środa, 12 kwietnia 2023

Rozdział V – Wojny o Eterium

     W gospodzie wynajęliśmy sobie pokój i rzuciliśmy się na łóżko. Nie wiem jak Lydia, ale ja spałem jak kamień – jak zawsze po takiej wyprawie. Wiem, że coś mi się śniło, ale zapamiętałem tylko ostatni sen, który spłynął na mnie nad ranem. Śniło mi się, że spaceruję po nasłonecznionych, trawiastych pagórkach, a wokół mnie rozbrzmiewa piękna muzyka, grana na nieznanym mi instrumencie, brzmiącym trochę jak cymbały, ale bez tego metalicznego pogłosu, inaczej, cieplej. Melodia wydała mi się znajoma i brzmiała upajająco, ale po przebudzeniu późnym rankiem nie umiałem już sobie jej przypomnieć.

     Zerknąłem na Lydię, śpiącą obok. Uśmiechnąłem się pod nosem. Rzadko zdarzało się, żebym obudził się przed nią. Musiała być naprawdę skonana. Uznałem, że skoro ona śpi, to i ja mogę zdrzemnąć się jeszcze trochę i zamknąłem oczy. Przez dłuższy czas wsłuchiwałem się w oddech Lydii, nie mogąc zasnąć, ale wkrótce i ja straciłem kontrolę nad swoimi myślami. Obrazy, które sobie wyobrażałem, zaczęły żyć własnym życiem. Zasnąłem znów.

     Obudziliśmy się późno. Wstaliśmy dopiero tuż przed południem. Gospoda słynęła z rybnych dań. Zjedliśmy więc pyszne śniadanie, w postaci łososia upieczonego w ziołowym sosie. A potem, nad parującymi kubkami – u mnie naparu z palonego zboża i cykorii, u Lydii lokalnej autorskiej mieszanki aromatycznych ziół – zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej.

     - Jesteśmy tak blisko Zimowej Twierdzy – podsunęła Lydia. – Bliżej pewnie nieprędko będziemy. A mnie bardzo ciekawi ten kamień Welkynd. Może któryś z magów z akademii będzie wiedział, co z tym zrobić? Może to coś, co przyda się w walce z wampirami?

      Na wspomnienie akademii zrobiło mi się cieplej na sercu. Obudziła się we mnie tęsknota do przyjaciół i do samego miejsca, z którym wiązało mnie tak wiele miłych wspomnień. Odwiedzić znów moją akademię, spotkać Faraldę, Tolfdira, Brelynę… Czy Arniel Gane, znawca dwemerskiej kultury, będzie coś więcej wiedział również o kulturze ayleidzkiej? Niewykluczone. W końcu, w Cyrodiil stała się ona niejako częścią naszej kultury, a Arniel był przecież Cyrodiilijczykiem i na pewno nieraz miał w rękach kamienie Welkynd. Może w Arcaneum znajdę jakąś księgę? O ile sobie dobrze przypominałem, Urag w swoich zbiorach miał kilka pozycji, poświęconych Ayleidom.

     Potem pomyślałem jednak o Obrońcach Świtu. Czy nie za bardzo zwlekam? Czy mam tyle czasu, aby odwlekać nieuniknione w nieskończoność? Rozum nakazywał, aby udać się do Pękniny i poszukać ich twierdzy, ale serce ciągnęło w przeciwną stronę. W Akademii czułem się jak w rodzinie, zewsząd otoczony przyjaciółmi, podczas gdy tajemniczy Isran, po rozmowie ze Strażnikami Stendarra, jawił się w mojej wyobraźni jako dość nieprzyjemna kreatura. Przez dłuższą chwilę walczyłem sam ze sobą. I, niestety, przegrałem.

     - Też chciałbym odwiedzić Akademię – przyznałem. – Może Urag ma jakąś księgę na temat tych kamieni? Tych i innych.

     - Innych?

