piątek, 8 listopada 2019

Rozdział XXXVI – Dom

     Smak domu poczuliśmy wcześniej, niż nam się wydawało. Gdy droga minęła malownicze pojezierze, zaczęła piąć się w górę. Konie, hodowane do galopowania po w miarę równym terenie, teraz musiały iść stępa. O tym, by przed zmrokiem dojść do mej rodzinnej wioski, nie było mowy. Zaczynało się ściemniać, a nas na dodatek otoczył gęsty las. Nie martwiło mnie to. Ten szlak dobrze znałem i wiedziałem, że jeszcze trochę i naszym oczom ukarze się gospoda starego Gajusa, w której nieraz w przeszłości nocowałem, podczas podróży z ojcem. Czasem dlatego, że nie zdążyliśmy przed zmrokiem, a często dlatego, że GajusFalano był z moim ojcem zaprzyjaźniony, jeszcze z czasów służby w Cesarskim Legionie.Zawsze cieszyłem się na tę ewentualność. Ja bowiem przyjaźniłem się z jego średnim synem, Pliniusem.

     Takoż i wkrótce jej znajome światła wyłoniły się zza ściany lasu. Chłopiec stajenny, jakiś nowy, bo nigdy przedtem go tu nie widziałem, wybiegł nam na spotkanie, gdy tylko skręciliśmy z traktu w stronę wyszynku. Powitał nas z takim przesadnym szacunkiem, że aż się roześmiałem. Dostał ode mnie kilka monet nie tyle za usługę, której jeszcze nie zdążył wykonać, co za poprawę humoru. Powierzyliśmy mu nasze wierzchowce i weszliśmy do gospody.

     Trochę się zmieniła od czasu, gdy byłem tu po raz ostatni. Na lepsze. Stare meble odnowiono, przeszlifowano i pociągnięto jakimś przyciemniającym środkiem konserwującym. Sufit za to pobielono i zamiast jednej, wisiały tu teraz dwie duże, wieloramienne lampy, z oliwnymi kagańcami, wykonanymi z oszlifowanych na cienko kozich rogów. Choćby po tym można było poznać, że zbliżamy się do północnych krańców Cyrodiil. Lampy z kozich rogów były typowym elementem norskiego folkloru. W Cyrodiil powszechnie używano świec. To Nordowie mieli zwyczaj czyszczenia w mrowisku pustych, kozich rogów, a potem szlifowania ich nasad w taki sposób, że stawały się w tych miejscach cienkie i przezroczyste. Dzięki temu światło rozchodziło się z nich nawet wtedy, gdy oliwy było w nich niewiele i płomyk zanurzał się wewnątrz rogu.

     Lada też wyglądała inaczej, porządniej. Wyszorowana do białego drewna, a wszystkie sprzęty poustawiane w jednym miejscu na boku i porządnie wyczyszczone. No i za ladą, zamiast starego Gajusa, stała młoda kobieta o miłej powierzchowności i spojrzeniu, znamionującym silną osobowość. A wiedziałem dobrze, że potrafi być silna i władcza, gdy tylko na nią spojrzałem.

     - Aurelia – bąknąłem zdumiony.

     Spojrzała na mnie zdziwiona. Nie poznała mnie. A powinna, bo kiedyś wiele nas łączyło. Zamiast pomagać w domu mamie i stroić się przed zwierciadłem, jak inne dziewczęta w jej wieku, ona wolała razem z nami, chłopcami, polować na króliki, łowić ryby w jeziorze i siłować się na rękę. To z nią przeżyłem pierwsze miłosne uniesienie, gdy pewnego wieczoru nad jeziorem, podziwiając odbijającą się w wodzie pełnię księżyca, objęliśmy się u utonęliśmy w gorącym pocałunku. To jej szeptałem swego czasu niby moje wiersze, mając złudną nadzieję, że nigdy się nie dowie, kto naprawdę jest ich autorem. A przecież i ona znała Eanora…

     Jak to w życiu bywa, z naszych młodzieńczych miłostek nic nie wyszło, ale drżące wspomnienie delikatnego erotyzmu pozostało.

     Zdjąłem hełm. Aurelia uniosła kształtne brwi i otworzyła szeroko swoje brązowe oczy, w które kiedyś tak chciwie się wpatrywałem.

     - Wulf?

     Zmierzyła mnie wzrokiem, nieco onieśmielonym.

     - Wyglądasz jak jakiś elfi generał – szepnęła. – Skąd masz tę zbroję? I szklany miecz… Przecież to musiało kosztować majątek.

     Podszedłem do lady i z radością ścisnąłem jej dłoń.

     - Nie generał – uśmiechnąłem się. – Tak wysoko nie zaszedłem. I już nie zajdę, bo wystąpiłem z Legionu. A zbroja zdobyta, jak większość mojego majątku.

     Wzrok Aurelii padł na stojącą za mną Lydię.

     - A to kto? – spytała.

     Lydia uśmiechnęła się przyjaźnie i wyciągnęła do niej rękę.

     - Lydia z Wietrznego Domku – przedstawiła się. – Ze Skyrim.

     - Adiutant, czy małżonka? – spytała jeszcze Aurelia niepewnym głosem.

     - Kiedyś jedno, potem drugie – roześmiałem się, obejmując czule swoją żonę. – Kiedyś była moim huskarlem, a teraz ja trafiłem pod jej komendę.

     Zignorowałem kuksańca.

     - Ale powiedz teraz, co ty tutaj robisz? – spytałem z ciekawością. – Byłem pewien że w końcu zaciągniesz się do Legionu, jak zawsze chciałaś.

     - Jakoś mi przeszło – skrzywiła usta. – A potem stary Gajus zachorował i Plinius potrzebował pomocy w gospodzie. Zgodziłam się. I tak już zostało. Pobraliśmy się  w końcu – opuściła skromnie oczy.

     Lydia pospieszyła z gratulacjami, a ja pokręciłem głową ze zdziwieniem. Plinius był jednym z nas. Od dawna wiedział, że zostanie szynkarzem, jak jego ojciec. Rzadko się z nami widywał, bo raz, że do naszej wioski miał dość daleko, a dwa, że często musiał pomagać ojcu. Aurelia podobała mu się zawsze, on jej również. Wiedziałem, że mają się ku sobie, ale nie sądziłem, że tak niespokojny duch jak Aurelia da się usidlić na dobre.

     - A Plinius gdzie?

     - Zmienił mnie przy kołysce – odparła, rumieniąc się mimo woli. – Kocham naszego synka jak nic na świecie, ale czasem muszę od niego odpocząć, choć na chwilę.

     Roześmialiśmy się całą trójką.

     Aurelia zaprosiła nas do stołu i postawiła przed nami dzban piwa. Zakrzątnęła się przy kuchni, przyrządzając nam kolację. Zadziwiła mnie po raz kolejny, bo za czasów naszej znajomości nie zdradzała wielkiego talentu w tej dziedzinie. Tymczasem polewka była nie tylko smaczna, ale też bardzo aromatyczna i to w jakiś dziwnie znajomy sposób, a chleb przyjemnie chrupał między zębami.

     - Poznajesz – uśmiechnęła się. – Na pewno poznajesz.

     - Aromat znajomy – przyznałem. – Kto cię nauczył tak przyprawiać? Czyżby nasz wspólny znajomy?

     - A któżby, jeśli nie on?

     - Znam go? – spytała Lydia.

     - Znasz – zapewniłem. – Eanor.

     Wspomnienie mego elfiego mistrza i przyjaciela z młodych latzalało moje serce ciepłym uczuciem. Jeszcze nie dotarłem do domu, a już w nim tkwiłem jak pisklę w gnieździe.

     - Jestem w domu – szepnąłem z rozmarzeniem.

     Z radości zamówiłem dzban przedniego wina.

     - Tylko nie hałasujcie, dobrze? – poprosiła nieśmiało Aurelia. – Za ścianą śpi mały Gajus.

     - Będziemy cicho jak myszki – zapewniła Lydia.

     - A gdzie stary Gajus? – spytałem.

