środa, 9 grudnia 2015

3. Rozdział I - Helgen

     I teraz, właśnie, leżąc na wozie, związany jak koza na sprzedaż, miałem piękny widok na skaliste szczyty, pokryte śniegiem – te szczyty które zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy. Znajdowałem się dokładnie u celu mojej wędrówki. I coś mi mówiło, że nie tylko ta wędrówka, ale w ogóle wszystkie zmierzają do rychłego końca. Jęknąłem, trochę z żałości, trochę z powodu potwornego bólu, rozsadzającego mi czaszkę. Ralof miał rację, musiałem tęgo oberwać. Wciąż widziałem niewyraźnie, a w głowie szumiało mi, jak przy wodospadzie.
   - A temu co się stało? – spytał chłopak, siedzący obok niego, wskazując przy tym głową na nieznajomego, z przewiązaną twarzą.
     - Nie wiesz? – zdziwił się Ralof. – To Ulfric Gromowładny! Prawdziwy najwyższy król Skyrim!
   Ulfric Gromowładny! A więc to on! To ten, który rozpoczął tę wojnę. Ten, przez którego wyruszyłem na północ. Co za ironia losu. Wyruszyłem, aby szukać zemsty na nim i jego Gromowładnych, a teraz razem trafiliśmy do niewoli. Zerknąłem na niego spod powiek. Siedział na wozie, związany jak prosię, ale mimo to miał w sobie coś królewskiego. Obojętnym wzrokiem obserwował okolice.
    - To nie powinno się stać! – zawołał niespodzianie chłopak, siedzący obok mnie. – Ja nie jestem Gromowładnym!
   - Nie trzeba było kraść Gromowładnym koni – Ralof wzruszył ramionami. – Sam się w to wpakowałeś.
     - To wszystko przez ciebie! – wybuchnął znów chłopak. – Gdybyś nie zbudził się wtedy, już dawno byłbym daleko stąd. Na twoim koniu…
     Ralof parsknął tylko w ironicznym śmiechu. Chłopak zwrócił się w moją stronę.
     - Nie powinno nas tu być. Ani ciebie, ani mnie! Nie mamy z tym nic wspólnego!
     Przez chwilę rozglądał się trwożliwie na boki.
     - Co oni z nami zrobią? – jęknął.
     Ralof spojrzał na niego z powagą i czymś w rodzaju sympatii.
     - Cokolwiek zrobią, Sovngard czeka – odrzekł spokojnym głosem.
   Sovngard! Ojciec opowiadał mi kiedyś o tym miejscu. Według wierzeń Nordów, tam właśnie kierowały się po śmierci dusze norskich wojowników, na Wieczną Biesiadę.
     Zapadła cisza, przerywana tylko skrzypieniem osi, parskaniem koni i cichym łkaniem chłopaka. Rozejrzałem się. Kamienista dróżka skręciła i oczom naszym ukazał się gród, otoczony murem. Czyżby tam nas wiedziono?
      - Z której wiochy cię przywiało, koniokradzie? – spytał nagle Ralof.
     - A co cię to obchodzi? – odwarknął chłopak głosem, który miał zapewne zabrzmieć zaczepnie, ale zabrzmiał jak skarga dziecka.
     Ralof wzruszył ramionami.
     - Nic – mruknął. – Ale ostatnią rzeczą, o jakiej pomyśli Nord, powinien być jego dom.
     - Z Rorikstead – szepnął chłopak. – Pochodzę z Rorikstead…
   Podjechaliśmy do szerokiej, masywnej bramy. Ta, na nasz widok, otworzyła się na oścież, odsłaniając wnętrze grodu. Wóz podskoczył na kamiennym progu i znaleźliśmy się wewnątrz.
    Ulice miasta były wybrukowane kamieniami. Z obu stron stały drewniane domy, na kamiennej podmurówce. Ludzie gromadzili się na gankach i przyglądali się nam w milczeniu. Na skrzyżowaniu stało kilku oficerów, z których jeden, z odkrytą głową, o siwych, krótkich włosach, wydawał się wyższy rangą od pozostałych. Zauważyłem, że miał na sobie taką samą zbroję, jak gość, który niedawno nas odwiedził w mojej wiosce. 
     - Oho, spotka nas wielki zaszczyt – mruknął Ralof. – Sam generał Tulius odprowadzi nas na tamten świat. I są z nim agenci Thalmoru. Przeklęte elfy, na pewno maczały w tym swoje paluchy!
     Obok generała stał inny oficer w hełmie… Oficer? Przyjrzałem się uważnie niewysokiej postaci w stalowym hełmie. Czyżby to była kobieta?
    - Ach, Helgen! – westchnął Ralof. – Kiedyś byłem zakochany w dziewczynie z tego miasta. Nie zaglądałem tu od paru lat, ale… wygląda tak, jak je zapamiętałem.
