wtorek, 29 grudnia 2015

6. Rozdział IV - Czarnygłaz

     Brama grodu zamknęła się za mną. Ruszyłem przed siebie, w kierunku widocznej w oddaleniu góry, pokrytej śniegiem. Moim celem była płytka przełęcz, na której wybudowano świątynię. Góra wydała mi się bardzo wysoka i stroma. Gdy jednak po jakiejś godzinie dotarłem do jej podnóża, znalazłem całkiem wygodną ścieżkę, prowadzącą, jak się później okazało, do samej budowli. Im wyżej, tym robiło się chłodniej. Na szczęście gruba skóra doskonale izolowała ciepło. Po pewnym czasie mozolnej wspinaczki, gdy minąłem ostatnią kępę świerków, ujrzałem cel mojej podróży.

     Z bliska wydawała się ogromna. Prowadziły do niej wysokie i szerokie schody, jednak zanim na nie wszedłem, przyczaiłem się u ich podnóża i zacząłem się uważnie rozglądać, w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku ludzkiej obecności. Nie czekałem długo. W górze, po prawej stronie, na kamiennym występie, w kształcie tarasu, ujrzałem drobną, ciemną postać. Wytężyłem wzrok. Rozbójnik z pewnością mnie nie widział, przechadzając się tam i z powrotem, zapewne trzymając wartę. Gdzie jeden, tam mogło być ich więcej. Zakląłem w duchu. Jeśli jest ich więcej, muszę zlikwidować ich jednego po drugim. Problem w tym, że nie sposób było przekonać się o tym, nie wchodząc na schody i nie zwracając uwagi dostrzeżonego przeze mnie strażnika. Schody były wysokie. Zanim dojdę na szczyt, zdąży kilkakrotnie wystrzelić z łuku, nie wspominając już o zaalarmowaniu pozostałych. Nie, nie mogłem na nie wchodzić. Najpierw trzeba było usunąć strażnika, licząc na to, że pozostali, jeśli tu byli, nie zauważą jego zniknięcia. W ostateczności pozostawała ucieczka. Poczekałem, aż się odwróci, po czym cicho podbiegłem pod kamienny mur. Schowałem się za schodami i ostrożnie wyjrzałem za siebie. Nie dostrzegłem nikogo z tamtej strony. Odwróciłem się więc do tarasu i nałożyłem strzałę na cięciwę.

     Udało się, choć nie tak, jak sobie zaplanowałem. Strażnik dostrzegł mnie w ostatniej chwili i ruszył na mnie, jednak nie zdążył krzyknąć. Strzała wbiła mu się w gardło, pozbawiając go głosu. Bezwładnie stoczył się z tarasu na ziemię. Upadł z wysokości równej mniej więcej trzykrotności swego wzrostu. Jeśli po moim strzale jeszcze żył, to upadając na pewno skręcił kark. Śnieg zamortyzował upadek na tyle, że nie narobił hałasu, jednak przyczaiłem się, nasłuchując. Czekałem dobrą chwilę, ale nic się nie wydarzyło. Ostrożnie podszedłem w jego stronę.

     Nie żył już. Był postacią raczej odrażającą. Jego martwe oczy spoglądały w dal z nienawiścią, widoczną nawet po śmierci. Gębę miał poznaczoną bliznami i pełną ozdób, w postaci tatuaży i stalowych kolczyków w uchu, nosie i wardze. Miał przy sobie długi łuk, kilkanaście strzał, a u pasa wisiał mu żelazny miecz. Z tego wszystkiego tylko strzały przedstawiały dla mnie jakąś wartość. Zabrałem je i ostrożnie zakradłem się na schody.

     Powoli dotarłem na szczyt. Tam schody zmieniały się w rozległy, kamienny plac, pokryty filarami, zbudowanymi z jakiegoś czarnego kamienia. Za jednym z filarów ujrzałem drugiego strażnika. Nałożyłem strzałę na cięciwę.

     Trochę potrwało, zanim wylazł ze swej kryjówki, ale będąc doświadczonym myśliwym, umiałem czekać cierpliwie i bez ruchu. Gdy wynurzył się zza filaru, napiąłem łuk. Strzała trafiła go w głowę. Mistrzowski strzał! Niestety, okazało się, że na placu był jeszcze jeden strażnik, który zauważył całe zajście.

     - To kiepski moment na zgubienie drogi! – zawołał, zrywając z pleców ciężki topór i pędząc w moim kierunku.

     Z przerażeniem zauważyłem, że ma na sobie kuty, żelazny kirys. Zbyt gruby, aby mogły go przebić moje strzały. W dodatku, widząc łuk w moich rękach, biegł zakosami, utrudniając mi celowanie. Na szczęście dla mnie, a nieszczęście dla niego, ciężka zbroja nie pozwalała mu na zbyt szybkie ruchy. Udało mi się wpakować mu aż dwie strzały w nieosłonięte ramię i w nogę, zanim do mnie dobiegł. Odrzuciłem łuk, chwyciłem miecz i tarczę. Ranny, nie był już tak silny, w dodatku wystające strzały zwyczajnie mu przeszkadzały. Bez trudu zasłoniłem się tarczą, jednocześnie wymierzając cios w odsłonięte gardło. Trysnęła krew. Rozbójnik zacharczał cicho przed śmiercią, która przyszła niemal natychmiast. Niestety, potężne uderzenie jego topora rozłupało moją lekka tarczę na pół, o mało nie przetrącając mi lewego barku. Ból był paraliżujący, ale na szczęście krótkotrwały. Tarczę jednak musiałem porzucić. Zrobiłem to bez żalu, mając nadzieję, że w kryjówce bandytów znajdę inną.

     Rozejrzałem się uważnie po tarasie. Nie było już nikogo. Zaczął padać śnieg, a mroźny wiatr na przełęczy przedostał się pod moją zbroję, przyprawiając mnie o dreszcz. Szybkim krokiem ruszyłem ku żelaznym drzwiom, czerniejącym w stromym zboczu góry.

     Wrota otworzyły się nad podziw łatwo. Nic dziwnego, skoro świątynia była zamieszkana. Spodziewałem się ciemności, ale ku mojemu zdziwieniu, w przestronnej sali było zupełnie jasno. Sklepienie zawaliło się w kilku miejscach, a przez dziury sączyło się wystarczająco wiele słonecznego światła, aby rozświetlić wnętrze. Przyczaiłem się przy wejściu, uważnie nasłuchując. Zza jednego z filarów usłyszałem przytłumione głosy. Migotało tam ognisko, a zapach dymu czuć było wyraźnie. Rozejrzałem się po pomieszczeniu.

     Wnętrze świątyni znajdowało się w stanie daleko posuniętej ruiny. Niektóre filary były poprzewracane, w wielu miejscach znajdowały się bezkształtne kupy kamieni, z których trudno było zgadnąć, co kiedyś przedstawiały. I panował w niej straszny nieład. Idąc, trzeba było bardzo uważać na osypujące się i chwiejne głazy. W dodatku, wszystko było zbryzgane krwią, a w kilku miejscach leżały ludzkie zwłoki. Znak, że bandyci niedawno pokłócili się, zapewne o łupy i odbyli żywiołową dyskusję, na żelazne argumenty. Ostrożnie dotarłem za szeroki filar i wyjrzałem zza niego.

     Już na pierwszy rzut oka było widać, że to przestępcy – mieli to wypisane na twarzach i potwierdzali to każdym ruchem i słowem. Było ich dwoje: kobieta z łukiem i mężczyzna z toporem. Odziani byli w futrzane kaftany, ponabijane żelaznymi ćwiekami. Dla dobrego łuku żadna przeszkoda.

     - A co jeśli Arvel nie wróci? – dobiegł mnie głos kobiety. – Chcę odzyskać swoją część za złoty szpon!

     - Zamknij się i wypatruj kłopotów! – warknął w odpowiedzi mężczyzna.

     Nie wiedział, że kłopoty czaiły się tuż za filarem. Wziąłem na cel najpierw kobietę. Nawet nie westchnęła, gdy z rumorem upadła na stos kamieni. Mężczyzna najpierw zarechotał, sądząc zapewne, że się potknęła, dopiero po chwili zauważył strzałę, wystającą jej z szyi. Ale zauważył ją za późno. W tym samym momencie jego serce przeszyła inna strzała, kładąc go trupem na miejscu.

     Nie, nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. To byli bandyci, mordercy i rabusie. Farengar opowiedział mi o nich dość, by pozbawić mnie dla nich wszelkiej litości. Mordowali i grabili bezbronną ludność, a zadawane innym cierpienia sprawiały im chorobliwą przyjemność. Sami wydali na siebie wyrok. Przez chwilę tylko skrzywiłem się na myśl, że zlikwidowałem ich w sposób niehonorowy, nie dając im żadnej szansy. Zamordowałem ich po prostu. Ale zaraz wzruszyłem ramionami. To byli banici! Zwykli przestępcy, niegodni tego, by dawać im szanse równej walki. Oni takiej swoim ofiarom nie dawali, nierzadko uciekając się do okrutnych tortur. I tak postąpiłem z nimi lepiej, niż oni postąpiliby ze mną.

     Omiotłem komnatę wzrokiem. Obok ogniska stał drewniany kufer, w którym, jak przypuszczałem, rozbójnicy chowali swoje łupy. Zapewne również złoty szpon. Zajrzałem do środka. Niewiele tam było. Kilka sztuk złota, jakiś kamień, zdaje się ametyst. Szponu ani śladu. Ale tkwiła tam za to okuta żelazną blachą tarcza, którą bez zmrużenia okiem sobie przywłaszczyłem. Tarcza była ciężka i nieporęczna, ale nie mając innej, zabrałem tę, obiecując sobie wymienić ją, gdy tylko znajdę jakąś lżejszą.

     Ruszyłem w stronę oświetlonego kagankiem korytarza. Wił się w różnych kierunkach. Częściowo był wykuty w skale, ale wykorzystano też naturalne jaskinie. Gdzieniegdzie, po ścianach i kamiennej posadzce, wiły się korzenie drzew, rosnących ponad stropem. Korytarz prowadził w dół. Pomny przestróg Farengara, chwyciłem łuk i ze strzałą nałożoną na cięciwę, zagłębiłem się w otchłań podziemnego labiryntu.

     Wkrótce, po przejściu kilku korytarzy, usłyszałem czyjeś kroki. Draugr? Ostrożnie wychyliłem się zza ściany. Przede mną znajdowały się schody, prowadzące w dół, do niewielkiej, oświetlonej pochodniami komnaty. Po drugiej stronie pomieszczenia widać było kratę, przegradzającą przejście. Jakiś człowiek podchodził właśnie do owej kraty. Cicho, jak duch, podążyłem za nim. Mężczyzna podrapał się po głowie, zapewne nie bardzo wiedząc, co robić, po czym chwycił wystającą z posadzki dźwignię i przesunął ją. Spodziewał się zapewne, że w ten sposób podniesie kratę, jednak trafił na śmiertelną pułapkę. Z kilku stron, z otworów w ścianach, ze złowrogim sykiem poleciały ku niemu niewielkie strzałki. Kilka trafiło. Nieznajomy zachwiał się i nagle padł, jak rażony piorunem. Strzałki zapewne były zatrute. Nie żył już, gdy podbiegłem ku niemu. Jego martwe oczy spoglądały w dal, w niemym przerażeniu. Wokół ust pojawiła się sina obwódka.

     Zamknąłem mu powieki. Bandyta, czy nie, niechcący ocalił mnie od śmierci. Rozejrzałem się wokół.

    Oprócz dźwigni, było tam jeszcze kilka innych tajemniczych elementów. Nad bramą widać było dwie tablice, ze znakami w kształcie zwierząt. Pomiędzy nimi widniała wyrwa w ścianie, jakby trzecia, środkowa tablica oderwała się od niej i zawaliła. Na lewej widać było stylizowanego węża, na prawej jakąś rybę nieznanego mi gatunku.

     Dziś sam śmieję się z mojej niewiedzy, ale pochodziłem z niewielkiej wioski i o świecie mizerne miałem pojęcie. Nie wiedziałem wówczas, co to wieloryb, a ponieważ nie był podobny do żadnej znanej mi ryby, nazwałem go śledziem, wiedząc o śledziach jedynie to, że żyją w morzu, którego nigdy nie widziałem na oczy.

    Obok dźwigni leżały potrzaskane szczątki środkowej tablicy, o ile mogłem się zorientować, z wizerunkiem takiego samego węża, jak po lewej. Za to po mojej lewej ręce, na płaskich, okrągłych postumentach, stały trzy dziwne, spiczaste kolumny. Miały trójkątne podstawy i zwężały się ku górze, jak menhiry. Nieco niższe, niż wzrost człowieka. Obejrzałem je sobie dokładnie. Każda kolumna miała trzy boczne ściany, a na każdej z nich widniał znak, podobny do tych, które zauważyłem na tablicach.