     Twarz jej się wydłużyła.

     - Zmarł prawie rok temu – odrzekła. – Nawet Eanor nie dał rady go uratować. Mówił, że już za późno. Jego mikstury nie pomogły.

          Posmutniałem. Dlaczego w każdej beczce miodu musi tkwić jakaś łyżka dziegciu?

     W myślach poleciłem jego duszę Arkayowi.

*          *          *

     - Od przyjaciół nie bierzemy napiwków! – zaprotestował Plinius.

     Spojrzałem na niego z rozczuleniem. Nic się nie zmienił. Zawsze był wysoki i smukły. Wzrostu oczywiście nie stracił, ale tuszy też mu nie przybyło, choć jako szynkarzowi miałoby prawo. Nadal też pielęgnował przyjaźń z lat młodzieńczych, kiedy to nasza mała grupka, na swój dziecinny sposób przysięgała sobie wierność do końca naszych dni.

     - Weź – ścisnąłem jego ramię. – Ja mam teraz dużo złota, a tobie się przyda.

     Niemal przemocą wcisnąłem mu w dłoń pękatą sakiewkę.

     - To nie napiwek – zapewniłem. – To prezent dla małego Gajusa. Nie było mnie, gdy zmarł twój ojciec, niech Arkay ma go w opiece. Nie było mnie, gdy pojawił się twój syn. Niech więc ma coś ode mnie. Dzieci tak szybko rosną. Będziesz potrzebował pieniędzy.

     Przyjął z wahaniem. Bez wahania za to uściskał mnie czule, jak za dawnych lat.

     - Pozdrów ode mnie swego ojca – powiedział, gdy siedziałem już na koniu. – Bardzo nam pomógł, gdy zabrakło mojego.

     Aurelia, trzymając na rękach synka, pomachała nam od progu. Mały Gajus, wielkimi, okrągłymi oczami wpatrywał się w nasze złociste zbroje, błyszczące w świetle poranka. Gdy Lydia pogłaskała go po policzku, uśmiechnął się do niej, zamachał rączkami i zagadał po swojemu.

     Pożegnaliśmy gościnny wyszynk i jego gospodarzy.

     - Co ci jest? – Spytała Lydia, gdy minęliśmy pierwszy zakręt.

     - Nic – mruknąłem zły, że zauważyła.

     Nerwowo otarłem oczy.

     - Tak mi się jakoś zrobiło…

     Wyciągnęła rękę i chwyciła moją dłoń.

     - Wzruszyłeś się, po prostu – uśmiechnęła się ciepło. – Pewnie nawet nie zdawałeś sobie sprawy, jak tęskniłeś do swego domu.

     Pokiwałem głową, ale nie odpowiedziałem. Bałem się, że gdy otworzę usta, to zwyczajnie się rozpłaczę. Sam nie wiem dlaczego. Przecież czułem się taki szczęśliwy. Wracałem do świata z lat dziecinnych. Znałem w nim każdy kąt, każde drzewo, każdy większy kamień. Wszystko tutaj miało imię, znane mnie, znane moim przyjaciołom, znane okolicznym mieszkańcom. Zaraz za zakrętem zza rozłożystego dębu wyłoni się Tańczący Elf – tak nazywaliśmy uschnięty pniak, z odchodzącymi od niego kikutami suchych gałęzi. Patrząc pod odpowiednim kątem, można było dostrzec w nim sylwetkę szczupłej postaci, wykonującą taneczną figurę. Niezadługo po nim droga rozdwoi się i zaraz połączy na powrót, omijając z dwóch stron Okręt – grupkę drzew, o potężnych, splątanych korzeniach, tworzących coś w rodzaju małej, na pół zdrewniałej wysepki, których pnie sterczały w górę niby maszty żaglowca. A potem dość stromy podjazd, którego nie wybrukowano w całości, lecz pozostawiono częściowo ubitą ziemię, aby podkowy nie ślizgały się po głazach. Utworzono tam coś w rodzaju stopni, których brzegi wzmocniono rzędami kamieni. Nazywaliśmy to Końskimi Schodami. Dalej długi kawałek prostej i równej drogi. Po lewej mieszany, liściasto-iglasty bór, a po prawej rzeczka, wypływająca ze szmerem z kilku połączonych ze sobą stawów. Prosty odcinek kończył się niespodziewanym zakrętem w lewo i droga znów zaczynała piąć się w górę, choć już nie tak stromo. Tam docierało się do Górnego Stawu, z wodospadem. A dalej droga wiła się stromymi wąwozami aż do Gór Jerall, których ośnieżone szczyty, widoczne już w prześwitach między drzewami, błyszczały jak latarnie, odbijając ostre, południowe słońce.

    
Cyrodiil. Część północna.
 Za wodospadem należało skręcić w prawo, w ubitą drogę, prowadzącą przez las do mojego rodzinnego domu.

     Czy muszę opisywać wizytę w swoim rodzinnym domu? Czy też każdy, kto czyta te słowa, domyśli się, jak to wyglądało?

     Wszystko odbyło się niemal tak, jak sobie wymarzyłem. Gdy tylko zamajaczyły mi przed oczami dachy mojej wioski, oczy lekko mi się zaszkliły. Jeszcze kilka kroków i spośród drzew wyłoniła się stojąca na skraju kuźnia, przytulona do ciemnych bali domu moich rodziców. I od razu ujrzałem znajomą postać, wychodzącą z kuźni. Ojciec o tej porze zawsze robił sobie krótką przerwę i chadzał do domu, by coś zjeść i napić się wody. Praca przy kowadle potrafiła nieraz być bardzo wyczerpująca i krótki odpoczynek był zwykłą koniecznością. Ujrzał na drodze dwóch konnych w złocistych zbrojach. Przysłonił dłonią oczy od słońca, ciekawy, kogóż to bogowie wiodą. I poznał nas! Poznał niemal od razu, chociaż patrzył pod słońce. Cisnął precz trzymane w dłoni żelazne pręty i pospiesznie, na tyle na ile pozwalała mu chroma noga, wyszedł na drogę. Nie wytrzymałem. Zeskoczyłem z siodła i pobiegłem mu naprzeciw. Chciałem przed nim z szacunkiem schylić głowę, ale nie pozwolił na to, porywając mnie w ramiona i przyciskając do piersi tak, że aż zatrzeszczały moje elfie skorupy. A potem to samo zrobił z Lydią.

     Matka popłakała się ze wzruszenia na nasz widok, a i ja nie zdołałem powstrzymać łez. Nawet Lydii zaszkliły się oczy. Pewnie oczyma wyobraźni widziała teraz swoich nieżyjących rodziców i serce ścisnęło jej się na myśl, że nigdy ich już nie spotka. Z tym większą wdzięcznością przyjęła gościnę moich.

     Spędziliśmy tam pięć dni. Pięć szczęśliwych i beztroskich dni. Każdego raka matka rozpieszczała nas pysznym, domowym śniadaniem. Potem zwykle spędzałem trochę czasu z ojcem i bratem w kuźni. Trochę im pomagałem, trochę pokazywałem, czego się nauczyłem, a i oni potrafili mnie zadziwić, demonstrując jakąś sztuczkę, której przedtem nie znałem. Przez tych kilka dni staliśmy się sobie tak bliscy, jak chyba nigdy przedtem. Lydia tymczasem gawędziła z moją matką, opowiadając jej o naszych przygodach. I z zażenowaniem podpytując o tajniki sztuki kulinarnej, której nigdy nie miała okazji się nauczyć, w swym życiu, niemal w całości spędzonym z mieczem u boku.

     O wszystkich przygodach musieliśmy zresztą opowiedzieć wieczorem raz jeszcze, gdy w chacie rodziców gromadzili się sąsiedzi, żądni opowieści z dalekiego świata. Moja siostra siadała wtedy przy mnie, wraz z trójką swoich dzieci, z których jedynie najstarsza córka zdawała się mnie nie bać. Obaj chłopcy byli wyraźnie onieśmieleni moją obecnością. Pewnie matka naopowiadała im niestworzonych historii na mój temat. Nasza poprzednia wizyta, na grzbiecie smoka, musiała wywrzeć tutaj niesamowite wrażenie.

