróżnym stroju.

     Z powodu panującego tu chłodu, ciało nie uległo rozkładowi. Leżało na wznak, tak jak upadło, zapewne ze sporej wysokości. Na twarzy dziewczyny nie było widać bólu, przeciwnie, była ona zadziwiająco spokojna. Zamknięte oczy sprawiały wrażenie snu.

Wspomniane filary. Na ostańcu widoczne ciało Katrii

     Przyklęknąłem przy ciele. Przyjrzałem się jej z bliska. Za życia musiała być bardzo urodziwa, choć z bliska widać było, że nie jest już młódką, ale dojrzałą, piękną kobietą.

     Stanąłem na nogi i wolno odwróciłem się do kroczącego za mną ducha. Ten ze smutkiem pokiwał głową

     - Tu skończyła się moja historia – szepnęła Katria ze smutkiem. – To był… bolesny upadek.

     Zrobiła ruch, jakby chciała dotknąć mojego ramienia, ale zaraz zrezygnowana cofnęła rękę i wskazała leżący obok plecak.

     - Weź mój dziennik, dobrze? Będziemy go potrzebować.

     Otworzyłem płócienny plecak. Było tam kilka drobiazgów, które mogłyby się nam przydać, ale jakoś nie potrafiłem ich zabrać, gdy ich właścicielka obserwowała całą tę scenę. Wyciągnąłem tylko kajet, w skórzanym, wodoodpornym etui. Na razie schowałem go, obiecując sobie lekturę w bardziej przyjaznym miejscu. Przyszło mi też do głowy, żeby pochować ciało naszej towarzyszki, ale zupełnie nie było gdzie. Mógłbym jedynie zrzucić je do rwącej rzeki, ale nie chciałem tego robić, przynajmniej nie w jej obecności. Pochówek czasem pomagał w uwolnieniu błąkającego się ducha, ale nie miałem wątpliwości, że w tym przypadku nie wystarczyłoby to, aby ją odesłać do Sovngardu. Ją bowiem wiązało z tym miejscem coś więcej – pasja, której poświęciła całe życie.

     Drugi filar umożliwiał wspięcie się na coś w rodzaju roboczego korytarza. Poniżej wystawały pourywane końce rur, i znajdowała się tam wolna przestrzeń, ale wejście zawalone było głazami. Wspiąłem się więc nieco powyżej, na platformę, zbudowaną z solidnej kraty. Wchodząc na nią, przekroczyłem leżące na skraju zwłoki Falmera. Zatem, nie myliłem się, w pobliżu naprawdę musiało znajdować się ich obozowisko.

     - Uważaj – doszedł mnie jeszcze głos Katrii. – Od czasu trzęsienia ziemi grunt stał się dość niestabilny.

     Na szczęście metalowa krata, po której stąpaliśmy, amortyzowała nieco wstrząsy, jakie po chwili poczuliśmy. Te nie były zbyt silne. Zerknąłem w dół. Pod nami biegły jakieś dwemerskie rurociągi, zapewne w dawnych czasach transportujące wodę, albo gorącą parę, napędzającą krasoludzkie urządzenia. Szedłem na czele, z łukiem w ręce, ostrożnie stawiając stopy i rozglądając się uważnie. Za mną kroczyła świetlista, bezcielesna postać Kartii. Lydia zamykała pochód, dzierżąc w rękach miecz i tarczę.


Opisana krata i rurociągi pod nią

     Nasza ostrożność była jak najbardziej uzasadniona, bowiem po krasnoludzkich ruinach często błąkały się czynne i sprawne automaty obronne. Tym razem również natknęliśmy się na dwa pająki, które wyskoczyły ze swoich kryjówek, gdy tylko się do nich zbliżyliśmy. Każdy z nich dostał strzałą i to wystarczyło, by rozbić ich delikatne konstrukcje.

     Doszliśmy do zalanej komnaty. Ze ścian ściekała woda, wypełniając zagłębioną w gruncie, przekrzywioną posadzkę. Ale nawet gdyby tej wody nie było, nic by nam to nie dało, bowiem i tak nie można było wejść do zawalonego korytarza.

     - Po rurach – Katria wskazała system grubych rurociągów, sięgających powały. – Metal w tych warunkach jest pewniejszy niż skała. Próbowałam już nieraz.

     Posłuchałem jej rady i wspiąłem się na najbliższą rurę, idąc po niej jak po równoważni. Miała ona średnicę niemal ludzkiego wzrostu, zatem przejście po niej było całkiem wygodne, i to pomimo faktu, że trzeba było wspinać się pod górę. Pod sklepieniem przeskoczyłem na sąsiednią rurę, tuż obok i po niej dostałem się do górnej części korytarza. Lydia zeskoczyła obok mnie. Duszek już tam stał.

     Pomimo szumu wody usłyszałem ruch. Daleko przede mną stała brama, zamknięta krasnoludzką kratą. I ta krata na przemian otwierała się i zamykała, a każdej takiej zmianie towarzyszył wydobywający się skądś obłok pary. Podeszliśmy bliżej. Przez kratę widać było jakieś urządzenie, w postaci czterołopatkowego wiatraczka. Co jakiś czas w jedno z jego ramion uderzał kłąb pary, wydobywający się z uszkodzonej rury obok. Wiatraczek zaczynał się wtedy szybko obracać, jednocześnie wędrując w górę po gwintowanej osi. Wtedy brama otwierała się. Wiatraczek przez chwilę pozostawał w górnym położeniu, po czym opadał, kręcąc się w przeciwną stronę. Wtedy skrzydła bramy na powrót się zamykały i trwały tak aż do kolejnego uderzenia pary.

     Widząc nasze miny, Katria roześmiała się.

     - Widzicie to? – wskazała ręką na urządzenie. – Krasnoludy nazywały to „rezonatorami kinematycznymi”. Rzadko się je widuje. Przynajmniej wśród klanów Skyrim.

     Przyznaję, że nigdy przedtem takiego czegoś nie widziałem, aczkolwiek słyszałem o tym nieraz, od mistrza Nelotha. Według niego, na Solstheim istniała budowla, w której takie rezonatory można było znaleźć, jednak nie mieliśmy okazji jej spenetrować.

     Ten rezonator służył do otwierania drzwi. Można było zrobić to, uderzając w niego mocno dłonią. Według Katrii, budowano jepo to, by dwemerski automat sam mógł łatwo otworzyć drzwi, nie manipulując przy skomplikowanym zamku. Pomysłowe, aczkolwiek szybko znalazłem słaby punkt takiego zabezpieczenia. Mogłem bowiem otworzyć te drzwi z zewnątrz, strzelając przez kratę w łopatkę rezonatora.

     - Istotnie, to możliwe – odparła Katria. – Ale niewykluczone, że w przeszłości rezonator był od strony kraty czymś zasłonięty.

     Przyznałem, że to nie tylko możliwe, ale nawet bardzo prawdopodobne. Poczekaliśmy aż usłużny kłąb pary z uszkodzonej rury otworzy nam przejście, po czym gęsiego przeszliśmy na drugą stronę. W komnacie była jeszcze jedna krata i jeszcze jeden rezonator. Przejście prowadziło w tę samą stronę, z której przyszliśmy, ale wyżej, na schody. Spojrzałem na rezonator. Katria zachęciła mnie łagodnym głosem.

     - Po prostu je uderz, a zrobią wszystko, co do nich należy.