     - Ayleidzi używali jeszcze jednego rodzaju kamienia. Nazywał się Varla i jest niezwykle rzadki i o wiele droższy niż Welkynd. Kupowali je najczęściej zamożni magowie, bo tylko ich było na nie stać. Sam widziałem taki kamień tylko jeden raz w życiu, gdy pewien kupiec, znajomy ojca, pokazał nam go w drodze do Cesarskiego Miasta. Miał go tam sprzedać na Tajemnym Uniwersytecie i spodziewał się za niego niezłej sumki, z co najmniej trzema zerami.

     Chwilę pomilczeliśmy, aż Lydia w końcu oznajmiła.

     - Jestem za tym, żeby odwiedzić Zimową Twierdzę.

     Spojrzała na mnie pytająco.

     Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Za mocno mnie tam ciągnęło. Inną przyczyną był fakt, że za dnia mogliśmy stąd dojść tylko tam, albo do Wichrowego Tronu, a to drugie miasto niespecjalnie lubiłem. I wiele osób, dawnych zwolenników Ulfrica, patrzyło tam na nas wilkiem. Nawet w kuźni, gdzie zwykle czuję się jak w domu. Wprawdzie sam kowal nigdy nie powiedział mi niczego przykrego i zdawał się być przyjaźnie nastawiony, ale jego pomocnica nie szczędziła mi pogardliwych słów. Również w pałacu wiele osób odnosiło się do mnie z pogardą. Choć tak szczerze, to bolało mnie to tylko ze strony zarządcy Jorleifa, do którego kiedyś, przy okazji sprawy Rzeźnika, poczułem prawdziwą sympatię.

     Był słoneczny, pogodny dzień, gdy wyszliśmy z gospody i ruszyliśmy na wschód, do Zimowej Twierdzy. Po drodze opowiedziałem Lydii, co mnie bolało w Wichrowym Tronie. O dziwo, szybko znalazła na to lekarstwo, na swój zwyczajny, kobiecy sposób.

     - Bo trzeba kupić tę posiadłość po Rzeźniku!

     Aż przystanąłem.

     - Co?

     Ale ona chwyciła mnie za ramię i pociągnęła za sobą. Ruszyliśmy dalej.

     - Wtedy nie będziemy musieli nocować w gospodzie – odparła. – Będziemy mieli własny dom. Jeśli nie zechcemy, w ogóle nie będziemy widywać się z mieszkańcami. Nie chcą nas, to nie, damy sobie radę bez nich.

     Pokręciłem głową z niedowierzaniem.

     - Naprawdę, chcesz kupić tę posiadłość, po tym wszystkim co tam znaleźliśmy?

     Ze zgrozą wspomniałem walające się po ukrytej komnacie ludzkie szczątki. Ale Lydia tylko wzruszyła ramionami.

     - Tego, co tam znaleźliśmy, dawno już tam nie ma – odrzekła. – Posiadłość wysprzątano, wyszorowano, wykadzono i wystawiono na sprzedaż. Można ją urządzić po swojemu i w ogóle nie będzie przypominać o tamtych strasznych rzeczach. I o ile wiem, wciąż jest na sprzedaż. Pewnie dlatego, że Nordowie w mieście są przesądni i nie chcą tam mieszkać.

     No tak, tego mi jeszcze brakowało. Domu w Wichrowym Tronie!

     Ale w drodze zacząłem myśleć – bo gdy idę, myśli mi się najlepiej. I doszedłem do wniosku, że pomysł wcale nie jest taki głupi. Wichrowy Tron to było jedyne duże miasto, w którym nie mieliśmy jeszcze własnego domu. W Pękninie byliśmy właścicielami Miodowego Zbocza – niedużego, ale uroczego domku na skraju miasta. W Samotni mieliśmy sporą posiadłość Dumna Wieżyca, w samym centrum miasta. W Markarcie mogliśmy się zatrzymać w obszernym, wykutym w skale mieszkaniu, zwanym Dworem Vlindrel. W Hjalmaarch, na wybrzeżu, stała nasza chata, nieduża, ale zamierzaliśmy ją z czasem rozbudować, a w Zimowej Twierdzy mieliśmy wygodne lokum w Akademii. Tylko we Wschodniej Marchii i w Bieli musieliśmy się dekować w gospodach. A przecież po wyprawie na Solstheim byliśmy bogaczami. Było nas stać na kupno i utrzymanie domu w każdym mieście.