     Teraz ja podrapałem się w głowę. To musi być jakaś wskazówka. Przetarłem dłonią jedną z nich, chcąc uważniej przyjrzeć się znakom.

    Co to? Kolumna wyraźnie się poruszyła! Pchnąłem ją jeszcze raz – obróciła się wokół własnej osi. Jednocześnie usłyszałem szczęk jakiegoś podziemnego mechanizmu. Odskoczyłem odruchowo, ale nic się nie stało. Zaświtało mi w głowie.

     Kolumny były czymś w rodzaju szyfrowego zamka. Należało ustawić na nich odpowiednie znaki w odpowiednich miejscach, a dopiero potem szarpać za dźwignię! Jak je ustawić? Pewnie tak, jak na tablicach.

     Pierwsza, jak już wspomniałem, przedstawiała węża. Taki sam znak widniał na pierwszej z lewej strony kolumnie, po tym, jak ją przestawiłem. Drugiej tablicy nie było na miejscu – leżała u moich stóp. Rozbita, ale nawet nie trzeba było składać potłuczonych kawałków, by zorientować się, że również przedstawiała węża. Chwyciłem drugą kolumnę i obróciłem raz w prawo. Moim oczom ukazał się orzeł. Szczęknięcia nie było. Obróciłem ją więc raz jeszcze, aż wijąca się gadzina pokazała się moim oczom. Szczęknęło. Byłem już pewien, że mam rację. Dwa szybkie ruchy przestawiły trzecią, aż w blasku kaganka zabłysł na niej domniemany śledź. Ostrożnie chwyciłem dźwignię. Kilka oddechów, pchnięcie i natychmiastowy odskok, w razie gdyby ze ścian miały wyfrunąć śmiercionośne strzałki. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zamiast tego, coś zachrobotało i… krata uniosła się z głośnym zgrzytem. Przejście stało otworem.

     Przeszedłem pod kratą. Moim oczom ukazał się kamienny stół, a na niej jakieś szmaty, skorupy i żelastwo nieznanego przeznaczenia. Stała też urna. Z ciekawością zajrzałem do środka. Nie było w niej żadnych prochów, tylko leżało kilka złotych monet. Zabrać, czy zostawić?

     Zabrałem. Gdybym znalazł w środku szczątki ludzkie, z pewnością bym tego nie tykał. Sam gardziłem cmentarnymi hienami. Ale tam nie było żadnych prochów, a ktoś potraktował tę urnę po prostu jako szkatułę. Pomyszkowałem trochę, ale niczego więcej nie znalazłem.

     Od chwili, gdy postawiłem nogę w Czarnygłazie, rozglądałem się bez przerwy i przeszukiwałem wszystkie zakamarki. Nie wiedziałem bowiem, gdzie ukryty jest Smoczy Kamień, ani też, gdzie znajduje się złoty szpon. Czasami udawało mi się znaleźć jakieś kosztowności. Cieszył mnie rosnący ciężar mojej sakiewki. Jeśli dożyję końca tej wyprawy, nie stanę się może zamożnym człowiekiem, ale w każdym razie przestanę się zastanawiać, czy będę miał jutro co jeść. Raz udało mi się znaleźć całkiem dobrze zachowaną księgę. „Księga czarów – leczenie” – przeczytałem tytuł. Wrzuciłem ją do plecaka. Na lektury przyjdzie czas później.

     Korytarz skręcił w lewo i kończył się niewielką komnatą, pośrodku której znajdowały się drewniane, kręcone schody, prowadzące w dół, do jakiegoś szybu. Usłyszałem jakieś piski.

     Łuk na ciasnych schodach niewiele mógł mi się przydać. Zarzuciłem go więc na plecy i wyciągnąłem miecz. Ostrożnie postawiłem stopę na rozeschniętych schodach. Skrzypiały jak wielkie nieszczęście, alarmując wszystkich wokół. Tym razem jednak owi wszyscy to były tylko ślizgacze. To gatunek dużego szczura, dość nieprzyjemnego, ale łatwego do pokonania. Trzy takie osobniki rzuciły się na mnie i wkrótce trzy szczurze truchła zsunęły się ze schodów. Dotarłem na dno szybu.

     Ścisnąłem mocniej rękojeść miecza. Poczułem bowiem ten sam odór, który napotkałem już w lochach Helgen. Gdzieś tu czaił się pająk śnieżny. Zresztą, trudno było nie zauważyć wszechobecnych pajęczyn, grubych jak szewska dratwa i równie mocnych. Teraz musiałem patrzeć nie tylko pod nogi, ale też w górę, wypatrując potencjalnego ośmionogiego napastnika, zsuwającego się po pajęczynie prosto na moje plecy. Dotarłem do niewielkiej jaskini, całej oplecionej pajęczyną. W jednym miejscu prześwitywało światło. Uderzyłem kilka razy mieczem. Pajęczyna puściła, odsłaniając przejście.

     - Czy ktoś tu idzie? To ty Harknij? Bron? Sorir?

     Zamarłem. Wszystkiego się tu spodziewałem, tylko nie tego, że ktoś poza mną może tu być. Wsunąłem głowę w przejście. Ta komnata była znacznie większa i tu już pajęczyny były wszędzie. Gdzieniegdzie, zza jej grubych zwałów, prześwitywało światło. Zapewne świecące grzyby, ale też mogło dostawać się tu światło dzienne. Rozglądałem się dobrą chwilę, zanim zauważyłem lekki ruch. Oto, do jednej ze ścian przyczepiony był jakiś człowiek, cały spowity pajęczynami. Zapewne pająk zachował go sobie na później. Biedak, ledwo mógł oddychać.

     Ruszyłem w jego stronę. Ale zaraz odskoczyłem w tył, bowiem zza pajęczyn wysunął się ogromny pająk.

     Był naprawdę olbrzymi – znacznie większy od tych, które spotkałem w lochach Helgen.

     Nieszczęśliwiec znów zaczął krzyczeć.

     - Zabierz to ode mnie! Zabierz to!

    Był przerażony i wcale mu się nie dziwiłem. Musiałem jednak w pierwszej kolejności zadbać o własne bezpieczeństwo, bowiem pająk dostrzegł mój ruch i ruszył w moim kierunku.

     - Nie pozwól mu się zbliżyć! – krzyknął tamten.

     Cofnąłem się przez wąskie przejście. Pająk natychmiast przywarł do niego, próbując dobrać się do mnie. Na szczęście, jego rozmiary nie pozwalały mu zmieścić się w wąskim korytarzu. Musiałem tylko uważać, gdy pluł trucizną i rzucał na mnie lepkie nici. Starannie unikając jego ataków, mogłem spokojnie władować w niego kilka strzał. Pająk padł. Odepchnąłem jego paskudne cielsko i podbiegłem do uwięzionego.

     Okazało się, że nie był człowiekiem, lecz elfem - konkretnie Dunmerem. Wpatrywał się we mnie z nadzieją i niedowierzaniem.

     - Udało ci się to zabić? – spytał z lękiem w głosie.

     Potwierdziłem.

   - Uwolnij mnie za nim pojawi ci się coś nowego – poprosił. – Jestem Arvel Szybki i potrafię się odwdzięczyć.

     Już gdzieś słyszałem to imię. Czy on aby nie jest jednym z tych bandytów? Czy to nie on ma złoty szpon? Zerknąłem na niego podejrzliwie.

     - Gdzie jest złoty szpon? – spytałem nieoczekiwanie.

    Wcale nie był zmieszany, co najwyżej zniecierpliwiony i mocno przestraszony. Też bym był na jego miejscu.

     - Tak, szpon – przytaknął. – Wiem jak to działa. Szpon, oznaczenia, wrota w Komnacie Opowieści. Teraz już mi wszystko do siebie pasuje. Uwolnij mnie, to ci pokażę. Nie uwierzysz, jaką potęgę chowają tu Nordowie.

     Pajęczyny były mocne, ale nie tak mocne, by oprzeć się ostremu mieczowi. Okazało się, że Arvel wisiał w przejściu. Za nim był korytarz. Kilka cięć i Dunmer był wolny. Opadł na posadzkę i przez chwilę ciężko dyszał. Spojrzał na mnie z wdzięcznością, ale już po chwili jego spojrzenie stało się harde.

     - Rusz głową – odezwał się nieoczekiwanie. - Po co miałbym z kimkolwiek dzielić się skarbem?

     Naprawdę zasługiwał na swój przydomek. Nie zdążyłem zareagować, gdy zerwał się i pobiegł co sił za siebie, w korytarz, zasłonięty dotąd pajęczynami. W pierwszej chwili chciałem pobiec za nim, ale przypomniałem sobie o draugrach. Schowałem miecz, a wyciągnąłem łuk. Ostrożnie zagłębiłem się w nieznany tunel. Był krótki i prowadził do jakiejś komnaty. Porozstawiano tu urny, z których niektóre były już potrzaskane. Pełno było tu różnych śmieci, szmat i skorup. Przeszukałem pomieszczenie. Znalazłem trochę złota i kosztowności. Niewiele, ale dla mnie był to majątek. Za komnatą znajdował się następny korytarz. Prowadził w dół. Rozszerzył się nieco i nagle zauważyłem, że zupełnie zmienił swój charakter. Po obu stronach, na kształt piętrowych łóżek, wykuto wnęki, na których spoczywały wysuszone zwłoki. Niektóre całkiem wysuszone, z innych zostały tylko szkielety, jeszcze inne owinięte były zmurszałymi całunami. Znalazłem się w krypcie. 

     Ku mojemu zdumieniu, było w niej całkiem jasno. W niektórych miejscach tliły się kaganki, lub pochodnie. Nie wiedziałem, kto je zapalił, ani kto uzupełniał w nich olej. Wszystko to wydawało mi się bardzo dziwne. Ostrożnie kroczyłem przez kryptę, uważnie się rozglądając.

     Nagle zamarłem. Zwłoki na jednym z kamiennych leży poruszyły się. Najpierw drgnęły, a potem… Opuściły jedną nogę, potem drugą i zaczęły wstawać, niby przebudzony z głębokiego snu żywy człowiek. Oczodoły błysnęły im magiczną, błękitną poświatą.

     Draugr!

    Wyglądałby groteskowo, gdyby nie był tak groźny. Wysuszone zwłoki, odziane w resztki zmurszałej odzieży, chwyciły jakiś dziwny miecz i ruszyły w moją stronę. Nie zastanawiałem się – posłałem mu strzałę. Zachwiał się, ale nie poniechał ataku. Sięgnąłem do kołczana i machinalnie nałożyłem następną strzałę na cięciwę. Zdążyłem ją wypuścić w ostatniej chwili, draugr bowiem brał już zamach. Zwalił się na plecy z głuchym trzaskiem, wypuszczając z dłoni miecz. Poświata w oczach zgasła. Umarł po raz drugi…

     Musiałem chwilę poczekać, by uspokoić szalejące w piersi serce. Widok atakujących zwłok był prawdziwie makabryczny. Pokonując obrzydzenie podszedłem do niego i sięgnąłem po jego miecz. Był to stalowy oręż, dość dziwacznego kształtu. Z pewnością wykuto go wieki temu. Pokryty był gdzieniegdzie rdzą i raczej tępy. Klingę miał wąską i długą, zakończoną wyraźnym, jednosiecznym piórem. Sztych, kiedyś zapewne bardzo ostry, zdołał się przez wieki nieco zaokrąglić. Na klindze widniały tajemniczo wyglądające znaki. Nigdy nie widziałem takiego miecza. Kiedyś musiała to być bardzo piękna broń.

     Zabrałem go ze sobą. Może uda mi się przywrócić mu dawną świetność? Byłem ciekawy, jak go wykuto i jak bardzo twarda jest ta stal. Wsadziłem go do kołczanu, żeby mi się nie obijał o nogi i ruszyłem dalej.