     Pacnąłem dłonią w okrągłą łopatkę. Zakręciła się lekko, ale niewystarczająco, by otworzyć drzwi. Spróbowałem mocniej. Wiatraczek rezonatora powędrował w górę, otwierając kratę. Przebiegliśmy na drugą stronę, zanim przejście zamknęło się za nami. Zerknąłem za siebie. Rezonator był doskonale widoczny i w razie potrzeby mogłem go uruchomić strzałą z łuku.

Rezonator

     Wstąpiłem na kamienne schody, ale Katria mnie powstrzymała, próbując położyć mi dłoń na ramieniu. Oczywiście, nie udało jej się to, bowiem była bezcielesnym duchem, ale zrozumiałem gest i przystanąłem.

     - Przed nami Falmer – szepnęła. – Te cholerstwa są jak muchy – dodała ze źle skrywaną złością. – Niezależnie od tego, ile z nich zabijesz…

     Nie dokończyła, ale nie musiała, bo doskonale zrozumiałem, o co jej chodzi. Zresztą, po chwili zza ściany bezszelestnie wyłonił się wspomniany falmerski wojownik, uważnie nadstawiając uszu.

     Falmer, czyli przedstawiciel zdegenerowanego plemienia elfów, był przeciwnikiem silnym i żywotnym, przypominając nieco cyrodiilijskie gobliny. Miał jednak jeden słaby punkt – zamieszkując wyłącznie ciemne podziemia, stracił zdolność widzenia. Jego oczy pokryte były nieprzezroczystymi błonami. Gdy się pojawił, wystarczyło znieruchomieć i nie wydawać żadnego dźwięku, a nie potrafił człowieka zlokalizować. No, chyba że ten mocno się spocił, albo uperfumował, bowiem Falmerowie dysponowali również świetnym węchem. Poczekałem chwilę, aż cyklicznie włączające się urządzenie za naszymi plecami zagłuszy moje ruchy, po czym poczęstowałem go strzałą w czoło. Padł na miejscu. Ruszyliśmy dalej. Schody skręcały w lewo i prowadziły na niewielką, wybrukowaną platformę. Tam dostrzegłem dwóch innych Falmerów, których ustrzeliłem z daleka. Weszliśmy na górę.

     Znaleźliśmy się w tej samej jaskini, co poprzednio, tylko po drugiej stronie i nieco wyżej. Komnata bowiem pękła kiedyś na dwie nierówne części i ta mniejsza, na której właśnie staliśmy, przesunęła się wyżej. Falmerowie urządzili tu sobie niewielkie obozowisko. Stało tutaj kilka namiotów w ich stylu, w jednym nawet znajdował się chitynowy kufer z pancerza chaurusa, w którym znalazłem kilka sztuk złota. Obok obozowiska prowadziła skalną półką droga pod górę. Wiła się jak serpentyna. Widać było z niej całą popękaną komnatę.

     - Wspaniale miejsce, nieprawdaż? – odezwała się Katria. – Było jeszcze bardziej imponujące, zanim wszystko się posypało…

     Urwała, bowiem nastąpił nagły wstrząs, a po nim rozległ się głośny huk, zwielokrotniony wszędobylskim echem. Zdołałem jeszcze dostrzec, jak potężny blok obrobionego kamienia osuwa się w dół, prosto do podziemnej rzeki, a potem na dłuższą chwilę wszystko przykryła chmura pyłu.

     - Wszystko w porządku? – spytała Katria, gdy pył już opadł.

     Skinęliśmy głowami. Ruszyłem dalej. Droga prowadziła przez naturalny most na drugą stronę rzeki i na skalną półkę przyklejoną do przeciwległej ściany groty. Nie mam pojęcia, w jaki sposób taka formacja powstała, ale była bardzo użyteczna.

Po drugiej stronie podziemnej rzeki

     Kilkadziesiąt kroków dalej zamajaczyło przed nami kolejne obozowisko Falmerów.

     - Laas! – krzyknąłem w dal.

     Zamajaczyły mi trzy poświaty.

     - Falmerowie – szepnąłem w kierunku Lydii, bowiem Katria w walce nijak pomóc nam nie mogła. – Jeden na szczycie drogi, dwa pochowane w kokonach.

     Kokonami nazywaliśmy ich leża, przytwierdzone do ścian. Przypominały one dziuple, w których stworzenia te wypoczywały, zwinięte w kłębek. Kokony takie umieszczone były w ciasnych korytarzach, nieco powyżej poziomu, co pozwalało maksymalnie wykorzystać ciasne pomieszczenia.

     Lydia skinęła głową. Ja strąciłem jeszcze strzałą Falmera ze szczytu drogi i nałożyłem nową. Problem z Falmerami w kokonach polegał na tym, że były nie tylko niewidoczne, ale też nie można było nic im zrobić, dopóki z nich nie wyszły. A wychodziły z nich jedynie wtedy, gdy coś je zaniepokoiło – jakiś hałas, albo niecodzienny zapach. I potrafiły wyskoczyć z nich nagle, niespodziewanie. Musieliśmy więc być gotowi na wszystko.

     Tymczasem byliśmy już o kilka kroków od najbliższego kokonu, a one wciąż tkwiły wewnątrz. Porozumiałem się z Lydią spojrzeniem. Powiesiła łuk na ramieniu i sięgnęła do miecza. Było za blisko na strzał.

     Łuk jest wspaniałą i skuteczną bronią, ale na większe odległości. Z bliska, gdy przeciwnik jest w ruchu, nie nadaje się do niczego. W takich przypadkach nie ma nad ostry miecz i dobrą tarczę. Ja swój łuk także odłożyłem. W mojej dłoni zalśnił Przedświt.

     Tak jak przypuszczałem, dwaj Falmerowie niespodziewanie wyskoczyli ze swych kokonów prosto na naszą ścieżkę. Jeden z nich, który znalazł się obok Lydii, po chwili już leżał na ziemi, gdy przebił go sztych Miecza Wampira. Drugi sprawił mi trochę kłopotu. Wprawdzie nie widział moich ciosów, ale słyszał świst miecza i bezbłędnie je blokował chitynową tarczą, jednocześnie próbując dosięgnąć mnie swoją klingą. Zamarkowałem więc cios mieczem, aby potem uderzyć go mocno tarczą i dopiero wtedy odsłonił się na tyle, że mogłem go przebić. Padając, zajął się bladym płomieniem od magii mojego miecza, daru samej Meridii.

     Odetchnąłem głęboko i nagle poczułem się zmęczony.

     - Może zrobimy krótki postój? – spytałem. – Przekąsiłbym coś.

     - Może nie tutaj – łagodnie zaprzeczyła Katria. – Już niedaleko. Na miejscu będzie dogodne miejsce na odpoczynek.

     Skinąłem głową, chowając broń do pochwy. Znów chwyciłem za łuk i ruszyłem przodem. Lydia także schowała miecz i zdjęła swój łuk z ramienia. Jaskinia była całkiem spora i na takie odległości strzałą można było zareagować szybciej niż ostrzem.

     W pewnym miejscu na skalnej półce pojawił się bruk. Jasny znak, że zbliżamy się do budowli Dwemerów. I rzeczywiście, zaraz zza ściany wyłoniło się wejście do krasnoludzkiego korytarza, niestety, zamknięte kratą. Szarpnąłem za nią, ale nie ustąpiła. Zamka nie było, za to po drugiej stronie w posadzce tkwiła dźwignia.

Korytarz, zagrodzony kratą

     - Spójrz, tam jest skrzynia – Katria wskazała ręką. – Ale drzwi są zamknięte za głucho.