     A i mój najstarszy brat, teraz już z zaczątkami siwizny na skroniach i z odciskami od kowalskiego młota na dłoniach, lubił przysłuchiwać się naszym opowieściom. Kraśniał, gdy wspominałem jego nieoceniony dar – mój pierwszy, prawdziwy łuk, jaki swego czasu własnoręcznie dla mnie zrobił. To również dzięki niemu wyrosłem na przedniego łucznika. No i dzięki pewnemu nieobecnemu tutaj, którego nie omieszkaliśmy odwiedzić za dnia.

     Odwiedziliśmy go kilkakrotnie. Mówię o Eanorze, któremu w przypływie nagłego zniecierpliwienia wreszcie naprawiłem te irytujące, odpadające drzwi od chatki. Specjalnie w tym celu przyniosłem ze sobą z kuźni kilka narzędzi. Myślicie, że podziękował? Wzruszył ramionami i stwierdził że to niepotrzebna robota. A potem poszliśmy na polowanie, by ustrzelić kilka tłustych kaczek na kolację.

     Gdy przed nami zerwało się małe stadko, dwie strzały syknęły jednocześnie i dwie kaczki spadły w wodę, celnie trafione, pomimo szybkiego lotu.

     - No, nieźle – gwizdnął przez zęby. – Teraz to ja mógłbym uczyć się od ciebie. Gdzie ty się nauczyłeś tak strzelać?

     - Taki tryb życia prowadzę – uśmiechnąłem się. – Nie wszędzie jest tak spokojnie jak w Cyrodiil. To wprawa. Dużo strzelam, dużo się skradam… A wszystko dzięki tobie. Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć.

     - Przesadzasz – wydął wargę. – Gdybyś nie miał naturalnego talentu, nic by z tego nie wyszło. Ja cię nie uczyłem. Ja ci pokazywałem, jak to robić. A ty robiłeś to znakomicie. A teraz ele-mele-dutki, kto młodszy, ten idzie wyciągnąć je z wody.

     Roześmiałem się i ściągnąłem z siebie ubranie. Błotnisty brzeg, porośnięty sitowiem, nie był najlepszym miejscem do kąpieli, ale nie mieliśmy psa, który zaaportowałby naszą zdobycz. Musiałem iść po nie sam. Zresztą, nie pierwszy raz. Ale zrobiłem to z ochotą, przypominając sobie nie tak bardzo przecież odległe lata.

     W sumie upolowaliśmy jedenaście kaczek. Dwie zatrzymał dla siebie, resztę przesunął w moją stronę. Przydadzą się, bo w wiosce sporo ludzi do wykarmienia.

     Poczęstował mnie czymś pysznym. Był to jakiś sok z leśnych owoców, ziół, korzonków i zapewne jeszcze wielu innych składników, o które nawet bałem się spytać, bo bywały czasem zaskakujące. Smakowało to wyśmienicie i syciło jak wystawny obiad. Gdy po zmroku wyszedłem z jego chatki, ze zdziwieniem stwierdziłem, że błyszczę w ciemnościach. Z pewnością manifestowała się w ten sposób jakaś magia, zapewne ze Szkoły Przywracania, którą przepełniony był ten napój, bowiem znakomicie regenerował siły.

     Tak minęło dni pięć. Pewnego ranka czule uściskaliśmy moich rodziców i rodzeństwo. Nie miałem niczego, co mógłbym podarować swoim siostrzeńcom, wcisnąłem więc siostrze kiesę, z prośbą, by sama kupiła im coś ode mnie. Ojcu i bratu też wsunąłem jedną z asygnat do szkatuły, ale ukradkiem, by nie widzieli. Zwłaszcza ojciec. Duma nie pozwoliłaby mu jej przyjąć, a przecież był coraz starszy i zaczynałem czuć już obowiązek opieki nad nim, jak niegdyś on opiekował się mną. I co z tego, że przytwierdzona do podłogi skrzynka była solidnie zamknięta? Rzadko który zamek zdołał mi się oprzeć.

     A potem ruszyliśmy krętą dróżką, żegnani łzami i machaniem rąk. Wróciliśmy na trakt, wciąż wspinający się pod górę.

     Wkrótce zrobiło się nieco chłodniej. Droga wiodła stromymi wąwozami, a rozłożyste dęby, zielone buki i pachnące lipy stopniowo ustępowały miejsca strzelistym świerkom. Raz po raz ujrzeliśmy ślady niedźwiedzi, które w górach wciąż jeszcze występowały dość licznie, aczkolwiek zdawały się stronić od ludzi, bo nie spotkaliśmy ani jednego.

     Wkrótce krajobraz zmienił się jeszcze bardziej. Gdzieniegdzie zaczął pojawiać się śnieg, co Lydia przyjęła niemal z radością. Ja z westchnieniem, bowiem pamiętałem, co nas teraz czeka. Wędrówka wąską przełęczą, w mrozie i wietrze. Odwykłem już od mrozu. Do komfortu człowiek przyzwyczaja się bardzo szybko.

     Droga skręciła ostro w lewo, gdy na tle rozświetlonego zachodzącym słońcem nieba ujrzeliśmy mury miasta. Konie same przyspieszyły, wyczuwając zapewne zapach stajni. Szczęśliwe zwierzęta. Przyjdzie nam je tu pożegnać, bo dalszy szlak nie był już przeznaczony dla ich podkutych kopyt. Dalej pójdziemy pieszo. I to wcześnie rano, bo droga przed nami ciężka i daleka.

     Na razie jednak zdążaliśmy do Brumy. Trakt, do tej pory pnący się pod górę, znacznie złagodniał i przyjął położenie niemal poziome. Wstęga drogi łagodnym łukiem poprowadziła nas pod samą bramę. Udaliśmy się do stajni.

     Tu trochę zmarudziliśmy. Chcieliśmy bowiem sprzedać oba konie, ale stajenny oznajmił, że nie może przeprowadzać takich transakcji. Trzeba było poczekać na zarządcę, który zjawił się dopiero po zmroku. Zgodził się kupić konie, wraz z uprzężą, zwłaszcza że się nie targowaliśmy.

Bruma

     Bruma różniła się od innych miast również tym, że obie bramy trzymano zwykle zamknięte, otwierając je jedynie w miarę potrzeby. Było to podyktowane nie tylko obecnością niedźwiedzi i ponoć goblinów, ale przede wszystkim zimnym wiatrem, przed którym mury chroniły mieszkańców. Gdyby otwarto bramy, w wietrzne dni panowałby w nich nieopisany przeciąg.

     Wcisnąłem w dłoń monetę strażnikowi, który uchylił nam wrót.

     Bruma była najbardziej norskim miastem w całym Cyrodiil i ośmieliłbym się stwierdzić, że nawet bardziej niż niejedno miejsce w Skyrim. Przypominała nieco Białą Grań, trochę z powodu drewnianej zabudowy w norskim stylu, trochę z powodu mnogości schodów, bowiem, podobnie jak w Białej Grani, zabudowa postawiona na naturalnych, kamiennych tarasach, obejmowała trzy poziomy. Różnica polegała na tym, że Biała Grań, choć w Skyrim, leżała w dolinie o łagodnym klimacie. Bruma, położona w górach, miała klimat znacznie surowszy i chłodniejszy. Śnieg na jej ulicach nie należał do rzadkości. A ludność, choć nadal stanowiła mieszaninę narodowości, z przewagą Cesarskich, w dużej części składała się z Nordów. I to Nordów którzy przesiąknąwszy już na wylot cyrodiilijską kulturą, potrafili doskonale zintegrować się z resztą mieszkańców, jednocześnie pielęgnując swoje stare tradycje. I żaden z nich nie widział w tym żadnego konfliktu ani trudności. Bo oni te tradycje pielęgnowali, ale nie byli ich niewolnikami. Znów poczułem dumę. Z Nordów. Ale „naszych” Nordów. Tych, z którymi przyjaźniłem się od dzieciństwa. 

