piątek, 28 kwietnia 2023

Rozdział VI - Isran

     - Więc zgaduję, że wybieramy się do… Jak to się nazywa?

     Musiałem zerknąć na swoje notatki, bo nazwa była nie do powtórzenia.

     - Akrnghtamz – wydukałem. – Język można sobie połamać.

     Lydia, wciąż jeszcze wylegując się w łożu, wychyliła się do plecaka i wyjęła mapę.

      - Gdzie to jest? – spytała, rozkładając ją.

     Potrząsnąłem głową.

     - To gdzieś na Pograniczu – odpowiedziałem bezwiednie. – Na południu. Gdzieś pod Markartem. Ale nie, nie możemy się tym teraz zająć.

     Podniosła na mnie wzrok.

     - Twierdza Świtu?

     Pokiwałem smętnie głową.

     - Nie możemy odkładać tego w nieskończoność – westchnąłem. – Jeśli Isran ma rację i wampiry mają jakiś większy plan, to każda zwłoka z naszej strony działa na ich korzyść.

     Lydia opuściła wzrok na mapę, ale wydawało mi się, że wcale na nią nie patrzy.

     - Plan – bąknęła pod nosem. – Jaki plan mogą mieć wampiry? Łakną tylko krwi. Zniewolenie ludzi i traktowanie ich jak hodowlę? Tak jak kiedyś ten cały Movart w Morthalu?

     Nie miałem pojęcia, o co chodzi tym krwiopijcom. Ale wiedziałem jedno – czegokolwiek chcą, nie będzie to dobre dla ludzi. Hodowla ludzi na krew wydawała mi się przerażającą, ale realną wizją. Tylko czy to właśnie jest plan wampirów? A może ktoś inny wykorzystuje je do własnych celów? Ktoś równie potężny, jak Miraak na wyspie Solstheim…

     - Dziś jeszcze nie chce mi się stąd iść – oznajmiłem. – Ale jutro chyba już ruszymy?

     Przytaknęła bezgłośnie, wciąż zamyślona.

     - Do Wichrowego Tronu – odezwałem się znów. – A potem znowu donikąd… – parsknąłem niezadowolony. – Trzeba będzie przenocować gdzieś po drodze. Może w Mzulft? Po drodze nie ma innych zabudowań.

     - Zobaczymy – odparła. – Dokądś dojdziemy. Szkoda, że to nie Cyrodiil… Tam po drodze stałaby nie jedna, ale dziesięć gospód. I konno można pojechać.

     Roześmiałem się na te słowa. Czyżby tak bardzo spodobała się jej moja ojczyzna? Przecież zawsze możemy się tam przeprowadzić!

     - Nie – potrząsnęła głową. – Przeprowadzić nie. Nie umiałabym tam żyć. Tam jest pięknie, ale jakoś tak obco. Czułam się tam jak dziwadło. Ale odwiedzać częściej? Dlaczego nie?

     - I jak znam ciebie, to jeszcze kupić tam jakąś posiadłość – spojrzałem na nią z ironią. – Albo kilka, żeby się nie tułać po gospodach…

     Urwałem, bo oberwałem poduszką. Zdążyłem jeszcze tylko usłyszeć, że to świetny pomysł, po czym wylądowała na mnie kołdra. Lydia wstała i zaczęła się ubierać.

     Po śniadaniu poszliśmy do Arcaneum. Uraga nie było, ale wiedziałem, gdzie przechowuje mapy. Skopiowałem sobie położenie Akrnghtamz. Leżało na południowy wschód od Markartu. Daleko. Zbyt daleko, aby udawać się tam teraz, zwłaszcza że Pęknina leżała na wschodnim krańcu Skyrim.

     Potem trochę potrenowałem magię pod okiem Tolfdira. Skupiłem się na czarach ochronnych, bowiem te mogły mi się najbardziej przydać w sytuacji, gdyby wampir zaatakował mnie swoją magią wysączania. A wieczorem położyliśmy się spać wcześnie. Czekała nas długa wędrówka.

     Tak jak postanowiliśmy, wyruszyliśmy przed świtem. Wschód słońca przywitał nas w połowie drogi do fortu Kastav, tego samego, w którym kiedyś uwolniłem uwięzionych w nim legionistów, by potem uderzeniem od środka wspomóc oddział Hadvara. Pogoda była na razie ładna, więc mocno wyciągaliśmy nogi, aby zajść jak najdalej, zanim dopadnie nas zmęczenie.

     W forcie urządziliśmy sobie krótką przerwę. Kilku znajomych legionistów zaprosiło nas do kantyny, więc była okazja się posilić i dać trochę wytchnienia nogom. Ale przerwa trwała krótko. Już wkrótce maszerowaliśmy znowu, tym razem na zachód.

     Po pewnym czasie zeszliśmy z traktu i zaczęliśmy się wspinać wąską ścieżką na niewysokie wzniesienie. Znaliśmy bowiem wygodny przesmyk przez góry, który znacznie skracał drogę do Wichrowego Tronu. Mury miasta ujrzeliśmy jeszcze zanim słońce poczerwieniało.

     Wichrowy Tron, jak Wichrowy Tron – niewiele się zmienił ani na plus, ani na minus. Jedynie Dunmerowie wydawali się swobodniejsi niż kiedyś, a że po wizycie na Solstheim zdobyłem wśród tego narodu sporo przyjaciół, ucieszył mnie ten fakt. Odwiedziłem sklep Revyna Sadriego i spytałem o Geldisa z Kruczej Skały. Revyn słyszał o nim i potwierdził, że istotnie są krewnymi, aczkolwiek nigdy nie miał okazji go spotkać. Poprosił jednak o jego adres.

     - Napiszę do niego – oświadczył. – Kto wie, może nawiążemy stały kontakt, może się nawet zobaczymy?

     Listy z Wichrowego Tronu do Kruczej Skały kursowały regularnie, w ładowniach Dziewicy Północy, więc pewnie nie będzie miał z tym problemu.

     Poszliśmy spać wcześnie, aby równie wcześnie wyruszyć. Czekał nas najdłuższy odcinek drogi, w dodatku pod górę, więc trzeba było wypocząć. Zasnąłem szybko i obudziłem się, jak mi się wydawało, niedługo przed świtem. Wstałem by zerknąć w gwiazdy i ustalić porę nocy, jednak niebo było zachmurzone i nic nie widziałem. W dodatku wstając, niechcący obudziłem Lydię. I oboje, nie wiedząc nawet jak długo spaliśmy, uznaliśmy, że czujemy się wypoczęci na tyle, aby wyruszyć już teraz.