     Istotnie, w rogu, na zakręcie korytarza majaczył kształt dwemerskiego schowka. Często zawierały one wartościowe rzeczy i dobrze byłoby się do niego dostać, ale nie było którędy. Ruszyliśmy więc dalej, znów na drugą stronę jaskini, ale tym nie po naturalnym moście, tylko po przewróconym filarze.

     - Zobaczcie – odezwała się nagle Lydia, wskazując na stronę, z której przyszliśmy. – Tam da się zejść niżej i widać jakiś korytarz. Może to wejście za kratę?

     Zgodziłem się, że to możliwe. Zawróciliśmy. Istotnie, gdy zeskoczyliśmy niżej, znaleźliśmy przejście do wnętrza góry. Zrazu naturalny chodnik dochodził do dwemerskiego korytarza. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i naszym oczom ukazał się rzeczony kufer.

     Było w nim trochę kosztowności, między innymi złoty naszyjnik ze sporym diamentem, naprawdę sporo wart. A potem przestawiłem dźwignię i krata otworzyła się na oścież. Wkroczyliśmy ponownie na prowizoryczny most. Dalej półka skalna skręcała w prawo i prowadziła w głąb wnętrza góry. Natrafiliśmy na ciąg jaskiń, w których Falmerowie urządzili sobie większe obozowisko, włącznie z hodowlą chaurusów. Te wielkie, drapieżne owady były zdaje się ich podstawowym zwierzęciem hodowlanym, z którego pozyskiwali chitynę, będącą ich podstawowym budulcem i być może również mięso i jaja.

     - Zadziwiająca społeczność – mruknąłem z obrzydzeniem. – Wszystko, co związane z Falmerami, jest ohydne.

     - Nie zawsze tak było – odparła Katria. – Falmerowie to zdegenerowane plemię Elfów Śnieżnych, przed wiekami pięknego i dumnego ludu. Prawdopodobnie to Dwemerowie podbili ich i zniewolili. Więzieni, poniżani, pozbawieni dostępu do podstawowych dóbr i zdobyczy kultury, prawdopodobnie również poddani licznym sztucznym mutacjom, stali się tym, czym są teraz – ślepymi, prymitywnymi stworzeniami, które nie potrafią nawet opuścić swojego dawnego więzienia. A jednak na tyle inteligentnymi, że po zniknięciu Dwemerów, umieli stworzyć własną cywilizację. Prymitywną, dla nas obrzydliwą, ale jednak sprawnie działającą. Niektórzy potrafią nawet posługiwać się magią. Zresztą, penetrując dwemerskie ruiny często ich napotykam. Poszczególne plemiona bardzo się różnią stopniem zaawansowania ich cywilizacji. A to znaczy, że oni wciąż ewoluują!

     - Prawda – skinąłem głową. – Ale to nie zmniejsza mojego obrzydzenia.

     - Też za nimi nie przepadam – uśmiechnęła się Katria.

     Ciąg jaskiń prowadził w górę. Czuć było wyraźny powiew świeżego powietrza. W pewnym momencie dostrzegliśmy światło dnia. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i znaleźliśmy się w wielkim, skalnym kominie, czy może raczej kraterze. Rosła tu trawa, a nawet kilka świerków. Zamiast sklepienia, ujrzeliśmy pogodne niebo.

     - Tu właśnie zginęłam – westchnęła Katria. – Mam wrażenie, jakby to było wieki temu.

Krater

     Ostrożnie podszedłem do ziejącej pod nogami przepaści i wychyliłem się, by spojrzeć w dół. Dokładnie pod nami znajdował się ostaniec, na której spoczywało jej ciało. Cofnąłem się i pokiwałem głowa ze smutkiem. To musiało być dziwne uczucie, patrzeć na swoje własne, martwe ciało, którego nie można nawet dotknąć.

     - Hej, to mój łuk! – zawołała nagle Katria, wskazując na powalony pień, sterczący nad przepaścią. – Tam, na pniaku. Zastanawiało mnie, co się z nim stało.

     Podążyłem wzrokiem za jej gestem. Istotnie, na końcu wystającego pniaka, zaczepiony o kawałek kory, wisiał łuk, lekko kołysząc się na skutek słabych podmuchów wiatru. Wyglądał na dwemerski, ale z daleka trudno było to stwierdzić. Podszedłem więc bliżej.

     Przyznaję, że miałem fioła na punkcie łuków. Mam go zresztą do dziś. Chyba każdy łucznik tak ma, a Katria również za życia była łuczniczką. Ta broń mogła wiele dla niej znaczyć. I na pewno byłoby jej przykro, gdyby po prostu przepadła. Z wahaniem wszedłem na uschnięty pniak. Wydawało mi się, że trzyma się mocno, ale mogło to być złudzenie.

     Lydia szybko zorientowała się, co zamierzam. Natychmiast stanęła obok mnie, aby docisnąć drugi koniec pnia do ziemi. Mimo, iż wystawał on nieznacznie poza przepaść, sam w sobie nie był zbyt masywny i mój ciężar mógł przeważyć. Wystarczyło przecież, żeby się lekko zachwiał, a pewnie dołączyłbym do Katri w zaświatach. Wyciągnąłem ramię przed siebie i udało mi się chwycić koniec łuku. Powoli, delikatnie podciągnąłem go w górę i odczepiłem od chropowatej kory. Z łukiem w dłoni wycofałem się na twardy grunt.

     Łuk istotnie stylistyką przypominał dwemerski, ale był zadziwiająco lekki. Krasnoludzkiego metalu zawierał niewiele, głównym budulcem było drewno. Wykonano go z trzech osobnych części, a wszystkie zrobiono ze specjalnego kompozytu, w którym sklejono naprzemiennie cienkie paski krasnoludzkiego metalu i cisowego drewna. Przy czym, w majdanie warstwy drewna ułożono wzdłuż linii strzału, co nadawało mu sztywność, natomiast w ramionach – w poprzek, dzięki czemu były bardzo elastyczne. Dodatkowo, warstwą wierzchnią było drewno, co też było nietypowe dla dwemerskiej broni, która zwykle lśniła krasnoludzkim metalem. Dałbym głowę, że nie było to dzieło Dwemerów, tylko współczesnego łuczarza, w dodatku bardzo zdolnego. Naciągnąłem cięciwę na próbę. Choć miałem go w rękach po raz pierwszy, ułożył się idealnie. Był doskonale wykonany i niesamowicie składny. Nic dziwnego, że Katria tak go ceniła, że nawet po śmierci nie mogła o nim zapomnieć. Błyszczał poświatą zaklęcia, którego nie mogłem rozpoznać.

     Zwróciłem się ku niej i odruchowo chciałem oddać jej łuk, ale zastygłem w tej pozie, gdy dotarło do mnie, że to niemożliwe.

     Katria uśmiechnęła się w zadumie.

     - Opiekuj się nim dobrze – odezwała się, trochę wzruszona moim gestem. – Ma na imię Zefir. To naprawdę dobry łuk. Wiele razy ocalił mi życie. Jest zaklęty. To właśnie to zaklęcie sprawia, że tak wygodnie się z niego strzela.