     - I na budowę nowych posiadłości – dodała Lydia.

     Teraz już przesadzała.

     - Na co ci tyle posiadłości? – mruknąłem niezadowolony. – Przecież nie możesz być wszędzie. Chcesz zostać obszarnikiem?

     Lydia nie rezygnowała.

     - Ale sam przyznasz, że ten kawałek ziemi w Falkret jest bardzo urokliwy! Miło byłoby mieć tam jakiś dworek. Tę chatkę w Hjalmaarch też przydałoby się rozbudować i urządzić tam swoją bazę. A poza tym, pomyśl sam – coś po nas zostanie. Zawsze powtarzasz, że kochasz tworzyć, a nie niszczyć. Wybudowanie kilku domów to przecież coś pięknego.

     Westchnąłem przeciągle. Tak, miejsce w Falkret było naprawdę ładne, położone nad malowniczym jeziorem Ilinalta, na płytkiej przełęczy. Wystarczająco wysoko, aby widok na okolicę stał się zniewalający. Było stamtąd w miarę blisko do Rzecznej Puszczy, do Falkret też niedaleko. Nic prostszego niż zwerbować kilku rzemieślników i zlecić im postawienie solidnego domu. Zacząłem go sobie wyobrażać. Obszerny, dwupoziomowy, podpiwniczony, okolony tarasami, na których w pogodne dni można siedzieć i popijając piwo, podziwiać okolicę. Tak, przyznaję, urzekła mnie ta wizja. I kosztowało mnie to wiele wysiłku, aby ukryć to przed Lydią. Zresztą, kto ją tam wie, przed nią nic nie udawało mi się ukryć…

     Tymczasem doszliśmy do Fortu Kastav. Pozdrowiliśmy strażników i przeszliśmy mimo. Do Zimowej twierdzy było już blisko. Już niedługo odległy gmach Akademii powinien wyłonić się zza gór. Po pewnym czasie minęliśmy nieczynną kopalnię żelaza, w której strażnicy urządzili sobie stanicę. Strażnik w cesarskiej zbroi uśmiechnął się na nasz widok. Znał nas już, bowiem w przeszłości wiele razy tędy przechodziliśmy. To był ten sam, który swego czasu tak bardzo zdumiał się, gdy ujrzał na mojej piersi Gwiazdę Azury. Nauczony tym doświadczeniem, przestałem nosić ją na piersi i wszyłem ją do wewnętrznej kieszeni plecaka. Nadal spełniała swoją rolę, ale nie była dla nikogo widoczna.

     Wkrótce na drogę padł cień, rzucany przez górskie pasmo, które mieliśmy po lewej ręce. Znak, że słońce niedługo zajdzie. Jednocześnie niebo zabarwiło się na złoto. W tym ujrzeliśmy w oddali most akademicki, błyszczący złotym kolorem zachodzącego słońca. Zabudowań Zimowej Twierdzy wciąż nie widzieliśmy – przysłaniała je mgiełka, a one same także tonęły w cieniu. Ruszyliśmy raźniej i wkrótce znaleźliśmy się w mieście.

     Zanim udaliśmy się do akademii, wstąpiliśmy do sklepu Birny, aby pozbyć się kilku gratów. W niemal w każdym mieście był sklep, handlujący wszystkim. Zwykle sprzedawaliśmy w nich zdobyte kosztowności albo elementy broni i uzbrojenia. A potem już zgodnie ruszyliśmy do akademii.

     Powitanie było bardziej niż serdeczne. Ze wzruszeniem uściskałem Faraldę, Niryę i Arniela. W Komnacie Żywiołów napotkałem Tolfdira, któremu z szacunkiem uściskałem dłoń, a on chwycił czule moje skronie, jak zwykł to robić mój ojciec i… nic nie powiedział, bo za bardzo się wzruszył. Enthir, Brelyna, Onmund, nawet J’Zargo wyraźnie ucieszyli się z mojego przybycia. Jedynie Urag swoim zwyczajem nic po sobie nie pokazał, ale przecież wiedziałem, że również był zadowolony z faktu, że mnie widzi.

