piątek, 6 września 2019

Rozdział XXXIV – Cyrodiil

     W Cyrodiil thalmorskie zbroje, tutaj zwane po prostu elfimi, nie budziły takiego zainteresowania jak w Skyrim. Wielu wojowników takowe nosiło, choć rzadko kiedy były to zbroje kompletne. Trzeba pamiętać, że jak w całym Tamriel, wciąż prężnie działała tutaj Gildia Wojowników, organizacja w zasadzie nieobecna tylko w Skyrim. Tam bowiem działali Towarzysze z Jorrvaskr, którzy choć bywało, że z Gildią współpracowali, zachowali nadal odrębność. Gildia wprawdzie wierna była tradycji i raczej stawiała na stal, ale nie broniła się przed elfimi wynalazkami. Zresztą, różnorodność to drugie imię Imperium Smoka, jak nazywano moją ojczyznę, poświęconą bogu Akatoshowi. Było prawdziwym tyglem kultur, które przenikały się wzajemnie i uzupełniały. W tym właśnie wielu ludzi dopatrywało się źródła dostatku stołecznej prowincji.

     Leyawiin zrobiło na Lydii spore wrażenie. Każde miasto w Cyrodiil było otoczone murami i nad każdym górował murowany zamek obronny. Tu nie było tak majestatycznych formacji skalnych, by można było wykorzystać je jako naturalne fortyfikacje. Wszystko budowano od podstaw. Mury były stare, jednakże utrzymane w bardzo dobrym stanie. Nigdzie nie było widać żadnych ubytków, tylko gdzieniegdzie inny odcień kamienia pozwalał dostrzec miejsce, w którym dokonano naprawy.
     
Mury Leyaviin

     - To prawdziwa twierdza! – rzekła zdumiona.

     Zadarła głowę i zaczęła podziwiać strzeliste baszty i blanki, otaczające stanowiska strzelnicze. Najbardziej zdumiała ją jednak sama wysokość murów i fakt, że były one zupełnie pionowe, bez żadnego, niewielkiego nawet skosu. W dodatku całkiem gładkie, jako że kamienie do ich budowy starannie obrobiono.

     - Każde miasto tutaj ma takie mury? - spytała.

     - Każde – potwierdziłem. – Tak przynajmniej mówią ludzie, bo ja widziałem dotąd tylko kilka z nich. Ale z tych, które widziałem, każde.

     Chciała przejść się wzdłuż murów. Poszliśmy więc wolnym krokiem, aczkolwiek nie zaszliśmy daleko, gdy drogę nasza przegrodziła nam woda. Miasto leżało nad zalewem, na niewielkim półwyspie, więc w niektórych miejscach woda dochodziła do samych murów.

     - A to co? – wskazała na dziwną budowlę, znajdującą się na jednej z niewielkich wysepek.

     Roześmiałem się w głos.

     - A to, moja piękna żono, to jest pozostałość po naszej historii najnowszej.

     Spojrzała na mnie zdumiona, a ja chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem w tamtym kierunku. Trzeba było obejść dookoła, ale wkrótce stanęliśmy przed wąskim mostkiem, prowadzącym na wyspę. Most sam w sobie był zagadkowy, bo wyglądał, jakby wykonano go z kości. Był jednak twardy i nie uginał się pod stopami, zupełnie jakby zbudowano go z kamienia.

     Podeszliśmy do tajemniczej budowli.

     Była wysoka na dwie, może miejscami trzy wysokości człowieka i bardziej przypominała grupę martwych drzew, niż budowlę. Wyglądała jak dwa, wielkie, zakrzywione pazury, wystające z ziemi. Czas sprawił, że kolory wyblakły nieco, ale jeszcze można dostrzec czarne i czerwone barwy, jakimi niegdyś ją pokryto.

     - Czy to ayleidzkie ruiny? – spytała. – Wyobrażałam je sobie zupełnie inaczej.

     - Ayleidzkie ruiny nie są historią najnowszą – sprostowałem. – To dawne dzieje. To, co widzisz, to nic innego jak Wrota Otchłani.

     Otworzyła szeroko oczy i zdumiona spojrzał najpierw na mnie, potem na mroczną budowlę, nieziemskiego pochodzenia.

     - Tak, moja droga, to dzieło Mehrunesa Dagona. Już na szczęście nieczynne. To właśnie wychyliło się spod ziemi w czasach Kryzysu Otchłani, przeszło dwieście lat temu.

Pozostałości Wrót Otchłani pod Leyaviin.

     Nie zdziwiło mnie jej oszołomienie. Kryzys Otchłani to było coś, o czym uczyło się każde dziecko, ku przestrodze. Wiedziała doskonale, czym on był, a jednak zobaczyć na własne oczy portal do Otchłani, to coś, co robiło wrażenie na każdym. Każdym, który nie widział tego wcześniej.