     Nadawanie imienia ulubionej broni nie było niczym niezwykłym, a ten łuk naprawdę na nie zasługiwał. Był niezwykle poręczny i przez pewien czas naprawdę próbowałem go używać. Jedyną jego wadą była niewielka twardość, a co za tym idzie, nieco mniejsza prędkość początkowa strzały. Nic dziwnego, przeznaczony był dla delikatnych ramion kobiety. Dlatego później z niejakim żalem, odłożyłem go na stojak w jednej z naszych rezydencji, ale za to na honorowe miejsce. Zastąpiłem go innym orężem, prawdziwie mistrzowskim, wykonanym własnoręcznie, przy wykorzystaniu wiedzy Glovera Mallory’ego z Kruczej Skały, którą się nią kiedyś ze mną po przyjacielsku podzielił. I na Zefirze właśnie ją wzorowałem. A użyłem do niego cisowego drewna, księżycowego kamienia i smoczej kości.

     Na razie z wdzięcznością przyjąłem ten dar. A Katria uśmiechnęła się tylko i wskazała przejście, którym powinniśmy udać się dalej. Prowadziło pod górę, w okolice szczytu, ale po niedługim czasie chodnik rozszerzył się w ogromną jaskinię i zaczął łagodnie opadać.

     Jaskinia wyglądała jak dziedziniec dwemerskiego zamku, bowiem dalszą drogę zagradzała potężna, wykuta w skale ściana, wyglądająca jak zamkowy mur, tyle tylko, że sięgająca do samej powały jaskini. W górnym, centralnym punkcie muru, złocąc się blaskiem krasnoludzkiego metalu, tkwiła monumentalna rzeźba, wyobrażająca brodatą. ludzką twarz, w charakterystycznym hełmie. Ten motyw często można było znaleźć w dwemerskich budowlach. Od mistrza Nelotha wiedziałem, że ten znak jest ostrzeżeniem. Groziło nam tu jakieś niebezpieczeństwo.

Wielka komnata w Akrnghtamz

     O tym, że było ono poważne, przekonałem się szybko, gdy tylko zeszliśmy w dół. Przed murem leżały porozrzucane ludzkie szczątki. Walały się tu kości z wielu szkieletów, a w oddali ujrzałem nawet zasuszone zwłoki jakiegoś Norda. Przechodząc obok kamiennego filaru ujrzałem stojący ludzki szkielet, oparty o niego plecami. Zdumiało mnie to. Szkielet bowiem był przygwożdżony do filaru ciężką, metalową włócznią, która wbiła się w kamień. Tak, w kamień! Z jakąż ogromną siłą ciśnięto tę włócznię, że zdołała wbić się w kamienną budowlę! Tego dokonać mogła tylko jedna machina – krasnoludzka balista.

     U podstawy budowli znajdowały się trzy zakratowane bramy. Jedna centralna i dwie, nieco mniejsze po bokach. Ostrożnie zbliżyłem się do środkowej. Za nią, przypięty do stacji dokującej, stał dwemerski centurion. Wyglądał na sprawnego i gotowego do walki. Przed budowlą widać było też kilka charakterystycznych kapsuł, które z pewnością zawierały mechaniczne pająki. A całe przedpole usiane było wbitymi w ziemię strzałami, które posłano z góry.

     Zadarłem głowę. Budowla miała w górze pięć wnęk, a w każdej z nich tkwił wiatraczek kinematycznego rezonatora. Czyżby to właśnie miało otworzyć bramę?

     - Zaczekaj!

     Głos Katrii wytrącił mnie z zamyślenia. Przywołała mnie gestem.

     - Musimy porozmawiać – oznajmiła.

     Skinąłem głową.

     - Wiesz co to jest? – wskazała na budowlę i nie czekając na moją odpowiedź zaczęła objaśniać. – To zamek. Zamek toniczny. Prosty i niezwykle śmiercionośny, jak widać – zatoczyła dłonią dookoła, wskazując na bielejące szkielety. – Widzicie tamte rezonatory? Uderzcie je we właściwej kolejności, a drzwi staną przed wami otworem. Jeśli coś pomylicie – rozłożyła ręce – cóż… Dane wam było zobaczyć, co się stało po mojej próbie.

     Spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem.

     - Masz na myśli – odezwała się Lydia z ostrożnością w głosie – trzęsienie ziemi?

     Katria w zadumie pokiwała głową.

     - Taaak… - wetchnęła. – Wydawało mi się, że mam odpowiedź na wszystko. Ale jak niby można przygotować się na cholerne trzęsienie ziemi? Stałam tam – wskazała na szczyt drogi, którą przyszliśmy. – Myślałam, że gdy zacznę strzelać z daleka, zdołam umknąć, jeśli tylko pojawi się jakieś niebezpieczeństwo. A przynajmniej będę miała czas, by władować w nie kilka strzał. Ale trzęsienie ziemi? Rzuciło mną w tył, strop zawalił się, chlusnęła woda… A to była tylko jedna pułapka. Rozejrzyjcie się. Kto wie, do czego jeszcze zdolne jest to coś.

     Powoli zaczęło rozjaśniać mi się w głowie. Wstrząsy, które zniszczyły budowlę, nie były naturalnego pochodzenia! One zostały wywołane sztucznie, przez pułapkę, zastawioną przez Dwemerów dawno temu! A widok usłanego kośćmi przedpola świadczył o tym, że miejsce było naprawdę mocno strzeżone.

     - Jakieś rady? – spytałem.

     - Hm… Cóż… Możecie kontynuować moje dzieło. Moje notatki powinny być wciąż w dzienniku, jeśli tylko uda ci się go odczytać. Poza tym – rozejrzała się po przedpolu. – Hmmm… Może któryś z naszych poprzedników wpadł na jakiś trop?

     Rada brzmiała rozsądnie. Postanowiliśmy na razie nie tykać bramy i zrobić krótki odpoczynek, akurat na tyle długi, aby przeczytać dziennik Katrii i przekąsić co nieco.

     Przy dzieleniu naszych zapasów, Katria roześmiała się serdecznie.

     - Dziel na dwie części, nie na trzy! – odezwała się do Lydii, która spojrzała na nią nieco zaskoczona. – Ja przecież jestem duchem… Ale doceniam gest. Naprawdę doceniam.

     Lydia uśmiechnęła się przepraszająco i schowała trzecią porcję do podróżnej sakwy. Ja natomiast wyciągnąłem dziennik Katrii i usiadłszy na porośniętej darnią kępie, otworzyłem go.

     - Pozwól, że też zerknę – Katria usadowiła się za mną  spojrzała mi przez ramię. – Objaśnię, jeśli coś będzie niejasne.

     Lydia usiadła z drugiej strony i wcisnęła mi w dłoń kawał wędzonego mięsa, spoglądając jednocześnie na karty dziennika. Wbrew obawom Katrii, skórzane etui uchroniło go przed przemoknięciem. Kilka liter rozpłynęło się wprawdzie, tworząc blade kleksy, ale całość była czytelna.

     Wszyscy troje zagłębiliśmy się w lekturze.


czwartek, 19 października 2023

Rozdział XII - Katria

     Atar dotrzymał słowa. Słońce jeszcze nie sięgnęło najwyższego punktu na niebie, a siedmiu najemników już wymaszerowało z kopalni. Rzucił mi jeszcze znaczące spojrzenie, po czym wszyscy bez słowa ruszyli kamienną drogą w kierunku cesarskiego traktu. Przez chwilę słychać było tylko chrzęst ich zbroi i odgłos podkutych butów na brukowanej drodze. Zniknęli wkrótce za zakrętem i nikt ich tu więcej nie widział.

