czwartek, 19 października 2023

Rozdział XII - Katria

     Atar dotrzymał słowa. Słońce jeszcze nie sięgnęło najwyższego punktu na niebie, a siedmiu najemników już wymaszerowało z kopalni. Rzucił mi jeszcze znaczące spojrzenie, po czym wszyscy bez słowa ruszyli kamienną drogą w kierunku cesarskiego traktu. Przez chwilę słychać było tylko chrzęst ich zbroi i odgłos podkutych butów na brukowanej drodze. Zniknęli wkrótce za zakrętem i nikt ich tu więcej nie widział.

     Wkrótce po nich wyruszyliśmy i my. Do punktu docelowego było bardzo blisko – pod warunkiem, że miało się skrzydła. Wspomniane ruiny leżały za górą, w której znajdowała się kopalnia. Góra ta zagradzała drogę na północ i była wystarczająco stroma, aby uniemożliwić wędrówkę w tamtym kierunku. Nawet gdyby udało nam się na nią wspiąć, głęboka przepaść po drugiej stronie zupełnie nie nadawała się do zejścia. Trzeba było przejść naokoło, od zachodu, wielokrotnie dłuższą i bardziej krętą drogą. Cóż, witamy w Skyrim!

      Aby przejść na drugą stronę, musieliśmy najpierw pójść w okolice Markartu, by tam wspiąć się przez dość stromą przełęcz, która wydusiła z nas ostatni dech. Potem szło się w miarę gładko, rozległą doliną, w której szumiały strumienie, pojękiwały dzikie kozy i od czasu do czasu porykiwały niedźwiedzie. Miejsce to było dość uczęszczane, co można było łatwo poznać po śladach ludzkiej obecności, jak porzucone ognisko, pniak ze śladami uderzeń siekierą, czy rysy na kilku kamieniach, utworzone przez podkute buty wędrowców. Znalazłem nawet ślady końskich podków, dość stare, ale wciąż wyraźne.

     Rozglądaliśmy się uważnie na boki, bowiem w tych stronach łatwo było napotkać Renegatów. Zamiast nich napotkaliśmy jednak tylko grupkę zbójów, z którymi poradziliśmy sobie dość łatwo. Trzech oprychów na dwoje wojowników to żadne wyzwanie.

     Wkrótce natrafiliśmy na miejsce, w którym dolina tworzyła nieckę, do której zlewały się wody okolicznych strumieni. Można było je nazwać płytkim jeziorem, albo raczej zalewem, w którym prąd wciąż był silny, bowiem ujście jego znajdowało się niedaleko i nawet stąd można było usłyszeć huczący wodospad. Woda w tym zalewie była kryształowo czysta i niesamowicie zimna, ale żyły w nim ryby, a dno miejscami zieleniło się od roślin. Nie pierwszy raz przechodziliśmy tędy, więc znaliśmy wygodny bród, łączący kilka mikroskopijnych, skalistych wysepek, który prowadził na nieco bardziej stromy, przeciwległy brzeg. Tam, udając kamienie, przycupnęło kilka krabów błotnych, na widok których wybuchliśmy śmiechem. Jeden z nich wyglądał bowiem naprawdę komicznie, gdyż nosił na ramieniu… płócienną torbę. Naprawdę!

     Oczywiście, nie było to żadne nadprzyrodzone zjawisko. Krab po prostu zaplątał się w jej rzemień i nie potrafił się od niej uwolnić. Mimo to, próbował nas zaatakować i pewnie nawet udałoby się mu uszczypnąć Lydię w łydkę, gdyby ta nie przygwoździła go mieczem do ziemi.

     Z ciekawością zajrzeliśmy do torby. Była całkiem pojemna, płócienna, ale wzmocniona skórą. Solidna, rzemieślnicza robota. A gdy tylko ją otworzyliśmy, z moich ust wydobyło się westchnienie.