   Przy każdych zwłokach zatrzymywałem się, czekając, czy na mnie nie ruszą. Kilkakrotnie jeszcze musiałem walczyć. Szybko jednak nauczyłem się odróżniać draugry od zwłok prawdziwie martwych. Draugry, nawet spoczywając na marach, wyglądały inaczej. Nie miały na sobie grubej warstwy pyłu, a ich ciała wyglądały jakoś tak… silniej. Pokonałem wszystkie, zanim przedarłem się przez kryptę. Okazało się też, że niektóre z nich miały przy sobie złoto. Zapewne wraz z nim zostały pochowane, bo po co umarłemu złoto? Za kryptą znajdowała się następna i następna. Odkryłem przy tym, że najskuteczniejszym sposobem na likwidację draugra, jest wpakować mu strzałę, kiedy leży nieruchomo, zanim jeszcze spróbuje wstać. Przebudzonego było trudniej uśmiercić. O ile można tak powiedzieć o kimś, kto umarł wieki temu…

     Raz mi się nie udało i musiałem skrzyżować z nim miecze. Mój cios niemal oderwał mu głowę od szyi. Hałas obudził następne. Oj, było gorąco…  Wycofywałem się ukradkiem, szyjąc z łuku. Dwóch położyłem, ale trzeci ruszył na mnie z toporem. Bardzo przydała mi się wówczas zbójecka tarcza, bo topór był długi i cios zadał naprawdę silny. Dobiłem go mieczem. 

     Korytarz skręcał, a ja znów znieruchomiałem. Draugr przede mną nie leżał, lecz stał, jakby na mnie czekał. U jego stóp leżał inny, chyba martwy. Znów dwie strzały posłały go na ziemię, i dwie następne do drugiego, który zjawił się nie wiadomo skąd. To chyba wszystkie? Stanąłem bez ruchu, uważnie nasłuchując, ale niczego podejrzanego nie usłyszałem. Podszedłem bliżej. Niestety, to, co wziąłem za martwego draugra, było zwłokami Arvela. Poznałem go od razu, choć leżał twarzą do ziemi. Nieumarli dopadli go i nawet jego szybkie nogi mu nie pomogły. Zarąbali go mieczami. Arvel padł tak jak biegł. W ręce wciąż trzymał złoty szpon, a obok leżał jakiś kajet, oprawiony w zniszczoną skórę. Był to dziennik Arvela. Podniosłem oba przedmioty.

     Szpon rzeczywiście był cały ze złota i rzeczywiście wyglądał jak szpon. Miałem już okazję spotkać prawdziwego smoka, ale jakoś nie przyszło mi do głowy przyglądać się jego szponom, więc nie wiedziałem, jak wiernie złota figurka oddawała rzeczywisty kształt. Miał wielkość dłoni, z trzema pazurami skierowanymi do przodu. Każdy z nich był wygięty w charakterystyczny dla siebie sposób. Od wewnętrznej strony widniały trzy wygrawerowane znaki. Jeden wyobrażał niedźwiedzia, drugi jakiegoś motyla, trzeci sowę. Nie wiedziałem, co one oznaczają. Otworzyłem dziennik i zbliżyłem się do płonącego kaganka. Zacząłem czytać.


     Palce mi drżą. Złoty szpon wreszcie trafił w moje ręce, a wraz z nim moc pradawnych norskich bohaterów. Głupi Lucan Valerius nie miał pojęcia, że jego ulubiona dekoracja była w istocie kluczem do Czarnygłazu.
     Teraz muszę tylko dostać się do Komnaty Opowieści i otworzyć drzwi. Legenda głosi, iż Nordowie przygotowali pewną próbę, aby strzec dostępu przed niepowołanymi. Aczkolwiek „Gdy znajdziesz złoty szpon, rozwiązanie będziesz mieć jak na dłoni."


     Kolejna zagadka. Czeka mnie jakaś próba, której rozwiązanie będę miał jak na dłoni. No cóż, zobaczę na miejscu. Na razie schowałem oba przedmioty i ruszyłem w dalszą drogę.

     Jakiś hałas obudził moją uwagę. W pierwszym odruchu przyczaiłem się za występem ściany, ale przez dłuższy czas nic się nie działo. Hałas był rytmiczny i brzmiał jak działanie jakiegoś mechanizmu, puszczonego w ruch. Dobiegał z głębi korytarza. Powoli, kryjąc się za każdą dostępną osłoną, których na szczęście w podziemnym labiryncie nie brakowało, dotarłem do jego źródła. I znów pokręciłem głową z mieszaniną podziwu i niepokoju.

     Jedynym przejściem był wąski, niedługi korytarz. W jego ścianach, po obu stronach znajdowały się podłużne, pionowe szpary, szerokie mniej więcej jak ludzka dłoń. A z tych szpar, naprzemiennie, wahadłowym ruchem poruszały się trzy ogromne ostrza, przypominające rzeźnickie tasaki. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem… Każde z nich, zawieszone gdzieś u powały na długim stylisku, poruszało się niezależnie od pozostałych. Nagle wyskakiwało ze szpary po lewej, przelatywało przez korytarz, by zniknąć w szparze po prawej. I zaraz wracało ta samą drogą. Kto to zbudował? I, co ważniejsze, kto to też uruchomił? Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, jak się później okazało, całkowicie błędnemu, że ktoś w tych podziemiach nieustannie poddaje mnie kolejnym próbom.

     Pomyślałem, że najlepiej przeczołgać się pod ostrzami. Ale zaraz zarzuciłem ten pomysł, wpadając na lepszy. Czołganie się za długo trwa, a kto wie, czy te ostrza nie spadną mi na plecy, gdy tylko tam wejdę? Przecięłyby mnie w pół lepiej od katowskiego topora! Na szczęście, odległości między ostrzami były wystarczające na to, by swobodnie zmieścił się między nimi człowiek. Postanowiłem przeskakiwać po jednym.

     Zaciągnąłem ciaśniej paski przy kołczanie i zbroi, żeby nic się za mną nie wlokło. Przybliżyłem się do pierwszego ostrza i zacząłem obserwować uważnie jego ruch, żeby wyczuć rytm, w jakim się porusza. Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa… Gdy tylko przeleciało mi przed nosem, rzuciłem się przed siebie i natychmiast zatrzymałem się przed następnym ostrzem. Z tyłu miałem wystarczająco dużo wolnej przestrzeni, by nie obawiać się o swoje plecy i zawieszony na nich ekwipunek. Jeszcze raz to samo. Naprzód!

     O mało nie zderzyłem się z trzecim ostrzem, bo rzuciłem się w przód trochę za mocno, a na śliskiej kamiennej posadzce trudno było wyhamować. Na szczęście właśnie znikało ono w kamiennej ścianie, więc nawet nie zatrzymując się, wypadłem z korytarza, biorąc trzecie ostrze z rozpędu. Odetchnąłem, zdjąłem hełm i powachlowałem się po twarzy. Było blisko! Następnym razem muszę uważać nie tylko na ostrza, ale i patrzeć uważnie pod nogi.

     Zlustrowałem korytarz. Przy przejściu wisiał uchwyt na łańcuchu, zapewne wprawiający cały ten mechanizm w ruch. Pociągnąłem go, by to sprawdzić. Rzeczywiście, ostrza pochowały się w ścianie, a mechanizm umilkł. Zapadła cisza. Po krótkim namyśle uruchomiłem go jednak na powrót. Niech zabezpiecza mi tyły na wypadek, gdybym pominął jakiegoś nieumarłego za swoimi plecami. Ruszyłem w dalszą drogę.

     Korytarz wił się jak wąż. To w prawo, to w lewo, to w górę, to w dół. Zrobiło się jakby chłodniej, a do moich uszu dotarł szum płynącej wody. Wyczułem wilgoć. I rzeczywiście, po kilku zakrętach dotarłem do jaskini, przegrodzonej wąską, lecz wartką podziemną rzeką, wypływającą malowniczą kaskadą z naturalnej dziury w ścianie i niknącej po przeciwnej stronie, w zakratowanym otworze. Przez rzeczkę przerzucono kamienny mostek, a po drugiej stronie stał czarny, chyba kamienny sarkofag. Wszystko to widziałem w świetle płonącego tu kaganka, zatkniętego w ścianę. Tylko przejścia nie mogłem dostrzec. Pewnie jest ukryte… Ruszyłem przez mostek.

     To był moment! Wieko sarkofagu odskoczyło z hukiem i wyskoczył z niego draugr. Rzucił się na mnie z mieczem i tarczą. Nie miałem czasu sięgnąć po łuk. Szybko dobyłem miecza.

     Nie dość szybko. Draugr trzasnął mnie mieczem przez lewe przedramię. Szczęście, że akurat sięgałem po tarczę, więc ostrze ześlizgnęło się po skórzanym karwaszu i dostałem tylko cios płazem. Ból był straszny, jakby odrąbywano mi rękę, ale utwardzona skóra wytrzymała. Draugr po ciosie odsłonił się na chwilę, co wykorzystałem na zadanie cięcia w to, co kiedyś było gardłem, a teraz wyglądało, jak kilka kręgów szyjnych, owiniętych pergaminem. Trafiłem, ale nie dość mocno. Draugr zachwiał się, ale ponowił atak. Zablokowałem cios mieczem. W tym czasie moja lewa ręka, rozpaczliwie szukając za plecami uchwytu od tarczy, trafiła na rękojeść pradawnego miecza, tkwiącego w kołczanie. Wyrwałem go i to pozwoliło mi zasłonić się przed kolejnym ciosem. Starożytnym mieczem, trzymanym w lewej ręce, odbiłem straszliwe cięcie, które mogło rozpłatać mnie na dwoje. Idąc za ciosem, wpakowałem swój nowy, stalowy miecz, w gardło draugra. Tym razem wlazło aż po gardę. Stwór zachwiał się, po czym runął u moich stóp z głuchym hukiem. Jego okrągła tarcza groteskowo potoczyła się po podłożu, jak rzucona na stół moneta. Oczy draugra zgasły.

     Musiałem na chwilę przysiąść. Ciężko dychając, rozmasowałem lewe przedramię. Jutro zapewne będzie sine. Niemniej z zadowoleniem zerknąłem na niewielki tylko ślad miecza na skórzanym karwaszu. Moja zbroja spisywała się znakomicie. Z wdzięcznością pomyślałem wtedy o Adrianne.

     Przypomniałem sobie o miksturze uzdrowienia, którą miałem w plecaku. Wyjąłem czerwoną fiolkę i obejrzałem dokładnie. Otworzyłem. Nie pachniała zachęcająco, ale też nie wstrętnie. Znałem te miksturę. Eanor przyrządzał podobne, choć o mocniejszym zapachu. Łyknąłem ją i od razu poczułem się lepiej. Ramię też przestało mnie boleć. Poczułem przypływ sił. Wstałem i przeszedłem przez mostek. Niestety, w sarkofagu nie było przejścia, jak się spodziewałem. Opukałem ścianę – wydawała głuchy odgłos. Czyżby ślepy korytarz? Omiotłem jaskinię uważnym wzrokiem. Żadnego otworu, oprócz tego, z którego leciała woda i tego, którym wypływała. Jeden za ciasny, żeby człowiek mógł się przecisnąć, drugi zamknięty grubą, żelazną kratą.

      Ale co to? Czyżbym dojrzał uchwyt przy kracie? Podszedłem bliżej. Rzeczywiście, z prawej strony kraty, na łańcuchu, wisiał okrągły uchwyt, taki sam jak ten, który wyłączał pułapkę z nożami. Pociągnąłem. Krata z chrzęstem się uniosła. Droga była wolna.

     Wypadło mi dalej iść z nurtem podziemnej rzeki. Była zimna, a moje buty, choć solidne i od przodu opancerzone, nie były nieprzemakalne. Już po chwili zimna struga wlała mi się do środka. Wkrótce korytarz rozszerzył się tak, że mogłem iść obok strugi. Dotarłem do miejsca, w którym woda wylatywała wysokim wodospadem ze skalnej ściany – zbyt stromej, abym dał radę po niej zejść. Ale za to w bok prowadził wąski chodnik. W dodatku stał tam drewniany kufer. Nie wiedziałem, skąd się wziął, ale tych kilka septimów, jakie tam znalazłem, bardzo mnie ucieszyły. Było tam też trochę broni, ale tę zostawiłem, bo była za ciężka., a moja w zupełności mi wystarczała.

     Zszedłem bocznym chodnikiem i dotarłem do stóp wodospadu. Kątem oka zauważyłem draugra, pędzącego w moją stronę. Odparłem jego atak tarczą, dwa uderzenia miecza wystarczyły, by zgasić błękitną poświatę w jego oczach. Zagłębiłem się w wąski otwór, który otwierał się przede mną. Niezadługo moim oczom ukazały się drewniane drzwi. Były zamknięte, ale nie na klucz. Gdy je pchnąłem , otworzyły się. Za nimi stał spory trójnóg, a na nim huczał ogień. Kto go zapalił? Nie wiedziałem, tylko mocniej ścisnąłem rękojeść miecza. W dodatku w oddali usłyszałem znany mi już odgłos poruszających się ostrzy.