     Wkrótce po nich wyruszyliśmy i my. Do punktu docelowego było bardzo blisko – pod warunkiem, że miało się skrzydła. Wspomniane ruiny leżały za górą, w której znajdowała się kopalnia. Góra ta zagradzała drogę na północ i była wystarczająco stroma, aby uniemożliwić wędrówkę w tamtym kierunku. Nawet gdyby udało nam się na nią wspiąć, głęboka przepaść po drugiej stronie zupełnie nie nadawała się do zejścia. Trzeba było przejść naokoło, od zachodu, wielokrotnie dłuższą i bardziej krętą drogą. Cóż, witamy w Skyrim!

      Aby przejść na drugą stronę, musieliśmy najpierw pójść w okolice Markartu, by tam wspiąć się przez dość stromą przełęcz, która wydusiła z nas ostatni dech. Potem szło się w miarę gładko, rozległą doliną, w której szumiały strumienie, pojękiwały dzikie kozy i od czasu do czasu porykiwały niedźwiedzie. Miejsce to było dość uczęszczane, co można było łatwo poznać po śladach ludzkiej obecności, jak porzucone ognisko, pniak ze śladami uderzeń siekierą, czy rysy na kilku kamieniach, utworzone przez podkute buty wędrowców. Znalazłem nawet ślady końskich podków, dość stare, ale wciąż wyraźne.

     Rozglądaliśmy się uważnie na boki, bowiem w tych stronach łatwo było napotkać Renegatów. Zamiast nich napotkaliśmy jednak tylko grupkę zbójów, z którymi poradziliśmy sobie dość łatwo. Trzech oprychów na dwoje wojowników to żadne wyzwanie.

     Wkrótce natrafiliśmy na miejsce, w którym dolina tworzyła nieckę, do której zlewały się wody okolicznych strumieni. Można było je nazwać płytkim jeziorem, albo raczej zalewem, w którym prąd wciąż był silny, bowiem ujście jego znajdowało się niedaleko i nawet stąd można było usłyszeć huczący wodospad. Woda w tym zalewie była kryształowo czysta i niesamowicie zimna, ale żyły w nim ryby, a dno miejscami zieleniło się od roślin. Nie pierwszy raz przechodziliśmy tędy, więc znaliśmy wygodny bród, łączący kilka mikroskopijnych, skalistych wysepek, który prowadził na nieco bardziej stromy, przeciwległy brzeg. Tam, udając kamienie, przycupnęło kilka krabów błotnych, na widok których wybuchliśmy śmiechem. Jeden z nich wyglądał bowiem naprawdę komicznie, gdyż nosił na ramieniu… płócienną torbę. Naprawdę!

     Oczywiście, nie było to żadne nadprzyrodzone zjawisko. Krab po prostu zaplątał się w jej rzemień i nie potrafił się od niej uwolnić. Mimo to, próbował nas zaatakować i pewnie nawet udałoby się mu uszczypnąć Lydię w łydkę, gdyby ta nie przygwoździła go mieczem do ziemi.

     Z ciekawością zajrzeliśmy do torby. Była całkiem pojemna, płócienna, ale wzmocniona skórą. Solidna, rzemieślnicza robota. A gdy tylko ją otworzyliśmy, z moich ust wydobyło się westchnienie.

     - To na pewno własność Sorine – sapnąłem, gdy z sakwy wysypało się kilka dwemerskich żyroskopów. – Ainethach wspominał, że ich poszukiwała.

     - Bardzo możliwe – Lydia przygryzła wargę. – A w takim razie, ona sama może być w niebezpieczeństwie. Ranna? Może nieżywa? Inaczej nie porzuciłaby tej sakwy.

     Zaniepokojeni zaczęliśmy lustrować okolicę. Niedaleko leżało coś, co wyglądało na kupę kamieni, ale kilka z tych głazów było starannie obrobionych i nosiły one ślady złoceń. Ani chybi dwemerskie ruiny, choć obiekt ten musiał w przeszłości być nie większy od budki strażnika. Udaliśmy się do tego miejsca. Tam położyłem torbę z mechanizmami i tam napotkałem na odciski ludzkich stóp.

Dwemerskie ruiny na Pograniczu. to tutaj Wulfhere spotkał Sorine

     Ślady były niewielkie, niezbyt głęboko wyciśnięte, pozostawione przez podkute buty, z niewielkim obcasem. Wyglądały na kobiece. Znalazłem nawet cechę charakterystyczną, w postaci wyszczerbionej podkówki na prawym obcasie. Choć wyraźne i całkiem świeże, nie potrafiły mnie donikąd zaprowadzić. Wyglądało to, jakby osoba, które je pozostawiła, kręciła się bez ładu tam i z powrotem, wielokrotnie przechodząc przez to samo miejsce i zadeptując swoje własne ślady.

     - Jakby czegoś szukała – mruknąłem. – Ale dokąd poszła?

     - Może być wszędzie – Lydia zlustrowała okolicę. – W zasadzie, mogła pójść w każdym kierunku.

     - Spróbujmy sposobu Eanora – odrzekłem, ruszając łukiem przed siebie. – Pewnie natrafimy na jakiś ślad.

     Sposób ów polegał na tym, że najpierw obchodziło się dane miejsce naokoło, a potem linią spiralną coraz bardziej od niego oddalało. W ten sposób można było trafić na ślady przychodzące i wychodzące z danego miejsca. I udało się – wkrótce znalazłem trop, kierujący się w stronę pobliskich gór. Ruszyłem w tamtym kierunku, omiatając okolicę Wykryciem Życia, gdy nagle stanąłem jak wryty.

     - Co jest? – spytała Lydia, podążając oczami za moim wzrokiem.

     - Ktoś tam jest – odparłem, wpatrując się w błękitną poświatę, przebijającą zza wielkiego głazu. – Prędko, to może być ona!

     Pobiegliśmy w kierunku głazu. I tam ją spotkaliśmy.

Mogła mieć około trzydziestu lat. Niewysoka, szczupła, o ciemnych oczach i kasztanowych włosach, zaczesanych do tyłu. Miała na sobie kamizelę z utwardzonej skóry, która z powodzeniem mogła pełnić rolę kirysu. A w dłoni trzymała krótki, stalowy miecz i widać było, że potrafi się nim posługiwać. W jej brązowych oczach ujrzałem błysk determinacji, jaką osiąga człowiek, gdy pokona już strach. Mierzyła nas wzrokiem pełnym podejrzliwości.

Uniosłem ręce w górę, w geście dobrej woli.

- Spokojnie, nie jesteśmy twoimi wrogami – odezwałem się.

     Zlustrowała mnie od stóp do głów, zapewne zdziwiona, że widzi Cesarskiego w thalmorskiej zbroi. Gdy Lydia stanęła za mną, jej zdziwienie pogłębiło się.

     - Kim jesteście? – spytała.

     Głos miała dźwięczny i przyjemny dla ucha. Wymieniliśmy swoje imiona.

     - I nie jesteśmy Thalmorczykami – dodała Lydia. – Prawdę mówiąc, poza tymi zdobytymi zbrojami, nie mamy z nimi nic wspólnego.

     - Co tu robicie?

     - Szukamy kogoś – odparłem. – I nie, nie po to, żeby tego kogoś wtrącić do thalmorskiego więzienia – dodałem z uśmiechem. – Możemy porozmawiać?

     Z wahaniem opuściła ostrze, po czym wolno wsunęła je do skórzanej pochwy, przytroczonej do pasa.

     - Sorine Jurard – przedstawiła się.