     Jednak świt zastał nas dopiero w okolicach Mzulft. Okazało się, że wyruszyliśmy znacznie wcześniej niż zamierzaliśmy. Z jednej strony to dobrze – była szansa dotarcia do Pękniny jeszcze dziś. Ale nie można było nie wziąć pod uwagę faktu, że od tej chwili droga będzie się piąć w górę i być może niedostatecznie zregenerowaliśmy nasze siły, aby się tego podjąć. A tu jeszcze trzeba było uważać na niedźwiedzie, wilki, czy śnieżne pająki. Dlatego uważnie obserwowaliśmy okolicę drogi, a ja dodatkowo bardzo często używałem Wykrycia Życia ze szkoły Przemiany, którym to zaklęciem posługiwałem się już całkiem wprawnie.

     Jedynym zagrożeniem był dostrzeżony w gęstym podszyciu czarny troll, który nie zdążył nas jednak zaatakować, bowiem uspokoiłem go Krzykiem. Usiadł spokojnie pod drzewem, jak strudzony wędrowiec. Pokój Kyne potrafił ujarzmić każdą bestię. No, może z wyjątkiem człowieka.

     Udało nam się dojść do Pękniny późnym wieczorem. Byliśmy tak zmęczeni, że nawet jeść nam się nie chciało. Ale i tak postanowiliśmy zmyć z siebie pot i kurz, więc skorzystaliśmy z faktu, że mieliśmy prywatne wyjście poza mury miasta i obmyliśmy się w wodach jeziora.

     Wstaliśmy późno i oboje uznaliśmy, że do Wiosennego Kanionu udamy się dopiero jutro.

     - Ci Obrońcy Świtu nie doczekają się nas – mruknąłem wstając. – Który to już raz przekładamy to na później?

     Późne śniadanie w gospodzie, a potem konserwacja ekwipunku, uzupełnianie zapasów i długi odpoczynek – tak miał wyglądać nasz dzień. Odwiedziłem też Ingun Czarną-Różę i przekazałem jej zebrane po drodze zioła. Bardzo się ucieszyła, ale poprosiła o więcej. Zwłaszcza o kwiaty dzwonecznika, który nie występował w tej dzielnicy. Tak więc zlecenie wciąż było aktualne.

     Nie chciałem pieniędzy za tych kilka pęków ziół, ale Ingun i tak wcisnęła mi w rękę kilka fiolek leczniczych mikstur. Obiecałem jej, że gdy tylko będę w okolicach Morthalu, zbiorę jej duży pęk kwiatów dzwonecznika. Oczywiście, Lydia nie omieszkała dodać od siebie uwagi, zapewne w jej mniemaniu niezwykle dowcipnej, czegoś w stylu, że niby do innej baby to z bukietem kwiatów lecę, a ona co najwyżej może liczyć na pęk strzał. Na moją propozycję, aby sama do niej poszła z tym bukietem, żartobliwie wykrzywiła usta.

     - Ode mnie może nie przyjąć.

     Co ja z nią mam! Żeby ona choć na co dzień tak bardzo lubiła kwiaty! Ale i pod tym względem jest wyjątkowa.

     Poza tym, wieczór i noc minęły spokojnie. A rankiem spojrzeliśmy po sobie, wdzialiśmy swoje zbroje i ruszyliśmy na poszukiwanie tajemniczego Wiosennego Kanionu.

     Strzał z łuku od kamiennego mostu – tak mówił strażnik. Tam miała być ta szczelina w skalnej ścianie. Cóż z tego, gdy niczego takiego nie zdołaliśmy dojrzeć. W końcu Lydia zaproponowała, byśmy sprawdzili raz jeszcze, ale bliżej mostu.

     - On miał pewnie na myśli strzał z normalnego, myśliwskiego, albo cesarskiego łuku – uśmiechnęła się. – A nie z takiej broni jak nasza.

     To prawda, że szklany łuk niósł o wiele dalej niż myśliwski. To była doskonała broń. A mnie po głowie chodził już pomysł na jeszcze doskonalszą. Na podstawie wielu rozmów z Balimundem, Baldorem z Wioski Skaalów, a przede wszystkim z Gloverem Mallorym, który świetnie potrafił przerabiać kościaną masę, stworzyłem sobie wizję łuku kompozytowego, w którym głównym tworzywem byłaby smocza kość. Wiedziałem, że jest to możliwe, bo wspominały o nim stare księgi. Sztuka wykonywania takiej broni zanikła przez wieki, z powodu braku dostępnego surowca, ale ja przecież miałem go pod dostatkiem. Należało skleić ze sobą i jednocześnie odpowiednio ukształtować naprzemiennie cienkie paski cisowego drewna i smoczej kości, aby uzyskać łuk o niezwykłej sprężystości. W dodatku, w Arcaneum znalazłem dokument nieznanego pochodzenia, traktujący o konstrukcji ramion łuku. Ponoć wygięcie ich do przodu miało powodować, że w ostatniej fazie strzału cięciwa nawijała się na ich końce, co powodowało dodatkowe przyspieszenie. Bardzo chciałem spróbować, ale jak na razie nie miałem na to czasu. Nad taką bronią trzeba było go spędzić bardzo wiele, pracując dokładnie, ze spokojem i skupieniem. Obiecałem sobie, że zabiorę się za to w pierwszej wolnej chwili.

     Tymczasem natknąłem się na głaz, o którym wspominał strażnik. Chyba to był ten, aczkolwiek nie miałem pewności. Wielki, jasny kamień, omszały od spodu, owalny… Chyba ten! Jak to było? Kilkanaście kroków od niego, w stronę mostu. Uważnie przyglądałem się skalnej ścianie i nagle aż klasnąłem w ręce.

     - Mam!

     Skalna szczelina, zasłonięta częściowo krzewami, nadal nie była widoczna, bowiem ostre krawędzie głazów tworzyły doskonałe złudzenie optyczne. W ogóle nie było widać, że to dwie, zachodzące na siebie ściany. Wyglądało to jak zwykła rysa na skale. Ale wiatru oszukać się nie dało. Dmuchnął nieznacznie, porywając ze sobą suche liście. Dmuchnął wąskim strumieniem, tak wąskim, że mógł się on wydobywać tylko ze szczeliny, połączonej z wąwozem.