     Korytarz znów zaczął się wić i rzeczywiście, prowadził do takiej samej pułapki z trzema ostrzami jak poprzednio. Przeszedłem przez nią w wypróbowany już sposób. Korytarz kończył się wejściem do przestronnej i wysokiej komnaty.

     Była duża i oświetlona przez kilka oliwnych lamp. Jedna z nich zawieszona była wysoko, u samego sklepienia. Przy wejściu, po lewej stronie znajdowało się podwyższenie, na którym stał kamienny sarkofag. Po przeciwnej stronie zauważyłem coś w rodzaju krużganka, biegnącego wzdłuż ściany i prowadzące nań drewniane schody. Na posadzce natomiast coś błyszczało. Zapach zjełczałego tłuszczu uzmysłowił mi, że to tylko rozlana oliwa. Było jej sporo, w dodatku prosto pod płonącą oliwną lampą. Musiała tu niedawno spaść i rozbić się, zanim zastąpiono ją nową. Wolałbym nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby ta płonąca upadła teraz w to oliwne jezioro. Pewnie nastąpiłby niezły pożar.

     Wyłączyłem hałasującą pułapkę, bo nie dawała mi możliwości zorientowania się w pomieszczeniu. W oddali usłyszałem jakieś kroki. Sięgnąłem po łuk i postąpiłem krok do przodu.

     Nagle serce podeszło mi do gardła. Pokrywa sarkofagu odskoczyła, jak pchnięta sprężyną. Z grobowca zaczął gramolić się draugr. Nie czekałem, aż wyjdzie. Wpakowałem mu dwie strzały, zanim na powrót legł. Niestety, hałas, jaki uczynił, zwabił kogoś innego, bowiem wyraźnie usłyszałem szybkie kroki, w dodatku niejednej osoby. Istotnie, ze schodów zbiegały w moją stronę dwa inne draugry, z wielkimi, dwuręcznymi mieczami. Nie było czasu na zastanawianie się. Jakiś nagły błysk przytomności kazał mi strzelić w płonącą lampę. Celowałem wprawdzie w lampę, ale szczęśliwie trafiłem w podtrzymujący ją, przetarty sznurek. Lampa runęła prosto na głowę  pierwszego draugra i stało się to, czego się spodziewałem – wybuchł gwałtowny pożar.

    Fala wybuchu pchnęła mnie z powrotem do korytarza. Jak dobrze, że wyłączyłem te poruszające się ostrza! Jakiś bóg jednak czuwał nade mną. Komnata zapełniła się najpierw jaskrawym płomieniem, potem czarnym, gryzącym w oczy dymem. Trwało to zaledwie kilka minut, aż ogień zaczął przygasać. Poczekałem, aż dym się rozwieje, co stało się zadziwiająco szybko, jako że w podziemiach dało się wyczuć przeciągi. Ruszyłem przez osmaloną komnatę. Draugry, tak jak się spodziewałem, nie przeżyły pożaru. Skierowałem na schody, szczęśliwie ocalałe i dotarłem na krużganek, a za nim na most, przerzucony nad komnatą. Jeszcze kilka kroków i moim oczom ukazały się kolejne drewniane drzwi. Kilka oddechów dla uspokojenia i pchnąłem je. Rozwarły się na oścież.

     Takiego pomieszczenia jeszcze nie widziałem. Teraz dopiero naprawdę poczułem, że znajduję się w świątyni. Komnata była podłużna, jak świątynna nawa. Ściany wyrównane i pokryte płaskorzeźbami. Posadzka wygładzona, podobnie jak sklepienie. Poza tym sala była zupełnie pusta. Ruszyłem naprzód, ku przeciwległej ścianie, na której widniało coś, co wziąłem początkowo za ołtarz. Już po chwili stałem z otwartymi ustami przed ścianą, na której znajdowała się płaskorzeźba, w kształcie bramy. Dziwnej bramy. Nie wiem, z czego ją wykuto, ale wyglądało to jak złoto, choć złotem z pewnością nie było. Brama nie miała skrzydeł, tylko trzy koncentryczne kręgi, których boki i dół ginęły, zasłonięte kamienną płytą a na szczycie każdego z nich wykuto znak, w kształcie zwierzęcia. Pośrodku znajdowała się okrągła tarcza, z trzema podłużnymi otworami. 

     Poszukałem wskazówki na ścianach. Nie było żadnej. Płaskorzeźby przedstawiały jakieś niezrozumiałe dla mnie sceny, ale nigdzie nie znalazłem niczego podobnego do znaków na bramie…

     Nigdzie?

     Podbiegłem do domniemanej bramy. Te znaki… Już je przecież gdzieś widziałem. Od góry: motyl, sowa i niedźwiedź. Palnąłem się dłonią w czoło, zapominając, że mam na głowie hełm z nosalem. Rozmasowałem nos i czym prędzej sięgnąłem do plecaka. Szpon! Oczywiście, jak w dzienniku Arvela: rozwiązanie zagadki na dłoni! Przyjrzałem się wewnętrznej stronie szponu. Takie same znaki, tylko w innej kolejności. A te dziurki to będą pewnie… Przymierzyłem. Pazury szponu idealnie pasowały do otworów w tarczy. Zauważyłem, że tarcza daje się przekręcić. Zatem to jest zamek, a szpon jest kluczem!

     Przekręciłem w lewo.

     Nic.

     Przekręciłem w prawo.

     Znowu nic.

  Jak to działa? Wyciągnąłem szpon i zerknąłem na niego, porównują znaki na bramie i na owym specyficznym kluczu. Znaki były takie same, więc niewątpliwie jest to właściwy klucz do właściwego zamka. A może kolejność ma znaczenie?

    Chwyciłem zewnętrzny pierścień i spróbowałem go obrócić. Łatwo poszło. Obrócił się o jedną trzecią okręgu. Znak motyla zniknął za kamienną płytą, a jego miejsce zajęła sowa. Na szponie jednak było inaczej – na samej górze był niedźwiedź. Przekręciłem więc jeszcze raz. Rzeczywiście, na szczycie teraz tkwił niedźwiedź. Przekręciłem dwa pozostałe kręgi, aż na wszystkich znaki ustawiły się we właściwej kolejności. Włożyłem klucz do dziurki. Przekręciłem najpierw w lewo, potem w prawo. Szczeknęło. Brama poruszyła się, po czym cała poczęła zsuwać się z chrzęstem do specjalnego zagłębienia w posadzce, odsłaniając schody, biegnące w górę. Ruszyłem w dalszą drogę. Już po kilku krokach ujrzałem coś, czym nawet najbardziej wymagający malarz musiałby się zachwycić.

     To musiała być Komnata Opowieści!

     Tak wielkiej jaskini jeszcze w życiu nie widziałem. Nie wiem, skąd biegło światło, zapewne było tu kilka naturalnych kominów. W dodatku ściany usiane były świecącymi grzybami. Dość, że było w niej zupełnie jasno, choć możliwe też, że moje oczy, przyzwyczajone do ciemności, odbierały w ten sposób nawet najdrobniejszy promień światła. Przez środek biegła podziemna rzeka, pewnie ta sama, którą już kilkakrotnie napotkałem. Ponad nią kamienny most prowadził na drugą stronę, a tam znajdowało się coś, co wyglądało jak wielki ołtarz. Wysokie schody prowadziły do przestronnego tarasu, na którym stał kamienny stół i jakiś sarkofag. Za nim znajdowała się wklęsła, równa ściana, pokryta jakimiś znakami. Dalej pięły się następne schody. Po bokach z szumem opadała woda z malowniczych wodospadów. Poczułem jakąś dziwną radość. I poczułem coś jeszcze. Poczułem dziwny zew.

     Usłyszałem głosy. Chóralne głosy, zlewające się w ni to śpiew, ni to krzyk. Wołał mnie, wyraźnie mnie wołał. Jednocześnie na ścianie rozświetlił się jakiś pulsujący znak. Powoli, z przygotowanym orężem, wspiąłem się po schodach i podszedłem do ściany. Cała pokryta  była dziwnym, nieznanym mi pismem klinowym. Poszczególne znaki zgrupowane były, jak się domyślałem, w słowa. Jedno z tych słów pulsowało błękitnym światłem. To od niego bił ten zew. Im bardziej się zbliżałem, tym głośniejsze słyszałem nawoływania.

     Po raz pierwszy w życiu napotkałem wówczas budowlę, jakich w Skyrim było wiele. To była jedna ze Smoczych Ścian. Tak je tu nazywano i nie bez powodu, jakkolwiek o tym wszystkim dowiedziałem się znacznie później. Była to pozostałość po smoczym kulcie, jaki tu uprawiano przed wiekami. Zew, jaki słyszałem, rozbrzmiewał tylko w mojej głowie. W przyszłości, gdy stawałem pod Smoczymi Ścianami, a wraz ze mną był ktoś jeszcze, wszyscy moi towarzysze zgodnie twierdzili, że niczego nie słyszeli i niczego nie widzieli. To był zew skierowany specjalnie do mnie. Tylko do mnie.

     Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. I nie miałem pojęcia, że właśnie stanąłem naprzeciwko swego przeznaczenia. Ostrożnie, z lękiem w sercu, podszedłem do smoczej ściany i wbiłem wzrok w tajemniczy, pulsujący napis.

     - Fus…

    Nie wiem, skąd o tym wiedziałem. Samo jakoś przyszło. Przeczytałem słowo w języku, którego nie znałem. Przeczytałem je z nieznanych mi liter, które widziałem pierwszy raz w życiu, a które w ogóle nie przypominały znaków cesarskiego pisma. A jednak wiedziałem, że tak należy to przeczytać!

     Zrobiło mi się mroczno przed oczami. Ogarnęła mnie jakaś chwilowa słabość. Zachwiałem się i musiałem przyklęknąć, żeby się nie przewrócić. Blask oderwał się od napisu i owionął mnie świetlistą spiralą, po czym wniknął we mnie, w ten sam sposób, w jaki dym znika w otworze w dachu. Usłyszałem głośny akord, wydobywający się z setek gardeł.

     I nagle wszystko ucichło.

     - Siła… - wyszeptałem.

    Wraz z blaskiem przyszło do mnie zrozumienie słowa. Fus znaczy siła! Skąd o tym wiem? Jak się o tym dowiedziałem? Spłynął na mnie jakiś dar, ale czy to dobry dar, czy moja zguba?

     Jednocześnie ogarnął mnie spokój. Niesamowity spokój. Nieziemski…

     I dlatego nawet mi serce nie zadrżało, gdy za moimi plecami z hukiem odskoczyła pokrywa sarkofagu.
Odwróciłem się, jednocześnie zrywając z pleców łuk. Działałem jak we śnie jakby atak gramolącego się z grobowca draugra dotyczył kogoś innego, nie mnie. Pierwsza strzała pomknęła ku nieumarłemu. Druga, potem trzecia, ale on wydawał się silny, znacznie silniejszy niż moje strzały. Łuk potoczył się w kąt. W mojej lewej ręce znalazła się tarcza. Prawa sama poszukała miecza. Draugr rzucił się na mnie z toporem.

     Jego pierwszy cios spadł na moją tarczę. Odbiłem go prawidłowo, jak uczył mnie ojciec, ale poczułem, jak od strony tarczy przenika mnie ziąb. Topór był zaklęty. Zadawał dodatkowe obrażenia od mrozu. Gdyby draugr mnie trafił, zapewne mróz sparaliżowałby moje ramię. Nie mogłem na to pozwolić. Pracując na zmianę mieczem i tarczą, powoli spychałem go w stronę skraju tarasu. Z każdym jego ciosem czułem coraz silniejszy ziąb. Moje cięcia wydawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. Wreszcie draugr nabrał powietrza i… krzyknął. To był potworny, magiczny krzyk. Poczułem, jak odpycha mnie w stronę ściany i gdyby nie ona, zapewne rozciągnąłbym się jak długi. Odbiłem się plecami od Smoczej Ściany i natarłem na niego jak błyskawica. Zadałem mu trzy silne ciosy. Każdy z nich powaliłby każdego draugra, z jakim miałem do tej pory styczność. Tym dopiero trzeci z nich zachwiał. Był naprawdę silny. Znów nabrał w płuca powietrza.

     Nie czekając na kolejny krzyk, wykorzystałem fakt, że na moment się odsłonił. Uderzyłem jak atakujący wąż. Trafiłem go prosto w pierś. Draugr wypuścił powietrze i przykląkł na jedno kolano. Uderzyłem go w twarz tarczą. Jeszcze żył. Z rozpędu wykonałem obrót i wymierzyłem mu w głowę potworne cięcie. Dopiero wtedy zgasły mu oczy, a on sam legł u moich stóp.