     Zapewne chciała jeszcze coś dodać, ale nasza spontaniczna i bardzo radosna reakcja znów ją stropiła.

     - Sorine Jurard – powtórzyła Lydia. – Dziękujemy, Dziewiątko!

     - Należy ci się wyjaśnienie – uśmiechnąłem się. – Bo to właśnie ciebie szukamy.

     - Mnie? – jej oczy stały się wielkie. – Dlaczego?

     - Wszystko ci wyjaśnimy – odparłem, wskazując na płaski, porośnięty mchem głaz. – Może usiądziemy tam?

     Ruszyliśmy w stronę wskazanego miejsca. Głaz nagrzał się od słońca, więc w ogóle nie ziębił w siedzenie, a jego powierzchnia była wystarczająco gładka, by posłużyć jednocześnie za ławę i za stół. Co też wykorzystaliśmy, wyciągając nasze zapasy i zapraszając Sorine, by do nas dołączyła.

     - Jak powiedziałem, szukamy właśnie ciebie – upiłem nieco wody z manierki. – A właściwie szuka cię Isran. On właśnie wysłał nas w te strony, abyśmy cię odnaleźli.

     Już przedtem była zaskoczona, ale teraz jej zdumienie sięgnęło szczytu.

     - Isran? – jej oczy najpierw otworzyły się szeroko, a potem zwęziły w wąskie szparki. – Szuka mnie? Na pewno mnie?

     Skinąłem głową, ale ona sapnęła tylko z niedowierzaniem.

     - Nie, mylisz się – odrzekła ostrożnie. – Gdy rozmawialiśmy ostatnim razem, mówił głośno i wyraźnie, że nie interesuje go moja pomoc.

     Lydia westchnęła cicho. Spojrzeliśmy po sobie. No tak, tego się w końcu spodziewaliśmy.

     - Ciężko mi uwierzyć, że się rozmyślił – mówiła dalej Sorine. – Zanim odeszłam, powiedział mi bardzo krzywdzące słowa – jej buzia nieco się wydłużyła na to wspomnienie. – W każdym razie, jestem zadowolona ze swojej obecnej sytuacji.

     Ostatnie słowa wymówiła z nieskrywaną niechęcią.

     - A teraz – dodała po chwili, rozkładając ręce – muszę cię przeprosić.

     Zrobiła ruch, jakby chciała wstać, ale powstrzymałem ją gestem dłoni.

     - Jakaś poważna sprzeczka – pokiwałem głową ze zrozumieniem. – Cóż, Isran bywa gwałtowny.

     - Tak, o to właśnie mi chodziło – westchnęła. – Mówię o sprzeczce, bo co do jego gwałtowności… Prawda, najpierw powie, potem pomyśli. Ale nie tym razem. To, co powiedział, wydawało mi się dość jasne. Trudno mi uwierzyć, że zmienił zdanie.

     - Zmienił – pokiwałem głową. – I żałuje tego, co powiedział.

     - Naprawdę? – wydęła dolną wargę. – A cóż takiego się stało, że zmienił zdanie?

     - Wampiry – odparłem. – Zmieniła się sytuacja i to, niestety, na gorsze. Wampiry zagrażają już całemu Skyrim. Potrzebujemy twojej pomocy.

     Spojrzała na swoje stopy, wcale ich nie widząc i z niedowierzaniem wzruszyła ramionami. Gdy się znów odezwała, w jej głosie pobrzmiewał sarkazm.

     - Wampiry? – prychnęła. – Naprawdę?

     Podniosła na mnie wzrok i wykrzywiła usta.

     - Ach, więc teraz Isran przypomniał sobie, że sama przedstawiłam mu co najmniej trzy wersje wydarzeń?

     - Jakich wydarzeń? – spytała Lydia.

Nie odpowiedziała od razu. Ugryzła kęs słodkiej bułki i dokładnie go przeżuła. Popiła łykiem wody.

     - Wydarzeń – odezwała się znów – w których wampiry zniszczyły ludzkość. Wtedy jakoś nie uwierzył. Co się stało, że nagle zaczął? Czy – zająknęła się – czy wiecie, co wampiry zamierzają?

     Potrząsnęliśmy głowami.

     - Nie wiemy – odparłem. – Ale spotkaliśmy je i rozmawialiśmy z ich przywódcą. Coś szykują, ale nie wiemy co. Zacznijmy jednak od tego, że mają Prastary Zwój. I wiemy, że jest on dla nich ważny.

     Efekt był. Głębokie westchnienie wydarło się z jej ust. Przez dłuższą chwilę wszyscy milczeliśmy. Sorine najwyraźniej najpierw musiała przetworzyć w myślach tę wiadomość. Prastare Zwoje od zawsze wzbudzały lęk. Nie były to zwykłe, magiczne zwoje, jakich pełno było w całym Tamriel i z których nawet ja kilka posiadałem w swym plecaku. Te były zwyczajnymi zaklęciami, wyposażonymi w sporą porcję many, coś jakby skondensowana magia, którą można było uwolnić, rozwijając je i odczytując zapisane na nich słowa. Miałem na przykład Zwój Przywołania Atronacha Burzy, który znalazłem w jaskini jakiegoś maga, czy Zwój Przepędzenia Nieumarłych, znaleziony nie pamiętam już gdzie. Ale Prastare Zwoje to inna historia. Były to potężne, magiczne artefakty spoza czasu, elementy stworzenia, istniejące zawsze. Ich potęga była niezbadana i niepokojąca. Ktoś, kto zdołałby pojąć ich moc, dysponowałby niesamowitą, nieokiełznaną siłą. A najgorsze, że całkowicie nieznaną, trudną nawet do zdefiniowania, której nikt nie umiałby się dziś przeciwstawić.

     - Ja… Cóż, coś podobnego nigdy nie przeszło mi przez myśl – szepnęła Sorine, wciąż wpatrując się w czubki swoich butów. – Ciekawe… Nie mam pojęcia, co wampiry mogłyby z nim zrobić. Ale jeśli to prawda – spojrzała na mnie, potem na Lydię, potem znowu na mnie – to mamy nieliche kłopoty. W tym przypadku Isran chyba ma rację. Nie czeka nas nic dobrego.

     Znów chwila milczenia.

     - Więc? – Lydia spojrzała na nią pytająco. – Co postanowisz?

     Sorine nabrała powietrza i wolno je wypuściła.

     - Cóż – poruszyła nozdrzami. – Niech będzie… Chyba nie zaszkodzi, jeśli się dowiem, o co chodzi. Tylko – powiodła wzrokiem po okolicy – nie chciałabym porzucać mojej pracy. Jest… pożyteczna, tak to dobre słowo. I jest na ukończeniu. Nie chcę teraz tego rzucać.

     - Isran twierdzi, że nie mamy wiele czasu – mruknąłem. – I ja się z nim zgadzam.

     Szurnęła butem po suchej ziemi. Mały obłoczek pyłu wzniósł się w powietrze, ale zaraz opadł.

     - Nie potrzebuję wiele czasu – odezwała się półgłosem. – Gdyby ktoś nie ukradł mojej torby, wystarczyłyby mi dwa dni. Ale niestety – ze złością kopnęła niewielki kamyczek, który wyprysł jak wyrzucony z procy i opadł na kępę ziół. – Zostawiłam ją nad rzeką i ktoś ją sobie przywłaszczył.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie i parsknęliśmy śmiechem.

     - Niech zgadnę – odezwała się Lydia. – Była płócienna, ze skórzanymi wstawkami i pełna dwemerskich mechanizmów?