     Podszedłem do skały. Tak, to było to. Już na pierwszy rzut oka było widać, że kiedyś ta skała wcale nie tkwiła w tym miejscu, a po prostu oderwała się od ściany i zasłoniła wejście do wąwozu, tworząc wąską szczelinę. I musiało się to stać całkiem niedawno, o czym świadczyły ostre krawędzie, których nie zdążyły stępić ani wiatr, ani deszcz. Zresztą, było to logiczne – przez taki wąski przesmyk nie sposób było dostarczyć budulec, niezbędny do budowy zamku. Gdy już przecisnęliśmy się na drugą stronę, wąwóz rozszerzył się w szeroką ścieżkę.

     Dlaczego ten wąwóz nazwano wiosennym, nie wiem do dziś. Z wiosną nie kojarzył się wcale. Przeciwnie, było w nim wietrznie, a na skałach błyszczał lód, bowiem nie dochodziło tu słońce. Na szczęście nie był długi. Ruszyliśmy przed siebie i już po chwili znaleźliśmy się w obszernej kotlinie. Przed nami rozlało się malownicze jezioro, z szumiącą kaskadą źródlanej wody, wylewającej się ze skalnej ściany. Uczęszczana, co poznałem po wyraźnych śladach, ścieżka skręcała w lewo, za skalny wyłom. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i kotlina otworzyła się przed nami w całej okazałości.

     - Kawał zamku – szepnąłem oszołomiony.

Twierdza Obrońców Świtu


     Nie spodziewałem się budowli tak olbrzymiej i masywnej. Zamek był znacznie większy niż wszystko, co dotąd widziałem w Skyrim. Zbudowany w klasycznym, cesarskim stylu, przypominającym nieco mury Cesarskiego Miasta. Tyle tylko, że tamto zbudowano z białego kamienia, a tu użyto miejscowego, szarego. Zamek miał wysokie, proste mury, uwieńczone blankami i najeżone masywnymi, okrągłymi basztami. Dwie z nich, wysunięte do przodu, połączono z murami przy pomocy kamiennych mostów. Była to potężna twierdza, w której niewielki oddział żołnierzy mógł się skutecznie bronić przez długie tygodnie. Wszystko było w nim przemyślane i bezbłędnie zaplanowane. Z wyjątkiem jednego – po co postawiono go w takim niedostępnym miejscu? No i jeszcze jedna zagadka – jak do niego wejść?

     Ruszyliśmy żwirowatą ścieżką przed siebie. Dokądś przecież prowadzi, a najprawdopodobniej – do bramy. Minęliśmy szemrzący potok i niewielki gaik. Nagle zatrzymałem się w pół kroku, bowiem do moich uszu dotarł nietypowy dźwięk, dobiegający zza drzew. Brzmiał krótko, nieco metalicznie, jakby uruchomił się jakiś mechanizm i kończył się wyraźnym stukiem, jakby ktoś wbijał siekierę w drzewo. Zaciekawiony, skręciłem w tamtą stronę.

     - No, no – przywitał mnie niski, nieco ochrypły głos. – Udało ci się. Dobrze…

     Widać nie byłem jedynym, któremu znalezienie kanionu sprawiło trudności. Czyżby traktowano to tutaj jako egzamin? Poza tym, głos wydał mi się znajomy, a gdy ujrzałem już jej właściciela, uśmiechnąłem się.

Durak na podzamczu, ćwiczący strzelanie z kuszy

     Podszedłem do stojącej w cieniu postaci i podniosłem dłoń w pozdrowieniu. Odwzajemnił gest i przez jego wargi przewinął się cień uśmiechu. Był to Durak, ów Orsimer, który swego czasu uratował mnie z opresji, gdy zaatakowały nas wampiry. To od niego po raz pierwszy usłyszałem o Obrońcach Świtu. To on kiedyś pokazał mi kuszę, której nigdy przedtem nie widziałem.

     Uścisnęliśmy sobie dłonie.

     - Isran czeka na ciebie w twierdzy – wskazał wspinającą się ścieżkę. – Zgłoś się do niego.

     Nie oznaczało to oczywiście, że jestem oczekiwany. Durak nie miał daru opowiadania i czasami trudno było zrozumieć jego wypowiedzi. Chodziło o to, że każdy kandydat powinien zgłosić się bezpośrednio do Israna. Zanim jednak udałem się w tamtą stronę, z ciekawością rzuciłem okiem na trzymaną w rękach Duraka kuszę. Zauważył to.

     - Masz, wypróbuj ją – zachęcił mnie, podając mi broń. – Musisz się z nią oswoić, jeśli chcesz dołączyć do Obrońców.

     Przyznaję, że byłem bardzo ciekawy, jak ona działa. Była ciężka, choć kiedy Durak pokazał mi, jak składać się do strzału, wydała mi się całkiem poręczna. Ale trudność pojawiła się już na samym początku, bowiem nie miałem pojęcia, jak naciągnąć cięciwę.

     - Tu jest dźwignia – Durak wziął ode mnie kuszę i zademonstrował. – Najpierw odginasz ją do przodu, o tak. Te dwa haki nakładasz na cięciwę. Potem ciągniesz dźwignią aż do tego momentu. To jest orzech, ma tutaj wycięcie. Cięciwa musi trafić w te zaczepy.

     Szczęknął mechanizm i naciągnięta cięciwa zablokowała się w okrągłym elemencie, przymocowanym obrotowo do łoża.

     - Tu nakładasz bełt – załadował broń. – W tym miejscu, żeby bełt znalazł się między tymi zaczepami. A potem przykładasz kolbę do ramienia, celujesz i naciskasz spust.

     W tym momencie nacisnął na metalową dźwignię, schowaną pod łożem i bełt z wielką prędkością wyprysł do przodu, by z głośnym stukiem uderzyć w pień drzewa.

     - Spróbuj sam – podał mi kuszę.

     Nie od razu mi poszło. Okazało się, że aby naciągnąć cięciwę, trzeba niemałej siły. Cofająca się cięciwa sama naszła na zaczepy orzecha, który pod jej naciskiem cofnął się i zablokował. Odhaczyłem cięciwę i zamknąłem dźwignię. Nałożyłem podany mi bełt. Wyglądał jak krótka, masywna strzała, grubości mojego kciuka i o długości nieco większej niż moja dłoń. Przyłożyłem broń do ramienia. Durak poprawił mój chwyt. Wycelowałem w drewniany pniak. Broń była ciężka i trudno było utrzymać ją poziomo w rękach. Nie celowałem więc zbyt długo i nacisnąłem metalową dźwigienkę.