     Przez chwilę rozglądał się na wszystkie strony. Cień uśmiechu przemknął przez jego twarz, jakby rozjaśniło ją jakieś wspomnienie. Ale zaraz spochmurniał.
      - Zabawne – mruknął. - Gdy byłem mały, te cesarskie mury i wieże dawały mi prawdziwe poczucie bezpieczeństwa.
    Ulica skręciła łagodnym łukiem w prawo, po czym urwała się pod kamiennym murem. Wóz zatrzymał się.
      - Dlaczego stajemy? – spytał chłopak z lękiem w głosie.
      - A jak myślisz? – prychnął Ralof. – Koniec trasy…
      Koniec trasy!
     Jakże złowróżbnie to zabrzmiało. W tych dwóch krótkich słowach zawarta była cała tragedia mojego położenia. Koniec trasy na wozie i koniec mojej drogi na tym świecie. Nie miałem wątpliwości co do tego, jaki los mnie czeka. Opodal stał wysoki osobnik, z zakrytą twarzą, dzierżąc w silnych dłoniach ogromny topór. Pniak, przy którym stał, nosił na sobie plamy krwi.
     Zapewne dziwić może mój spokój i milcząca zgoda na nieuchronność losu. Ale dopiero później dotarło do mnie, na jak cienkim włosku wisiało wtedy moje życie. Wciąż jeszcze byłem zbyt oszołomiony, wciąż czułem się jak we śnie. Moja głowa nie nadążała za rozwojem sytuacji. Gdy kazano nam zejść z wozu, zrobiłem to tak machinalnie, jakby dotyczyło to kogoś innego.
     Znów zaczęło mi szumieć w głowie. Kolejną scenę ujrzałem jak przez mgłę. Bez emocji, jakbym oglądał teatralne przedstawienie. Podszedł do nas barczysty żołnierz, w cesarskiej zbroi, dzierżąc w dłoniach spory kajet. Otworzył go i zaczął wyczytywać nasze imiona.
       - Ulfric Gromowładny!
      Pyszna postać z zawiązanymi ustami, nie tracąc nic ze swej godności, spokojnym krokiem przeszła na lewą stronę, w kierunku oczekujących na egzekucję.
       - Ralof z Rzecznej Puszczy!
       Potężny Nord spokojnie podążył za tym, którego uważał za swego króla.
       - Lokir z Rorikstead!
      Ale tym razem stało się coś innego, Otóż, mój młody towarzysz niedoli, z okrzykiem „Nie możecie mnie zabić!”, rzucił się do ucieczki.
        - Łucznicy! – krzyknął oficer niewieścim głosem.
      Widziałem, jak chłopak, mimo związanych rąk, pędzi ulicą miasta, w kierunku bramy. Ujrzałem dwóch cesarskich żołnierzy, naciągających cięciwy. I słyszałem ich brzęk – tak dobrze znany mi dźwięk, a potem syk dwu strzał, które jak jadowite żmije, pomknęły do celu, niosąc śmierć. Chłopak w biegu przewrócił się na kamienny bruk. To był podwójny mistrzowski strzał. Śmierć przyszła od razu.
        - Ktoś jeszcze ma zamiar uciekać? – warknęła kobieta w oficerskiej zbroi?
        Wreszcie legionista spojrzał na mnie i na jego twarzy odmalowało się zdumienie.
        - Kim ty jesteś? – spytał, przypatrując mi się uważnie.
       Musiał powtórzyć dwa razy, zanim do mnie dotarło.
        - Mam na imię Wulfhere – odparłem z wysiłkiem.
    Jak wolno pracował mój umysł, widać wyraźnie właśnie po tej scenie. Zamiast powiedzieć żołnierzowi, o moich zamiarach zaciągnięcia się do cesarskiego legionu, zamiast wspomnieć o ojcu, byłym legioniście, o bracie, również żołnierzu, którego zamierzałem pomścić, ja skończyłem na wyjawieniu swego imienia, które nic nikomu nie mówiło. Gorzej, jego norskie brzmienie sugerowało, że sam jestem Nordem i najprawdopodobniej buntownikiem. Dwoma zdaniami mogłem uratować swoją głowę od topora, a jednak tego nie uczyniłem.
      Jeden z moich przyjaciół twierdził później, że głowa musiała boleć mnie do tego stopnia, że z ulgą chciałem się jej pozbyć. Ja myślę, że była wtedy tak pusta, iż nawet ta myśl do niej nie przyszła.
       - Legacie, co z nim? – legionista zwrócił się do oficer. – Nie ma go na liście!
       - Nic mnie to nie obchodzi – ucięła zapytana. – Niech idzie z innymi.
     Cień przemknął przez twarz żołnierza. W jego oczach ujrzałem najprawdziwsze współczucie. Spojrzał na mnie smutnym wzrokiem.
       - Przykro mi – szepnął i uczynił gest, kierujący mnie w stronę szafotu.