     Sorine zaskoczona skinęła głową.

     - To wiemy, kto ją ukradł – roześmiała się. – Złodziej już nie żyje, a torba leży na brzegu.

     - To nie złodziej, bo wcale nie chciał jej ukraść – dodałem. – Raczej ofiara.

     Widząc jej minę, wstałem i wyciągnąłem do niej rękę.

     - Chodź, sama zobaczysz.

     Zaprowadziliśmy ją nad brzeg, gdzie na gruzach dawnej budowli położyłem jej sakwę.

     - Nikt jej nie ukradł – podałem jej nieco ubłoconą torbę. – Krab błotny zaplątał się w rzemień i pociągnął ją za sobą w tamte zarośla – wskazałem ręką.

     Roześmiała się, gdy to usłyszała. Otworzyła sakwę i z zadowoleniem kiwnęła głową.

     - Dobrze – uśmiechnęła się. – Jeśli Isran naprawdę prosi mnie o pomoc, sprawa musi być poważna, a wtedy wzajemne dąsy muszą iść na bok. Szybko skończę z tym co mam do zrobienia i dołączę do was. Dokąd mam się udać?

     - Do Twierdzy Świtu – odrzekłem, trochę zdziwiony, bo wydawało mi się to oczywiste. – Pod Pękniną.

     Uniosła brwi.

     - A, więc nasz „przywódca” wciąż pracuje nad swoją sekretną kryjówką, tak?

     Pokręciła głową, jakby z dezaprobatą.

     - Ciekawe, jakie do tej pory zrobił postępy – dodała po chwili. – Zresztą, sama zobaczę.

     - Czyli, do zobaczenia na miejscu? – upewniłem się.

     Przytaknęła z uśmiechem.

     - Wiecie co? – przekrzywiła żartobliwie głowę. – Jeszcze jedno pytanie… Dlaczego żadne z was nie zainteresowało się, jaką mam pracę do wykonania?

     Teraz ja się uśmiechnąłem.

     - Bo odniosłem wrażenie, że nie chcesz o tym mówić – odrzekłem. – Ale wciąż mamy nadzieję, że kiedyś nam o niej opowiesz. A może i pokażesz swoje dzieło.

     Pożegnaliśmy się ciepło.

*          *          *

     Dwór Vlindrel w Markarcie nawet nie pokrył się kurzem, bo cały czas stał szczelnie zamknięty na cztery spusty. Przyjemnie było rozgościć się w naszej posiadłości. Cała ona była wykuta w zboczu góry i stanowiła obszerne, jednokondygnacyjne mieszkanie, zdaje się największe ze wszystkich naszych rezydencji, a już na pewno najbardziej przestronne. Pokoje, choć niewysokie, miały sporą powierzchnię i były umiejscowione bardzo funkcjonalnie. Jedynym minusem był brak jakichkolwiek okien i całodobowa konieczność korzystania ze sztucznego oświetlenia. W czasach Dwemerów, gdy mieszkanie to oświetlano krasnoludzkimi, magicznymi lampami, zapewne nie stanowiło to problemu. My musieliśmy używać kaganków, które zużywały powietrze i trochę kopciły, więc choć wentylacja działała sprawnie, niekiedy bywała niewystarczająca i czuć było w mieszkaniu pewną duchotę. Nieraz bywało, że wbrew przyjętym tu zwyczajom, wieczorem, na dłuższy czas otwieraliśmy drzwi na oścież i intensywnie wietrzyliśmy całą posiadłość. Cóż, oboje byliśmy wędrownikami, przywykłymi do świeżego powietrza.

Jedna z komnat Dworu Vrindrel

     Kolację zjedliśmy w gospodzie. Tam też kupiliśmy sobie przednie wino i kilka kawałków świeżego sera. Po kąpieli i przebraniu się w świeże rzeczy, usiedliśmy sobie przy stole, na którym rozłożyliśmy mapę i deskę z serami. Odkorkowałem butelkę wina i rozlałem je do misternie wykonanych, dwmerskich pucharków, w jakie kiedyś wyposażyliśmy tę posiadłość.

     - No, to zastanówmy się nad następnym ruchem – mruknąłem, studiując mapę. – Skoro Gunmar poluje na trolle, musimy pójść gdzieś, gdzie jest ich dużo. Ale to może być właściwie wszędzie.

     - Północne Pogranicze możemy sobie odpuścić – odezwała się Lydia, zakreślając palcem okolicę, w której spotkaliśmy Sorine. – Przynajmniej na razie. Tam trudno spotkać trolla. Renegaci mocno je przetrzebili.

     - A południe? – spytałem. – Skoro już tu jesteśmy, powinniśmy zacząć stąd. Ale nie znam tych stron aż tak dobrze.

     - Ja też – Lydia łyknęła wina i zagryzła kawałkiem pleśniowego sera. – Ale na zdrowy rozum, na południu trolli powinno być więcej. Wolą cieplejsze miejsca. Dolinę Białej Grani możemy pominąć, tam zostały wytrzebione. Biel odpada, podobnie okolice Zimowej Twierdzy i Wichrowego Tronu. Skupmy się na terenach, na których one występują licznie. Czyli mamy tak – zaczęła liczyć na palcach – południe Wschodniej Marchii, w okolicach gorących źródeł, to raz. Pęknina to dwa. Falkret trzy, południowe Pogranicze to cztery.

     Spojrzałem na nią rozbawiony.

     - A wiesz, jakich trolli on szuka? – spytałem ze śmiechem. – Założyliśmy, że czarnych, ale co jeśli się mylimy?

     Uniosła brwi, nieco zaskoczona, a potem zrezygnowana wzruszyła ramionami.

     - To go nigdy nie znajdziemy – odparła. – Nie wyobrażam sobie przeczesać wszystkie białe szczyty w Skyrim, a śnieżne trolle występują właśnie tam. Może nie planujmy na razie tak daleko. Skupmy się na czarnych trollach. Jeśli to się nie uda, zmienimy taktykę.

     - Zgoda – skinąłem głową. – Nie wiem dlaczego, ale też mam przeczucie, że on szuka raczej czarnych trolli. Ale w takim razie gorące źródła też bym przesunął na później. Tam jest zbyt pusto, a czarne trolle wolą lesiste tereny.

     - Czyli – wskazała Markart na mapie – powinniśmy pójść tędy. Z Markartu na południe, tu skręcić z traktu na wschód i pójść na Dushnikh Yal.

     Dushnikh Yal była to drewniana twierdza Orsimerów. Ghorza, wdzięczna za okazaną jej niegdyś pomoc, powiadomiła jej mieszkańców, że jesteśmy osobami godnymi zaufania, ale ich wódz, Burguk i tak postanowił nas sprawdzić. Zlecił nam zadanie, polegające na znalezieniu i dostarczeniu mu pewnego artefaktu – były to zaklęte rękawice, należące ongi zdaje się do jakiegoś jego przodka. Nie była to wbrew pozorom trudna misja, bowiem podał nam dokładną lokalizację miejsca, w którym powinny one się znajdować. Sam sprawdzian polegał na walce, jaką musieliśmy stoczyć z grupką bandytów. Ale za to gdy wręczyłem mu artefakt, uroczyście nadał nam honorowe tytuły Krewniaków. To był bardzo szczodry dar, bowiem umożliwiał wizyty we wszystkich twierdzach Orków w całym Skyrim. Orsimerowie zaczęli nas uważać może nie za swoich, ale w każdym razie za osoby przyjazne, którym obyczaj nakazuje udzielić gościny, a nawet pomóc w potrzebie. I bardzo rygorystycznie przestrzegali tych zasad. Zgodziłem się więc, że wizyta w Dushnikh Yal to dobry pomysł. Może będą coś wiedzieć o Gunmarze?