     Rozległ się ów słyszany uprzednio metaliczny trzask, po czym poczułem silne uderzenie kolby w ramię, a potem szarpnięcie w przód, kiedy to kusza o mało nie wyrwała mi się sama z rąk. Stuknięcie grota usłyszałem wyraźnie, ale w pniak nie trafiłem. Bełt poleciał w prawo i utknął w pniu brzozy. Durak zaśmiał się i klepnął mnie w ramię.

     - Robisz ten sam błąd, co wszyscy łucznicy przed tobą – potrząsnął głową. – Tutaj bełt leci prosto. Nie bierz poprawki w prawo.

     No tak, głupiec ze mnie. Przyzwyczajony do celowania z łuku, odruchowo przesunąłem kuszę w prawo od celu. Strzała z łuku bowiem ma zwyczaj wyginać się przy zwalnianiu cięciwy i skręcać w lewo od osi łęczyska. Tutaj jednak łuczysko położone było poziomo, więc bełt leciał prosto.

     Za drugim razem poszło mi lepiej, choć daleko od doskonałości. Zniechęcony, oddałem broń Durakowi.

     - Nauczysz się – pocieszył mnie. – Nikt się mistrzem nie rodzi.

     Pożegnaliśmy go i ruszyliśmy ścieżką w górę, ta skręciła w prawo i zaprowadziła nas pod schody, nad którymi widniała masywna, okuta brama do zamku. Nie zdążyliśmy jednak na nie wejść, bo brama się otworzyła i na schodach pojawił się nieznajomy Breton, może trzydziestoparoletni, może młodszy. Miał na sobie lekką, lamelkową zbroję, jaką widziałem już u Duraka. Spojrzał na nas ciekawie i skinął głową na powitanie.

     - Nowi rekruci?

     Przytaknąłem.

Celann

     Uśmiechnął się, ale odniosłem wrażenie, że to był smutny uśmiech. Podał nam rękę. Miał na imię Celann i już na wstępie poinformował nas, od kogo zależy, czy zostaniemy przyjęci.

     - Isran oceni, czy coś z was będzie.

     Zza otwartych drzwi słychać było podniesione głosy dwu osób. Celann wskazał kciukiem za siebie i zachęcił do wejścia.

     - Śmiało. Znajdziecie go w środku.

     Po czym wolnym krokiem zaczął schodzić.

     - Pracowałeś już kiedyś z Isranem – odważyłem się zapytać.

     Przystanął i odwrócił głowę w moją stronę, ale nie patrzył na mnie, tylko gdzieś w dal.

     - Tak. Dawno temu obaj byliśmy członkami Straży.

     Zwrócił oczy na mnie.

     - Obaj mieliśmy jej serdecznie dość – uśmiechnął się znów. – Mieli wprawdzie szlachetne serca, ale Isran i ja nigdy nie czuliśmy się z nimi dobrze.

     Westchnął ciężko.

     - Odeszliśmy razem – ciągnął. – Ale nasz tandem szybko się rozpadł. Niektóre z jego metod były dla mnie nie do przyjęcia.

     Skinął nam głową i zszedł na ścieżkę, po czym wolnym krokiem zaczął się oddalać. Tknęło mnie złe przeczucie co do Israna. Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do środka. Lydia podążyła za mną.

     Musiałem przystanąć, bowiem słabo oświetloną salę spowijał mrok. Tylko echo upewniało mnie, że jest całkiem spora. Była to zapewne główna sala zamku, na planie koła, a na środku stały dwie osoby i prowadziły rozmowę, niezbyt przyjazną, sądząc po tonie obu głosów. Jednym z nich był łysawy Nord w średnim wieku, z toporem na plecach. W pierwszej chwili wziąłem go za Bretona, bowiem zamiast zaplecionej bródki, jaką często widziałem u Nordów, nosił bokobrody, na bretońską modę. Drugim barczysty, brodaty mężczyzna o śniadej, posępnej twarzy, ciemnym cieniem na głowie, ogolonej na łyso i niezwykle przenikliwym spojrzeniu. W chwili, gdy weszliśmy, mówił właśnie on, a w jego głosie czułem wyrzut.

     - Więc co tu w ogóle robisz, Tolanie?

     Odniosłem wrażenie, że Isran – bo domyśliłem się już, że to on – nie mówi, tylko warczy.

     - Od dawna już nie mam ze Strażą nic wspólnego! – dodał.

     Nord westchnął i opuścił głowę.

     - Wiesz, dlaczego tu jestem – odezwał się cicho. – Straż pada ofiarą nieprzerwanych ataków. Wampiry okazały się znacznie groźniejsze niż przypuszczaliśmy.

     Po tych słowach podniósł wzrok na swego rozmówcę, ale jeśli spodziewał się współczucia, srodze się zawiódł. Przez twarz Israna przebiegł tylko niecierpliwy grymas.

     - A teraz chcesz się schronić pod skrzydłami Obrońców? – spytał, nie próbując bawet ukryć drwiny. – O to chodzi? – Zatoczył ręką wokół. – Pamiętam jak strażniczka Carcette z uporem powtarzała mi, że Twierdza Świtu to rozsypująca się ruina, na którą szkoda marnować środków i ludzi. A teraz, po zadarciu z wampirami, przychodzisz błagać mnie o ochronę?

     Tolan rozłożył ręce w błagalnym geście.

     - Isranie! Carcette nie żyje!

     Widziałem po minie Israna, że ta nowina zaskoczyła go. Otworzył szerzej oczy i znieruchomiał.

     - Komnata Strażników – ciągnął Tolan – wszyscy… Oni wszyscy zginęli.

     Isran powoli wypuścił z siebie powietrze. Widać było, że wiadomość bardzo go przygnębiła. Przez chwilę stał nieruchomo, po czym zrobił krok w stronę Tolana i spojrzał mu prosto w oczy.

     - Miałeś rację, a my byliśmy w błędzie – wyznał Tolan, z bólem w głosie. – Czy ta świadomość ci nie wystarcza?

     Isran westchnął i zamyślony przeciągnął dłonią po swej czarnej brodzie.

     - Tak… cóż – zająknął się, ale jego głos zabrzmiał o wiele łagodniej. – Nie cieszy mnie ten obrót spraw. – Pokręcił głową zasępiony. – Słyszeliście moje ostrzeżenia. Przykro mi, że tak się stało.