    Zdawać by się mogło, że żołnierzowi obojętny powinien być mój los. Jak banalną rzeczą dla żołnierza jest śmierć, może pojąć jedynie drugi żołnierz. Przejmować się zgonem jednego, czy dwóch jeńców, to dla niego za wiele. Niewiasta w oficerskiej zbroi sama była najlepszym tego przykładem. Jej nie interesowało moje życie. Śmierć spowszedniała jej już do tego stopnia, że w ogóle się nad tym nie zastanawiała. A mimo to, z jakiegoś nieznanego mi powodu, temu żołnierzowi nie było wszystko jedno. Wojaczka nie zdołała zabić w nim człowieka. Gdy wypowiedział powyższe słowa, w całej jego twarzy można było dostrzec, że naprawdę jest mu przykro. Dlaczego akurat moje życie go obeszło? Nie wiedziałem tego wtedy, ani nie dowiedziałem się później od niego samego.
     Na pół przytomny skierowałem się na plac, w stronę swojego przeznaczenia. Słyszałem jeszcze słowa Ralofa, skierowane do Ulfricka Gromowładnego, zapewniającego go, że będzie to zaszczyt zginąć u jego boku. Pierwszy ze skazańców sam podszedł do kata i położył na nim głowę, hardo wołając:
    - Moi przodkowie ze Sovngardu patrzą na mnie z dumą! Możecie powiedzieć o sobie to samo, Cesarscy?
      To były jego ostatnie słowa. Ogromny topór uniósł się w powietrze, znieruchomiał na okamgnienie, aby z impetem opuścić się na szyję skazańca. Jedno cięcie wystarczyło, aby głowa Norda odpadła od tułowia i wtoczyła się do podstawionego kosza. Z otwartego karku chlusnęła fontanną krew. Bezgłowe ciało osunęło się na ziemię.
      - Odważny do samego końca – szepnął Ralof za moimi plecami.
      I wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszałem ten dźwięk.
     Doszedł do nas od strony gór, zwielokrotniony przez echo, niewyraźny, ale dość głośny. Brzmiał trochę jak ryk dzikiej bestii, trochę jak ludzki krzyk. Nie przypominał niczego znajomego. Żołnierze, ale i skazańcy, zaczęli się rozglądać.
      - Co to było? – ktoś obok mnie rzucił pytanie.
     Pomyślałem, że krzyk ten pochodzi z zaświatów, że to przodkowie dzielnego Norda wyrazili swoje oburzenie. Ale cesarscy mimo to nie zrezygnowali z zamiaru uśmiercenia buntowników. Czyjeś silne ręce chwyciły mnie za ramiona i powiodły do zakrwawionego pniaka.
     W piersi po raz pierwszy zadrgał mi wtedy żal za życiem, z którym przyszło mi się pożegnać w tak młodym wieku. Przed oczami stanęły mi zasmucone twarze ojca i matki. Ale największy żal miałem o to, że w ich oczach na zawsze pozostanę buntownikiem, który przyłączył się do zabójców brata. Przed kapliczką Arakaya w kącie chaty paliła się świeca, ku pamięci Aersica i leżał jego myśliwski nóż, jako jedyna pamiątka po bracie. Mnie nie czekała podobna żałoba. O mnie będą chcieli czym prędzej zapomnieć, a moją pamięć przysłoni widmo zdrajcy. A przecież niczym sobie na to nie zasłużyłem.
     Ale już było za późno. Rzucono mnie na kolana. Ktoś nacisnął obutą stopą na moje plecy, przyciskając mnie do pnia. Kat chwycił topór.
         I wtedy właśnie to się stało!
      Niby chmura, ogarnął nas na chwilę cień. Coś ciemnego i bardzo szybkiego przesunęło się po niebie. Potężny ryk wstrząsnął miastem, aż zadrgało mi w brzuchu. I wtedy ujrzałem go po raz pierwszy.
       Gdy przyciśnięto mnie do pnia, moje oczy spoglądały na oprawcę i znajdującą się za nim kamienną wieżę. Tam właśnie, na tle jasnego nieba, pojawił się smok.
       Gdyby ktoś opowiedział mi tę historię, wyśmiałbym go. Nawet najmniejsze dziecko doskonale wie, że smoki nie istnieją. To tylko legendy. W starych księgach stoi, że kiedyś, tysiące lat temu, istniały naprawdę, ale kto tam odróżni prawdę od fikcji w tak starych dziejach? Tymczasem na moich oczach legenda stała się rzeczywistością.
     Najprawdziwszy smok przysiadł na wieży! Ogromny! Ciemny, prawie czarny. Miał dwie nogi, zakończone potężnymi szponami, zaciśnięte w tej chwili na krawędzi wieży i ogromne, błoniaste, jak u nietoperza, skrzydła, zakończone czymś w rodzaju pazura. Długi ogon, ostro zakończony i niemal równie długą szyję, z głową, wielkości całego konia. Z głowy, szyi i grzbietu wystawały mu wysokie wyrostki, niby rząd kolców. Czy to jakiś bóg zjawił się po moją duszę? Czy tylko ja go widzę?