     - A ty widziałeś? – zmrużyła oczy. – Przecież nigdy tu nie byłeś.

     - Ech, skarbie ty mój – objąłem ją ramieniem. – Tego przecież pełno w całym Cyrodiil. Bramy pootwierały się wszędzie, w pobliżu każdego miasta po kilka, a nawet wiele z nich w zupełnej głuszy. Te widzę po raz pierwszy, ale niewiele różnią się od tych, po których jako chłopiec skakałem z innymi dzieciakami pod Brumą.

     - I to są wrota, które zamknął Bohater z Kvatch? – spytała.

     - Tego nie wiem – przyznałem. – Te pod Brumą na pewno zamknął on sam. Podobno towarzyszył mu kapitan straży, któremu pokazał, jak trzeba to zrobić. Jeśli tylko znalazł się jakiś odważny, zabierał go ze sobą do Otchłani i pokazywał, jak należy zamykać złowrogie wrota. A wiadomo, gdzie wielu ludzi, tam zawsze znajdzie się jakiś śmiałek. On sam nie zdołałby zamknąć tylu wrót. Nie mógł być wszędzie. Ale nauczył innych i…

     - I wszyscy zaczęli go naśladować.

     - Nie wszyscy, ale paru się znalazło – zgodziłem się. – Dzięki temu daedry nie zdołały uczynić większych zniszczeń. W zasadzie zniszczyły tylko Kvatch i niewielki fragment Cesarskiego Miasta. Fakt, że Kvatch zniszczyły doszczętnie. Co do tych wrót tutaj, nie wiem, czy zrobił to osobiście, ale to bardzo możliwe.

     Lydia wyciągnęła dłoń przed siebie  z wahaniem dotknęła monstrualnego pazura. Jednak wkrótce z obrzydzeniem cofnęła rękę. Mroczne siły Otchłani budziły w niej zrozumiały lęk. Przez chwilę milcząco wpatrywała się w bramę, aż w końcu potrząsnęła głową.

     - Próbuję sobie to wyobrazić – oznajmiła. – I nie wiem, czy zdobyłabym się na coś takiego. Sama, zdana tylko na siebie, przeciwko daedrom na ich własnym terenie. Bohaterowi z Kvatch należy się pomnik.

     - Jest – odrzekłem. – Stoi w Brumie. Z tego, co opowiadali mi ludzie, większość tych misji wykonał sam, ale na przykład w Cheydinhal towarzyszył mu młody książę, syn grododzierżcy. Co więcej, książę poszedł tam na długo przed nim, zanim Bohater z Kvatch przybył do miasta. Spotkali się dopiero w Otchłani podobno razem unieszkodliwili tamtą bramę. Znaczy, jedną z nich…

     - Odważny ten książę – mruknęła. – Ja bym się na to nie zdobyła.

     - Opowiadasz bzdury – szepnąłem jej do ucha. – Znam cię nie od dziś. Nie cofasz się nigdy.

     Lydia popatrzyła jeszcze przez chwilę na wystające z ziemi pazury, jakby chciała je zapamiętać. A potem ruszyliśmy w stronę bramy miasta. Weszliśmy od wschodu, prosto na dziedziniec zamku. Miasto od wieków miało trzy bramy, w tym dwie prowadzące do zamku i nic się tu nie zmieniło. Gdy stanęliśmy na brukowanym placu, moja żona uśmiechnęła się w zadumie.

     - To jest twierdza – pokiwała głową z uznaniem. – Grube mury, wysokie wieże. Tu ognia nie podłożysz, jak w Smoczej Przystani.

Zamek w Leyaviin

     Do miasta prowadziła szeroka brama bez skrzydeł. Poszliśmy w tamtą stronę szeroką ulicą, wybrukowaną szarym kamieniem. Minęliśmy malowniczy staw, pełen nenufarów, który poza ozdobą zdawał się nie pełnić żadnej funkcji. Skierowaliśmy się do najbliższych zabudowań, na których wisiały szyldy, sugerując, że mamy do czynienia z placówkami usługowymi. Tak też było w istocie. W jednym z nich urządzono sklep, a prowadzący go Bosmer bez problemu zgodził się na przyjęcie depozytu i wystawienie stosownych asygnat. Gildia kupiecka działała prężnie w całym Cyrodiil i wystawione przez niego dokumenty miały taką samą wartość jak złote monety. Poprosiłem go, by przygotował papiery, opiewające na sumę trzydziestu tysięcy septimów, które zdeponujemy u niego pod wieczór, gdy Cronus skończy wyładunek i nasza skrzynia znajdzie się na lądzie.