     - To na pewno własność Sorine – sapnąłem, gdy z sakwy wysypało się kilka dwemerskich żyroskopów. – Ainethach wspominał, że ich poszukiwała.

     - Bardzo możliwe – Lydia przygryzła wargę. – A w takim razie, ona sama może być w niebezpieczeństwie. Ranna? Może nieżywa? Inaczej nie porzuciłaby tej sakwy.

     Zaniepokojeni zaczęliśmy lustrować okolicę. Niedaleko leżało coś, co wyglądało na kupę kamieni, ale kilka z tych głazów było starannie obrobionych i nosiły one ślady złoceń. Ani chybi dwemerskie ruiny, choć obiekt ten musiał w przeszłości być nie większy od budki strażnika. Udaliśmy się do tego miejsca. Tam położyłem torbę z mechanizmami i tam napotkałem na odciski ludzkich stóp.

Dwemerskie ruiny na Pograniczu. to tutaj Wulfhere spotkał Sorine

     Ślady były niewielkie, niezbyt głęboko wyciśnięte, pozostawione przez podkute buty, z niewielkim obcasem. Wyglądały na kobiece. Znalazłem nawet cechę charakterystyczną, w postaci wyszczerbionej podkówki na prawym obcasie. Choć wyraźne i całkiem świeże, nie potrafiły mnie donikąd zaprowadzić. Wyglądało to, jakby osoba, które je pozostawiła, kręciła się bez ładu tam i z powrotem, wielokrotnie przechodząc przez to samo miejsce i zadeptując swoje własne ślady.

     - Jakby czegoś szukała – mruknąłem. – Ale dokąd poszła?

     - Może być wszędzie – Lydia zlustrowała okolicę. – W zasadzie, mogła pójść w każdym kierunku.

     - Spróbujmy sposobu Eanora – odrzekłem, ruszając łukiem przed siebie. – Pewnie natrafimy na jakiś ślad.

     Sposób ów polegał na tym, że najpierw obchodziło się dane miejsce naokoło, a potem linią spiralną coraz bardziej od niego oddalało. W ten sposób można było trafić na ślady przychodzące i wychodzące z danego miejsca. I udało się – wkrótce znalazłem trop, kierujący się w stronę pobliskich gór. Ruszyłem w tamtym kierunku, omiatając okolicę Wykryciem Życia, gdy nagle stanąłem jak wryty.

     - Co jest? – spytała Lydia, podążając oczami za moim wzrokiem.

     - Ktoś tam jest – odparłem, wpatrując się w błękitną poświatę, przebijającą zza wielkiego głazu. – Prędko, to może być ona!

     Pobiegliśmy w kierunku głazu. I tam ją spotkaliśmy.

Mogła mieć około trzydziestu lat. Niewysoka, szczupła, o ciemnych oczach i kasztanowych włosach, zaczesanych do tyłu. Miała na sobie kamizelę z utwardzonej skóry, która z powodzeniem mogła pełnić rolę kirysu. A w dłoni trzymała krótki, stalowy miecz i widać było, że potrafi się nim posługiwać. W jej brązowych oczach ujrzałem błysk determinacji, jaką osiąga człowiek, gdy pokona już strach. Mierzyła nas wzrokiem pełnym podejrzliwości.

Uniosłem ręce w górę, w geście dobrej woli.

- Spokojnie, nie jesteśmy twoimi wrogami – odezwałem się.

     Zlustrowała mnie od stóp do głów, zapewne zdziwiona, że widzi Cesarskiego w thalmorskiej zbroi. Gdy Lydia stanęła za mną, jej zdziwienie pogłębiło się.

     - Kim jesteście? – spytała.

     Głos miała dźwięczny i przyjemny dla ucha. Wymieniliśmy swoje imiona.

     - I nie jesteśmy Thalmorczykami – dodała Lydia. – Prawdę mówiąc, poza tymi zdobytymi zbrojami, nie mamy z nimi nic wspólnego.

     - Co tu robicie?