     Wieczór poświęciliśmy na odpoczynek i opowieści w gronie przyjaciół, którzy byli bardzo ciekawi naszych przygód na Solstheim. Ale zauważyłem, że o wiele bardziej niż historia Miraaka, poruszyła ich wiadomość o zawarciu znajomości z Nelothem. Podobno wśród magów była to postać na pół legendarna.

     Nazajutrz udaliśmy się do komnaty Arniela. Lydia pokazała mu kamień Welkynd i spytała, co o nim wie. Arniel, tak jak myślałem, wiedział o tych kamieniach całkiem sporo.

     - Wyrabiali je w dawnych czasach Ayleidzi – stwierdził, biorąc emanujący błękitnym światłem kryształ do ręki. – Wykorzystywali w tym celu szklane meteoryty, które idealnie nadawały się do magazynowania magicznej energii. W ayleidzkich pałacach były powszechne, traktowano je jak sprzęty codziennego użytku. Oświetlano nimi też wnętrza, ale tylko te, które nie wymagały jasnego światła. Wiecie, piwnice, korytarze i tym podobne. Nawet bateria takich kamieni jedynie nieznacznie oświetlała pomieszczenie. Jako lamp używali innych kamieni, zwanych Varla, świecących znacznie intensywniejszym blaskiem.

     - Więc służyły jedynie jako ozdobne lampy? – Lydia nie kryła rozczarowania.

     - Ależ skąd – zaprzeczył Arniel. – Były magazynami many. Gdy mag w danej chwili nie potrzebował używać magii, mógł przelać swoją manę w ten kamień. A gdy zaczynało mu jej brakować, mógł ją odzyskać, pobierając ją na powrót.

     - Czyli było to coś w rodzaju magicznego akumulatora? – spytałem.

     - Właśnie tak – Arniel skinął głową. – Ayleidzi potrafili się nimi biegle posługiwać. Niestety, ich tajemnica odeszła razem z nimi.

     - Czyli – spojrzałem na niego pytająco – nikt dziś nie potrafi ich używać?

     Arniel pokręcił głową.

     - Nie w takim stopniu jak oni – odparł. – Potrafimy wprawdzie wydobyć z niego manę, ale kamień ulega wtedy zniszczeniu, podobnie jak klejnot duszy w czasie ładowania zaklętej broni. Nie wiemy też, w jaki sposób przelewali swoją manę do wnętrza kamienia. Nie umiemy ich dziś używać tak sprawnie jak oni. Pewnie dlatego w Cyrodiil używa się tych kamieni głównie jako ozdóbek, oświetlających komnaty.

     - Ale wciąż możemy ich używać do uzupełniania swojej many? – upewniłem się.

     Arniel najpierw skinął głową a potem niepewnie wzruszył ramionami.

     - No owszem, możemy – potwierdził. – Ale po co? Nie mamy ich aż tyle, żeby w każdym pomieszczeniu ustawić ich całą baterię i żeby zawsze były pod ręką. Można nosić przy sobie, ale zważ, że kamień tej wielkości, albo nawet kilka… To dość kłopotliwe, nie uważasz? Mikstury przywracania magii są znacznie praktyczniejsze. Mniejsze, lżejsze, łatwiej ich używać, a skutek jest taki sam. No i wtedy zniszczyłbyś bezpowrotnie piękny artefakt, którego nikt dziś nie potrafi stworzyć. Szkoda by było, niech sobie trwa i świeci – uśmiechnął się. – Przypomina mi rodzinny dom. Też mieliśmy tam taki kamień. Stał zawsze na specjalnie dorobionym postumencie, na półce, pomiędzy księgami.

     Przyznałem mu rację. Tak, magiczne mikstury były wygodniejsze. Ale i tak udałem się potem do Arcaneum, w nadziei, że znajdę tam jakąś księgę, która przybliży mi tajemniczą spuściznę Ayleidów. Niestety, niczego takiego nie znalazłem. Urag miał wprawdzie księgi o dawnych mieszkańcach Cyrodiil, ale nic o wytwarzanych przez nich kamieniach. Stwierdził jednak tajemniczym głosem, że może mieć coś interesującego.