       Odpowiedź przyszła natychmiast. Smok rozejrzał się wokół i nagle z jego pyska trysnął jęzor ognia.
       Wybuchła panika. Wokół wszystko stanęło w płomieniach.
       A potem musiałem na chwilę stracić przytomność, bo nie wiem dokładnie co się stało. Następne, co pamiętam, to słowa Ralofa, szarpiącego mnie za ramię.
       - Wstawaj! Szybko! Bogowie nie dadzą nam drugiej szansy!
     Nie wiem, jakim cudem, ale zdołał jakoś pozbyć się więzów z rąk. Chwycił mnie i pociągnął za sobą, ledwo zdążyłem wstać z kolan.
      Miasto płonęło.
    Słomiane strzechy domów paliły się jak pochodnie. Z drewnianych ścian buchały płomienie. Płonące ściany i krokwie przewracały się, przygniatając mieszkańców. Ludzie w panice biegali po dziedzińcu, nie wiedząc, gdzie ukryć się przed szalejącym smokiem. A ten co chwilę wzbijał się w powietrze, zionął ogniem i uderzał ogonem, siejąc zniszczenie. Ralof skierował się do kamiennej wieży i wbiegł na schody, które wiły się wewnątrz niej, prowadząc na dach. Pobiegłem za nim. Dużo nie brakło, a obaj pozostalibyśmy na tych schodach na zawsze, bowiem smok z wściekłością uderzył w wieżę tuż przed nami. Gad miał siłę tak ogromną, że jednym uderzeniem zdołał wybić wielką dziurę w grubej, kamiennej ścianie. Przykucnęliśmy odruchowo.
    - Spróbujmy tamtędy – Ralof wskazał na wybity otwór, za którym widniało odsłonięty strych jednego z budynków. – To długi skok, ale powinien się udać!
      Nie czekałem już, aż mnie pociągnie. Obudziłem się już z letargu i powróciła do mnie przytomność. Sam skoczyłem. Nie było wcale daleko, a ja przecież miałem zaledwie osiemnaście lat, w dodatku nie skończone. Byłem młody, sprawny i silny. Pomimo związanych wciąż rąk, pewnie wylądowałem na deskach stropu i przekoziołkowałem po drewnianej podłodze. Zerwałem się na nogi i skierowałem do otworu, przy którym powinna stać drabina. Nie było jej, ale budynek nie był też wysoki. Bez trudu zeskoczyłem na glinianą polepę. Ralof wylądował tuż za mną.
      - Do zamku! – rzucił w biegu.
     Podążyłem za nim. Nie znałem tego miasta, więc uznałem, że tak będzie najlepiej. Wybiegliśmy na dziedziniec zamku. Zauważyłem, że Ralof trzyma w ręku miecz. Zapewne zabrał go któremuś z poległych. Na dziedzińcu omal nie zderzyliśmy się z legionistą – tym samym, o którym wspomniałem wcześniej, który z kajetem wyczytywał nasze imiona. Ogromny kajet gdzieś pewnie przepadł, ale za to żołnierz trzymał w ręce miecz.
      - Nie zatrzymasz nas, Hadvarze! – krzyknął Ralof.
     Żołnierz wcale nie zdradzał chęci zakucia nas w kajdany. Przeciwnie, wydało mi się, iż ucieszył się na nasz widok, choć twarz jego pozostała poważna.
    - Nie możemy tu zostać – odparł. – Ale lepiej rozdzielmy się. Nie chciałbym być zmuszony do zaaresztowania cię, Ralofie.
       No tak, to wiele tłumaczyło. Oni się znali!
       Ralof spojrzał na mnie.
   - Chodź ze mną! – krzyknął. – Prześlizgniemy się przez straże i razem uciekniemy do Gromowładnych!
        - Nie jesteś buntownikiem – odparł Hadvar. – Widziałem to w twoich oczach. Chodź ze mną!
       Zdecydowałem w okamgnieniu. Ralof okazał mi wiele przyjaźni, w zasadzie uratował mi życie. Był moim towarzyszem niedoli i w pierwszym odruchu chciałem podążyć za nim. Ale znów ujrzałem oczyma wyobraźni twarze swoich rodziców. Ja miałbym przyłączyć się do buntowników? Do tych, którzy zabili mojego brata?
       Nie czułem już chęci do wojaczki. Wcale mi nie zależało na walce przeciw Gromowładnym, a chęć zemsty na Nordach rozwiała się wraz z ciepłem, jakie okazał mi Ralof. Ale mimo to, nie chciałem być buntownikiem. Popędziłem za Hadvarem.
     Wbiegliśmy do kamiennego budynku. Hadvar zatrzasnął grube, dębowe drzwi. Staliśmy przez chwilę ciężko dysząc, aż mój towarzysz wyciągnął zza pasa sztylet.