     - W jakich nominałach? – spytał jeszcze.

     Uzgodniliśmy dwa po dziesięć tysięcy, jeden za pięć, cztery po tysiąc i pozostały tysiąc w setkach.
Tuż obok znajdował się zajazd, prowadzony przez parę Argonian. Zamówiliśmy sobie pokój i porządny obiad. Po raz pierwszy od wielu dni coś innego niż nie doprawiona kasza! Pomni jednak faktu, że nasze żołądki uległy w czasie rejsu pewnemu rozstrojowi, poprosiliśmy o coś lekkostrawnego. Argonianka zaproponowała nam rybę, ugotowaną na parze. Sam zapach drażnił podniebienie mieszaniną aromatycznych wodorostów. Smakowała znakomicie. A do tego jeszcze podała nam niewielki dzban zimnego, białego wina. Nie należy się więc dziwić, że po tym obiedzie poczuliśmy się tak wspaniale, że postanowiliśmy zwiedzić miasto.

Leyaviin

     Było co zwiedzać. Miasto prezentowało się bardzo malowniczo. Murowane domy pokryto kolorowymi tynkami, co nadawało im miły dla oka wygląd. Drewniane elementy zwykle przyciemniano dla kontrastu. Szyldy nierzadko zawierały srebrne wstawki, a wszystko wykonano tutaj z dbałością o szczegóły. Jakże różniło się to miasto od podobnych miejsc w Skyrim, gdzie postawiono na surową funkcjonalność. Tutaj ważna była nie tylko wygoda, ale i efekt wizualny. Poza tym było czysto i schludnie. Z pewnością była to zasługa nie tylko służb oczyszczania miasta, ale i samych mieszkańców. Stanęliśmy pod imponującym budynkiem, z szyldem Gildii Wojowników.

     - To jest siedziba – Lydia pokiwała głową. – A ja zawsze uważałam Jorrvaskr, z tym dachem wykonanym z kadłuba statku, za cud architektury.

Leyaviin. Czerwony budynek po prawej stronie to siedziba Gildii Wojowników

     Roześmiałem się serdecznie, czując jak wzbierają we mnie jednocześnie duma i wypite wcześniej wino. To była moja ojczyzna. Przez większość czasu tęskniłem za Skyrim, ale dziś czułem się bardziej Cyrodiilijczykiem, niż kiedykolwiek przedtem.

     Ale największy zachwyt wzbudziła w niej świątynia Zenithara. Takiego obiektu nie sposób znaleźć w Skyrim, gdzie budowano jedynie niewielkie kapliczki. Strzelista budowla, z wysoką wieżą-dzwonnicą, aż zatchnęła jej dech w piersiach. Oczywiście, musieliśmy wejść do środka. Przyjemny chłód, panujący wewnątrz i wszechobecna cisza, sprawiały że człowiek naprawdę poczuł się jak w królestwie bogów. Minęliśmy drewniane ławki i podeszliśmy do ołtarza, wyglądającego jak wielka, pusta misa, okolona biało-czerwonymi ornamentami. Skłoniliśmy głowy i w myślach poprosiliśmy bóstwo o błogosławieństwo. Przez chwilę nic się nie działo, aż wreszcie na ołtarzu pojawiła się błękitna mgiełka i otoczyła nas ze wszystkich stron, po czym wniknęła w nasze ciała. Oboje poczuliśmy przypływ sił i błogosławiony spokój ogarnął nasze umysły.

Leyaviin. Świątynia Zenithara

     W podróż wyruszyliśmy dopiero nazajutrz, po śniadaniu. Właściciel stajni gorąco polecał nam gorącokrwiste wierzchowce, „w sam raz dla takich znamienitych rycerzy”, ale my woleliśmy nieco spokojniejsze zwierzęta. Lydia wzięła sobie długogrzywą, srokatą klacz, mnie zaś w oko wpadł niemłody już ogier bułanej maści, leniwie przeżuwający wiązkę siana. Według stajennych, były to bardzo wytrzymałe konie, aczkolwiek niezbyt szybkie. Czyli w sam raz dla nas. Osiodłaliśmy je na tyle sprawnie, na ile umieliśmy.

     - No, to w drogę! – uśmiechnąłem się do Lydii. – W podróż po Cyrodiil!

     I wskoczyłem na swego bułanka.

     Świat z grzbietu konia wyglądał zupełnie inaczej niż z dołu. Przede wszystkim, konie były tu znacznie wyższe niż w Skyrim. Tamte używano głównie do chomąta, te natomiast były hodowane specjalnie pod wierzch. Miały dłuższe nogi i znacznie smuklejsze kształty. Skutek był taki, że poczułem się, jakbym wlazł na wysoką wieżę. Lepiej, żeby mnie ten zwierz nie zrzucił z siodła, bo do ziemi było dość daleko.