     Udaliśmy się w górę, gdzie mieściła się stara gospoda o niezłej reputacji. Zwiedzanie miasta zostawiliśmy sobie na jutro.

     Gdy wykąpani i najedzeni leżeliśmy już w łóżku, znów długo nie mogłem zasnąć. Znowu, jak przed opuszczeniem Kruczej Skały, targały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony cieszył mnie powrót do Skyrim, do Białej Grani, do Wietrznego Domku. W czasie całej naszej wyprawy na Solstheim, w dniach niepewności, obawy przed potęgą Miraaka, każdą cząsteczką swej jaźni pragnąłem znaleźć się w Skyrim. Tęskniłem do Wietrznego Domku tym szczególnym rodzajem tęsknoty, której wydaje się, że utraciłem go na zawsze. Bałem się Miraaka i nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę Białą Grań. Serce rwało się w jej kierunku, ale rozsądek podpowiadał mi, że przyjdzie mi zakończyć żywot na wyspie, na której wszystko było dla mnie obce, nie tylko mieszkańcy i ich zwyczaje, ale też zwierzęta i rośliny, a nawet powietrze.

     A teraz, będąc już tak blisko, z żalem myślałem o opuszczeniu Cyrodiil. Odżyły we mnie wspomnienia z dziecięcych lat. Obudziło się we mnie dziecko, które zasnęło kilka lat temu. Dziecko, które nie myśli głową, lecz sercem. Dziecko, któremu żal rozstać się z ukochanym domem, w którym wyrosło, ludźmi, których znało i między którymi czuło się bezpiecznie, swojskimi zwyczajami i śpiewną, rodzinną mową rozbrzmiewającą wokół. Wiedziałem, że będzie brakowało mi tej beztroski, jaka od wielu dni mi towarzyszyła. Zwłaszcza tej powszechnej uprzejmości, z jaką odnosili się do siebie mieszkańcy Cyrodiil i niewymuszonego poczucia humoru. Oto miałem wrócić pośród posępnych i milczących Nordów, których przecież szanowałem i na swój sposób kochałem, ale pośród których wciąż byłem obcym. Tam w gospodzie nie będzie opowieści i pogawędek z innymi wędrowcami. Tam każdy żył, jak otoczony niewidzialnym murem i nie czuł wcale potrzeby zawierania nowych znajomości. Nordowie ze Skyrim mentalnie nie stanowili wspólnoty, lecz zlepek indywidualności. Cyrodiilijczycy zawierali nowe znajomości w sposób naturalny i spontaniczny. Nordowie do obcych podchodzili z dystansem i trzeba było spędzić z nimi naprawdę wiele czasu, aby uznali człowieka za swojego.

     - Nie będzie tak źle – pomyślałem, pocieszając się nieco. – Przecież wracam do przyjaciół.

     Lydia uniosła głowę, jakby usłyszała moje myśli.

     - Nie śpisz… - szepnęła w ciemności. – Też nie mogę zasnąć.

     Położyła głowę na mojej piersi. Pogładziłem ją czule po włosach.

     - Czuję się taka… prymitywna – wyznała. – Gdy patrzę na to wszystko wokół, moja ojczyzna widzi mi się jako na pół dziki kraj.

     - Przesadzasz – uśmiechnąłem się. – Skyrim jest piękne, a Nordowie są wspaniali. No, mogliby być bardziej towarzyscy…

     - Nigdy przedtem nie byłam tak daleko od Skyrim – pogładziła moje ramię. – Zwyczajnie nie wiedziałam, że można żyć inaczej. Spokojniej, weselej, nawet dostatniej, pomimo lżejszej sakiewki.

     - Nie rozumiem…

     - Tutaj wszystko jest takie… wykończone. Dobrane ze smakiem, dokładnie wykonane. Tutaj głupie schody wykonuje się tak, żeby nie trzeszczały i żeby idealnie pasowały do reszty. Nawet Nordowie staranniej budują tu swoje domy. Widziałeś te rzeźbione bale?

     - Widziałem – odparłem. – Bywałem tu nieraz.

     - A zamki, mury, ulice. Wszystko murowane, a każdy kamień dokładnie obrobiony. Mury proste, gładkie, bez żadnych wyrw. I ludzie. Tacy mili, uprzejmi, weseli… I te stroje, ozdobne, lekkie, haftowane. Kobiety takie piękne, zadbane, wypielęgnowane, w pięknych sukniach. Nie to co u nas, zwykle w zbroi i z toporem na plecach.

     - Podoba ci się tu?

     - Bardzo. Gdyby nie klimat, najchętniej bym tu została.

     - A co chcesz od klimatu? – obruszyłem się. – Ciepły, łagodny, przyjemny…

     - Ale na mnie lepiła się koszula – odrzekła przekornie. – Pociłam się tu, że ze mnie kapało. Niestety, natury nie oszukamy. Lepiej czuję się w Skyrim.

     - Bo niepotrzebnie wkładałaś tę zbroję – mruknąłem. – Mogłaś podróżować w lżejszym stroju. Ja to co innego. Mnie nie było za gorąco. No, może trochę.

     Przekomarzaliśmy się tak do późnej nocy, aż zmorzył nas sen.

     Wstaliśmy późno, ale i tak nie mieliśmy zamiaru dziś wyruszać. Lydia koniecznie chciała zwiedzić miasto, zwłaszcza po tym, gdy dowiedziała się, że to najbardziej norskie miejsce w całym Tamriel. Było w tym stwierdzeniu sporo przesady, ale wystarczyło, by rozbudzić jej ciekawość. Poprzednio byliśmy tu na krótko i nie zdążyliśmy wszystkiego dokładnie obejrzeć.

     W nocy przyszedł lekki mróz i całe miasto spowił szron. Bruma wyglądała o wiele bardziej malowniczo, niż przysypana śniegiem. Zwłaszcza w promieniach ostrego, górskiego słońca.

     Najwyżej położoną dzielnicą był zamek. On i świątynia to oprócz murów miasta jedyne murowane obiekty, zbudowane w stylu cesarskim. Reszta zabudowy to malownicze, drewniane, norskie chaty, stojące na kamiennej podmurówce i kryte gontem, ale postawione inaczej niż w Białej Grani. Jak to określiła Lydia, „stały w szyku”, a nie dowolnie porozrzucane. Dzięki temu można było maksymalnie wykorzystać teren pod zabudowę. W dzielnicy wschodniejstały same duże, przestronne wille, ustawione jedna przy drugiej. W innej, na zachodzie, wybudowano skromniejsze, małe domki, w taki sposób, by tworzyły między sobą biegnącą wzdłuż murów ulicę. Wyższa, centralna dzielnica, przeznaczona była dla sklepów i wyszynków. Północną część zajmowały bastion i zamek. Tam też zaprowadziłem Lydię do jednego z pomników.

     Z daleka zdawał się być jednolicie szary. Dopiero z bliska można było dostrzec, że tylko główną bryłę wykuto z granitu, natomiast wszystkie smukłe elementy były metalowe. Metal jednak przez lata spatynował i pokrył się szarym nalotem, więc niewiele różnił się od reszty. Statua przedstawiała postać w lekkiej zbroi, z mieczem u pasa i z łukiem w dłoni, wzniesionym w geście zwycięstwa.

Bruma. Pomnik Bohatera z Kvatch
     - To twój pomnik? – uśmiechnęła się Lydia. – Wygląda zupełnie jak ty.

     Parsknąłem śmiechem.

     - To jest pomnik, postawiony tutaj przed dwustu laty, po zwycięskiej bitwie, jaka odbyła się niedaleko murów miasta.

     - Czyli to Bohater z Kvatch – moja żona pokiwała głową. – Też był łucznikiem?

     - Nie wiem – odparłem. – Na pewno umiał posługiwać się różną bronią. Musiał, bo inaczej nie dałby rady tylu daedrom. Przypuszczam, że w ten sposób upamiętniono jakiś konkretny moment. Może zabicie ostatniej wałęsającej się tu daedry? Nie wiem. Może spytamy w świątyni? Tam powinni wiedzieć.