     Ostatnie słowa powiedział niemal ciepło, a ja pomyślałem, że chyba jednak nie jest taki zły, jak sobie wyobrażałem. Postąpiłem krok naprzód, jednocześnie wychodząc z cienia. Isran, jakby dopiero teraz mnie zauważył, obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem niespodziewanie jasnych oczu. Jego wzrok przesunął się po moich elfich blachach, elfiej tarczy i szklanym mieczu. Zza pleców wystawały mi ramiona szklanego łuku. Zgadłem, co mu chodzi po głowie. Zapewne wziął mnie za jakiegoś arystokratę, syna bogatego hrabiego, przyzwyczajonego do luksusów i obsesyjnie oddanego sprawie rozsławienia swojego rodowego nazwiska. Zgadłem to, bo jego spojrzenie wcale nie było przychylne.

     - Więc kim ty jesteś? – spytał po chwili. – Czego chcesz? 

     Wymieniłem swoje imię. Chyba nic mu nie powiedziało.

     - Obiło mi się o uszy, że szukasz łowców wampirów – dodałem.

     Jego chmurne spojrzenie nieco się rozjaśniło.

     - Właśnie tak – skinął głową. – Dobrze, że wreszcie się to rozniosło…

     Urwał nagle i zmarszczył brwi.

     - Ale oznacza to – dodał ostrożnie – że wkrótce zorientują się także wampiry.

     - Możliwe, że już wiedzą – odezwała się Lydia, wychodząc z cienia. – Wśród strażników krążą o was plotki.

     Isran obrzucił ją nieufnym spojrzeniem.

     - A ty kim jesteś? – spytał groźnie.

     - Lydia, żona Wulfhere’a. I jego huskarl.

     Uniósł brwi i pokręcił głową z niedowierzaniem. Nic nie powiedział, ale domyśliłem się, że moja ocena spadła jeszcze niżej. Nie dość, że rozpieszczony synalek bogatego szlachcica, to jeszcze podróżuje z osobistym ochroniarzem! Lydia także domyśliła się, co chodzi mu po głowie. Lekki uśmiech przebiegł jej przez usta, ale natychmiast spoważniała.

     - Mój mąż – rzekła z naciskiem – jest Smoczym Dziecięciem.

     Isran spojrzał uważnie najpierw na nią, potem na mnie. Przez chwilę milczał, po czy podszedł do mnie i spojrzał mi prosto w twarz.

     - Smocze Dziecię – odezwał się, przypatrując mi się uważnie. – To taki, co to krzykiem umie zabić?

     - Między innymi – odparłem.

     Pokiwał smętnie głową.

     - Cenna umiejętność – stwierdził, uśmiechając się drwiąco. – Ale przyjmij do wiadomości, że tutaj jest gówno warta!

środa, 12 kwietnia 2023

Rozdział V – Wojny o Eterium

     W gospodzie wynajęliśmy sobie pokój i rzuciliśmy się na łóżko. Nie wiem jak Lydia, ale ja spałem jak kamień – jak zawsze po takiej wyprawie. Wiem, że coś mi się śniło, ale zapamiętałem tylko ostatni sen, który spłynął na mnie nad ranem. Śniło mi się, że spaceruję po nasłonecznionych, trawiastych pagórkach, a wokół mnie rozbrzmiewa piękna muzyka, grana na nieznanym mi instrumencie, brzmiącym trochę jak cymbały, ale bez tego metalicznego pogłosu, inaczej, cieplej. Melodia wydała mi się znajoma i brzmiała upajająco, ale po przebudzeniu późnym rankiem nie umiałem już sobie jej przypomnieć.

     Zerknąłem na Lydię, śpiącą obok. Uśmiechnąłem się pod nosem. Rzadko zdarzało się, żebym obudził się przed nią. Musiała być naprawdę skonana. Uznałem, że skoro ona śpi, to i ja mogę zdrzemnąć się jeszcze trochę i zamknąłem oczy. Przez dłuższy czas wsłuchiwałem się w oddech Lydii, nie mogąc zasnąć, ale wkrótce i ja straciłem kontrolę nad swoimi myślami. Obrazy, które sobie wyobrażałem, zaczęły żyć własnym życiem. Zasnąłem znów.

     Obudziliśmy się późno. Wstaliśmy dopiero tuż przed południem. Gospoda słynęła z rybnych dań. Zjedliśmy więc pyszne śniadanie, w postaci łososia upieczonego w ziołowym sosie. A potem, nad parującymi kubkami – u mnie naparu z palonego zboża i cykorii, u Lydii lokalnej autorskiej mieszanki aromatycznych ziół – zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej.

     - Jesteśmy tak blisko Zimowej Twierdzy – podsunęła Lydia. – Bliżej pewnie nieprędko będziemy. A mnie bardzo ciekawi ten kamień Welkynd. Może któryś z magów z akademii będzie wiedział, co z tym zrobić? Może to coś, co przyda się w walce z wampirami?

      Na wspomnienie akademii zrobiło mi się cieplej na sercu. Obudziła się we mnie tęsknota do przyjaciół i do samego miejsca, z którym wiązało mnie tak wiele miłych wspomnień. Odwiedzić znów moją akademię, spotkać Faraldę, Tolfdira, Brelynę… Czy Arniel Gane, znawca dwemerskiej kultury, będzie coś więcej wiedział również o kulturze ayleidzkiej? Niewykluczone. W końcu, w Cyrodiil stała się ona niejako częścią naszej kultury, a Arniel był przecież Cyrodiilijczykiem i na pewno nieraz miał w rękach kamienie Welkynd. Może w Arcaneum znajdę jakąś księgę? O ile sobie dobrze przypominałem, Urag w swoich zbiorach miał kilka pozycji, poświęconych Ayleidom.

     Potem pomyślałem jednak o Obrońcach Świtu. Czy nie za bardzo zwlekam? Czy mam tyle czasu, aby odwlekać nieuniknione w nieskończoność? Rozum nakazywał, aby udać się do Pękniny i poszukać ich twierdzy, ale serce ciągnęło w przeciwną stronę. W Akademii czułem się jak w rodzinie, zewsząd otoczony przyjaciółmi, podczas gdy tajemniczy Isran, po rozmowie ze Strażnikami Stendarra, jawił się w mojej wyobraźni jako dość nieprzyjemna kreatura. Przez dłuższą chwilę walczyłem sam ze sobą. I, niestety, przegrałem.

     - Też chciałbym odwiedzić Akademię – przyznałem. – Może Urag ma jakąś księgę na temat tych kamieni? Tych i innych.