     Ruszyliśmy stępa. Nigdzie się nie spieszyliśmy, a zalew Niben prezentował się na tyle malowniczo, że nie chcieliśmy tego rejonu opuszczać zbyt szybko. Droga biegła głównie wzdłuż brzegu, czasem jedynie na krótko chowając się nieco głębiej w lesie. Mijaliśmy wielu podróżników, zdążających w obie strony. Tu dłoń w pozdrowieniu uniósł jakiś pieszy wojownik, dziarsko maszerujący przed siebie, tam jakieś dwie rozgadane kobiety z pakunkami na ramionach, kilku chłopów, ciągnących ręczny wózek, wyładowany pełnymi workami, czy myśliwy, wracający do domu, z pękiem upolowanych ptaków na ramieniu. Czasem mijaliśmy konnego strażnika, w stalowym kirysie, patrolującego okolice, albo jakąś przydrożną gospodę, z której wydobywał się gwar. Lydia była zachwycona. Po pierwsze, krajobrazem. Mnogość kolorowych kwiatów, barwnych motyli, soczysta zieleń wokół i bogactwo przyrody oszołomiły ją. Zdziwiło ją także mrowie ludzi, a najbardziej to, iż poruszali się oni swobodnie traktem, zwykle nie mając przy sobie broni, a mimo to nie zdradzając oznak lęku, co świadczyło o tym że droga jest bezpieczna.

     - Czuję się, jakbym w ogóle nie wyszła z miasta – roześmiała się. – Tu zawsze tylu ludzi?

     - Tak tu się żyje na co dzień – odparłem. – Dalej pewnie będzie bardziej pusto, ale tutaj wciąż jesteśmy blisko miasta.

     - Jakie szanse na zobaczenie dreugha, albo minotaura?

     - Bliskie zeru – uśmiechnąłem się. – Chyba, że skręcimy w las i pojedziemy na przełaj. Ale las gęsty i dla koni nie byłaby to wygodna droga. Poza tym, łatwo zabłądzić. W nocy ponoć można jeszcze przy odrobinie szczęścia dostrzec świetlika. Ale zaczęły one bać się ludzi, więc trudno jakiegoś zauważyć. Tak jak mówiłem, ludzie wybili wszystkie stwory.

     - Trochę szkoda…

     - Wiesz, po Kryzysie Otchłani, gdy wrota nagle się pozamykały, wiele daedr nie zdążyło wrócić do Otchłani – odrzekłem, przypominając sobie opowieść, jaką kiedyś podzielił się ze mną Tolfdir w Akademii. – Ludzie więc, uskrzydleni zwycięstwem, ruszyli w las, by je wybić. A przy okazji uśmiercili wiele innych groźnych stworów. Ogry prawie doszczętnie wybili, minotaury też, po trollach zostało niewiele ponad wspomnienie… Wiele stworzeń też przepędzili do Argonii. Niedźwiedziom i wilkom też się dostało. Dreugha nie widziano tu od wieku, a przecież kiedyś było ich tu pełno. Właśnie tu, w tej okolicy. Wyniosły się, nie wiadomo dokąd.

     Wieże miasta już dawno znikły za ścianą lasu. Droga wspięła się na niewielki pagórek i poprowadziła w głąb zarośli. Zamknęło się nad nami zielone sklepienie, w którym hałasowały ptaki. Po pewnym czasie minęliśmy pozostałości białego muru, porośnięte mchem. Okalały jakąś masywną budowlę, ziejącą czarnym otworem szerokiego wejścia bez drzwi.

     - Ayleidzkie ruiny? – spytała Lydia.

     - Nie – roześmiałem się. – Pozostałość po cesarskim forcie.

     - Zwiedzimy?

     - Tam nic nie ma – wzruszyłem ramionami. – Jeśli coś tam było, to już dawno zostało stamtąd wyniesione. Co najwyżej, znajdziesz tam kupę pajęczyn i gniazdo szczurów. A najpewniej składowisko śmieci.

     - A jeśli skryli się tam jacyś banici?

     - Za blisko traktu – pokręciłem głową. – I miasta.

     - Blisko? – Lydia uniosła brwi. – Wydaje mi się, że dość daleko. Strażnicy patrolują tak daleko od miasta?

     - To przecież konni – odparłem. – Patrolują cały trakt, nie tylko pobliże miasta. Bliżej miast jest ich więcej, ale strażnika można spotkać dosłownie wszędzie. Gdzie bity trakt, tam i strażnicy.