     Usiadłem, opierając się plecami o Smoczą Ścianę. Dyszałem po wielkim wysiłku. Był to najsilniejszy przeciwnik, z jakim do tej pory miałem okazję się zmierzyć. Na wspomnienie krzyku aż się wzdrygnąłem. Nie wiedziałem, co to za moc. Zapewne za życia ten ktoś musiał być jakimś potężnym kapłanem. Pewnie dlatego jego sarkofag znajdował się pod tym ołtarzem. Odpocząłem chwilę, zanim wstałem.

     Przede wszystkim podniosłem jego topór. Mienił się srebrnym blaskiem. Niewątpliwie zaklęta broń! Nie byłem dobry w walce na topory, ale może to jest dobra okazja, aby się tego nauczyć. Machnąłem nim kilka razy. Ciężki… Ciosy, choć niewątpliwie silne, nie były tak szybkie, jak cięcia, zadawane mieczem. Nie, chyba nie dla mnie ten topór. Ale na pewno jest wiele wart. Zabrałem go ze sobą. A potem zacząłem poszukiwania.

    Cel mojej wędrówki znalazłem w sarkofagu draugra. Była to tablica, pokryta dziwnymi znakami i nieznanym mi pismem, wykonana z cienkiej, kamiennej płytki, w kształcie nieregularnego pięciokąta. Nieco otrzaskana na rogach. Przypominała niewyraźną i dość prymitywną mapę z opisami. Była mniejsza i lżejsza, niż się spodziewałem. Zmieściła się bez problemu w moim plecaku, który zaczął mi już ciążyć. Omiotłem Komnatę Opowieści pożegnalnym spojrzeniem i wspiąłem się na schody.

     Dalej był naturalny korytarz, pozornie ślepy, ale po pociągnięciu za niezbyt starannie ukryty uchwyt, ściana zamykająca chodnik odsuwała się z chrzęstem. Wkrótce, już bez żadnych przygód, wyszedłem z podziemi na świeże, nocne powietrze.

piątek, 18 grudnia 2015

5. Rozdział III - Biała Grań

     Właśnie minąłem jakąś przydrożną karczmę, gdy moim oczom ukazał się niezwykły widok. Wokół miasta znajdowały się niewielkie pola uprawne, stał wiatrak i kilka zabudowań. A wśród nich szalał olbrzym. 

     Ile jeszcze nieziemskich stworów spotkam w tej krainie?
  
   Gigant był chudy, kilkakrotnie wyższy od człowieka, brodaty, o szarej, pomarszczonej skórze i bardzo, bardzo wściekły. Otoczyła go grupka kilku wojowników w zbrojach, z którymi gigant toczył zażartą walkę, przy pomocy olbrzymiej maczugi. Niewiele myśląc, zerwałem z pleców łuk, nałożyłem strzałę i popędziłem w kierunku walczącej grupki, z zamiarem wspomożenia ludzi. Nie wiedziałem, skąd wziął się gigant, nie wiedziałem, o co mu chodzi, ani też po czyjej stronie jest racja, ale wydawało mi się, że w pobliżu miasta każdy nieludzki stwór, zwłaszcza tak wielki, musiał stanowić zagrożenie.
  
    Biegłem ile sił. Bałem się strzelać z daleka, żeby nie trafić żadnego z obrońców. Jednak nie zdążyłem dobiec na strzał, gdy gigant jęknął, potknął się, po czym z hukiem zwalił się na ziemię. Jeszcze drgał, gdy podbiegłem całkiem blisko, ale to były jego ostatnie chwile. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej obrzydliwie niż z daleka. Wojownicy pochowali broń. Było ich troje, wszyscy w stalowych zbrojach i z dziwnymi barwami wojennymi na twarzach. Stojąca najbliżej dziewczyna zarzuciła łuk na plecy i obrzuciła mnie nieufnym wzrokiem. Trochę mnie to onieśmieliło.

     - Spóźniłem się… - odezwałem się, aby jakoś zagaić.

     - Gigant jest martwy i to nie dzięki tobie – burknęła opryskliwie.

   Widać, nie zdołałem wywołać dobrego wrażenia. Mimo to przyjrzałem się jej. Była ładnie zbudowana, silna, szczupła i wyćwiczona. Na odległość wyczuwało się w niej wojowniczkę. Jej twarz byłaby ładna, gdyby nie szpecące ją malunki, pociągnięte czarną farbą.

     - Nie potrzebujemy twojej pomocy, jesteśmy Towarzyszami z Jorrvaskr! – dodała, spoglądając na mnie z góry.

     Krew się we mnie zagotowała. Przecież chciałem tylko pomóc! Nawet, jeśli się spóźniłem, nie zasłużyłem na słowa pogardy.

     - Nie wiedziałem – odparłem ze złością. – Nie mam pojęcia, kim są jacyś tam Towarzysze, z jakiegoś tam Jo-coś tam. Widziałem ludzi, walczących z gigantem i chciałem pomóc, to wszystko. Następnym razem nie będę się wtrącał, obiecuję.

     Nie czekając na odpowiedź, zarzuciłem łuk na plecy i obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę swego dobytku, porzuconego na drodze. Nieznajoma zawołała za mną nieco łagodniejszym tonem.

     - Nie jesteś stąd, co? Nic nie wiesz o Towarzyszach.

     - Skąd mam wiedzieć? – warknąłem, nie zatrzymując się. – Ledwie drugi dzień jestem w Skyrim!

   Malunki na jej twarzy nie pozwalały na dokładną obserwację ale wydawało mi się, że się uśmiechnęła.

     - To zakon wojowników. Jesteśmy braćmi i siostrami honoru. Za odpowiednią opłatą zjawiamy się i  rozwiązujemy problemy.

     - Honoru, być może, ale dobrego wychowania na pewno nie! – odparłem przez ramię.

     - Dyplomację pozostawiamy słabeuszom! – zawołała rozbawionym tonem.

    Nie odpowiedziałem. Zarzuciłem na ramiona plecak, chwyciłem tarczę i prawidło z wilczą skórą. Ruszyłem w stronę Białej Grani. Ku mojemu niezadowoleniu, owi Towarzysze udali się w tym samym kierunku. Moja rozmówczyni zatrzymała się, czekając aż do niej dojdę. Wcale nie miałem ochoty na jej towarzystwo, ale co miałem zrobić?

     - Jestem Łowczyni Aela – odezwała się, gdy przechodziłem obok niej.

     Stanąłem.

    - Powinienem zapewne teraz powiedzieć: „Ojej, to ty jesteś ta słynna Aela, o której krąży tyle legend!” – wysyczałem z ironią. – Rozczaruję cię. Nigdy o tobie nie słyszałem.

     Ruszyłem w dalszą drogę. Aela również, idąc po mojej lewej ręce.
   
     - Skoro nie słyszałeś o Towarzyszach, nie mogłeś słyszeć o mnie – odezwała się przyjaznym tonem, jakby chciała zatrzeć niekorzystne wrażenie. – Skąd jesteś?

     - Z Cyrodiil – mruknąłem niechętnie.

     - Cesarski… Masz jakieś imię?

     Znów mnie wkurzyła!

     - Wulfhere – rzuciłem krótko.

     Nie miałem ochoty wdawać się z nią w pogawędkę, ale ciekawość zwyciężyła.

     - Co to za stwór? – spytałem. – I dlaczego go zabiliście?

   - Broniliśmy farm i ich mieszkańców – wzruszyła ramionami. – Możesz to nazwać sąsiedzką pomocą. Gigant na szczęście nie zdążył nikogo zabić, ale mógł to zrobić.

     - Nigdy nie widziałem takiego stwora – pokręciłem głową.

   - Giganci są tu często spotykani – odparła. – To nie są jakieś stwory, to rozumne, choć dość prymitywne istoty. I są raczej łagodni, dopóki nie wejdziesz na ich teren. Hodują mamuty i żywią się serem z ich mleka. Ten tutaj musiał zwariować, albo wściekł się na coś. Niestety, porozumieć się z nimi bardzo trudno. Unikają ludzi. My też ich unikamy. Zwykle nie mamy powodu, by z nimi walczyć.

     Przez chwilę kroczyliśmy obok siebie w milczeniu. Pozostali wojownicy podchodzili już do bramy grodu, podczas gdy Aela chyba uparła się, by mi towarzyszyć.

     - Polujesz? – spytała nagle, rzucając okiem na wilczą skórę.

     - Jak muszę, to poluję – odparłem. – To tutaj to była tylko obrona. Ale skoro już nie żył…

     Pokiwała głową ze zrozumieniem.

     - Potrafią być bardzo agresywne – odezwała się. – I rzadko polują w pojedynkę. Musisz mieć niezłe oko.

     - Radzę sobie – mruknąłem, wciąż trochę zły.

     - Ile strzał? – spytała, uśmiechając się lekko.

     - Żadnej – odparłem. – Miecz.

     Uniosła brwi w niemym podziwie.

     - Może nadawałbyś się, aby się do nas przyłączyć… - powiedziała z przekąsem.

     - Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę – odparłem.

     - Przestań się boczyć! – prychnęła. – Delikacik jakiś! Ktoś krzywo na niego spojrzał, to obrażony na cały świat! Masz rację, trzymaj się z daleka. Nie przyjmujemy każdego mlekożłopa. Interesują nas tylko ludzie silni i honorowi.

     Myślałem, że po tym wybuchu da mi spokój, ale gdzie tam! Nadal szła obok mnie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, świecąc nam prosto w oczy. W jego blasku niknęły barwy na jej twarzy i musiałem przyznać, że była ładna. Milczenie stało się nieznośne. W końcu Aela je przerwała.

     - Nie jesteś legionistą!

     Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie.

     - Nie jestem – odrzekłem. – I uprzedzając twoje pytanie, nie ukradłem tej zbroi. 

     - Nie moja sprawa – wzruszyła ramionami. – Masz się gdzie podziać?

     Westchnąłem przeciągle.

     - Nie bardzo. Idę z wieścią do jarla. Może pozwoli mi gdzieś przenocować. Jak nie, to chyba jest tam jakaś gospoda?

     - Jest – odrzekła. – „Pod chorągwianą klaczą”. Ale gdybyś niczego nie znalazł, zajdź do Jorrvaskr. Pogadaj z Kodlakiem Białowłosym. To nasz herold. Zna się na ludziach. Być może nie zechce cię przyjąć do naszego grona, ale gdy go poproszę, na pewno cię nie wypędzi. Znajdzie się kąt do spania i łyżka strawy.

     - Poradzę sobie – burknąłem. – Ale dziękuję za zaproszenie – dodałem, uświadamiając sobie, że teraz to ja zachowałem się nieuprzejmie.

     - Nie ma sprawy – odrzekła Aela. – Wyglądasz obiecująco. Jeśli charakter masz taki jak język, kto wie, może kiedyś zostaniesz mym bratem tarczownikiem.

     Trzepnęła mnie żartobliwie w ramię. Musiałem się uśmiechnąć.

     - Nie idziesz do miasta? – spytałem, widząc, że zbacza z drogi.

     - Nie. Idę zapolować – odparła. – Ale wrócę niedługo. Jeśli się zdecydujesz i trafisz do Jorrvaskr przede mną, powołaj się na mnie.

     Pomachała mi ręką i odeszła w stronę pobliskich pagórków. Wkrótce jej postać znikła między głazami, a ja skierowałem się do bramy. Minąłem stajnie i przeszedłem pod kamienną bramą. Znalazłem się w czymś, w rodzaju podgrodzia. Droga skręcała, prowadząc pod następną bramę, wyposażoną w zwodzony most. Za mostem znajdowała się właściwa brama do grodu. Była zamknięta i pilnowało jej dwóch strażników, w żółtych opończach.

     - Stać!

     Nawet nie wiedziałem, który ze strażników odezwał się w ten sposób do mnie. Mieli na głowach przyłbice, tak że nie widziałem ich twarzy. Ale zatrzymałem się posłusznie, zdając sobie sprawę, że kłótnia z nimi może mi jedynie zaszkodzić.

     - Brama zamknięta, nie wpuszczamy nikogo!

     Westchnąłem przeciągle.

     - Mam wieści z Rzecznej Puszczy – odezwałem się. – Przysłano mnie tu do jarla. To ważne.

     - O Gromowładnych? – spytał strażnik.

     - Nie, o smoku – odparłem zgodnie z prawdą.

     Strażnicy spojrzeli po sobie.

     - W takim razie możesz wejść – powiedział ten po lewej, uchylając bramy. – Ale pamiętaj, mam na ciebie oko!