     - Szukamy kogoś – odparłem. – I nie, nie po to, żeby tego kogoś wtrącić do thalmorskiego więzienia – dodałem z uśmiechem. – Możemy porozmawiać?

     Z wahaniem opuściła ostrze, po czym wolno wsunęła je do skórzanej pochwy, przytroczonej do pasa.

     - Sorine Jurard – przedstawiła się.

     Zapewne chciała jeszcze coś dodać, ale nasza spontaniczna i bardzo radosna reakcja znów ją stropiła.

     - Sorine Jurard – powtórzyła Lydia. – Dziękujemy, Dziewiątko!

     - Należy ci się wyjaśnienie – uśmiechnąłem się. – Bo to właśnie ciebie szukamy.

     - Mnie? – jej oczy stały się wielkie. – Dlaczego?

     - Wszystko ci wyjaśnimy – odparłem, wskazując na płaski, porośnięty mchem głaz. – Może usiądziemy tam?

     Ruszyliśmy w stronę wskazanego miejsca. Głaz nagrzał się od słońca, więc w ogóle nie ziębił w siedzenie, a jego powierzchnia była wystarczająco gładka, by posłużyć jednocześnie za ławę i za stół. Co też wykorzystaliśmy, wyciągając nasze zapasy i zapraszając Sorine, by do nas dołączyła.

     - Jak powiedziałem, szukamy właśnie ciebie – upiłem nieco wody z manierki. – A właściwie szuka cię Isran. On właśnie wysłał nas w te strony, abyśmy cię odnaleźli.

     Już przedtem była zaskoczona, ale teraz jej zdumienie sięgnęło szczytu.

     - Isran? – jej oczy najpierw otworzyły się szeroko, a potem zwęziły w wąskie szparki. – Szuka mnie? Na pewno mnie?

     Skinąłem głową, ale ona sapnęła tylko z niedowierzaniem.

     - Nie, mylisz się – odrzekła ostrożnie. – Gdy rozmawialiśmy ostatnim razem, mówił głośno i wyraźnie, że nie interesuje go moja pomoc.

     Lydia westchnęła cicho. Spojrzeliśmy po sobie. No tak, tego się w końcu spodziewaliśmy.

     - Ciężko mi uwierzyć, że się rozmyślił – mówiła dalej Sorine. – Zanim odeszłam, powiedział mi bardzo krzywdzące słowa – jej buzia nieco się wydłużyła na to wspomnienie. – W każdym razie, jestem zadowolona ze swojej obecnej sytuacji.

     Ostatnie słowa wymówiła z nieskrywaną niechęcią.

     - A teraz – dodała po chwili, rozkładając ręce – muszę cię przeprosić.

     Zrobiła ruch, jakby chciała wstać, ale powstrzymałem ją gestem dłoni.

     - Jakaś poważna sprzeczka – pokiwałem głową ze zrozumieniem. – Cóż, Isran bywa gwałtowny.

     - Tak, o to właśnie mi chodziło – westchnęła. – Mówię o sprzeczce, bo co do jego gwałtowności… Prawda, najpierw powie, potem pomyśli. Ale nie tym razem. To, co powiedział, wydawało mi się dość jasne. Trudno mi uwierzyć, że zmienił zdanie.

     - Zmienił – pokiwałem głową. – I żałuje tego, co powiedział.

     - Naprawdę? – wydęła dolną wargę. – A cóż takiego się stało, że zmienił zdanie?

     - Wampiry – odparłem. – Zmieniła się sytuacja i to, niestety, na gorsze. Wampiry zagrażają już całemu Skyrim. Potrzebujemy twojej pomocy.

     Spojrzała na swoje stopy, wcale ich nie widząc i z niedowierzaniem wzruszyła ramionami. Gdy się znów odezwała, w jej głosie pobrzmiewał sarkazm.

     - Wampiry? – prychnęła. – Naprawdę?

     Podniosła na mnie wzrok i wykrzywiła usta.