     I tak zamierzaliśmy się udać do świątyni. Wyglądała tak samo jak w pozostałych miastach, wyjąwszy tylko stolicę. Po przyjęciu błogosławieństwa Talosa, rozejrzeliśmy się wokół i dostrzegliśmy starszego już mnicha w ciemnym habicie. Zapytaliśmy o Bohatera z Kvatch. Poprosił, byśmy usiedli i rozpoczął swą opowieść. Musiał być o to pytany bardzo często, bo mówił z pamięci tak płynnie, jakby czytał książkę.

     - Kroniki niewiele o nim mówią – zaczął swą opowieść. – Nie znamy jego pochodzenia. Nie wiemy nawet, jakiej był rasy, choć przypuszcza się, że to Cesarski.

     Tu powtórzył mniej więcej to samo, co słyszeliśmy już od Nelotha. Dopiero później zaczął opowiadać o bitwie pod Brumą.

     - Wróg otworzył tu kilka bram jednocześnie – pokiwał głową. – W tym jedną Wielką Bramę, przez którą chciał przetoczyć jakąś tajemniczą, piekielną machinę zniszczenia. Bohater z Kvatch uniemożliwił to, zamykając bramę, ale nie od razu. Chodziło tu o coś więcej. Trzeba było zdobyć Wielki Kamień Pieczęci, który znajdował się w Otchłani. Do czego był on potrzebny, nie wiem zbyt dobrze, ale od tego zależała przyszłość Cesarstwa.Udało mu się. Reszta utrzymywała daedry z daleka od miasta.

     - Reszta?

     - Połączone siły straży, kilka oddziałów wojsk z innych miast… Po tym, jak pozamykał Bramy Otchłani w innych miastach, te nie szczędziły mu pomocy. Zebrało się tu wiele wojsk z innych miast. No i Ostrza. Tych wojowników też nie mogło tu zabraknąć. Bohater z Kvatch był przecież jednym z nich. Tak, na pewno – pokiwał głową, widząc nasze zdziwione miny. – Zachował się odpowiedni zapis, choć fragmentaryczny. W każdym razie, wszyscy zebrali się pod bramą Otchłani i związali potwory walką. Ciężką walką, która pochłonęła wiele ofiar. Ale musieli to zrobić, aby dać Bohaterowi z Kvatch czas na zdobycie kamienia. Dzielny to był człowiek. Sam jeden zapuścił się wtedy do Otchłani. Błogosławiona niech będzie jego pamięć.

     - A co się z nim działo po Kryzysie Otchłani? – spytała Lydia. – Gdy nastała Czwarta Era?

     - Nie wiadomo – mnich rozłożył ręce. – Nie zadbał o to, by przejść potem do historii. Kanclerz Ocato i Rząd nadali mu honorowy tytuł Czempiona Cyrodiil. Chciano, by otaczała go sława, na jaką w pełni zasłużył. Ale on zdaje się wolał usunąć się w cień. Nikt nie wie na pewno, co potem się z nim działo. Kilka dokumentów wspomina jedynie, że śmierć Martina Septima, z którym łączyła go wielka przyjaźń, bardzo go przybiła. Jego niezwykle drogą i bogatą zbroję czempiona, wykonaną specjalnie dla niego, znaleziono porzuconą w skrzyni, w jednej z chatek, w portowej dzielnicy Cesarskiego Miasta. Prawdopodobnie wynajmował tę chatkę, albo ją kupił, bo mówi się, że był człowiekiem dość zamożnym. I nie wiadomo, dlaczego zostawił tam tę zbroję. Jedni mawiają, że wstąpił do Gildii Wojowników i tam poniósł śmierć w jakimś zadaniu, a zbroję zostawił, by zachować anonimowość, której potrzebował w tej misji.Inni twierdzą, że ostatecznie porzucił wojownicze rzemiosło, został mnichem i po wielu latach zmarł całkowicie anonimowo w jednej ze świątyń, nawet nie wiadomo której. Bardzo prawdopodobna jest też wersja, że wszyscy oni mają rację. Miałby on jakoby wstąpić do bractwa Rycerzy Dziewięciorga, które ostatecznie pokonało Umarila Nieopierzonego.

     - Kogo? – Lydia uniosła brwi.

     - Ostatniego króla Ayleidów – odrzekł mnich. – Pokonanego przed wiekami przez Alessię i Pelinala Białorękiego. Przetrwał w Otchłani, w domenie Meridii i powrócił do Nirn, by dokonać zemsty. Pokonali go Rycerze Dziewięciorga, pod dowództwem bohatera, który nie chciał ujawnić swego imienia. Z opisów i wspomnień rycerzy wynika jednak, że najprawdopodobniej był to Bohater z Kvatch, choć całkowitej pewności nie mamy. To był skryty człowiek, który przed sławą raczej uciekał, niż jej szukał. Być może dlatego, że był członkiem Ostrzy. Zapewne dokonał jeszcze wielu wspaniałych czynów, o których nikt nie wie. Podobno dokonał żywota w Colovii, w Opactwie Dziewięciorga.

     - Smutny to los – westchnęła Lydia. – I niesprawiedliwy.

     - Sprawiedliwości trudno szukać w czasie wojen – uśmiechnął się mnich. – Wśród mieszkańców Brumy ma chociaż pomnik i ludzką wdzięczność. A co spotkało kanclerza Ocato? Tutejsi po dziś dzień nazywają go zdrajcą.

     - Dlaczego zdrajcą? – spytała Lydia.

     - Bohater z Kvatch ściągnął tu wiele wojsk z innych miast – wyjaśnił mnich. – Miał akurat w ręku poważny argument. Wrota Otchłani pootwierały się w pobliżu miast, a on je pozamykał. Grododzierżcom po czymś takim wręcz nie wypadało odmówić, gdy prosił o wsparcie dla Brumy. Tylko kanclerz Ocato mu odmówił i dlatego nie jest tu popularny. Powstały plotki, że celowo nie chciał pomagać Martinowi Septimowi, aby zagarnąć cesarską koronę dla siebie. Ale to bzdura. Kanclerz w rzeczywistości był jedną z najjaśniejszych postaci w naszej historii.

     - Dlaczego więc odmówił? – spytałem.

     - Ocato wykazał się niesamowitą przenikliwością – odparł mnich. – On wiedział, że bitwa pod Brumą to jeszcze nie koniec. Wiedział, że jeśli ludzie ją przegrają, nic już nie uratuje świata, więc wszelkie działania są bezcelowe. Ale jeśli uda się wygrać, czeka go jeszcze decydująca bitwa. Mehrunes Dagon zmuszony będzie uderzyć w samo serce Cesarstwa, by uniemożliwić Martinowi rozpalenie Smoczych Ogni. Wiedział, że ostateczne starcie rozegra się w Cesarskim Mieście, w świątyni Akatosha. Dlatego ważny był każdy żołnierz, każdy strażnik, każdy, kto umiał posługiwać się bronią. Podobno uwolnił nawet skazańców, obiecując im amnestię, jeśli wezmą udział w walce. Jest jednym z trzech, którzy uratowali Cesarstwo. Kto wie, czy nie najbardziej zasłużonym. Gdy zabrakło Martina Septima, a Bohater z Kvatch usunął się w cień, ze wszystkich sił starał się nie dopuścić do rozpadu państwa. Niestety, nie udało mu się to do końca. Cesarstwo nie rozpadło się wprawdzie, ale straciło kilka prowincji i zostały mu tylko trzy. Ocato był Altmerem. Gdy powstało Aldmerskie Dominium, niesłuszne podejrzenia tylko się nasiliły. I to pomimo jego wysiłków, by uratować co się da. Dokonał czegoś wielkiego. Zasłużył na pomnik. A co dostał? Ludzką niewdzięczność, podejrzenia o zdradę, a w końcu śmierć z rąk skrytobójcy.