         - Chodź, może uda mi się przeciąć te więzy – wysapał.
         Wreszcie miałem okazję mu się przyjrzeć.
       Był mojego wzrostu, ale tęższy. Lat miał może trzydzieści, może trochę więcej. Skórę miał nieco śniadą, podobnie jak ja. Czarne włosy opadały mu na ramiona, a ciemne oczy spoglądały na mnie bystro. Zarostu nie nosił. Nie wyglądał na Norda, raczej na Cyrodiilijczyka. Może to jakieś więzy krwi spowodowały jego życzliwość do mnie? Bo jeśli to prawda, byliśmy rodakami.
       Sztylet miał ostre zakończenie, ale tępą klingę. Wykuto go do zadawania pchnięć, a nie cięcia. Mimo to, Hadvar zdołał przeciąć gruby powróz, krępujący mi ruchy. Rozcierając nadgarstki, rozejrzałem się po obszernej komnacie. Niewiele tu było. Kilka kufrów, jakiś stojak na broń, jakiś regał z różnymi drobiazgami.
       - Bierz, co potrzebujesz – odezwał się Hadvar. – Przyda ci się jakaś broń. W którymś z tych kufrów na pewno znajdziesz cos pożytecznego.
      W jednym kufrze istotnie znajdowała się lekka, cesarska zbroja. Trochę na mnie za duża. Ale mimo to, wsunąłem na siebie skórzany kaftan, tak bardzo podobny do tych, które wyrabiał mój ojciec. Od razu poczułem się pewniej.
      - Myślisz, że coś nam tu grozi? – spytałem.
      Hadvar potrząsnął głową.
     - Nie wiem, ale zdawało mi się, że na dziedzińcu widziałem kilku Gromowładnych. Nie jeńców, tylko uzbrojonych, w kirysach i hełmach. Nie zdziwiłbym się, gdyby oni też uderzyli na Helgen, żeby odbić Ulfrika. Że smok zaatakował w tym samym czasie, to pewnie przypadek. Zresztą, kto to wie… – dodał niepewnym głosem.
     Zacząłem grzebać w kufrach. Niewiele tam znalazłem. Za to na stojaku pod ścianą wisiał solidny, stalowy miecz. Chwyciłem go w dłoń i z lubością zamachnąłem się nim kilka razy. Był ciężki, i trochę przytępiony, ale i tak była to lepsza broń niż puste ręce.
     - Pod zamkiem są jaskinie – odezwał się znów Hadvar. – Ciąg jaskiń, który prowadzi do wyjścia. Spróbujemy wyślizgnąć się tamtędy. Gotowy?
       Potwierdziłem gestem.
     Skierowaliśmy się do zakratowanego przejścia. Hadvar pociągnął jakiś uchwyt i krata z chrzęstem się podniosła. Już miałem przejść do sąsiedniej komnaty, gdy powstrzymał mnie głos towarzysza.
      - Uważaj, Gromowładni! Spróbuję z nimi porozmawiać.
     Ale nie dane nam było negocjować. Dwóch żołnierzy w jasnoniebieskich opończach, zarzuconych na kirysy, uderzyło na nas z głębi komnaty. Rzucili się na nas z impetem, który pchnął nas z powrotem. Nie było czasu na tłumaczenia. Hadvar odbił cios wymierzonego weń topora i szybkim, celnym pchnięciem zatopił miecz w miejscu, w którym hełm stykał się ze zbroją. Trysnęła krew. Mój przeciwnik nie dał jednak mi czasu na obserwację. Zaatakował mnie toporem.
     Nie byłem wówczas dobrym szermierzem. Potrafiłem posługiwać się mieczem, ale tylko na tyle, na ile nauczył mnie ojciec, któremu też daleko było do mistrzów. Do tej pory walczyłem jedynie z drewnianymi kołkami i gdyby takie kołki nas zaatakowały, pewnie poradziłbym sobie bez trudu. Tu jednak przyszło mi stanąć twarzą w twarz z żywym przeciwnikiem, w dodatku zakutym w zbroję i zapewne potrafiącym posługiwać się jednoręcznym toporem, dzierżonym w prawej ręce. Fakt, że przeżyłem to starcie, graniczy z cudem. Odbiłem cios z góry, zaatakowałem z dołu, trafiając na zastawę, od której zdrętwiała mi dłoń. W chwili, kiedy moje życie znów wisiało na włosku, atakujący mnie żołnierz potknął się. To wystarczyło, aby zadać mu potężny cios w głowę, w który włożyłem wszystkie swoje siły. Żołnierz padł i już się nie podniósł. Nie wiem, czy żył, czy nie. Prawdopodobnie był jedynie ogłuszony, ale nie miałem czasu tego sprawdzać.
       - Tędy! – Hadvar pociągnął mnie w boczny korytarz.
      Chwyciłem jeszcze lekką, rzemieniową tarczę, którą wypuścił z rąk mój przeciwnik i pognałem za nim.