     - Wprawdzie nie o Ayleidach, tylko o Dwemerach – odezwał się, kładąc dłoń na niezbyt grubym tomie, który leżał na jego biurku. – Całkiem nowa pozycja. Ale mówi właśnie o błękitnych, świecących kryształach. To raczej nie przypadek. Kto wie, może Dwemerowie i Ayleidzi wpadli przypadkiem na podobny pomysł?

     Zachęcony przez bibliotekarza, wziąłem księgę do rąk. Tytuł brzmiał „Wojny o eterium”, autorem był jakiś Taron Dreth. Nigdy przedtem nie słyszałem tego nazwiska. Na pierwszej stronie widniała dedykacja.


     Dedykuję Katrii, mojej przyjaciółce i współpracownicy.


     Zabrałem się za lekturę. Początek traktował o upadku Dwemerów, co mnie bardzo zainteresowało, bowiem zniknięcie tak zaawansowanej cywilizacji stanowiło niemałą zagadkę dla dzisiejszych mieszkańców Tamriel. Arniel Gane studiował ten temat od wielu lat i wciąż nie znalazł satysfakcjonującej odpowiedzi.


     Tempo upadku, gdy już nadszedł, było szybkie. W ciągu trzech krótkich lat wielkie krasnoludzkie miasta Skyrim, od Markartu po góry Velothi, padły pod ciosami armii Najwyższego Króla. Miasta, które przez ponad sto lat stawiały niezłomny opór Nordom, popadły w ruinę nagle i bez uprzedzenia…

     Przez stulecia uczeni zdumiewali się nagłym upadkiem dwemerskich państw-miast. Nawet Nordowie zdawali się być zaskoczeni, choć ich kronikarze szybko przypisali sukces wspaniałej taktyce króla Gellira i błogosławieństwu, zesłanym przez Shora.


     Autor jednak był zupełnie innego zdania, w czym skłonny byłem przyznać mu rację. Dwemerów, choć bez wątpienia byli rasą elfów, zwano też czasem krasnoludami, ze względu na swoje upodobania do mieszkania pod ziemią, a także biegłości w obróbce minerałów. Byli zbyt wysoko rozwiniętą cywilizacją, aby półdzicy Nordowie – oczywiście w porównaniu do poziomu Dwemerów – mogli ich tak łatwo pokonać. Przemyślne pułapki i wciąż działające dwemerskie automaty, jakie można było napotkać w starożytnych podziemnych miastach, dowodziły czegoś wręcz przeciwnego. Przyczyna musiała być inna, co też autor potwierdził na kilku następnych stronach.


     Moje badania dowodzą jednak zupełnie innej przyczyny. W czasach przed upadkiem krasnoludzkie miasta w Skyrim zostały zdziesiątkowane przez wewnętrzne spory i walki o zdumiewającą rzecz: eterium.


     Eterium… Nic mi to słowo nie mówiło, ale przypuszczałem, że to jakiś minerał. Dalsze karty księgi potwierdziły moje przypuszczenia.


     Współcześni uczeni wiedzą, że eterium było rzadkim, świetlistym, niebieskim kryształem, jaki można znaleźć w niektórych dwemerskich ruinach. Większość uważa je za nie więcej niż ciekawostkę, ponieważ okazało się, że nie da się go obrabiać – choć ma silną aurę magiczną, jest alchemicznie obojętny, a żaden znany proces nie prowadzi do jego zaklęcia, stopnienia, uformowania, złączenia, bądź rozpadu.


     Tak, to jako żywo przypominało kamień Welkynd. Ale czy to było to samo? Ayleidzi, jeśli wierzyć podaniom, do wytwarzania swoich artefaktów używali szklistych meteorytów, podczas gdy następne karty księgi sugerowały, że eterium było minerałem kopalnianym. Czy to możliwe, że meteoryty wbijały się tak głęboko w ziemię i występowały masowo, w podziemnych pokładach?