     Jakby na zawołanie, zza zakrętu wyłonił się wysoki, kasztanowy koń, a na jego grzbiecie siedziała uzbrojona postać w wypolerowanym, stalowym kirysie i hełmie. Na ciężkiej, okrągłej tarczy nie było żadnego godła – był to pielęgnowany od dawna zwyczaj imperialnych strażników konnych, których zadaniem było patrolowanie traktów z dala od miast. 

     Nie odpowiedziała, ale zgadłem co poczuła. Jej ojczyzna wydała się jej zapewne dzika i barbarzyńska. Może ona sama poczuła się dzikuską i na pewno zrobiło się jej nieprzyjemnie. Nie wiedziałem, jak mam ją pocieszyć, więc milczałem. A zgadłem to, bo ja sam poczułem się zupełnie odwrotnie. Dotąd przyzwyczajony do ciągłej czujności, czy to w Skyrim, czy to na Solstheim, tutaj nagle poczułem błogie rozleniwienie, jakie w innej części świata odczuwałem tylko w obrębie miejskich murów. Zupełnie, jakby cała kraina była jednym, wielkim miastem. Oto, czym jest cywilizacja.

     Potem trochę podgoniliśmy nasze konie. Do Bravil był kawał drogi, a tu już minęło południe. Zadudniły kopyta na kamienistym trakcie. Przez pewien czas nawet rozgorzał między nami wyścig, ale szybko się skończył, bowiem nie chcieliśmy męczyć naszych zwierząt. Poza tym, żadne z nas nie było dobrym jeźdźcem, więc o wypadek nietrudno.

     Słońce zaczęło się z wolna czerwienić, gdy las nagle rozstąpił się przed nami i naszym oczom ukazało się ogromne jezioro. Tak wielkie, że nie można było dostrzec przeciwległego brzegu. Jednocześnie w oddali ujrzeliśmy dużą, przybrzeżną wyspę, okoloną wysokim murem, ze strzelistymi basztami. Kolejne miasto.

Bravil o zachodzie słońca

     - Bravil – odezwałem się. – Byłem tu kiedyś. Ciekawe, czy wciąż podają tu tę smaczną potrawkę z mięsa i fasoli. A to Zatoka Niben, największe jezioro w Cyrodiil.

     Ale Lydia nie patrzyła w stronę miasta. Jej uwagę przykuło coś zupełnie innego. Oto bowiem, po naszej prawej stronie, na samym brzegu jeziora, pomiędzy drzewami zalśniła w słońcu biała, misterna budowla, której centralnym elementem był monumentalny, marmurowy posąg jakiejś uskrzydlonej postaci.

     - Co to? – zdumiała się.

     - To są właśnie ayleidzkie ruiny – odparłem. – Pozostałości po kulturze kontynentalnych Altmerów. Tę nazywają Bawn.

Cyrodiil. Bawn - ruiny dawnej ayleidzkiej budowli

     - Zobaczymy? – zerknęła na mnie prosząco.

     Roześmiałem się. Od chwili, gdy po raz pierwszy usłyszała o ayleidzkich budowlach, zapragnęła je zobaczyć na własne oczy. Kto wie, czy to nie głównie dlatego tak zapaliła się do podróży przez Cyrodiil.

     - Dlaczego nie – odparłem, kierując konia w stronę ruin. – Ale nie spodziewaj się zbyt wiele. To zapewne tylko ciemne, opuszczone podziemia.

     Stanęliśmy przed wejściem. Drogę przegradzały nam kamienne drzwi. Wszystkie wejścia do ayleidzkich pałaców tak właśnie budowano. Wszystkie miały ten sam znak. Wyglądał, jakby koło podzielono na trzy części – najpierw wycięto z niego mniejsze kółko, o dwukrotnie mniejszej średnicy, a pozostałość przepołowiono w pionie i nieco rozsunięto na boki. Kamienne skrzydła należało pchnąć w samym środku, gdzie znajdowało się wgłębienie w kształcie małego koła. Mechanizm niewątpliwie magiczny, ale wciąż działał. Skrzydła wrót rozchyliły się z lekkim chrobotem, by po chwili powrócić na swoje miejsce. Pchnąłem więc jeszcze raz i tym razem weszliśmy do środka, zanim wrota zamknęły się za nami. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy.