     - A potem – kontynuowała Lydia – moglibyśmy pójść w kierunku Falkret. Mapa pokazuje jakiś trakt na południu, może da się tamtędy przejść.

     - Trzeba spenetrować lasy Falkret – zgodziłem się. – Tam najprędzej się go spodziewam. Gęste lasy, sporo gór, jaskiń. Trolle lubią takie środowisko. Zahaczymy potem o Rzeczną Puszczę i odpoczniemy w Białej Grani.

     - A stamtąd wyruszymy do Pękniny, przez Ivarstead – dodała Lydia. – Dobrze jest mieć jakiś plan.

*          *          *

     Taaa… Dobrze jest mieć jakiś plan. Ale pod warunkiem, że ktoś będzie starał się go trzymać!

     Początkowo nie było źle. Wyruszyliśmy rano i jeszcze przed południem dotarliśmy do twierdzy Orków. Orsimerowie przyjęli nas życzliwie, aczkolwiek okazywali to na swój własny, szorstki sposób. Nie zraziło nas to, bowiem wiedzieliśmy dobrze, że ono po prostu tacy są i na przesadne uprzejmości ze strony tego plemienia liczyć nie możemy. Ot, pozwolili nam usiąść, poczęstowali jedzeniem, nawet kupili ode mnie dwa zdobyte na zbójach sztylety. Spytałem oczywiście o Gunmara, jednocześnie prosząc o dyskrecję. Niestety, wódz nigdy nie słyszał o łowcy żywych trolli. Ani on, ani nikt z obecnych w twierdzy Orsimerów. A potem coś mnie podkusiło, aby spytać o Akrnghtamz, które, jeśli wierzyć naszej mapie, znajdowało się całkiem niedaleko.

     Burguk potwierdził, że w tym miejscu naprawdę stoją dwemerskie ruiny, jednak ostrzegł nas, że niebezpiecznie jest się w nie zagłębiać.

     - Skały w tamtym miejscu nie są stabilne – poinformował nas. – Co rusz następują tam jakieś tąpnięcia i wstrząsy. Jak w kopalni, w której kopano bez głowy, i nie umocniono należycie chodników.

     - Byłeś tam?

     Skinął głową.

     - Nie za głęboko, bo skały zaczęły sypać mi się na głowę. Niewiele więc widziałem. Nie boję się śmierci, ale co innego dobra, honorowa śmierć w walce, a co innego zostać głupio zasypanym żywcem. Kto ginie w walce, staje się bohaterem. Kto ginie z głupoty, na zawsze już w pamięci ludu pozostaje głupcem – roześmiał się rubasznie. – I nie ma już okazji tego naprawić! Nie, nie ma z takiej śmierci żadnego pożytku, poza zrobieniem z siebie pośmiewiska.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie i jednocześnie skinęliśmy głowami. Pójdziemy tam. Skoro jesteśmy już tak blisko, żal było zmarnować okazję.

     A było naprawdę blisko. I okazało się, że Burguk nie przesadzał ani trochę – pierwszy, lekki wstrząs poczuliśmy pod stopami, zanim w ogóle weszliśmy do środka.

Akrnghtamz - widok z zewnątrz

     Z zewnątrz ruiny nie wyglądały imponująco. Nie można jednak zapominać, że to dwemerska budowla, zatem rozbudowane ma głównie podziemia. Wspięliśmy się na kamienną, starannie wygładzoną platformę, na której znajdowało się wejście i zagłębiliśmy się w ciemny chodnik. Korytarz miał wygląd typowy dla Dwemerów, jednak tu i ówdzie było widać osypiska i przewrócone filary, zniszczone przez podziemne wstrząsy. Ściany stały krzywo, a posadzka była nierówna, w dodatku gdzieniegdzie leżały kupki kamieni, które opadły ze stropu. Wyraźnie było widać, że ruchy skały poważnie nadwerężyły budowlę. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą potężny uskok. Korytarz kończył się, a jego dalsza część znajdowała się daleko przed nami, w dodatku znacznie niżej. Na szczęście, jeden z długich, kamiennych filarów przewrócił się, sięgając końcem przeciwległego brzegu, więc dało się po nim przejść, jak po moście. Pod nim huczał rwący strumień.

     - To ta woda pewnie wymywa podłoże – odezwała się Lydia. – Może stąd te kolejne wstrząsy i osunięcia.

     Nie odpowiedziałem, uznając, że pewnie ma rację. Zagłębiłem się w kolejny chodnik, w równie złym stanie, pełen gruzów i poprzewracanych kawałków budowli. I znów odczuliśmy wstrząs. Przed nami z góry posypały się drobne kamienie i skalny pył, który na chwilę zasłonił nam widok. Krztusząc się, ruszyłem dalej.

Akrnghtamz - pierwszy korytarz

     - Proszę, zawróć, póki nie jest za późno!

     Przystanąłem i odwróciłem się zdziwiony.

     - Co mówiłaś?

     Ale Lydia potrząsnęła głową.

     - To nie ja…

     Omiotłem szybko korytarz Wykryciem Życia, ale zaklęcie pokazało mi tylko Lydię. Nikogo więcej tu nie było.

     - Ten głos – odezwała się Lydia – brzmiał jakoś dziwnie. Tak prosząco, łagodnie. Może ktoś tu potrzebuje pomocy?

     Ruszyliśmy więc naprzód tylko po to, by znów gwałtownie stanąć na skraju urwiska. Korytarz bowiem doprowadził nas do obszernej jaskini, ale urywał się wysoko ponad jej powierzchnią. Jaskinię przecinała podziemna rzeka. Powierzchnia poniżej była częściowo wybrukowana, a po drugiej stronie rzeki, nieco powyżej, widać było drugi koniec korytarza. Ani chybi prowadził kiedyś do dwemerskiej komnaty, która zawaliła się dawno temu, gdy skała, tworząca górę, rozpołowiła się, tworząc koryto rzeki. Kilka długich filarów przewróciło się, niektóre popękały. Jeden jednak nadawał się, aby użyć go jak pochylni, po której zeszliśmy na dół.

     - Ciągle tu jesteście? – głos rozległ się znów.

     Wydawało się że dobiega ze wszystkich stron.

     - Niech zgadnę – westchnął głos – chcecie zdobyć skarb, co? Jak wszyscy inni…

     I nagle przed nami pojawiła się świetlista postać, jakby utkana z błękitnego światła. Postać niewątpliwie kobieca, zwiewna i filigranowa. Nie było widać dokładnie jej twarzy, bowiem była ona przezroczysta. I nic dziwnego, że Wykrycie Życia nie pokazało nam jej w pobliżu – postać była bowiem duchem.Miała na sobie skórzany, podróżniczy strój, utwardzony we wrażliwych miejscach. U pasa wisiał jej krótki miecz, natomiast zza głowy wystawały ramię łuku i pęk upierzonych strzał.

     Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie nawzajem, aż odważyłem się spytać.

     - Kim jesteś?

     Duch uśmiechnął się smutno. A przynajmniej tak mi się wydawało, bowiem w przezroczystej twarzy nie widziałem tego wyraźnie.

     - Mam na imię Katria.