     Udałem, że strasznie się tym przejąłem. Brama zamknęła się za mną. Moim oczom ukazały się malownicze, wybrukowane szarymi, płaskimi kamieniami, ulice Białej Grani.

     Wszystkie domy zbudowane były w tym samym, miłym dla oka stylu. Każdy dom miał kamienną podmurówkę i wysoką, drewnianą konstrukcję. Okna były podłużne, wysokie i wąskie, wyłożone małymi szybkami. Dachy spadziste, kryte gontem, wszystkie konserwowane chyba tym samym środkiem, bo wszystkie w jednakowym kolorze jasnej ochry, na szczytach ozdobione czymś, co przypominało stylizowany koński łeb. W promieniach zachodzącego słońca miasto wyglądało przepięknie. Wciągnąłem w płuca powietrze. Nie wyczułem żadnego odoru, tak charakterystycznego dla dużych miast. Biała Grań na medal wykorzystała warunki naturalne, tworząc zasilaną źródłem sieć kanałów, wypłukujących wszelkie nieczystości na zewnątrz. Powietrze było czyste i rześkie.

     Przeszedłem przez kamienny most nad ni to kanałem, ni fosą. Zaraz po lewej znajdowały się koszary straży, po prawej natomiast ujrzałem nieźle wyposażoną kuźnię. Przy miechu pracowała wysoka, szczupła kobieta, może czterdziestoletnia, może młodsza – trudno było poznać, bowiem umorusana była sadzą i pyłem, jak każdy kowal. Podszedłem do niej i pozdrowiłem. Przerwała pracę i przyjrzała mi się uważnie.

     Z bliska wydała mi się młodsza, tylko zaniedbana. Nic dziwnego, praca kowala raczej nie sprzyja urodzie. Wiedziałem coś o tym. Mimo to jej skóra wydała mi się bardzo ciemna, jak na mieszkankę Skyrim. Raczej nie była Nordką. Żeby zagaić, przedstawiłem się i pokazałem wilczą skórę, pytając, czy przyda jej się w warsztacie.

     - Adrianne Avenicci – podała mi swoje nazwisko. – Piękna skóra! 

     Chyba miałem rację. Nazwisko sugerowało Bretonkę.

     - Nie wyprawiona – dodała, dotykając skóry.

     - Nie miałem możliwości – uśmiechnąłem się. – Kilka godzin temu właściciel tej skóry jeszcze żył.

     Odwzajemniła uśmiech. Zauważyłem, że uśmiecha się jakby z przymusem. To był uśmiech człowieka zmęczonego ciężką pracą, z zadowoleniem witającego wieczór, kiedy to nareszcie będzie mógł odpocząć.

     - Ile za nią chcesz?

     - Zadowolę się tym, co mi zaproponujesz – odparłem. – Nie znam tutejszych cen, a i taką skórę widzę po raz pierwszy w życiu. U nas wilki są mniejsze.

     Zaproponowała mi dziesięć septimów, które z ochotą wsypałem do swego mieszka.

     - Czy mógłbym później skorzystać z twojej kuźni? – spytałem. – Gdyby przyszło naprawić broń, albo coś w tym rodzaju.

     - A potrafisz?

     Skinąłem głową.

     - Nie jestem wprawdzie mistrzem, ale terminowałem u ojca. Potrafię się tym posługiwać.

     - Interesuje cię broń? – spytała Adrianne. – Mam tu parę niezłych egzemplarzy. W środku jest ich jeszcze więcej.

     Obrzuciłem wzrokiem ułożoną na warsztacie broń. Był tam cesarski miecz, skórzana tarcza i takiż hełm, nabijany żelaznymi ćwiekami. Niezły ekwipunek.

     - Obawiam się, że na razie mnie na nią nie stać – odrzekłem, spuszczając nos na kwintę. – Ale gdyby potrzebna ci była pomoc, chętnie się jej podejmę. Przyda mi się zarobić kilka septimów. Niewykluczone, że wydam je u ciebie. A przy okazji nauczę się czegoś pożytecznego przy kowalskim mistrzu.

     Moje słowa sprawiły jej wyraźną przyjemność.

     - Nie twierdzę, że jestem najlepszym kowalem w Białej Grani – odrzekła. – Ten tytuł należy się Eorlundowi Siwowłosemu, z Niebiańskiej Kuźni. Jego stal jest legendarna. Mogę zobaczyć, co potrafisz?

     - Nie teraz – odrzekłem, rozkładając ręce. – Teraz muszę zanieść wieści do jarla. Ale później chętnie poddam się próbie.

     Pożegnaliśmy się. Polubiłem tę kobietę od pierwszego wejrzenia. Poszedłem wskazaną przez Adrianne ulicą. Najpierw na niewielki rynek, gdzie kilkoro kupców zwijało właśnie swoje kramy. Nad rynkiem górowała gospoda, a okalały ją sklepy. Tam skręciłem na długie schody, prowadzące do położonej wyżej dzielnicy. Gdy już się na nie wspiąłem, ujrzałem ogromne, uschnięte drzewo, stanowiące jej centrum. Dookoła ustawiono kilka ławek i pergoli, a jego korzenie otoczone zostało płytkim, ocembrowanym kanałem, zasilanym wodą z pobliskiego źródła. Całość bardzo ładnie wyglądała, tylko to drzewo… Suche, zapewne już martwe. Zapewne upamiętniało jakieś wydarzenie, albo wręcz uznano je za święte, bo inaczej już dawno by je wycięto. Po jego lewej stronie stał dom nieco większy niż pozostałe, świątynia Kynaret, jak poinformował mnie jeden z przechodniów. Po drugiej znajdował się niewielki placyk, wyłożony kamieniem, a za nim schody, prowadzące na niewysokie wzgórze. A na wzgórzu tkwił dziwny budynek, wyglądający jakby, zamiast dachu, przykryty był odwróconym do góry dnem kadłubem okrętu. To była jakaś sala biesiadna, o ile zdołałem się zorientować. Na placyku stał jasny dowód politycznej postawy jarla – kapliczka Talosa. Jakiś człowiek, zapewne kapłan, wygłaszał tam swoje płomienne kazanie, ale, o dziwo, nikt go nie słuchał. Dopiero później dowiedziałem się, że kapłan ów codzienne mówił to samo i mieszkańcy znali już całe kazanie na pamięć.

     Pomiędzy świątynią, a placykiem ujrzałem kolejne schody, jeszcze wyższe. Te prowadziły do górującego nad miastem drewnianego pałacu. Był piękny tym szczególnym rodzajem piękna, pochodzącego z harmonii i umiaru, a w blasku zachodzącego słońca wyglądał naprawdę majestatycznie. Była to budowla jednobryłowa, wysoka i przestronna. Westchnąłem cicho, bo nogi bolały mnie już od tego wspinania się, ale ruszyłem w górę. Schody skręcały. By na końcu poprowadzić na most, przerzucony nad czymś w rodzaju ocembrowanego basenu, do którego z szumem wpadała źródlana woda. Był to sztuczny zbiornik wodny, wystarczająco duży, aby w razie pożaru, czy suszy, zasilić całe miasto. Most prowadził prosto do bram pałacu.

     - Idę do jarla, z wieściami – poinformowałem strażnika. – Mam oddać miecz?

     Taki zwyczaj panował w Cyrodiil. Strażnik jednak wzruszył tylko ramionami.

     - Nie było rozkazu – odparł zza przyłbicy. – Tylko lepiej nim wewnątrz nie wymachuj. Irileth jest naprawdę szybka.  

     Nie wiedziałem, kim jest Irileth, ale za chwilę miałem się dowiedzieć. Wślizgnąłem się za bramę i znalazłem się w obszernej, jasno oświetlonej sali. Stałem w czymś, w rodzaju rozległego przedsionka, oddzielonego od głównej sali, a jakżeby inaczej, schodami. Tych na pewno w tym mieście nie brakowało. Wszedłem po nich i ujrzałem na środku długie palenisko, a po obu jego stronach dwa jeszcze dłuższe stoły. Na samym końcu, na podwyższeniu znajdował się tron, a nad nim wisiała ozdoba, w kształcie czegoś, co przypominało smoczy łeb naturalnej wielkości. Poszedłem wzdłuż stołu, nie reagując na rzucane mi zewsząd ciekawskie spojrzenia.

     Jarl Balgruuf Większy siedział na tronie, w dość niedbałej pozycji. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat. Był typowym Nordem, o bladej cerze, jasnych włosach i brodzie i zapewne również słusznego wzrostu, co dało się zauważyć nawet, gdy siedział. We włosy miał wpięty złoty diadem. Wsłuchiwał się uważnie w słowa jakiegoś starszego, łysawego mężczyzny, ubranego w pyszny strój. Po prawej stronie stała ciemna postać, w pięknej, skórzanej zbroi, ale bez hełmu.

     Gdy tylko zbliżyłem się do tronu, owa postać natychmiast wyskoczyła mi na spotkanie. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że jest to kobieta, ale nie ludzka, lecz elfia. Była Dunmerką, czyli Ciemnym Elfem. Miała ciemnoszarą skórę i czerwone oczy, jak każdy Dunmer, co nadawało jej groźny wygląd. W dłoni dzierżyła stalowy miecz, a nie miałem wątpliwości, że potrafi się nim posługiwać.

     - Co ma oznaczać to wtargnięcie? – spytała ostrym głosem. – Jarl nie przyjmuje teraz gości!

     Zatrzymałem się.

     - Nie jestem gościem, lecz posłańcem – odpowiedziałem spokojnym tonem. – Przynoszę wieści.

     - Kim jesteś?

     - Mam na imię Wulfhere i jestem tu obcy. Przysyła mnie Alvor, kowal z Rzecznej Puszczy. Rzeczna Puszcza jest w niebezpieczeństwie.

     Przyjrzała mi się uważnie. I ja przyglądałem się jej z niemniejszą uwagą. Ktoś niezorientowany mógłby odnieść wrażenie, że z widocznym pożądaniem pożeram ją wzrokiem. Tak też było, ale nie do końca. Dunmerowie, jak wszystkie elfy, są wprawdzie smukli i zgrabni, więc i ona miała ładną figurę. Ale kolor ich skóry, wielkie, czerwone oczy i twarze, podobne nieco do ludzkich, ale właśnie dlatego tak bardzo odpychające, nie pozwalały na zachwyt ich urodą. Dunmerka miała jednak coś, czego naprawdę pożądałem. Tym czymś był jej strój.

     Ech, to się nazywa zbroja! Cała wykonana z pięknie wyprawionej skóry, w narażonych miejscach podwójnej, a nawet potrójnej, specjalnie utwardzonej. Na piersiach miała wszystkie zapinki i klamry, tak że do jej założenia lub zdjęcia nie była potrzebna pomoc innej osoby. Dodatkowo, główna klamra była wystarczająco masywna, aby stanowić surogat napierśnika. Na lewym ramieniu tkwiła dodatkowa ochrona, w postaci sztywnego galerusa, wzmocnionego stalową taśmą. Wszystkie przeguby wykonano z miękkiej skóry. Zbroja była lekka, elastyczna, a przy tym bardzo mocna. I z pewnością skórzane płyty, ocierając się o siebie w czasie skradania, nie hałasowały tak, jak metalowe. Wiele oddałbym za coś takiego.

     Ekspertyza musiała wypaść dla mnie korzystnie, bo spuściła z tonu, nie schowawszy jednak miecza.

     - Nazywam się Irileth – odezwała się spokojniejszym tonem. - Jestem huskarlem, strażą przyboczną władcy, i moim obowiązkiem jest strzec jarla. Mam na ciebie baczenie. Teraz ty się wytłumacz.

     - Powiedziano mi, abym przekazał to jarlowi – odparłem, zgodnie z prawdą.

     - Cokolwiek chcesz powiedzieć jarlowi, możesz przekazać to mnie – poinformowała mnie głosem, nie znoszącym sprzeciwu. - Zaczynam myśleć, że...

     - Wszystko w porządku Irileth! - zawołał jarl. - Chcę usłyszeć, co ma do powiedzenia.

     Dunmerka skapitulowała. Schowała miecz i uczyniła przyzwalający ruch ręką. Wciąż jednak obserwowała moje dłonie. Nie wątpiłem, że gdybym nawet przypadkiem dotknął miecza, błyskawicznie dobyłaby swojego i prędzej odrąbałaby mi rękę, albo i głowę, niż pozwoliła na jakikolwiek fałszywy ruch.

     Podszedłem pod sam tron i skłoniłem się z szacunkiem. Z postaci jarla biły pewność siebie i spokój, który udzielił się i mnie. 