Wejścia do ayleidzkich podziemi wyglądały podobnie w całym Cyrodiil

     Tak jak myślałem, było tu zupełnie pusto. Kamienne schody prowadziły w dół, a potem rozdzielały się na dwa korytarze, prowadzące w przeciwnych kierunkach. Lewy był krótki i wiódł do niewielkiej, na wpół zawalonej komnaty, natomiast prawy ciągnął się dość długo i prosto. Musieliśmy zmrużyć oczy, bowiem niegdyś śnieżnobiałe, dziś już nieco poszarzałe ściany wciąż intensywnie odbijały światło. Po pewnym czasie korytarz skręcił i doprowadził nas do dużego pomieszczenia niewiadomego przeznaczenia. Stały tu w geometrycznym porządku jakieś kamienne, wysokie postumenty, zapewne dawno temu podtrzymujące latarnie, bowiem na kilku z nich wciąż tkwiły jakieś żelazne uchwyty. Pośrodku znajdował się potężny blok marmuru, w kształcie sarkofagu. Nie był jednak grobowcem, bowiem stanowiła go jednolita bryła. Pewnie przed wiekami umieszczono na nim coś ciężkiego, ale co to było, nikt już dziś nie potrafił zgadnąć. W oddali ujrzeliśmy wejścia do kolejnych tuneli.

     - Piękne – westchnęła Lydia, podziwiając gładkie ściany. – Dlaczego taka budowla stoi opuszczona i niszczeje?

     - Trochę z powodu przesądu – odparłem. – Cesarscy uważają, że kultura Ayleidów powinna ulec zapomnieniu. Poza tym, to nie jest bezpieczne miejsce. To stare ruiny, w każdej chwili grożą zawaleniem.

     - Ayleidzi też żyli pod ziemią, jak Dwemerowie?

     - Nie, z tego co wiem, nie. Po prostu naziemne części ich budowli nie przetrwały do naszych czasów. Zostały zburzone, zwykle budulec po prostu rozkradziono. Pozostały tylko podziemia. Musisz pamiętać, że to wszystko ma co najmniej tysiąc lat.

     - Żadna nie ocalała?

     - Tego nie wiem – przyznałem. – Jakby poszukać, pewnie znalazłoby się jakąś dobrze zachowaną. W końcu, tyle ich było…

     Poszliśmy jeszcze kawałek dalej, ale poza echem niczego nie znaleźliśmy. Mimo to, same podziemia warte były obejrzenia. Lydii bardzo spodobały się arkady i delikatne ornamenty, wieńczące każde przejście i oplatające każdy filar. Podziwiała precyzję wykonania, dotykając gładkich ścian, na których często, pomimo upływu lat, wciąż nie było widać łączeń poszczególnych bloków marmuru.

Ruiny ayleidzkich podziemi

     - Podobno kiedyś w takich podziemiach skrywały się różne stwory – odezwałem się szeptem, sam nie wiedząc, dlaczego. – Minotaury, świetliki, nawet wiły. Teraz co najwyżej można w nich znaleźć bandę zbójów, a i to bardzo rzadko.

     Poszliśmy jeszcze dalej, aż natrafiliśmy na następne przejście, do głębszych zakamarków podziemi. Przegradzały je ozdobne, metalowe drzwi, zdaje się, z pociemniałego ze starości księżycowego kamienia, z misternym ornamentem, wyobrażającym drzewo. Zamiast liści miało ono otwory na wylot. W niektórych tkwiły jeszcze kryształki kryształowego szkła. Przed wiekami ornament ten musiał być przepięknym witrażem, zwłaszcza, gdy oświetlono go z przeciwnej strony. Próbowałem go sobie wyobrazić, ale byłem pewien, że rzeczywistość znacznie przekraczała to, co mogła mi wymalować przed oczami moja imaginacja. Drzwi dały się otworzyć, choć z trudem, ale gdy przeszliśmy, natychmiast się za nami zamknęły. Dalej były schody i jeszcze jedna komnata, trochę mniejsza, wyglądająca jak skład. Pewnie pełniła niegdyś rolę spiżarni, albo magazynu. Wyjście prowadziło do chodnika, skręcającego w prawo, pod dość ostrym kątem. Dalej jednak nie można było przejść, bowiem drogę zagradzała misternie kuta żelazna krata, mocno pordzewiała, ale wciąż nie do ruszenia. Zawróciliśmy więc i po krótkim spacerze w podziemiach wyszliśmy na zewnątrz.

     - Bardzo rozbudowane te podziemia – stwierdziła Lydia. – Prawie jak dwemerskie. A nie sprawdziliśmy wszystkich przejść.

     - Możemy sobie zwiedzić jakieś inne – odrzekłem. – Natrafimy tu jeszcze na niejedno takie miejsce. Pod Cesarskim Miastem jest podobna budowla.

     Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, więc powróciliśmy na trakt i popędziliśmy w stronę miasta. Po pewnym czasie kopyta zadudniły na moście, po czym trakt skręcił w prawo, wzdłuż murów miasta, oddzielonych od lądu wąskim kanałem. Zbliżając się do stajni, zauważyliśmy jeszcze jedną ayleidzką budowlę, wystającą z lasu, po lewej stronie. Obiecaliśmy sobie zajrzeć do niej nazajutrz.