     - Innych?

     - Ayleidzi używali jeszcze jednego rodzaju kamienia. Nazywał się Varla i jest niezwykle rzadki i o wiele droższy niż Welkynd. Kupowali je najczęściej zamożni magowie, bo tylko ich było na nie stać. Sam widziałem taki kamień tylko jeden raz w życiu, gdy pewien kupiec, znajomy ojca, pokazał nam go w drodze do Cesarskiego Miasta. Miał go tam sprzedać na Tajemnym Uniwersytecie i spodziewał się za niego niezłej sumki, z co najmniej trzema zerami.

     Chwilę pomilczeliśmy, aż Lydia w końcu oznajmiła.

     - Jestem za tym, żeby odwiedzić Zimową Twierdzę.

     Spojrzała na mnie pytająco.

     Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Za mocno mnie tam ciągnęło. Inną przyczyną był fakt, że za dnia mogliśmy stąd dojść tylko tam, albo do Wichrowego Tronu, a to drugie miasto niespecjalnie lubiłem. I wiele osób, dawnych zwolenników Ulfrica, patrzyło tam na nas wilkiem. Nawet w kuźni, gdzie zwykle czuję się jak w domu. Wprawdzie sam kowal nigdy nie powiedział mi niczego przykrego i zdawał się być przyjaźnie nastawiony, ale jego pomocnica nie szczędziła mi pogardliwych słów. Również w pałacu wiele osób odnosiło się do mnie z pogardą. Choć tak szczerze, to bolało mnie to tylko ze strony zarządcy Jorleifa, do którego kiedyś, przy okazji sprawy Rzeźnika, poczułem prawdziwą sympatię.

     Był słoneczny, pogodny dzień, gdy wyszliśmy z gospody i ruszyliśmy na wschód, do Zimowej Twierdzy. Po drodze opowiedziałem Lydii, co mnie bolało w Wichrowym Tronie. O dziwo, szybko znalazła na to lekarstwo, na swój zwyczajny, kobiecy sposób.

     - Bo trzeba kupić tę posiadłość po Rzeźniku!

     Aż przystanąłem.

     - Co?

     Ale ona chwyciła mnie za ramię i pociągnęła za sobą. Ruszyliśmy dalej.

     - Wtedy nie będziemy musieli nocować w gospodzie – odparła. – Będziemy mieli własny dom. Jeśli nie zechcemy, w ogóle nie będziemy widywać się z mieszkańcami. Nie chcą nas, to nie, damy sobie radę bez nich.

     Pokręciłem głową z niedowierzaniem.

     - Naprawdę, chcesz kupić tę posiadłość, po tym wszystkim co tam znaleźliśmy?

     Ze zgrozą wspomniałem walające się po ukrytej komnacie ludzkie szczątki. Ale Lydia tylko wzruszyła ramionami.

     - Tego, co tam znaleźliśmy, dawno już tam nie ma – odrzekła. – Posiadłość wysprzątano, wyszorowano, wykadzono i wystawiono na sprzedaż. Można ją urządzić po swojemu i w ogóle nie będzie przypominać o tamtych strasznych rzeczach. I o ile wiem, wciąż jest na sprzedaż. Pewnie dlatego, że Nordowie w mieście są przesądni i nie chcą tam mieszkać.

     No tak, tego mi jeszcze brakowało. Domu w Wichrowym Tronie!

     Ale w drodze zacząłem myśleć – bo gdy idę, myśli mi się najlepiej. I doszedłem do wniosku, że pomysł wcale nie jest taki głupi. Wichrowy Tron to było jedyne duże miasto, w którym nie mieliśmy jeszcze własnego domu. W Pękninie byliśmy właścicielami Miodowego Zbocza – niedużego, ale uroczego domku na skraju miasta. W Samotni mieliśmy sporą posiadłość Dumna Wieżyca, w samym centrum miasta. W Markarcie mogliśmy się zatrzymać w obszernym, wykutym w skale mieszkaniu, zwanym Dworem Vlindrel. W Hjalmaarch, na wybrzeżu, stała nasza chata, nieduża, ale zamierzaliśmy ją z czasem rozbudować, a w Zimowej Twierdzy mieliśmy wygodne lokum w Akademii. Tylko we Wschodniej Marchii i w Bieli musieliśmy się dekować w gospodach. A przecież po wyprawie na Solstheim byliśmy bogaczami. Było nas stać na kupno i utrzymanie domu w każdym mieście.

     - I na budowę nowych posiadłości – dodała Lydia.

     Teraz już przesadzała.

     - Na co ci tyle posiadłości? – mruknąłem niezadowolony. – Przecież nie możesz być wszędzie. Chcesz zostać obszarnikiem?

     Lydia nie rezygnowała.

     - Ale sam przyznasz, że ten kawałek ziemi w Falkret jest bardzo urokliwy! Miło byłoby mieć tam jakiś dworek. Tę chatkę w Hjalmaarch też przydałoby się rozbudować i urządzić tam swoją bazę. A poza tym, pomyśl sam – coś po nas zostanie. Zawsze powtarzasz, że kochasz tworzyć, a nie niszczyć. Wybudowanie kilku domów to przecież coś pięknego.

     Westchnąłem przeciągle. Tak, miejsce w Falkret było naprawdę ładne, położone nad malowniczym jeziorem Ilinalta, na płytkiej przełęczy. Wystarczająco wysoko, aby widok na okolicę stał się zniewalający. Było stamtąd w miarę blisko do Rzecznej Puszczy, do Falkret też niedaleko. Nic prostszego niż zwerbować kilku rzemieślników i zlecić im postawienie solidnego domu. Zacząłem go sobie wyobrażać. Obszerny, dwupoziomowy, podpiwniczony, okolony tarasami, na których w pogodne dni można siedzieć i popijając piwo, podziwiać okolicę. Tak, przyznaję, urzekła mnie ta wizja. I kosztowało mnie to wiele wysiłku, aby ukryć to przed Lydią. Zresztą, kto ją tam wie, przed nią nic nie udawało mi się ukryć…

     Tymczasem doszliśmy do Fortu Kastav. Pozdrowiliśmy strażników i przeszliśmy mimo. Do Zimowej twierdzy było już blisko. Już niedługo odległy gmach Akademii powinien wyłonić się zza gór. Po pewnym czasie minęliśmy nieczynną kopalnię żelaza, w której strażnicy urządzili sobie stanicę. Strażnik w cesarskiej zbroi uśmiechnął się na nasz widok. Znał nas już, bowiem w przeszłości wiele razy tędy przechodziliśmy. To był ten sam, który swego czasu tak bardzo zdumiał się, gdy ujrzał na mojej piersi Gwiazdę Azury. Nauczony tym doświadczeniem, przestałem nosić ją na piersi i wszyłem ją do wewnętrznej kieszeni plecaka. Nadal spełniała swoją rolę, ale nie była dla nikogo widoczna.