     - Jestem Wulfhere – zacząłem nieco nieśmiało. – Jestem tu świeżym przybyszem, więc proszę o wybaczenie, jeśli nieświadomie popełnię jakąś niezręczność. Tak się złożyło, że wczoraj byłem w Helgen…

     Dostrzegłem w oczach jarla błysk zainteresowania.

     - Mów dalej – zachęcił mnie spokojnym, dźwięcznym głosem. – Cóż wydarzyło się w Helgen i co to znaczy, że Rzeczna Puszcza jest w niebezpieczeństwie?

     - Helgen zostało zniszczone przez smoka – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Widziałem go i widziałem jak siał zniszczenie, więc mogę przysiąc. Nie wiem czy poza mną i jeszcze jednym legionistą, ktokolwiek tam ocalał.

     - Smok? – Balgruuf przyjrzał mi się uważnie. – A nie był to przypadkiem atak Gromowładnych?

     - Byli tam i Gromowładni – odrzekłem. – Ich również widziałem. Zapewne chcieli odbić Ulfrica. Ale miasto zniszczył smok. Widziałem to na własne oczy. Alvor obawia się, że teraz kolej na Rzeczną Puszczę.

     Jarl podparł brodę. Wcale nie wydawał się być zdumiony moją wiadomością, choć tego właśnie bym się po nim spodziewał. Był raczej zaciekawiony.

     - Znam Alvora – odezwał się po chwili. – Nie daje się ponieść fantazji. Mów dalej.

     - Niewiele więcej mam do powiedzenia – odparłem. – Ktoś w Rzecznej Puszczy też widział smoka i chyba nawet smok zmierzał w tę stronę. Alvor prosi o wzmocnienie straży w Rzecznej Puszczy.

     Ku mojemu zdziwieniu, jarl uśmiechnął się tryumfująco.

     - Widzisz, Proventusie? – odezwał się do łysiejącego mężczyzny. – Irileth miała rację! To był smok! Nadal mamy wierzyć w potęgę naszych murów? W obliczu smoka?

     Zapytany wyraźnie się zmieszał, ale Dunmerka wtrąciła się do rozmowy.

     - Panie, powinniśmy natychmiast wysłać wojsko do Rzecznej Puszczy. Jeśli smok czyha w górach to właśnie to miejsce jest najbardziej zagrożone.

     - Jarl Falkret uzna to za prowokację - zaprotestował niepewnie Proventus. - Będzie myślał, że chcemy dołączyć do Ulfrika Gromowładnego, by go zaatakować. Nie powinniśmy...

     - Dość! – głos jarla zabrzmiał jak uderzenie toporem. - Nie będę stać bezczynnie, gdy smok niszczy moje włości i morduje moich ludzi. Irileth, natychmiast wyślij oddział do Rzecznej Puszczy!

      - Tak, jarlu! – Dunmerka skinęła głową i szybkim krokiem skierowała się do wyjścia.

     Tymczasem Proventus skłonił się zmieszany.

     - Proszę o wybaczenie – rzekł. - Wracam do swoich obowiązków.

   - Tak byłoby najlepiej, Proventusie Avenicci - odparł jarl tonem znacznie łagodniejszym, niż wynikałoby to z jego słów.

     Avenicci! Skąd ja znam to nazwisko? Ach, oczywiście, tak nazywa się ta kobieta, pracująca w kuźni. Czyżby była jego córką? A może żoną? Tymczasem jarl zawołał gestem jednego ze strażników i szepnął mu coś na ucho. Ten obrócił się na pięcie i zniknął w ciemnym przejściu, za tronem. Jarl zwrócił się do mnie.

     - Dobra robota! – uśmiechnął się. - Udało ci się mnie znaleźć z własnej inicjatywy. To była wielka przysługa dla Białej Grani. Nie zapomnę o tym.

     Powrócił żołnierz, niosąc stalowy, ciężki pancerz.

    - Proszę, przyjmij to, w dowód mojego szacunku – odezwał się ciepłym głosem. - Być może kiedyś ocali ci życie.

     Z głupią miną przyjąłem kirys. Ukłoniłem się odruchowo, ale z pewnością musiałem wyglądać na zaskoczonego, bowiem Balgruuf z trudem tłumił wesołość.

     - Przy okazji, mógłbyś zrobić coś jeszcze – odezwał się znów. – To byłoby zadanie odpowiednie dla kogoś o twoich talentach.

     - Słucham – wychrypiałem, bowiem niespodziewany dar odjął mi mowę.

     Może się komuś wydawać, że to nic takiego. Ot, zbroja, jak zbroja. Ale ja doskonale wiedziałem, ile wysiłku kosztuje jej wykucie i wyposażenie. To był bardzo cenny dar. Z pewnością, nie na moją kieszeń. Chwyciłem kirys pod pachę.

     - Chodźmy znaleźć Farengara, mojego nadwornego czarodzieja – odezwał się jarl, wstając z tronu. - Zajmował się sprawą związaną z tymi smokami i... plotkami o smokach.

     Balgruuf skierował się do pomieszczenia po prawej stronie sali tronowej. Podreptałem w milczeniu za nim. Pokój przypominał bardziej gabinet jakiegoś uczonego i był nim w istocie. Przy okrągłym stole, na którym paliła się jakaś lampka, stał wysoki mężczyzna, w długiej szacie, z kapturem, przysłaniającym twarz. Wyglądał na maga. I, co ciekawe, był magiem!

     - Farengarze – odezwał się jarl. - Chyba znalazłem kogoś, kto może ci pomóc przy projekcie ze smokiem.

     Postać w kapturze odwróciła się i spojrzała na mnie z ciekawością. Szata szczelnie go otulała, tak że nie potrafiłem nawet odróżnić, czy jest człowiekiem, czy elfem.

     W Tamriel żyły cztery rasy elfów. Tutaj mogło ich być więcej, lub mniej, o tym miałem się dopiero przekonać. Ale że w Cesarstwie podróżowano ochoczo i powszechnie, poszczególne rasy ludzkie i elfie można było spotkać niemal wszędzie.

     Wszystkie elfy, bez wyjątku, miały podłużne, spiczaste uszy i duże oczy. Poszczególne rasy, czy może narody, nie wiem jak to nazwać, różniły się jednak między sobą dość znacznie. Najwyższymi elfami byli Altmerowie, zwani też Elfami Wysokiego Rodu. To rasa, pochodząca z wyspy Summerset, szczególnie uzdolniona w nauce i magii. Wywodziło się spośród nich wielu uczonych mężów, ale też, niestety, stanowili trzon znienawidzonego w Skyrim, aroganckiego Thalmoru. Mieli złotawą skórę, spiczaste podbródki i poruszali się z niewysłowionym wdziękiem, co dotyczyło zarówno kobiet jak i mężczyzn.

     Dunmerowie, czyli Mroczne Elfy, mieli podobne do nich rysy twarzy i budowę ciała. Pochodzili z wulkanicznej prowincji Morrowind. Prawdopodobnie dlatego mieli wrodzoną odporność na wysokie temperatury i ogień. Byli nieco niżsi od Altmerów, a ich skóra, jak już wspomniałem, miała kolor ciemnoszary, co w zestawieniu z czerwonymi oczami przedstawiało raczej nieciekawy widok dla ludzkich oczu. Pozornie oschli i trzymający dystans. Nie należy jednak dać zwieść się pozorom. Irileth była najlepszym przykładem wierności i oddania, o czym wielokrotnie miałem okazję przekonać się później.

     Najsympatyczniejszymi elfami i to nie tylko według mojej oceny, byli Bosmerowie, czyli Leśne Elfy. To ziomkowie mojego przyjaciela Eanora. Niewysocy, smukli, niesamowicie zręczni i zwinni, byli prawdziwymi mistrzami łuku. To niedoścignieni myśliwi, a gdy Bosmer zszedł przypadkiem na złą drogę, stawał się bardzo skutecznym i trudnym do schwytania złodziejem. Zdawać by się mogło, że w cesarskich legionach powinno być ich pełno. Gdzie jak gdzie, ale w wojsku taki łucznik to skarb. Były to jednak bardzo rzadkie przypadki. Bosmerowie za bardzo cenili sobie swobodę i bardzo źle znosili twardą, wojskową dyscyplinę. Z natury pogodni i weseli, wybierali zwykle beztroskie życie w lasach, w pobliżu ludzkich osiedli, z którymi prowadzili korzystny dla obu stron handel. Z ludźmi zwykle żyli w przyjaźni i nie szukali z nikim konfliktów. 

    Była jeszcze jedna rasa, najbardziej wojownicza. To Orsimerowie. Potężnie zbudowani, o sino-szarej skórze, byli urodzonymi wojownikami. Powiedzieć o nich oschli, to tak, jakby stwierdzić, że smok jest dużym zwierzątkiem. Byli wręcz opryskliwi, a dyplomacja z pewnością nie była ich mocną stroną. Mówili zawsze prosto to, co myśleli, nie ubierając treści w wyszukane słowa i nie obchodziło ich, czy te słowa kogoś ranią, czy nie. Według ich filozofii, jeśli nie masz tyle siły, by wytrzymać słowo, nie wytrzymasz też ciosu miecza, a umiejętności wojenne cenili sobie ponad wszystko. Wygląd też nie wzbudzał zaufania, zwłaszcza wystające z dolnej szczęki kły, przypominające dzicze szable, nadawały im dziki i drapieżny wygląd. Byli jednak honorowi i na swój sposób uczciwi, tym szczególnym rodzajem uczciwości, wywodzącym się z niechęci do kroczenia krętymi ścieżkami. Czasem asymilowali się z ludźmi, zamieszkując obok nich, ale częściej żyli osobno, tworząc zamknięte enklawy, omijane z daleka przez obcych. Jednak dobry i honorowy wojownik mógł zdobyć ich zaufanie i jako taką życzliwość. Jednym słowem, wprawdzie niezbyt mili, ale dobrzy i wierni byli z nich przyjaciele. Za to bardzo, ale to bardzo źli wrogowie.

     Później dowiedziałem się jeszcze o dwu innych rasach. Niegdyś w Skyrim żyli Dwemerowie, niedoścignieni konstruktorzy różnych wymyślnych i skomplikowanych urządzeń, ale dziś pozostały po nich jedynie opuszczone ruiny. Niektóre z tych urządzeń działały do dziś. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Również przed wiekami na tych ziemiach żyły Elfy Śnieżne, które, jeśli wierzyć księgom, dziś były już tylko zdegenerowanym i zdziczałym plemieniem drapieżników, żyjących w podziemiach. Tych zwano Falmerami, a najdziwniejsze było to, że często zamieszkiwali dwemerskie ruiny.

     Mag, do którego przyprowadził mnie jarl, wyglądał na Altmera, ale jego skóra nie miała tego złotawego odcienia. Dopiero, gdy przyjrzałem mu się z bliska, ze zdziwieniem stwierdziłem, że był człowiekiem. Konkretnie, Bretonem. Bez żadnych ceregieli uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się zachęcająco.

     - Farengar Tajemny Płomień – przedstawił się dźwięcznym głosem.

     - Jestem Wulfhere – odparłem po prostu. – Z Cyrodiil.

     - A więc jarl uważa, że możesz mi się przydać? – rzekł, przyglądając mi się uważnie, ale nie bez sympatii. - Tak, przydałby mi się jakiś śmiałek, który przeszukałby niebezpieczne ruiny, by odnaleźć dla mnie jakąś wskazówkę.

     - Brzmi ciekawie – odrzekłem, by zachęcić go do kontynuowania wątku.

     - To niebezpieczna wyprawa – wskazał mi ręką krzesło przy stole, sam również usiadł. – Nie przeczę, że może być ciekawa, ale w starożytnych kryptach czyha wiele niebezpieczeństw.

     - A na czym miałoby polegać moje zadanie? – spytałem.

     Podparł podbródek dłońmi i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Gdy opowieści o smokach zaczęły się rozprzestrzeniać – zaczął, - wiele osób lekceważyło je twierdząc, że to zwykły wymysł i plotki. Wszyscy myśleli, że to niemożliwe. Głupcy zawsze uznają za niemożliwe rzeczy wykraczające poza ich doświadczenie. Ja jednak zacząłem szukać informacji o smokach. Gdzie się podziewały przez cały ten czas? Skąd się wzięły? Gromadzę o nich wszelkie informacje i próbuję zrekonstruować tę historię. Dowiedziałem się, że w Czarnygłazie jest pewna kamienna tablica, czy też Smoczy Kamień, który podobno zawiera mapę smoczych cmentarzysk. To byłaby bardzo cenna pomoc.