     - Ach, więc teraz Isran przypomniał sobie, że sama przedstawiłam mu co najmniej trzy wersje wydarzeń?

     - Jakich wydarzeń? – spytała Lydia.

Nie odpowiedziała od razu. Ugryzła kęs słodkiej bułki i dokładnie go przeżuła. Popiła łykiem wody.

     - Wydarzeń – odezwała się znów – w których wampiry zniszczyły ludzkość. Wtedy jakoś nie uwierzył. Co się stało, że nagle zaczął? Czy – zająknęła się – czy wiecie, co wampiry zamierzają?

     Potrząsnęliśmy głowami.

     - Nie wiemy – odparłem. – Ale spotkaliśmy je i rozmawialiśmy z ich przywódcą. Coś szykują, ale nie wiemy co. Zacznijmy jednak od tego, że mają Prastary Zwój. I wiemy, że jest on dla nich ważny.

     Efekt był. Głębokie westchnienie wydarło się z jej ust. Przez dłuższą chwilę wszyscy milczeliśmy. Sorine najwyraźniej najpierw musiała przetworzyć w myślach tę wiadomość. Prastare Zwoje od zawsze wzbudzały lęk. Nie były to zwykłe, magiczne zwoje, jakich pełno było w całym Tamriel i z których nawet ja kilka posiadałem w swym plecaku. Te były zwyczajnymi zaklęciami, wyposażonymi w sporą porcję many, coś jakby skondensowana magia, którą można było uwolnić, rozwijając je i odczytując zapisane na nich słowa. Miałem na przykład Zwój Przywołania Atronacha Burzy, który znalazłem w jaskini jakiegoś maga, czy Zwój Przepędzenia Nieumarłych, znaleziony nie pamiętam już gdzie. Ale Prastare Zwoje to inna historia. Były to potężne, magiczne artefakty spoza czasu, elementy stworzenia, istniejące zawsze. Ich potęga była niezbadana i niepokojąca. Ktoś, kto zdołałby pojąć ich moc, dysponowałby niesamowitą, nieokiełznaną siłą. A najgorsze, że całkowicie nieznaną, trudną nawet do zdefiniowania, której nikt nie umiałby się dziś przeciwstawić.

     - Ja… Cóż, coś podobnego nigdy nie przeszło mi przez myśl – szepnęła Sorine, wciąż wpatrując się w czubki swoich butów. – Ciekawe… Nie mam pojęcia, co wampiry mogłyby z nim zrobić. Ale jeśli to prawda – spojrzała na mnie, potem na Lydię, potem znowu na mnie – to mamy nieliche kłopoty. W tym przypadku Isran chyba ma rację. Nie czeka nas nic dobrego.

     Znów chwila milczenia.

     - Więc? – Lydia spojrzała na nią pytająco. – Co postanowisz?

     Sorine nabrała powietrza i wolno je wypuściła.

     - Cóż – poruszyła nozdrzami. – Niech będzie… Chyba nie zaszkodzi, jeśli się dowiem, o co chodzi. Tylko – powiodła wzrokiem po okolicy – nie chciałabym porzucać mojej pracy. Jest… pożyteczna, tak to dobre słowo. I jest na ukończeniu. Nie chcę teraz tego rzucać.

     - Isran twierdzi, że nie mamy wiele czasu – mruknąłem. – I ja się z nim zgadzam.

     Szurnęła butem po suchej ziemi. Mały obłoczek pyłu wzniósł się w powietrze, ale zaraz opadł.

     - Nie potrzebuję wiele czasu – odezwała się półgłosem. – Gdyby ktoś nie ukradł mojej torby, wystarczyłyby mi dwa dni. Ale niestety – ze złością kopnęła niewielki kamyczek, który wyprysł jak wyrzucony z procy i opadł na kępę ziół. – Zostawiłam ją nad rzeką i ktoś ją sobie przywłaszczył.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie i parsknęliśmy śmiechem.