     Wkrótce na drogę padł cień, rzucany przez górskie pasmo, które mieliśmy po lewej ręce. Znak, że słońce niedługo zajdzie. Jednocześnie niebo zabarwiło się na złoto. W tym ujrzeliśmy w oddali most akademicki, błyszczący złotym kolorem zachodzącego słońca. Zabudowań Zimowej Twierdzy wciąż nie widzieliśmy – przysłaniała je mgiełka, a one same także tonęły w cieniu. Ruszyliśmy raźniej i wkrótce znaleźliśmy się w mieście.

     Zanim udaliśmy się do akademii, wstąpiliśmy do sklepu Birny, aby pozbyć się kilku gratów. W niemal w każdym mieście był sklep, handlujący wszystkim. Zwykle sprzedawaliśmy w nich zdobyte kosztowności albo elementy broni i uzbrojenia. A potem już zgodnie ruszyliśmy do akademii.

     Powitanie było bardziej niż serdeczne. Ze wzruszeniem uściskałem Faraldę, Niryę i Arniela. W Komnacie Żywiołów napotkałem Tolfdira, któremu z szacunkiem uściskałem dłoń, a on chwycił czule moje skronie, jak zwykł to robić mój ojciec i… nic nie powiedział, bo za bardzo się wzruszył. Enthir, Brelyna, Onmund, nawet J’Zargo wyraźnie ucieszyli się z mojego przybycia. Jedynie Urag swoim zwyczajem nic po sobie nie pokazał, ale przecież wiedziałem, że również był zadowolony z faktu, że mnie widzi.

     Wieczór poświęciliśmy na odpoczynek i opowieści w gronie przyjaciół, którzy byli bardzo ciekawi naszych przygód na Solstheim. Ale zauważyłem, że o wiele bardziej niż historia Miraaka, poruszyła ich wiadomość o zawarciu znajomości z Nelothem. Podobno wśród magów była to postać na pół legendarna.

     Nazajutrz udaliśmy się do komnaty Arniela. Lydia pokazała mu kamień Welkynd i spytała, co o nim wie. Arniel, tak jak myślałem, wiedział o tych kamieniach całkiem sporo.

     - Wyrabiali je w dawnych czasach Ayleidzi – stwierdził, biorąc emanujący błękitnym światłem kryształ do ręki. – Wykorzystywali w tym celu szklane meteoryty, które idealnie nadawały się do magazynowania magicznej energii. W ayleidzkich pałacach były powszechne, traktowano je jak sprzęty codziennego użytku. Oświetlano nimi też wnętrza, ale tylko te, które nie wymagały jasnego światła. Wiecie, piwnice, korytarze i tym podobne. Nawet bateria takich kamieni jedynie nieznacznie oświetlała pomieszczenie. Jako lamp używali innych kamieni, zwanych Varla, świecących znacznie intensywniejszym blaskiem.

     - Więc służyły jedynie jako ozdobne lampy? – Lydia nie kryła rozczarowania.

     - Ależ skąd – zaprzeczył Arniel. – Były magazynami many. Gdy mag w danej chwili nie potrzebował używać magii, mógł przelać swoją manę w ten kamień. A gdy zaczynało mu jej brakować, mógł ją odzyskać, pobierając ją na powrót.

     - Czyli było to coś w rodzaju magicznego akumulatora? – spytałem.

     - Właśnie tak – Arniel skinął głową. – Ayleidzi potrafili się nimi biegle posługiwać. Niestety, ich tajemnica odeszła razem z nimi.

     - Czyli – spojrzałem na niego pytająco – nikt dziś nie potrafi ich używać?

     Arniel pokręcił głową.

     - Nie w takim stopniu jak oni – odparł. – Potrafimy wprawdzie wydobyć z niego manę, ale kamień ulega wtedy zniszczeniu, podobnie jak klejnot duszy w czasie ładowania zaklętej broni. Nie wiemy też, w jaki sposób przelewali swoją manę do wnętrza kamienia. Nie umiemy ich dziś używać tak sprawnie jak oni. Pewnie dlatego w Cyrodiil używa się tych kamieni głównie jako ozdóbek, oświetlających komnaty.

     - Ale wciąż możemy ich używać do uzupełniania swojej many? – upewniłem się.

     Arniel najpierw skinął głową a potem niepewnie wzruszył ramionami.

     - No owszem, możemy – potwierdził. – Ale po co? Nie mamy ich aż tyle, żeby w każdym pomieszczeniu ustawić ich całą baterię i żeby zawsze były pod ręką. Można nosić przy sobie, ale zważ, że kamień tej wielkości, albo nawet kilka… To dość kłopotliwe, nie uważasz? Mikstury przywracania magii są znacznie praktyczniejsze. Mniejsze, lżejsze, łatwiej ich używać, a skutek jest taki sam. No i wtedy zniszczyłbyś bezpowrotnie piękny artefakt, którego nikt dziś nie potrafi stworzyć. Szkoda by było, niech sobie trwa i świeci – uśmiechnął się. – Przypomina mi rodzinny dom. Też mieliśmy tam taki kamień. Stał zawsze na specjalnie dorobionym postumencie, na półce, pomiędzy księgami.

     Przyznałem mu rację. Tak, magiczne mikstury były wygodniejsze. Ale i tak udałem się potem do Arcaneum, w nadziei, że znajdę tam jakąś księgę, która przybliży mi tajemniczą spuściznę Ayleidów. Niestety, niczego takiego nie znalazłem. Urag miał wprawdzie księgi o dawnych mieszkańcach Cyrodiil, ale nic o wytwarzanych przez nich kamieniach. Stwierdził jednak tajemniczym głosem, że może mieć coś interesującego.

     - Wprawdzie nie o Ayleidach, tylko o Dwemerach – odezwał się, kładąc dłoń na niezbyt grubym tomie, który leżał na jego biurku. – Całkiem nowa pozycja. Ale mówi właśnie o błękitnych, świecących kryształach. To raczej nie przypadek. Kto wie, może Dwemerowie i Ayleidzi wpadli przypadkiem na podobny pomysł?