     Dla krasnoludów takie problemy były, oczywiście, jedynie wyzwaniem. W latach po panowaniu króla Haralda, Dwemerowie odkryli w swych najgłębszych kopalniach duże złoża eterium. Sojusz czterech miast, któremu przewodziło Akrnghtamz, wielkie centrum nauki na południowym Pograniczu, powstał, by nadzorować wydobycie, przetwarzanie i badanie kryształów. Zbudowano też „Kuźnię Eterium”, której zadaniem było przetapianie go w ściśle określonych warunkach.

     Jeśli wierzyć inskrypcjom, które odkryłem, rezultaty były naprawdę spektakularne. Przedmioty wywarzane przez Kuźnię były artefaktami o ogromnej mocy, zaraz po stworzeniu obdarzonymi potężnymi zaklęciami. Krasnoludzki sojusz rozpadł się niemal natychmiast, gdyż każde z czterech miast próbowało przejąć Kuźnię, a do walki o nią włączyli się też ich rywale.


     Tu przerwałem lekturę, bowiem zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Kuźnia Eterium pobudziła moją wyobraźnię. Moja imaginacja pokazała mi ją jako wielki, złocisty kocioł, otoczony złocistymi rurkami, dmuchającymi parą. Choć, oczywiście, nie miałem pojęcia jak ona wyglądała w rzeczywistości, Jednocześnie naszła mnie refleksja. Wojna domowa, wewnętrzne spory, agresywna rywalizacja – te przywary naszego gatunku niejedną już cywilizację pogrzebały w gruzach. Tak, to wszystko brzmiało wiarygodnie. Autor był najwyraźniej tego samego zdania.


     Możemy tylko spekulować – najpewniej żadnemu z nich się to nie udało. Dziesięciolecia starć jedynie je osłabiły, co pozwoliło królowi Gellirowi na podboje. I choć Dwemerowie w kolejnym stuleciu odzyskali większość swoich ziem, nie ma żadnego dowodu na to, że wznowili badania nad eterium. Koszty były najpewniej zbyt wielkie.


     Ostatnie karty naprawdę mnie zainteresowały. Obudził się we mnie odkrywca. 


     W Skyrim nie odnaleziono jednak nic, co przypominałoby opisaną w inskrypcjach Kuźnię Eterium. Możliwe, że została ona dawno temu zniszczona przez nordyckich najeźdźców lub samych Dwemerów. Możliwe również, że, podobnie jak sekrety samego eterium, nadal czeka ona na odkrycie.


     Kuźnia Eterium! Ech, gdyby znaleźć taki artefakt! Wiedziałem, że moje dawniejsze działania w akademii związane z Okiem Magnusa, bardzo jej pomogły, ale było to raczej jej ratowaniem przed upadkiem. Dotąd nie udało mi się zrobić niczego, co stanowiłoby jakiś istotny wkład w największy jej skarb: wiedzę.

     Zapisałem sobie nazwę owego miasta. Zamyślony, powróciłem do swej komnaty.


6 komentarzy:

  1. Dzięki za kolejny epizod, trzymam kciuki za odkrycie tajemnicy tego eterium.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę się zdecydować - iść tam teraz, czy później?

      Usuń
  2. Mnie też się dobrze mysli jak idę. ;) Ale najlepsze pomysły przychodzą mi na mysl nad ranem. ;)
    Dzieki za kolejny odcinek. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie świetnie myśli się jak idę, ale źle mi się wtedy pisze, więc nie zapisuję tego, co wymyślę - i niemal zawsze zapominam.

      Usuń
  3. Nie miałabym nic przeciw temu, by w kilku miejscach w Europie mieć własny dom zamiast tułać się po hotelach. Pasowała by mi Wenecja, Południowa Skania , Sztokholm, Rugia. Kopalnia meteorytów - nie tak bardzo nierealne jakby się wydawało. Chodzenie i intensywne myślenie- czasem to niebezpieczne- mnie się najlepiej myśli przed zaśnięciem. Czekam na c.d.
    anabell

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, ale aby mieć te domy, trzeba zabić kilkadziesiąt smoków i kilkuset zbójów.

      Usuń