     - Niech zgadnę – odezwała się Lydia. – Była płócienna, ze skórzanymi wstawkami i pełna dwemerskich mechanizmów?

     Sorine zaskoczona skinęła głową.

     - To wiemy, kto ją ukradł – roześmiała się. – Złodziej już nie żyje, a torba leży na brzegu.

     - To nie złodziej, bo wcale nie chciał jej ukraść – dodałem. – Raczej ofiara.

     Widząc jej minę, wstałem i wyciągnąłem do niej rękę.

     - Chodź, sama zobaczysz.

     Zaprowadziliśmy ją nad brzeg, gdzie na gruzach dawnej budowli położyłem jej sakwę.

     - Nikt jej nie ukradł – podałem jej nieco ubłoconą torbę. – Krab błotny zaplątał się w rzemień i pociągnął ją za sobą w tamte zarośla – wskazałem ręką.

     Roześmiała się, gdy to usłyszała. Otworzyła sakwę i z zadowoleniem kiwnęła głową.

     - Dobrze – uśmiechnęła się. – Jeśli Isran naprawdę prosi mnie o pomoc, sprawa musi być poważna, a wtedy wzajemne dąsy muszą iść na bok. Szybko skończę z tym co mam do zrobienia i dołączę do was. Dokąd mam się udać?

     - Do Twierdzy Świtu – odrzekłem, trochę zdziwiony, bo wydawało mi się to oczywiste. – Pod Pękniną.

     Uniosła brwi.

     - A, więc nasz „przywódca” wciąż pracuje nad swoją sekretną kryjówką, tak?

     Pokręciła głową, jakby z dezaprobatą.

     - Ciekawe, jakie do tej pory zrobił postępy – dodała po chwili. – Zresztą, sama zobaczę.

     - Czyli, do zobaczenia na miejscu? – upewniłem się.

     Przytaknęła z uśmiechem.

     - Wiecie co? – przekrzywiła żartobliwie głowę. – Jeszcze jedno pytanie… Dlaczego żadne z was nie zainteresowało się, jaką mam pracę do wykonania?

     Teraz ja się uśmiechnąłem.

     - Bo odniosłem wrażenie, że nie chcesz o tym mówić – odrzekłem. – Ale wciąż mamy nadzieję, że kiedyś nam o niej opowiesz. A może i pokażesz swoje dzieło.

     Pożegnaliśmy się ciepło.

*          *          *

     Dwór Vlindrel w Markarcie nawet nie pokrył się kurzem, bo cały czas stał szczelnie zamknięty na cztery spusty. Przyjemnie było rozgościć się w naszej posiadłości. Cała ona była wykuta w zboczu góry i stanowiła obszerne, jednokondygnacyjne mieszkanie, zdaje się największe ze wszystkich naszych rezydencji, a już na pewno najbardziej przestronne. Pokoje, choć niewysokie, miały sporą powierzchnię i były umiejscowione bardzo funkcjonalnie. Jedynym minusem był brak jakichkolwiek okien i całodobowa konieczność korzystania ze sztucznego oświetlenia. W czasach Dwemerów, gdy mieszkanie to oświetlano krasnoludzkimi, magicznymi lampami, zapewne nie stanowiło to problemu. My musieliśmy używać kaganków, które zużywały powietrze i trochę kopciły, więc choć wentylacja działała sprawnie, niekiedy bywała niewystarczająca i czuć było w mieszkaniu pewną duchotę. Nieraz bywało, że wbrew przyjętym tu zwyczajom, wieczorem, na dłuższy czas otwieraliśmy drzwi na oścież i intensywnie wietrzyliśmy całą posiadłość. Cóż, oboje byliśmy wędrownikami, przywykłymi do świeżego powietrza.