     - Mówisz o tej budowli, na górze, między Białą Granią, a Rzeczną Puszczą?

     Skinął głową.

     - Zanim jednak ofiarujesz się tam pójść… Nie zaprzeczaj – uśmiechnął się. – Oczy rozbłysły ci tak, że pewnie palisz się do tej przygody!

     Uśmiechnąłem się też i opuściłem wzrok. Choć budził zaufanie, nie miałem zamiaru zdradzać mu moich planów, więc nic nie wspomniałem o Lukasie i złotym szponie. On tymczasem spoważniał.

     - Muszę cię jednak uprzedzić, że czyhają tam na ciebie niebezpieczeństwa.

     - Jakie? – spytałem, podnosząc wzrok.

     - Po pierwsze, rozbójnicy – odparł. – Różne bandy się tam wałęsają, a przedsionek Świątyni w Czarnygłazie to wymarzona kryjówka. Musisz być na to przygotowany. To często wyrzutki, banici, którzy nie mają nic do stracenia i bez skrupułów pozbawią cię życia, aby zdobyć twoją sakiewkę.

     - Powinienem sobie poradzić – odparłem.

    - Nie możesz ich nie doceniać – Farengar pokręcił głową. – Dopóki masz do czynienia ze zwykłymi rabusiami, którzy rzucają się na słabszych, a przed silnymi uciekają, wierzę, że dasz sobie radę. Między nimi mogą jednak być dezerterzy, a ci potrafią posługiwać się bronią. Musisz być bardzo ostrożny.

     - Będę – zapewniłem. – Czy coś jeszcze mi grozi?

    - Pająki śnieżne – stwierdził Farengar. – Często gromadzą się w lochach. Chowają się w kłębowisku pajęczyn u powały i niespodziewanie rzucają się z góry na nieostrożnych przechodniów. Gdy ujrzysz pajęczyny, rozglądaj się uważnie.

     - Spotkałem już śnieżne pająki – odparłem. 

     - A draugry? – spytał niespodziewanie Farengar. – Też spotkałeś?

     Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem, o czym on mówi.

    - To nieumarli – wyjaśnił mag. – Żywe trupy. Trudno to nazwać inaczej. Są martwi, ale jakaś nieznana mi bliżej magiczna siła daje im pozory życia, więc poruszają się, jak żywi i… walczą. Błąkają się po starożytnych kryptach, a tych nie brak w Czarnygłazie. To często zwłoki dawnych wojowników. W każdym razie, nie licz na ich litość. Atakują każdego, kogo napotkają. Niczym nie przypominają dawnych wojów. Ani honorem, ani rozsądkiem, ani, na szczęście, inteligencją. Siła, która na powrót powołała ich do życia, jeśli umówimy się, że można nazwać to życiem, zawładnęła nimi i to ona nimi kieruje. Draugry są silne i agresywne, ale też dość głupie. Jeśli jesteś sprytny, możesz je oszukać prostymi sztuczkami. Ot, na przykład rzucony kamyk sprawi, że draugr pobiegnie w kierunku hałasu. Można wtedy prześliznąć się za jego plecami, albo ugodzić go strzałą… Na szczęście, nie są nieśmiertelne. Mieczem, czy łukiem można je na powrót zabić, tak jak każdego żywego człowieka. I odnoszę mocno usprawiedliwione wrażenie, że w ten sposób oddaje im się nieocenioną przysługę.

     - Wygląda na to, że chcesz mnie zniechęcić do tej wyprawy – roześmiałem się.

    - Nie, skąd! – odwzajemnił uśmiech. – Po prostu uczciwie cię ostrzegam. Jeśli chcę być uczciwy, muszę jednak dodać, że w kryptach można czasem znaleźć wiele cennych przedmiotów, nikomu nie potrzebnych, które możesz sobie zabrać. Jest tam starożytna broń, czasami złote monety, albo kosztowności. Wiem, że okradanie zwłok nie przystoi wojownikowi, ale z draugrami jest inaczej. To, co przy nich znajdziesz, to nic innego, jak wojenny łup, zdobyty w walce i tak traktują to wszyscy śmiałkowie, którzy się z nimi stykają.

     Rozmowa z Farengarem zeszła na znaleziska. Zgodnie z jego słowami, można było czasem znaleźć tam tak zwane klejnoty duszy, potrzebne do zaklinania broni i innych przedmiotów. Pokazał mi kilka z nich, bowiem posiadał ich całkiem sporo. Można było na przykład rzucić na miecz zaklęcie ognia – wtedy, przy każdym celnym ciosie, dawał dodatkowe obrażenia, paląc żywym ogniem, Albo tarczę, aby odbijała więcej ciosów, niż wynikałoby to z jej budowy. Obiecał, że jeśli jakieś znajdę, nauczy mnie zaklinania. Oprócz tego, udzielił mi kilku wskazówek, co do samego obiektu. Sam, jak twierdził, nigdy tam nie był, ale czytał wielokrotnie jego opis. Czarnygłaz miał być świątynią, poświęconą jakiemuś pradawnemu bóstwu, które przybierało postać smoka, albo po prostu był to smok. Tajemnicze filary, które widziałem z daleka, miały umożliwiać lądowanie smoka. Były dla niego tym, czym gałąź drzewa dla ptaka. Wejście do świątyni znajdowało się pod nimi. Zgodnie z jego relacją, wejścia do świątyni broniły ciężkie, żelazne wrota. Dalej znajdowała się duża sala, poniżej lochy i przejście do katakumb. W katakumbach trzeba było już uważać na draugry. Podziemne korytarze, wykute w skale, doprowadzą mnie do  głównej sali, zwanej Komnatą Opowieści. Tam powinien znajdować się Smoczy Kamień. Pożegnałem się z nim serdecznie i opuściłem Smoczą Przystań, jak nazywano pałac w Białej Grani. Ze stalowym kirysem pod pachą, stanąłem znów przed bramą, mając u swoich stóp całe miasto, rozświetlone pochodniami. Przedstawiało naprawdę malowniczy widok. Wolnym krokiem przeszedłem przez drewniany pomost, przerzucony nad ozdobną fosą i skierowałem się na schody, wiodące w dół, do miasta. Postanowiłem odwiedzić gospodę „Pod chorągwianą klaczą” i zatrzymać się tam na noc.

*          *          *

     W gospodzie było ciepło i przytulnie. Gospodyni zaprowadziła mnie na pięterko, gdzie wynająłem sobie pokoik na jedną dobę. Na dłużej nie chciałem, bo było trochę drogo, a ja nie śmierdziałem groszem. Dość, że głodny spać nie poszedłem, a i wyspałem się za wszystkie czasy.

   Rankiem przymierzyłem podarunek od jarla. Zbroja była mocna i z pewnością trzeba było olbrzymiej siły i niezwykłego oręża, by ją przebić. Jednak strasznie krępowała ruchy. Była ciężka i bardzo niewygodna. Poza tym, przy każdym ruchu stalowe elementy ocierały się o siebie, skrzypiąc i hałasując. Nie dziwiło mnie to. Takie zbroje robi się na zamówienie, dopasowane do postury zamawiającego. Ta była wykonana na kogoś nieco wyższego i tęższego ode mnie. Mimo, iż bardzo chciałem, stwierdziłem, że udanie się w tym stroju do Czarnygłazu, gdzie czekało mnie tyle niebezpieczeństw, jest lekkomyślnością. Potrzebowałem innej zbroi: lekkiej, ale wytrzymałej. Takiej, jaką miała Irileth. Z samego rana poszedłem więc pod kuźnię Adrianne Avenicci, w nadziei, że coś mi doradzi.

     Doradziła, a jakże!

     Po pierwsze, zwyczaj obdarowywania zbroją zasłużonych dla Białej Grani wojowników, był czymś normalnym u Balgruufa i dowodził jego taktu i mądrości. Gdyby ofiarował złoto, Nordowie poczuliby się poniżeni, zupełnie jakby jarl chciał kupić ich usługi. Ale broń, albo zbroja, to coś, co każdy wojownik przyjmie z wdzięcznością, jako docenienie jego zasług i poczuje się tym darem uhonorowany. Co dalej uczyni z tym prezentem, to już jego sprawa. Jak zapewniła mnie Adrianne, jarl wcale nie będzie czuł się urażony, jeśli sprzedam jej tę zbroję, a w zamian kupię sobie coś bardziej dla mnie odpowiedniego. To normalne u Nordów. Ostrzegła mnie przy okazji, by nie dawać Nordom niczego za darmo, bo dla nich to obraza. Jałmużnę przyjmuje wyłącznie żebrak. Nord zawsze płaci za usługę, albo towar. I mam nie oczekiwać, że w Skyrim otrzymam coś bez zapłaty. Nawet za drobną przysługę trzeba się tu czymś odwdzięczyć. 

     Żebrakami Nordowie gardzili.

    Adrianne zaproponowała mi za kirys kilka nieźle wyprawionych skór i pomoc w sporządzeniu zbroi skórzanej, dopasowanej do mojej sylwetki, wzmocnionej i usztywnionej w miejscach najbardziej narażonych, a przy tym bardzo lekkiej i nie krępującej ruchów. Przystałem na to z ochotą. Razem zabraliśmy się do roboty. Wciąż mając przed oczami zbroję Irileth, pod kierunkiem Adrianne przygotowałem sobie bardzo podobną, wyposażoną nie tylko w sztywny napierśnik, ale też równie miękkie przeguby między segmentami, czy niewysoki, ale sztywny i wzmocniony stalową taśmą galerus na lewym ramieniu. Pracowaliśmy nad nią cały dzień, z rzadka robiąc sobie przerwy na skromny posiłek, albo odpoczynek. Towarzystwo Adrianne było dla mnie bardzo miłe. Mówiliśmy jednym językiem, bo i ja przecież sporo wiedziałem o kowalstwie. Dogadywaliśmy się więc znakomicie, a przy okazji okazało się, że mamy podobne gusty i podobne poczucie humoru. Dowiedziałem się też, że łysawy doradca jarla jest jej ojcem, a rady, których udziela Balgruufowi niekoniecznie pochodzą od niego. Skończyło się na tym, że Adrianne, niepewna, czy da sobie radę z cesarskim zamówieniem, przyjęła zlecenie, gdy obiecałem, że jej w tym pomogę. Naprawdę miałem taki zamiar. Cesarskie zbroje były bardzo łatwe do wykonania, jeśli tylko ktoś umiał to robić. A ja przecież niejedną już sporządziłem samodzielnie. Co równie ważne, w takim wypadku wolno mi było polować na jelenie i łosie, w celu zdobycia skór, a dziczyzna przecież się przyda.

     Wreszcie, po całym dniu pracy, wieczorem, stanąłem przed kuźnią w nowiutkiej, idealnie dopasowanej, skórzanej zbroi, takimż hełmie i karwaszach, a Adrianne dorzuciła mi do kompletu solidne buty. Leżała na mnie jak moja własna skóra. Na ramionach, piersiach i udach miała sztywne, kilkuwarstwowe, skórzane płyty, zdolne zatrzymać cios strzały, lub ostrego miecza. W pozostałych miejscach zachowała elastyczność skóry. Zrezygnowałem ze stalowych ćwieków, którymi niektórzy nabijali swoje zbroje. Nie były potrzebne, a tylko hałasowały, gdy o coś się otarły. Równie wytrzymałe jak zbroja, były karwasze, nałożone na przedramiona, a lekki, ale sztywny hełm chronił nie tylko głowę, ale i szyję przed ciosem z tyłu. Próbowałem dobyć miecza, strzelać z łuku, wypróbowałem podstawowe ruchy i wypady. Próba wypadła bardzo dobrze. Każda zbroja, nawet najlżejsza, krępuje ruchy i przeszkadza. Cała sztuka polega na znalezieniu kompromisu pomiędzy skutecznością zbroi a jej ciężarem i utrudniającą ruchy sztywnością. Ta była idealna. I pachniała świeżo wyprawioną skórą.

     Byłem bardzo zadowolony z efektu i wdzięczny Adrianne za pomoc. Cieszyłem się z tego nabytku jak dziecko. Chciałem jej podarować moją starą zbroję cesarską, w bardzo dobrym zresztą stanie. Pomny jej opowieści o zwyczajach Skyrim, próbowałem jej wmówić, że to zapłata za naukę, ale ta kobieta miała niezłomne zasady. Zbroję przyjęła, ale nie za darmo i od ręki wypłaciła mi garść złotych monet. Dzięki temu mogłem następną noc spędzić w gospodzie. Najadłem się, umyłem i poszedłem spać, aby rankiem poczuć się wypoczęty i rześki.

     Czekała mnie niebezpieczna wyprawa.