     Podziękowaliśmy za tę lekcję historii. Zamyśleni wyszliśmy ze świątyni, a potem także z miasta, bowiem chciałem pokazać Lydii szczątki Bramy Otchłani pod miastem.

     Potem odpoczywaliśmy. Wcześnie położyliśmy się spać. Było jeszcze widno. Wiedzieliśmy jednak, że musimy wypocząć i nabrać sił przed jutrzejszym dniem. Musieliśmy wyruszyć wcześnie rano, przed świtem, bowiem czekała nas długa i ciężka droga przez góry Jerall.

     Rankiem ubraliśmy się cieplej. Włożyliśmy zbroje, przypasaliśmy broń. A potem wyszliśmy północną bramą w ciemną noc, kierując się na północ.

     Północny mur Brumy zaczął maleć w oddali. Teren był tu w miarę płaski, jak na góry, ale to miało się wkrótce skończyć. Wkrótce szlak poprowadził obok stromego wzgórza, z ruinami budowli na szczycie. Nie wiedziałem, co to i nie zwróciłem na to uwagi. Szkoda. Teraz wiem, że była to Świątynia Władcy Chmur, dawna siedziba Ostrzy, jednocześnie klasztor i twierdza. Ostrza były bowiem zakonem, choć jego reguła mocno różniła się od reguł innych zakonów. Ale pewnie i tak nie zostało tam wiele, bowiem po Wielkiej Wojnie została ona zburzona.

     Szlak prowadził w górę. Wiało coraz mocniej. Ani się nie obejrzeliśmy, a pod naszymi nogami zaskrzypiał śnieg.Mimo to, trakt był widoczny, bowiem nadano mu kształt serpentyny i oznaczono kolorowymi palikami. Słońce minęło już najwyższy punkt na niebie, a my wciąż wspinaliśmy się z mozołem pod górę. Niby trakt nie był stromy, ale wędrówka w tych warunkach była męcząca.

     - Już niedaleko – odezwałem się. – Za tym szczytem droga skręca w lewo, a za zakrętem…

     Wiatr zagłuszył moje słowa.

     - Co za zakrętem?

     - Strażnica!

     Takoż i niezadługo poczuliśmy dym z komina, a zaraz potem ukazała się nam drewniana budowla, na kamiennej podmurówce, w której służbę trzymało trzech strażników z Brumy. Nad traktem postawiono masywną bramę, zbudowaną z grubych, świerkowych bali, również podmurowanych kamieniem, ze skrzydłami z grubych, surowych desek. Podeszliśmy bliżej i podaliśmy nasze imiona wartownikowi. Ten tylko skinął głową i uchylił wrót. Przeszliśmy na drugą stronę.

Brama graniczna między Skyrim i Cyrodiil. Widok od strony Skyrim.

     Zaraz za nią przystanąłem i roześmiałem się w głos.

     - Co ci tak wesoło? – spytała Lydia.

     - Jesteśmy w domu! – oznajmiłem radośnie i porwałem ją w górę.

     - Wariat! – burknęła. – Jesteśmy na szlaku.

     - Ale już w Skyrim – pocałowałem ją czule. – Właśnie minęliśmy granicę.

     Nie odpowiedziała, ale błoga radość błysnęła w jej oczach.

     - Fakt, jeszcze kawał drogi – stwierdziłem. – Ale teraz będzie z góry. Wprawdzie nie ma szans, żebyśmy za dnia doszli do jakiegoś cywilizowanego miejsca, ale to norma, prawda?

     - Norma – roześmiała się. – Idziemy przez Helgen?

     - To najkrótsza droga – przyznałem. – Ale i tak musimy znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Niedługo natrafimy na ruiny starego fortu. Tam można przenocować. Wykurzymy tylko zbójów, albo śnieżne trolle, bo na pewno coś się tam zagnieździło. Rankiem wyruszymy i następnego dnia wieczorem będziemy w Rzecznej Puszczy.

     - A stamtąd do Białej Grani – odrzekła rozmarzonym tonem.

     - Do Białej Grani…

     I chwyciwszy się za ręce, pomaszerowaliśmy dziarsko szeroką, brukowaną, choć nieco oblodzoną drogą, prowadzącą prosto na północ, gdzie w dalekiej Białej Grani stał nasz dom.

     Ten prawdziwy.


     KONIEC

     ______________________
     Bardzo chciałbym móc powiedzieć, że w przygotowaniu znajduje się czwarta część przygód Wulfhere’a, pod tytułem „Obrońcy Świtu”. Prawda jednak wygląda tak, że nawet nie rozpocząłem tego wątku w grze i nie bardzo mam na to czas. Na pewno kiedyś to dokończę, ale muszę najpierw zebrać materiały do tej części. A żeby to zrobić, muszę zacząć grać i to z ołówkiem w ręce, by na bieżąco zapisywać dialogi, co jest trochę męczące i długotrwałe. Proszę więc o cierpliwość.

niedziela, 20 października 2019

Rozdział XXXV – Serce Cesarstwa

     Źle oceniłem odległość. Zupełnie źle. Cóż, nie znałem zbyt dobrze południowej części kraju. Mimo iż popędzaliśmy nasze konie po równym trakcie, nie zdążyliśmy do Cesarskiego Miasta przed zapadnięciem zmroku. Ba, co tu mówić o mieście, skoro nie zdążyliśmy nawet wyjechać z lasu. W lesie noc zapada szybko, więc gdy tylko zaczęło się ściemniać, zaczęliśmy rozglądać się za gospodą. Niby nie było czego się tu bać w nocy, ale to jednak las, gdzie po zmroku w pochmurne dni nie było widać czasem wyciągniętej ręki. Jazda konna zupełnie na ślepo to coś, na co mógł sobie pozwolić wyłącznie wytrawny jeździec, pod warunkiem, że dosiadał konia, którego dobrze znał. Żadne z nas nie chciało zderzyć się z jakąś wystającą gałęzią, więc pozostało nam poszukać gospody. Przy głównych traktach ich nie brakuje, więc wkrótce ujrzeliśmy światła drewnianego zajazdu. Stajenny, nie był zbyt rozgarnięty, sądząc z pozorów, bowiem musiałem mu trzy razy tłumaczyć, co ma zrobić z końmi. Na zachętę dałem mu złotą monetę. Chwycił wodze i zaciągnął nasze wierzchowce do stajni, z której dobiegło nas rżenie kilku innych koni.

     Zajazd nie był duży. Na dole znajdowała się niewielka sala z kilkoma stolikami i kuchnia, na górze kilka pomieszczeń dla gości. Prowadziła go para spokojnych Dunmerów, na widok których zrobiło nam się weselej, bo poczuliśmy się jak w Kruczej Skale. Mieli wolny pokój, nawet niedrogo. Zostawiliśmy tam nasze skorupy i broń i zeszliśmy na dół, zjeść kolację. Na kominku buzował ogień, a nad nim wisiał kocioł z jakąś przyjemnie pachnącą polewką. W środku, przy stole, trzech imperialnych strażników grało w kości. Gdy weszliśmy, przerwali grę i przyjrzeli nam się uważnie. Pozdrowiliśmy się, jak zwyczaj nakazywał, po czym chwilowo stracili zainteresowanie naszymi osobami. Przynajmniej moją, bo na Lydię zerkali co chwilę, czego nie zdołali ukryć. Ich szepty nie docierały do nas, ale zauważyliśmy, że zawzięcie o czymś dyskutują.

     Polewka była smaczna i pożywna. Dostaliśmy do tego po kilka kawałków razowego chleba. Najedliśmy się do syta, po czym zamówiłem mały dzbanek wina. Atmosfera zrobiła się luźna i leniwa.

     Pogawędziliśmy też trochę ze strażnikami. Trochę z ciekawości, a trochę zapewne z obowiązku spytali nas, kim jesteśmy i skąd przybywamy. Nie mieliśmy przed nimi żadnych tajemnic. Wymieniliśmy nasze imiona i opowiedzieliśmy trochę o sobie. Żaden z nich nigdy przedtem o nas nie słyszał. Potem ja zapytałem o nowiny.