     Stajenny przytrzymał Lydii strzemię i pomógł jej zejść. Podziękowała mu z tak pięknym uśmiechem, że zaczerwienił się jak piwonia, ale widać było, że sprawiło mu to ogromną przyjemność. Nic dziwnego. Lydia urodą mogłaby obdarzyć ze trzy dziewczyny, a w złotej, ciasno dopasowanej zbroi, wyglądała naprawdę ponętnie. Wiedziałem już, że jutro rano jej srokacz będzie nie tylko wyszczotkowany, ale pewnie też będzie miał wypolerowaną uprząż. Ja poradziłem sobie sam, nie czekając aż zmieszany chłopak do mnie podejdzie. Podałem mu tylko wodze i poinformowałem, że konie będą nam potrzebne jutro przed południem.

     Do miasta prowadził drewniany most. Kiedyś podobno zawieszony był na linach, ale dziś zastąpiono go solidną, dębową konstrukcją. Miasto miało tylko jedną bramę od strony lądu. Drugą stanowiły wodne wrota, otwierające się na jezioro. Przez jego środek przepływał kanał portowy na rzece Larsius, jednak próżno było szukać w nim większego statku. Przy kei stały wyłącznie niewielkie, rybackie łódki. Zabudowa była tu drewniana i Bravil istotnie przypominało nieco Pękninę, choć domy zbudowano w innym stylu. Zamiast ciągu zabudowań, tutaj każdy budynek stał osobno i każdy miał co najmniej jedno piętro, zwykle z osobnym wejściem. Próżno było tu szukać luksusowych rezydencji, na wzór posiadłości Pękwald. Zwykle były one podzielone na dwa skromne mieszkania i widać było, że zbudowano je z myślą o biedniejszej części mieszkańców. Widać też było ich zaniedbanym nieco stanie, że miasto nie było zbyt bogate.

Bravil

     W centralnej części znajdował się niewielki placyk, z pomnikiem Szczęśliwej Starej Pani. Nie wiedziałem zbyt dobrze, kto to taki, bo nie znałem miejscowych legend, jednakże wielu ludzi przychodziło tutaj prosić o jej błogosławieństwo. Za placykiem i kilkoma domostwami, stała świątynia Mary – chyba jedyny porządnie wyglądający obiekt.

     - Nawet to mają wspólne – roześmiała się Lydia. – Świątynia Mary, jak w Pękninie.

     Odwiedziliśmy ją, oczywiście. Wiedziałem, że nigdy nie zdołam się odwdzięczyć bogini Marze za ten bezcenny dar, jaki od niej otrzymałem, a który kroczył obok mnie, trzymając mnie za rękę. Szliśmy tam nie tyle po błogosławieństwo, co złożyć jej podziękowania.

     Wewnątrz świątynia niewiele różniła się od tej, poświęconej Zenitharowi, stojącej w Leyawiin. Wszystkie kaplice w Cyrodiil budowano w tym samym stylu, by żaden z bogów nie czuł się wyróżniony, ani urażony. Będąc wewnątrz, trudno było czasem odróżnić jedną od drugiej. Przyjęliśmy z wdzięcznością błogosławieństwo, jakiego udzieliła nam bogini. Przez krótki czas staliśmy po prostu przed ołtarzem, napawając się atmosferą tego miejsca. Dopiero gdy następna para zbliżyła się do ołtarza, odsunęliśmy się i skierowaliśmy ku wyjściu.

Bravil. Świątynia Mary

     - Ładna dziewczyna – szepnęła jeszcze Lydia, zerknąwszy przez plecy.

     Ja jednak myślałem już tylko o posiłku.

     Gospoda też nie była jakaś szczególna. Skromna, ale ważne że czysta. Zamówiliśmy sobie pokój na parterze i zasiedliśmy do stołu. Okazało się, że wciąż mają w menu tę smaczną potrawkę, którą jadłem będąc tu z ojcem przed laty. Składała się z kawałków mięsa, obficie polanych słodkawym sosem, w którym można było znaleźć ziarna fasoli, drobne kawałki orzechów i suszonych owoców. Smakowała równie dobrze, jak niegdyś.

     Rankiem przywdzialiśmy nasze zbroje i wyszliśmy na zewnątrz. Nasze kroki zadudniły po deskach mostu. Jednak zamiast skierować się ku stajniom, ominęliśmy je i zaczęliśmy wspinać się pod górę, między gęste zarośla, gdzie bielał mur ayleidzkich ruin. Wejście było nieco wyszczerbione, ale tajemniczy mechanizm wciąż działał. Znaleźliśmy się w środku.