      Korytarz, na pół naturalny, na pół wykuty w skale, prowadził w dół, po kamiennych schodach. Po kilkudziesięciu krokach zorientowałem się, że zmierzamy do lochów. Tak też było w istocie.
    Znaleźliśmy się w zamkowym więzieniu. Tu było jaśniej, bowiem płonęły zatknięte na ścianach pochodnie. Kilka cel, przypominających bardziej klatki na zwierzęta, było pustych, jakkolwiek walały się w nich jakieś szpargały. W jednej, małej klatce, jak dla ptaka, zawieszonej u powały, tkwił ludzki szkielet. Strażnik, raczej tępy gamoń, próbował nas zatrzymać, ale Hadvar powiedział mu kilka ostrych słów i jegomość zamknął usta. Skorzystałem z okazji i poszperałem trochę po więzieniu. Znalazłem kilka wytrychów, przemyślnie schowanych w porzuconych szatach. Czyżby jakiś skazaniec planował ucieczkę? A może już uciekł, bo klatka była pusta. Na stole stało kilka małych buteleczek z etykietkami.
     „Mikstura pomniejszego uzdrowienia” – przeczytałem.
     Obok leżało kilka złotych monet i jakiś sztylet.
     - Twoje? – spytał Hadvar strażnika.
     Ten zaprzeczył ruchem głowy.
     - Bierz wszystko, co tylko ci się przyda –zwrócił się do mnie. – Zwłaszcza te mikstury. 
     Zgarnąłem cały dobytek ze stolika i schowałem go do leżącego pod nim plecaka. Ten zarzuciłem sobie na ramiona. W jednej z klatek, którą udało mi się otworzyć, znalazłem nieduży mieszek, z kilkoma złotymi monetami. Również go zabrałem, czując się jednak nieswojo, trochę jak złodziej.
     - Nic się nie przejmuj – Hadvar klepnął mnie w ramię. – Nikt tego szukać nie będzie, a za murami przyda ci się, by przeżyć.
     Pobiegliśmy dalej, na niższy poziom. Ile jeszcze ich było? Przecisnąwszy się przez wąski, naturalny otwór, znaleźliśmy się w obszernej jaskini, oświetlonej przez wpadające przez otwór w sklepieniu, dzienne światło. Na jej środku płynął szeroki strumień, przez który przerzucono kamienny most.
      - Uważaj! – Hadvar pociągnął mnie w tył.
      Obok mojej głowy o kamienie zaklekotała wypuszczona z niewiadomego kierunku strzała.
    Nie czekając na powtórny strzał, rzucił się przed siebie, z wyciągniętym mieczem. Odruchowo dobyłem broni i pognałem za nim, zasłaniając się tarczą. Mocne uderzenie upewniło mnie, że dobrze zrobiłem – gdybym się nie zasłonił, strzała wbiłaby mi się prosto w pierś, a tak utkwiła w krawędzi tarczy. Dostrzegłem jego błękitną postać, gdy sięgał za plecy po następną strzałę. Nie dałem mu czasu do powtórnego naciągnięcia cięciwy. Uderzyłem z całą siłą, na jaką było mnie stać. Najpierw tarczą, od czego omal nie odpadła mi ręka, a gdy żołnierz stracił równowagę i zatoczył się w tył, poprawiłem mieczem. Trzasnąłem go po hełmie, aż poleciały iskry. Poprawiłem raz i drugi, aż rozciągnął się u moich stóp.
     - Gromowałdni – mruknął Hadvar, podchodząc do mnie i wycierając skrwawiony miecz o błękitną opończę pokonanego żołnierza. – To na pewno nie przypadek. Chodźmy, nie ma czasu do stracenia.
      - Zaczekaj – odparłem przez ściśnięte gardło. – Wezmę łuk i strzały.
   Drżącymi z emocji dłońmi zdjąłem żołnierzowi kołczan, do połowy wypełniony strzałami. Rozejrzałem się wokół. Drugi przeciwnik leżał opodal w kałuży krwi, z paskudnie rozharatanym gardłem. Dobrze, że od dawna niczego nie jadłem, bo zapewne dołożyłbym do tego widoku coś od siebie. Ale i tak poczułem mdłości. Nie dałem się jednak słabości. Chwyciłem jego strzały w garść i wyjąłem je wszystkie, zapełniając całkowicie swój nowy kołczan. Wprawnym ruchem włożyłem go na plecy, gdzie po chwili wylądował też łuk. Z łukiem na plecach czułem się pewniej.
      - Chodźmy! – rzucił Hadvar.
     Pobiegłem za nim, zagłębiając się w ciemny tunel. Ale, o dziwo, ciemny tylko na początku. Dalej rozjaśniały go zatknięte w ścianę pochodnie.
      - Widzisz? – Hadvar chwycił jedną z nich. – To najlepszy dowód na to, że to planowany atak. Tych lochów nikt nie używa od lat. To Gromowładni się tu zebrali i stąd zaatakowali. Bądźmy cicho. Mogą tu jeszcze być. Na pewno zostawili jakieś straże.