Jedna z komnat Dworu Vrindrel

     Kolację zjedliśmy w gospodzie. Tam też kupiliśmy sobie przednie wino i kilka kawałków świeżego sera. Po kąpieli i przebraniu się w świeże rzeczy, usiedliśmy sobie przy stole, na którym rozłożyliśmy mapę i deskę z serami. Odkorkowałem butelkę wina i rozlałem je do misternie wykonanych, dwmerskich pucharków, w jakie kiedyś wyposażyliśmy tę posiadłość.

     - No, to zastanówmy się nad następnym ruchem – mruknąłem, studiując mapę. – Skoro Gunmar poluje na trolle, musimy pójść gdzieś, gdzie jest ich dużo. Ale to może być właściwie wszędzie.

     - Północne Pogranicze możemy sobie odpuścić – odezwała się Lydia, zakreślając palcem okolicę, w której spotkaliśmy Sorine. – Przynajmniej na razie. Tam trudno spotkać trolla. Renegaci mocno je przetrzebili.

     - A południe? – spytałem. – Skoro już tu jesteśmy, powinniśmy zacząć stąd. Ale nie znam tych stron aż tak dobrze.

     - Ja też – Lydia łyknęła wina i zagryzła kawałkiem pleśniowego sera. – Ale na zdrowy rozum, na południu trolli powinno być więcej. Wolą cieplejsze miejsca. Dolinę Białej Grani możemy pominąć, tam zostały wytrzebione. Biel odpada, podobnie okolice Zimowej Twierdzy i Wichrowego Tronu. Skupmy się na terenach, na których one występują licznie. Czyli mamy tak – zaczęła liczyć na palcach – południe Wschodniej Marchii, w okolicach gorących źródeł, to raz. Pęknina to dwa. Falkret trzy, południowe Pogranicze to cztery.

     Spojrzałem na nią rozbawiony.

     - A wiesz, jakich trolli on szuka? – spytałem ze śmiechem. – Założyliśmy, że czarnych, ale co jeśli się mylimy?

     Uniosła brwi, nieco zaskoczona, a potem zrezygnowana wzruszyła ramionami.

     - To go nigdy nie znajdziemy – odparła. – Nie wyobrażam sobie przeczesać wszystkie białe szczyty w Skyrim, a śnieżne trolle występują właśnie tam. Może nie planujmy na razie tak daleko. Skupmy się na czarnych trollach. Jeśli to się nie uda, zmienimy taktykę.

     - Zgoda – skinąłem głową. – Nie wiem dlaczego, ale też mam przeczucie, że on szuka raczej czarnych trolli. Ale w takim razie gorące źródła też bym przesunął na później. Tam jest zbyt pusto, a czarne trolle wolą lesiste tereny.

     - Czyli – wskazała Markart na mapie – powinniśmy pójść tędy. Z Markartu na południe, tu skręcić z traktu na wschód i pójść na Dushnikh Yal.

     Dushnikh Yal była to drewniana twierdza Orsimerów. Ghorza, wdzięczna za okazaną jej niegdyś pomoc, powiadomiła jej mieszkańców, że jesteśmy osobami godnymi zaufania, ale ich wódz, Burguk i tak postanowił nas sprawdzić. Zlecił nam zadanie, polegające na znalezieniu i dostarczeniu mu pewnego artefaktu – były to zaklęte rękawice, należące ongi zdaje się do jakiegoś jego przodka. Nie była to wbrew pozorom trudna misja, bowiem podał nam dokładną lokalizację miejsca, w którym powinny one się znajdować. Sam sprawdzian polegał na walce, jaką musieliśmy stoczyć z grupką bandytów. Ale za to gdy wręczyłem mu artefakt, uroczyście nadał nam honorowe tytuły Krewniaków. To był bardzo szczodry dar, bowiem umożliwiał wizyty we wszystkich twierdzach Orków w całym Skyrim. Orsimerowie zaczęli nas uważać może nie za swoich, ale w każdym razie za osoby przyjazne, którym obyczaj nakazuje udzielić gościny, a nawet pomóc w potrzebie. I bardzo rygorystycznie przestrzegali tych zasad. Zgodziłem się więc, że wizyta w Dushnikh Yal to dobry pomysł. Może będą coś wiedzieć o Gunmarze?