     - Nie byłem w stolicy od trzech lat – wyjaśniłem. – Wiele się tu zmieniło?

     I tu strażnicy zasypali nas nowinami, których słuchaliśmy z zaciekawieniem. Chociaż dla nas, awanturników, były to sprawy błahe, w spokojnym Cyrodiil urastały do rangi sensacji. Opowiedzieli o niedawnym schwytaniu przestępcy, zwanego Leśnym Strzelcem, bowiem zasadzał się on na trakcie, w głębokim lesie i polował na ludzi, a raczej na ich dobytek. Wspomnieli o odkrytej jaskini goblinów, gdzieś pod Chorrol. Jeden z nich przypomniał sobie o pojawieniu się smoka nad Brumą, który jednak nikogo nie zaatakował, nawet nie zaryczał, tylko spokojnie i majestatycznie przeleciał nad miastem.

     - Skoro nie atakował, to chyba nawet wiem który to smok – mruknąłem. – Założę się że miał śnieżnobiały brzuch i karmazynowy grzbiet.

     - Tego nie widziałem – odparł strażnik. – Pod słońce wszystkie wydają się ciemne. A co, słyszałeś o nim?

     Opisałem mu Odahviinga tak dokładnie jak umiałem.

     - Jeśli takiego zauważycie, dajcie mu spokój – poprosiłem. – Z jego strony nic wam nie zagraża. No, chyba że go zaatakujecie, wtedy będzie się bronił. A uwierzcie mi, potrafi. Nie wszystkie smoki są złe. Wiem coś o tym.

     - Ma długie skrzydła, i kiedy leci, wygląda jakby płynął – dodała Lydia. – Prawda,  niewprawne oko może go pomylić z innym smokiem i niekoniecznie musi to być Odahviing. Smoki są do siebie podobne, zwłaszcza z daleka. Najlepiej poczekać, czy zaatakuje. Jeśli nie, dać mu spokój.

     Pogawędziliśmy jeszcze trochę, ale zaczęło nas już ogarniać zmęczenie. Wkrótce pożegnaliśmy się i poszliśmy na górę, żeby się porządnie wyspać.

     Rankiem powróciliśmy na trakt. Droga, od jakiegoś czasu wijąca się w lesie, wreszcie odsłoniła się z prawej strony, gdzie naszym oczom ukazało się jezioro.

     - Jezioro Rumare – odezwałem się. – Do Cesarskiego Miasta dotrzemy dopiero pod wieczór.

     Minęliśmy niewielką wioskę i wjechaliśmy na kamienny most. Rzeka pod nami płynęła leniwie, zupełnie inaczej niż szumiące, rwące potoki w Skyrim, a jej brzegi porastały lilie wodne, co w Lydii wzbudziło prawdziwy zachwyt. Jechaliśmy kłusem, nie spiesząc się i podziwiając widoki. Minęliśmy kolejny most i w pewnym momencie droga skręciła w stronę Jeziora Rumare, które rozlewało się w tym miejscu naprawdę szeroko. Nie widzieliśmy go jeszcze, bo widok zasłaniał nam wysoki brzeg, ale i tak dostrzegliśmy smukłą, pionową linię, wyraźnie błyszczącą w słońcu, która wydawała się wyrastać wprost z ziemi.

     - Co to takiego? – Lydia osłoniła oczy ręką.

     - To symbol tej krainy – uśmiechnąłem się. – Wieża z Białego Złota. Według legendy, widoczna z każdego miejsca w Cyrodiil, ale jak sama widzisz, to bzdura wyssana z palca.

     - To jesteśmy tak blisko miasta?

     - Wcale nie blisko – potrząsnąłem głową. – Ta wieża jest po prostu tak wysoka, że widać ją z daleka. Oczywiście, tylko przy ładnej pogodzie.

     Istotnie, choć wkrótce ujrzeliśmy taflę Jeziora Rumare, wciąż zza horyzontu widzieliśmy tylko czubek wieży, sterczący jak cienki patyk, wetknięty w wodę. Minęło południe, zanim zbliżyliśmy się na tyle, by ujrzeć pod nią białą smugę miejskich murów. Teraz nie musiałem zachęcać Lydii do pośpiechu. Rwała się naprzód, jakby czekało ją tam nie wiadomo co.

     Po drodze wciąż mijaliśmy ayleidzkie ruiny, stare, nieczynne forty i małe, białe kapliczki. Raz zademonstrowałem żonie chrzcielnicę wigoru, zachęcając ją, by sama spróbowała jej użyć. Ale ona wciąż zdawała się nie zwracać wielkiej uwagi na to, co dzieje się wokół niej, wciąż skupiając się na celu wędrówki. Wkrótce z mgiełki wyłoniła się wielka, zielona wyspa. A na niej równe, jak spod igły, bielejące w południowym słońcu mury stolicy.

Cesarskie Miasto - widok od północy

     - Jakie piękne! – westchnęła. – I jakie wielkie!

     Przyznaję, że widok robił wrażenie, ale bardziej z powodu jaskrawego oświetlenia. Mury, wykonane z białego kamienia, zdawały się świecić, odbijając południowe słońce i tworząc na falach jeziora efektowną iluminację. W dodatku perspektywa zmieniła nieco ich wygląd, bowiem spoglądaliśmy na miasto od strony portu. Na pierwszym planie znajdowała się dzielnica portowa, składająca się z małych, ledwo widocznych drewnianych domków, usytuowanych poza murem. Za nimi stała biała ściana czegoś w rodzaju wysokiego przedmurza, zakrywającego przed naszymi oczami właściwy port. Dalej widać było cienką kreskę właściwego muru miasta i sterczącą nad nim, niby maszt okrętu, smukłą i niesamowicie wysoką Wieżę z Białego Złota – symbol Cesarskiego Miasta.

     Konie jakby wyczuły, że są już u kresu podróży i same przyspieszyły kroku. Słońce nie zdążyło się zaczerwienić, gdy ich podkowy zabrzmiały na bruku wielkiego, kamiennego mostu, prowadzącego do stolicy Cesarstwa. Miasto leżało bowiem na wyspie i prowadził do niego tylko jeden most. Solidny, kamienny, ale przede wszystkim majestatyczny i monumentalny – jak wszystko w tym mieście.

     Most wydawał nam się nieskończenie długi. Gdy dotarliśmy wreszcie na wyspę, trzeba było jeszcze wspiąć się pod górę po brukowanej drodze, która nagle zrobiła się bardzo stroma. Gdy wreszcie znaleźliśmy się pod bramą, skręciliśmy w lewo ku drewnianym zabudowaniom miejskiej stajni, gdzie za ogrodzeniem kłębiło się prawdziwe mrowie końskich grzyw.

     - Nie wiedziałam, że na świecie jest tyle koni – mruknęła Lydia, spoglądając na okólnik. – Skąd one się biorą?

     Parsknąłem śmiechem.

     - Część z nich to konie straży – wyjaśniłem. – Ale większość należy do różnych instytucji. Widzisz te czarne? To konie z Cheydinal. Najszybsze w całym Cesarstwie. Większość z nich należy do Czarnego Konia.

     - Do kogo?

     - Czarny Koń to tytuł gazety – wyjaśniłem. – Kurierzy rozwożą ją po całym Cyrodiil. Dociera do każdego miasta.Potrzebują szybkich koni. Te śnieżnobiałe pochodzą z Anvil. Zapewne to część cesarskiego inwentarza.

     - No a reszta?

     - Własność mieszkańców – wzruszyłem ramionami. – Tutaj mieszka wielu rycerzy, wojowników i kupców. Potrzebują koni. W Cyrodiil nigdy ich nie brakowało.