     Zachęcony przez bibliotekarza, wziąłem księgę do rąk. Tytuł brzmiał „Wojny o eterium”, autorem był jakiś Taron Dreth. Nigdy przedtem nie słyszałem tego nazwiska. Na pierwszej stronie widniała dedykacja.


     Dedykuję Katrii, mojej przyjaciółce i współpracownicy.


     Zabrałem się za lekturę. Początek traktował o upadku Dwemerów, co mnie bardzo zainteresowało, bowiem zniknięcie tak zaawansowanej cywilizacji stanowiło niemałą zagadkę dla dzisiejszych mieszkańców Tamriel. Arniel Gane studiował ten temat od wielu lat i wciąż nie znalazł satysfakcjonującej odpowiedzi.


     Tempo upadku, gdy już nadszedł, było szybkie. W ciągu trzech krótkich lat wielkie krasnoludzkie miasta Skyrim, od Markartu po góry Velothi, padły pod ciosami armii Najwyższego Króla. Miasta, które przez ponad sto lat stawiały niezłomny opór Nordom, popadły w ruinę nagle i bez uprzedzenia…

     Przez stulecia uczeni zdumiewali się nagłym upadkiem dwemerskich państw-miast. Nawet Nordowie zdawali się być zaskoczeni, choć ich kronikarze szybko przypisali sukces wspaniałej taktyce króla Gellira i błogosławieństwu, zesłanym przez Shora.


     Autor jednak był zupełnie innego zdania, w czym skłonny byłem przyznać mu rację. Dwemerów, choć bez wątpienia byli rasą elfów, zwano też czasem krasnoludami, ze względu na swoje upodobania do mieszkania pod ziemią, a także biegłości w obróbce minerałów. Byli zbyt wysoko rozwiniętą cywilizacją, aby półdzicy Nordowie – oczywiście w porównaniu do poziomu Dwemerów – mogli ich tak łatwo pokonać. Przemyślne pułapki i wciąż działające dwemerskie automaty, jakie można było napotkać w starożytnych podziemnych miastach, dowodziły czegoś wręcz przeciwnego. Przyczyna musiała być inna, co też autor potwierdził na kilku następnych stronach.


     Moje badania dowodzą jednak zupełnie innej przyczyny. W czasach przed upadkiem krasnoludzkie miasta w Skyrim zostały zdziesiątkowane przez wewnętrzne spory i walki o zdumiewającą rzecz: eterium.


     Eterium… Nic mi to słowo nie mówiło, ale przypuszczałem, że to jakiś minerał. Dalsze karty księgi potwierdziły moje przypuszczenia.


     Współcześni uczeni wiedzą, że eterium było rzadkim, świetlistym, niebieskim kryształem, jaki można znaleźć w niektórych dwemerskich ruinach. Większość uważa je za nie więcej niż ciekawostkę, ponieważ okazało się, że nie da się go obrabiać – choć ma silną aurę magiczną, jest alchemicznie obojętny, a żaden znany proces nie prowadzi do jego zaklęcia, stopnienia, uformowania, złączenia, bądź rozpadu.


     Tak, to jako żywo przypominało kamień Welkynd. Ale czy to było to samo? Ayleidzi, jeśli wierzyć podaniom, do wytwarzania swoich artefaktów używali szklistych meteorytów, podczas gdy następne karty księgi sugerowały, że eterium było minerałem kopalnianym. Czy to możliwe, że meteoryty wbijały się tak głęboko w ziemię i występowały masowo, w podziemnych pokładach?


     Dla krasnoludów takie problemy były, oczywiście, jedynie wyzwaniem. W latach po panowaniu króla Haralda, Dwemerowie odkryli w swych najgłębszych kopalniach duże złoża eterium. Sojusz czterech miast, któremu przewodziło Akrnghtamz, wielkie centrum nauki na południowym Pograniczu, powstał, by nadzorować wydobycie, przetwarzanie i badanie kryształów. Zbudowano też „Kuźnię Eterium”, której zadaniem było przetapianie go w ściśle określonych warunkach.

     Jeśli wierzyć inskrypcjom, które odkryłem, rezultaty były naprawdę spektakularne. Przedmioty wywarzane przez Kuźnię były artefaktami o ogromnej mocy, zaraz po stworzeniu obdarzonymi potężnymi zaklęciami. Krasnoludzki sojusz rozpadł się niemal natychmiast, gdyż każde z czterech miast próbowało przejąć Kuźnię, a do walki o nią włączyli się też ich rywale.


     Tu przerwałem lekturę, bowiem zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Kuźnia Eterium pobudziła moją wyobraźnię. Moja imaginacja pokazała mi ją jako wielki, złocisty kocioł, otoczony złocistymi rurkami, dmuchającymi parą. Choć, oczywiście, nie miałem pojęcia jak ona wyglądała w rzeczywistości, Jednocześnie naszła mnie refleksja. Wojna domowa, wewnętrzne spory, agresywna rywalizacja – te przywary naszego gatunku niejedną już cywilizację pogrzebały w gruzach. Tak, to wszystko brzmiało wiarygodnie. Autor był najwyraźniej tego samego zdania.


     Możemy tylko spekulować – najpewniej żadnemu z nich się to nie udało. Dziesięciolecia starć jedynie je osłabiły, co pozwoliło królowi Gellirowi na podboje. I choć Dwemerowie w kolejnym stuleciu odzyskali większość swoich ziem, nie ma żadnego dowodu na to, że wznowili badania nad eterium. Koszty były najpewniej zbyt wielkie.


     Ostatnie karty naprawdę mnie zainteresowały. Obudził się we mnie odkrywca. 


     W Skyrim nie odnaleziono jednak nic, co przypominałoby opisaną w inskrypcjach Kuźnię Eterium. Możliwe, że została ona dawno temu zniszczona przez nordyckich najeźdźców lub samych Dwemerów. Możliwe również, że, podobnie jak sekrety samego eterium, nadal czeka ona na odkrycie.


     Kuźnia Eterium! Ech, gdyby znaleźć taki artefakt! Wiedziałem, że moje dawniejsze działania w akademii związane z Okiem Magnusa, bardzo jej pomogły, ale było to raczej jej ratowaniem przed upadkiem. Dotąd nie udało mi się zrobić niczego, co stanowiłoby jakiś istotny wkład w największy jej skarb: wiedzę.

     Zapisałem sobie nazwę owego miasta. Zamyślony, powróciłem do swej komnaty.