     - A potem – kontynuowała Lydia – moglibyśmy pójść w kierunku Falkret. Mapa pokazuje jakiś trakt na południu, może da się tamtędy przejść.

     - Trzeba spenetrować lasy Falkret – zgodziłem się. – Tam najprędzej się go spodziewam. Gęste lasy, sporo gór, jaskiń. Trolle lubią takie środowisko. Zahaczymy potem o Rzeczną Puszczę i odpoczniemy w Białej Grani.

     - A stamtąd wyruszymy do Pękniny, przez Ivarstead – dodała Lydia. – Dobrze jest mieć jakiś plan.

*          *          *

     Taaa… Dobrze jest mieć jakiś plan. Ale pod warunkiem, że ktoś będzie starał się go trzymać!

     Początkowo nie było źle. Wyruszyliśmy rano i jeszcze przed południem dotarliśmy do twierdzy Orków. Orsimerowie przyjęli nas życzliwie, aczkolwiek okazywali to na swój własny, szorstki sposób. Nie zraziło nas to, bowiem wiedzieliśmy dobrze, że ono po prostu tacy są i na przesadne uprzejmości ze strony tego plemienia liczyć nie możemy. Ot, pozwolili nam usiąść, poczęstowali jedzeniem, nawet kupili ode mnie dwa zdobyte na zbójach sztylety. Spytałem oczywiście o Gunmara, jednocześnie prosząc o dyskrecję. Niestety, wódz nigdy nie słyszał o łowcy żywych trolli. Ani on, ani nikt z obecnych w twierdzy Orsimerów. A potem coś mnie podkusiło, aby spytać o Akrnghtamz, które, jeśli wierzyć naszej mapie, znajdowało się całkiem niedaleko.

     Burguk potwierdził, że w tym miejscu naprawdę stoją dwemerskie ruiny, jednak ostrzegł nas, że niebezpiecznie jest się w nie zagłębiać.

     - Skały w tamtym miejscu nie są stabilne – poinformował nas. – Co rusz następują tam jakieś tąpnięcia i wstrząsy. Jak w kopalni, w której kopano bez głowy, i nie umocniono należycie chodników.

     - Byłeś tam?

     Skinął głową.

     - Nie za głęboko, bo skały zaczęły sypać mi się na głowę. Niewiele więc widziałem. Nie boję się śmierci, ale co innego dobra, honorowa śmierć w walce, a co innego zostać głupio zasypanym żywcem. Kto ginie w walce, staje się bohaterem. Kto ginie z głupoty, na zawsze już w pamięci ludu pozostaje głupcem – roześmiał się rubasznie. – I nie ma już okazji tego naprawić! Nie, nie ma z takiej śmierci żadnego pożytku, poza zrobieniem z siebie pośmiewiska.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie i jednocześnie skinęliśmy głowami. Pójdziemy tam. Skoro jesteśmy już tak blisko, żal było zmarnować okazję.

     A było naprawdę blisko. I okazało się, że Burguk nie przesadzał ani trochę – pierwszy, lekki wstrząs poczuliśmy pod stopami, zanim w ogóle weszliśmy do środka.

Akrnghtamz - widok z zewnątrz

     Z zewnątrz ruiny nie wyglądały imponująco. Nie można jednak zapominać, że to dwemerska budowla, zatem rozbudowane ma głównie podziemia. Wspięliśmy się na kamienną, starannie wygładzoną platformę, na której znajdowało się wejście i zagłębiliśmy się w ciemny chodnik. Korytarz miał wygląd typowy dla Dwemerów, jednak tu i ówdzie było widać osypiska i przewrócone filary, zniszczone przez podziemne wstrząsy. Ściany stały krzywo, a posadzka była nierówna, w dodatku gdzieniegdzie leżały kupki kamieni, które opadły ze stropu. Wyraźnie było widać, że ruchy skały poważnie nadwerężyły budowlę. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą potężny uskok. Korytarz kończył się, a jego dalsza część znajdowała się daleko przed nami, w dodatku znacznie niżej. Na szczęście, jeden z długich, kamiennych filarów przewrócił się, sięgając końcem przeciwległego brzegu, więc dało się po nim przejść, jak po moście. Pod nim huczał rwący strumień.