     Przytomność wróciła mi całkowicie. Zatrzymałem Hadvara ruchem ręki, po czym wyjąłem mu z dłoni pochodnię i zatknąłem na powrót w kamiennej ścianie. Może i był on dobrym żołnierzem, ale skradać się nie potrafił. Kto to widział, skradać się z płonącym łuczywem w rękach? Chyba po to, żeby go z daleka zauważono!
    Przyłożyłem palec do ust, uprzedzając jego protest i ruszyłem pierwszy. Hadvar, z irytującym sapaniem, ruszył za mną. Gdyby był myśliwym, umarłby z głodu. Uciszałem go jeszcze kilkakrotnie, zanim tunel rozszerzył się w przestronną jaskinię. Nie było tu pochodni, ale przez otwór w powale docierało słoneczne światło. Poczułem dziwny odór. Hadvar chwycił mnie za ramię i ostrożnie wskazał ciemny kształt, czający się w przeciwległym rogu.
      - Pająk śnieżny – szepnął tak cicho, że ledwo go dosłyszałem. – Nie ruszaj się i nic nie mów!
     Pierwszy raz widziałem wtedy pająka śnieżnego. Nie wiem, jacy bogowie stworzyli to plugastwo, ale musieli być albo wyjątkowo złośliwi, albo czymś mocno odurzeni. Wyobraźcie sobie kosmatego pająka, wielkości krowy, szybkiego, silnego, o masywnych szczękach, zdolnych przegryźć grubą skórę, w dodatku zdolnego do plucia strzępkami lepkiej pajęczyny na dużą odległość. I, jak gdyby było tego mało, pająk ten był też jadowity, a porcja jadu, jaką za jednym razem wstrzykiwał ofierze, była zdolna sparaliżować dorosłego mężczyznę. Ofiara pozostawała sparaliżowana przez czas wystarczająco długi, aby nie mogąc złapać oddechu, udusić się.
     Pająk śnieżny nie ma dobrego słuchu, ale włoski na jego ciele reagują na najmniejsze drgania powietrza. Musieliśmy zachowywać się jak duchy, aby nas nie zauważył. Na domiar złego,  tuż za nim zobaczyłem następnego.
      - Weź łuk – głos Hadvara był raczej tchnieniem niż mową. – Celuj w odwłok, albo w łeb, tam gdzie oczy. Dasz radę?
      Skinąłem głową. Chwyciłem łuk. Pająk poruszył się.
      - Ostrożnie! – tchnął Hadvar do mojego ucha. – On łatwo dostrzega wszelki ruch. Musisz poruszać się bardzo wolno, to cię nie zauważy.
     Posłuchałem jego rady, bardzo cennej, co nieraz przyszło mi później wspominać, jako że śnieżne pająki wcale nie były w Skyrim rzadkością. Powoli, bardzo powoli naciągnąłem cięciwę. Grot skierowałem na jego łeb i nieco uniosłem. Wypuściłem strzałę. Pająk drgnął, ale nie zdołał umknąć. Grot wbił mu się w łeb. Z szybkością, o jaką nigdy bym go nie podejrzewał, zaczął się do nas zbliżać. Wypuściłem jeszcze dwie strzały. Dopiero trzecia go unieruchomiła. Nie czekając, nałożyłem czwartą i wypuściłem ją prosto w łeb drugiego pająka, który również zaczął swoją szarżę. Ten strzał, na szczęście, uśmiercił go od razu.
     - Uff! – sapnął Hadvar. – Dobrze, że potrafisz strzelać. To bardzo groźne zwierzę. Na szczęście, nie ma pancerza, jak chaurus i łatwiej go zabić.
     - Na pewno nie żyją? – spytałem niepewnie, spoglądając na włochate, drgające odnóża pająków.
   - Na pewno – odparł mój towarzysz. – Ranny zawsze atakuje, albo ucieka. Jeśli nie biegnie, to znaczy, że nie żyje. Tubylcy polują na nie dla śnieżnego jadu. To trucizna, używana do polowania. Wbija się strzałę o, tutaj – wskazał dłonią miejsce tuż za szczęką pająka. – I masz ją zatrutą. Spróbuj, może się przydać.
     Posłuchałem jego rady i zatrułem kilka strzał. Wprawdzie ilość jadu na grocie była za mała, żeby sparaliżować człowieka, ale wystarczająca, by go trochę osłabić i spowolnić, w razie gdyby strzał nie był śmiertelny. Zdaniem Hadvara, o powodzeniu w walce decydują nieraz ułamki sekund i każde spowolnienie przeciwnika mogło przesądzić o moim życiu lub śmierci. Śnieżnego jadu używałem później wiele razy, polując na jelenie, czy łosie. Zwierzyna, nawet lekko raniona, wyraźnie spowalniała i łatwiej było ją dopaść. Mniejsze sztuki nawet od razu padały sparaliżowane. Po wycięciu kawałka mięsa przy samej strzale, reszta nadawała się do jedzenia.