     Krótki labirynt korytarzy zaprowadził nas do wielkiej, pustej sali. Lydia klasnęła w ręce, chcąc posłuchać echa. Niewiele jednak było tu do podziwiania. Zagłębiliśmy się w korytarz, odchodzący w bok i po jakimś czasie znaleźliśmy się w miejscu, przypominającym podziemną kapliczkę. A na środku leżał jakiś wielki, ciemnoszary kształt.

     - Co to? – zdumiała się moja żona.

     Sam nie od razu odgadłem, co to. Pociągnąłem nosem, ale nie poczułem żadnego zapachu, poza właściwą podziemiom stęchlizną. Podeszliśmy bliżej.

     To były zwłoki. Zasuszone, zmumifikowane zwłoki wielkiego minotaura. Wyglądał, jak worek, z którego wypuszczono powietrze. Przez skórę wystawały mu kości. Zrazu trudno było poznać, co to takiego, bowiem ciało pozbawiono najbardziej charakterystycznej cechy – rogów.

     - Leży tu nie wiadomo od kiedy – mruknąłem. – Na pewno od dawna. Ze sto lat, albo i dwieście.

     - Zmarł z głodu? – zastanawiała się Lydia. – Czy może go upolowano?

     - Kto to wie? – wzruszyłem ramionami. – W każdym razie, ktoś go znalazł i odpiłował mu rogi. To był cenny składnik alchemiczny. Widzisz, masz szczęście. Ledwo tu przyjechałaś, a już zobaczyłaś minotaura. Ja przez całe życie nie widziałem ani jednego.

     - Szkoda, że nieżywy – mruknęła Lydia, oglądając truchło uważnie. – Na nogach ma racice jak byk… Ale tutaj, popatrz, ręce!

     - Minotaur był jakąś hybrydą – odparłem. – Powstałą z dwóch różnych stworzeń. Możliwe, że część jego ciała pochodzi od elfa. Ręce, ale przede wszystkim mózg. Wstyd przyznać, ale nie wiem o tych stworzeniach zbyt wiele.

     Lydia przyłożyła dłoń do ogromnej łapy stwora, pilnie uważając, by go nie dotknąć. Jej ręka wyglądała na bardzo małą w porównaniu do ogromnej łapy minotaura. Nawet po śmierci, z mięśniami zaschniętymi na wiór, wyglądał na siłacza. Z pewnością był niełatwym przeciwnikiem.

     - Upolowany – stwierdziła nagle Lydia, wskazując na jedno z żeber, wystających zza zmurszałej skóry. – Przyjrzyj się dobrze.

     Istotnie, spomiędzy żeber wystawał jakiś patyk. Sięgnąłem po niego i z niejakim wysiłkiem zdołałem go wyrwać. Była to połowa strzały. Wyraźnie było widać resztki skorodowanego srebrnego grotu. Takich używano niegdyś przeciw siłom nieczystym, daedrycznego pochodzenia.

     - Musiał to być dzielny śmiałek, skoro rzucił się na takiego potwora – pokiwałem głową. – Jedna strzała na pewno nie wystarczy na takiego osiłka. Nie sposób zastrzelić go z ukrycia.

     - Mogło ich być więcej…

     Snując domysły co do losów minotaura, wyszliśmy z podziemi i skierowaliśmy się do stajni. Tak jak przypuszczałem, koń Lydii stał na przodzie, wyszczotkowany, wyczesany i z wyczyszczoną uprzężą, nawet z wypastowanymi kopytami. Mój też prezentował się schludnie, tyle że bez aż takiej przesady. Stajenny przywitał nas ukłonem i z pąsem na twarzy wręczył Lydii wodze.

     Dostał od nas garść złotych monet. Byłem jednak pewien, że cenniejsza nagrodą był dla niego uśmiech Lydii i dotyk jej dłoni, gdy serdecznie podziękowała mu za opiekę nad wierzchowcem. Co jak co, ale mężczyźni zawsze jedli jej z ręki. Wszyscy. Ja chyba najbardziej.

Okolice Bravil

     Wyprowadziliśmy nasze konie ze stadniny. Wskazałem drogę, pnącą się pod górę i prowadzącą w las.

     - A teraz tędy – oznajmiłem. – Do stolicy!

     Ruszyliśmy z kopyta. Po chwili ściana lasu zamknęła się za nami. Bravil i zatoka Niben znikły nam z pola widzenia. Zewsząd otoczył nas gęsty, szumiący lekko las, przecięty jedynie jasną wstęgą wijącego się pomiędzy drzewami traktu.