     - To ta woda pewnie wymywa podłoże – odezwała się Lydia. – Może stąd te kolejne wstrząsy i osunięcia.

     Nie odpowiedziałem, uznając, że pewnie ma rację. Zagłębiłem się w kolejny chodnik, w równie złym stanie, pełen gruzów i poprzewracanych kawałków budowli. I znów odczuliśmy wstrząs. Przed nami z góry posypały się drobne kamienie i skalny pył, który na chwilę zasłonił nam widok. Krztusząc się, ruszyłem dalej.

Akrnghtamz - pierwszy korytarz

     - Proszę, zawróć, póki nie jest za późno!

     Przystanąłem i odwróciłem się zdziwiony.

     - Co mówiłaś?

     Ale Lydia potrząsnęła głową.

     - To nie ja…

     Omiotłem szybko korytarz Wykryciem Życia, ale zaklęcie pokazało mi tylko Lydię. Nikogo więcej tu nie było.

     - Ten głos – odezwała się Lydia – brzmiał jakoś dziwnie. Tak prosząco, łagodnie. Może ktoś tu potrzebuje pomocy?

     Ruszyliśmy więc naprzód tylko po to, by znów gwałtownie stanąć na skraju urwiska. Korytarz bowiem doprowadził nas do obszernej jaskini, ale urywał się wysoko ponad jej powierzchnią. Jaskinię przecinała podziemna rzeka. Powierzchnia poniżej była częściowo wybrukowana, a po drugiej stronie rzeki, nieco powyżej, widać było drugi koniec korytarza. Ani chybi prowadził kiedyś do dwemerskiej komnaty, która zawaliła się dawno temu, gdy skała, tworząca górę, rozpołowiła się, tworząc koryto rzeki. Kilka długich filarów przewróciło się, niektóre popękały. Jeden jednak nadawał się, aby użyć go jak pochylni, po której zeszliśmy na dół.

     - Ciągle tu jesteście? – głos rozległ się znów.

     Wydawało się że dobiega ze wszystkich stron.

     - Niech zgadnę – westchnął głos – chcecie zdobyć skarb, co? Jak wszyscy inni…

     I nagle przed nami pojawiła się świetlista postać, jakby utkana z błękitnego światła. Postać niewątpliwie kobieca, zwiewna i filigranowa. Nie było widać dokładnie jej twarzy, bowiem była ona przezroczysta. I nic dziwnego, że Wykrycie Życia nie pokazało nam jej w pobliżu – postać była bowiem duchem.Miała na sobie skórzany, podróżniczy strój, utwardzony we wrażliwych miejscach. U pasa wisiał jej krótki miecz, natomiast zza głowy wystawały ramię łuku i pęk upierzonych strzał.

     Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie nawzajem, aż odważyłem się spytać.

     - Kim jesteś?

     Duch uśmiechnął się smutno. A przynajmniej tak mi się wydawało, bowiem w przezroczystej twarzy nie widziałem tego wyraźnie.

     - Mam na imię Katria.


2 komentarze:

  1. Duch uzbrojony w łuk i strzały, a do tego płci żeńskiej. Katria - ładne imię. Ciekawe co dalej. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dość rzadko teraz grasz. Miłego Nit.
    anabell

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Istotnie, nie mam teraz za dużo czasu na gry. A jeśli już mam, to przyznam, że nie zawsze mi się chce z piórem i kajecikiem w ręku, notując wszystko na bieżąco. Więc wolno to idzie. Ale ostatnio trochę się zmobilizowałem, więc chyba będzie dobrze.

      Usuń