     Ze strzałą na cięciwie, zagłębiłem się w oświetlony tunel. Prowadził do kolejnej jaskini, jeszcze większej. I też czaiło się w niej niebezpieczeństwo, choć tym razem to ja zauważyłem je pierwszy i gestem nakazałem Hadvarowi się zatrzymać. On całkiem ochoczo skamieniał, dostrzegłszy, co czai się przed nami. A tam, skulony na żwirowej polepie, drzemał olbrzymi niedźwiedź. Nie wolno nam było teraz wydać najmniejszego dźwięku. Niedźwiedź potrafiłby rozpłatać mnie jednym uderzeniem łapy i to pomimo lekkiej zbroi, jaką miałem na sobie. Był znacznie groźniejszym przeciwnikiem od pająka, ale na szczęście, dobrze mi znanym. To Eanor nauczył mnie polować na niedźwiedzie, których kilka już padło z mojej ręki. Któryż to już raz dziękowałem w myślach mojemu bosmerskiemu przyjacielowi…
     Bez strachu uniosłem łuk. Pierwsza strzała wbiła mu się w oko. Rozległ się przeraźliwy ryk, zwielokrotniony przez echo jaskini. Niedźwiedź szarpnął całym ciałem, po czym stanął na tylnych łapach. Na to tylko czekałem. Następna strzała przebiła jego futro tuż pod piątym żebrem. Niedźwiedź upadł, ale próbował jeszcze wstać. Trzecia strzała dokończyła dzieła. Ogromne zwierzę w agonii darło pazurami podłoże, jakby pisało na nim swój testament.
       Hadvar z podziwem pokręcił głową.
       - Ty to masz oko! – rzekł znów o wiele za głośno. – Prosto w serce!
       A potem wskazał jaśniejącą plamę na ścianie.
       - Tędy. Tu jest wyjście!

12 komentarzy:

  1. Witaj.
    Na razie przeczytałam pierwszą część wstępu i podoba mi się język, którym piszesz. Teraz się nie spotyka takiego języka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Na filmach często irytuje mnie, że bohater powala przeciwników, ale pozostawia ich broń, która by mu się za chwilę przydała. Podoba mi się zapobiegliwość Wulfa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba reagujemy tak samo - mnie też to zawsze wkurzało. I gdy ucieka przed pojazdem, który MUSI go dogonić - nigdy nie ucieka w bok, tylko zawsze na wprost. To coś, czego nie potrafiłem zrozumieć już jako czterolatek, oglądając kreskówki z misiem Yogi, którego zaraz miało przygnieść przewracające się drzewo - dlaczego nie ucieka w bok?

      Usuń
  3. Hej, zżarło mi komentarz, jakiś głodny ten nowy blog.
    Fajnie się czyta, ale to nic nowego, wszak to Ty piszesz, więc nie może być inaczej.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest mi bardzo miło, aczkolwiek takie komentarze zabijają mnie jako pisarza ;)

      Usuń
  4. Znalazłam na forum gdzie mogę postawić drugi dom, wtedy już poszło łatwo. Lekkie pióro posiadasz. :)) Tzn palice lekkie. :)
    A co ucieczek w bok, całkowicie z Tobą się zgadzam, ostatnio na filmie wściekłam się potwornie, czego stoi i mordę pruje, skoro przyjaciółka walczy jak umie o odsunięcie pistoletu, by ją kretyn nie zabił a ta stoi i się drze nieprzytomnie. A za nią tuż drzwi i ludzie na chodniku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest tego więcej. Na przykład gość ucieka starą dekawką przed Porsche Carrera, odległość między nimi wynosi 5 metrów, a pościg trwa 15 minut. Śledzący niedługo wjedzie śledzonemu w tyłek, ale śledzony nigdy go nie zauważy. A potem, już w biurze, śledzący ostrożnie otwiera drzwi od gabinetu, znajdujące się akurat na wprost śledzonego i wsuwa głowę, by podsłuchać, co też tamten nawija przez telefon - a śledzony nigdy go nie zauważa. Albo facet (zły) nie może trafić gościa z karabinu maszynowego, choć wypruwa w jego kierunku całą taśmę, a ten dobry wyciąga tylko pistolecik kal. 7,65 i z dwustu metrów trafia go prosto między oczy...

      Usuń
  5. NItager, moge Ci zadac osobiste pytanie?
    Przylaczyles sie do Gromowladnych czy do Imperialnych?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałem kiedyś w rękach biblioteczny egzemplarz jakiegoś kryminału. Na drugiej stronie było wymienione jakieś nazwisko, zakreślone długopisem i na marginesie tym samym długopisem ktoś napisał: "On zabił".
      Chyba nie sądzisz, że postąpię tak samo? ;)

      Usuń