     Podjechaliśmy do drewnianych wrót. Naprzeciwko nam wyszła Orsimerka, której widok tutaj nie powinien nikogo dziwić, jako że Cesarskie Miasto zamieszkiwały wszystkie rasy humanoidów. W dodatku w Cyrodiil Orsimerowie nie żyli w swoich enklawach, tylko razem z innymi i nie uważali innych ras za obce. Byli od nich może nieco bardziej bezpośredni, ale nawet w połowie nie tak opryskliwi i posępni jak w Skyrim. Chętniej się uśmiechali i można było z nimi nawet pogawędzić i pożartować. Orsimerka przyjęła od nas wodze i pobrała opłatę stajenną za trzy dni z góry, tyle bowiem zamierzaliśmy tutaj gościć. A potem skierowaliśmy się do miasta.

     Brama była otwarta. Dwóch strażników, opartych o mur, wyraźnie się nudziło. Gdy przechodziliśmy, obrzucili jedyne wzrokiem nasze błyszczące zbroje. Znaleźliśmy się na brukowanej ulicy.

     - Niesamowite! – szepnęła Lydia.


Cesarskie Miasto - Plac Talosa. W centrum dzielnicy stoi pomnik smoka - symbolu cesarskiej linii Septimów.

     Nie wiem. Co ją tak zachwyciło. Mogło to być w zasadzie wszystko. Może wielki pomnik smoka, symbolu Cesarstwa, stojący na środku placu. A może jasne, wysokie frontony kamienic, ciasno upakowanych po obu stronach ulic. A może kolorowe rabaty, wciśnięte w każdy wolny skrawek terenu. A może w końcu mrowie ludzi, idących ulicami, w sobie tylko znanym celu. Lydia, rozglądając się na boki, ruszyła przodem. Podążyłem za nią. Obeszliśmy całą dzielnicę od muru do muru, a wszystko tutaj było dla niej nowe i zdumiewające.

     - To miasto jest ogromne – oświadczyła z błyskiem w oczach. – Wyobrażałam je sobie zupełnie inaczej.

     - To nie miasto, to tylko jedna dzielnica miasta – roześmiałem się. – Jest ich w sumie dziesięć.
Chwyciłem ją za rękę i zacząłem objaśniać.

     - Tu, w dzielnicy Plac Talosa, mają swe domostwa najzamożniejsi obywatele. Ten budynek pośrodku to Hotel Tibera Septima. Proponuję wejść właśnie tam.

     - Wygląda na luksusowy…

     - Bo jest – odparłem.

     Ale Lydia skrzywiła usta.

     - Źle się czuję w luksusach. Poszukajmy czegoś skromniejszego.

     - Odrobina luksusu nikomu nie zaszkodziła – stwierdziłem nie przekonany.

     - Jeśli chcesz – odparła zrezygnowana. – Jestem Nordką ze Skyrim i przywykłam do surowszych klimatów. Ale sokoro ci zależy…

     - Nie, wcale mi na tym nie zależy – zapewniłem ją. – Tu jest wiele hoteli. Poszukamy sobie czegoś w innej dzielnicy. Ale uprzedzam, że i tam napotkasz wygody, jakich nie znajdziesz w oberżach. Na to nie ma rady. To serce Cesarstwa. Przed luksusem się tu nie obronisz.

     Roześmialiśmy się oboje. Lydia chwyciła moją rękę, a ja skręciłem do dzielnicy świątynnej, która znajdowała się za wysoką bramą, otwartą jak wszystkie w mieście. Zamykano je bowiem tylko na noc, a i tak można było wtedy przez nie przejść, choć zwyczaj nakazywał wtedy wcisnąć w dłoń strażnikowi jakąś drobną monetę.

     - Pokażę ci coś, co istnieje tylko w tym miejscu – oświadczyłem. – Świątynia Jedynego, w której płonęły kiedyś Smocze Ognie, a dziś stoi skamieniały awatar cesarza Martina Septima.

     Wkroczyliśmy do sąsiedniej dzielnicy. Jej centrum zajmowała wielka rotunda, która wydawała się nie mieć dachu.

     - Zgadza się – przytaknąłem. – Kiedyś świątynię przykrywała kopuła, ale została zniszczona podczas ostatniej walki Kryzysu Otchłani.

     Pociągnąłem ją w stronę wejścia.

     - Wtedy to Mehrunes Dagon – ciągnąłem – osobiście wkroczył do Cesarskiego Miasta, otoczony pomniejszymi daedrami. I wtedy cesarz Martin Septim strzaskał Amulet Królów i przybrał postać ognistego smoka.

     - Wcielenie Akatosha – zgadła Lydia. – Mimowolny dowód na jego smoczą krew.

     - Właśnie – skinąłem głową. – Martin Septim pod postacią smoka pokonał Mehrunesa Dagona, ale po zwycięskiej walce smoczy awatar skamieniał i  pozostał kamieniem do dziś.

     Otworzyłem wejście do świątyni. Było tu kilka osób, które odwróciły się w naszą stronę. Przez chwilę przyglądali się dwom nieznajomym postaciom w złotych zbrojach, by po chwili powrócić do swych medytacji. Tutaj obcy nie wzbudzali większego zainteresowania. Zawsze było ich wielu. Pociągnąłem Lydię do wewnątrz. Było tu zupełnie jasno, bowiem świątynia, jako się rzekło, nie miała dachu.

     - Ludzie postanowili pozostawić ją w takim stanie – szepnąłem jej do ucha. – Na pamiątkę bohaterskiego cesarza.

Cesarskie Miasto - Świątynia Jedynego.

     Podeszliśmy z nabożną czcią do gigantycznego, kamiennego posągu. Wyglądał, jakby wykonano go z alabastru, ale pod palcami można było poczuć chłód jak przy dotyku marmuru. Przedstawiał on smoka, stojącego na wyprostowanych nogach, z rozłożonymi skrzydłami i głową odchyloną w tył, jakby w przedśmiertnym spazmie. Pomnik był tak dokładny, tak precyzyjnie odzwierciedlał każdy najmniejszy nawet szczegół, że nie sprawiło mi kłopotu, by uwierzyć, iż rzeczywiście jest to skamieniałe ciało wcielenia Akatosha. To naprawdę był Martin Septim – ostatni cesarz z rodu Smoka.
Z czcią dotknęliśmy pazura u lewej nogi smoka. Wyżej żaden człowiek nie dałby rady sięgnąć bez drabiny. Poczuliśmy jak po naszych ciałach rozlewa się ciepło i spokój. I coś jakby otucha. Jakby sam cesarz przemówił do nas uspokajającym tonem.

     - Podobno Martin Septim miał aksamitny głos*, który potrafił uspakajać każdego, kto go słyszał – odezwała się Lydia. – Czytałam o tym.

     - To w zasadzie potrafi każdy Cesarski – przyznałem. – Ja również. To Głos Cesarza, nasza wrodzona, magiczna umiejętność. Chociaż pewnie Martin Septim władał tym darem nieporównywalnie sprawniej. W końcu, był kapłanem…

     Zwiedziliśmy jeszcze pobieżnie Elfie Ogrody, przytulną, mieszkalną część miasta, przez którą musieliśmy przejść, by dostać się do dzielnicy handlowej, w której znajdowała się znana mi sprzed lat, zabytkowa gospoda „Obrok”. Tam postanowiliśmy zostać na noc.

     Gospoda bardziej przypominała luksusowy hotel. Na dole duża restauracja, na piętrach pokoje gościnne. Wystrój i umeblowanie w dobrym gatunku, niby w cesarskim pałacu. Mieliśmy niezwykłe szczęście, że akurat mieli dwa wolne pokoje, bo ruch tutaj był naprawdę spory. Wzięliśmy jeden pokój i zamówiliśmy kolację. Pokój był wygodny i urządzony z typowym tutaj przepychem. Na szerokim łożu leżała haftowana złota nicią narzuta, a podłogę przykrywał wzorzysty dywan. Był stolik, dwa krzesła, szafa i stojak z miednicą, a obok duży dzban perfumowanej wody. Zrzuciliśmy z siebie zbroje i włożyliśmy nasze podróżne ubrania. Oczywiście, skorzystaliśmy też z miednicy i wody, by się trochę opłukać. Potem zeszliśmy na dół, co nieco przekąsić.

     Do kolacji bez pytania podano nam dzban przedniego wina. To było tutaj normą. Gości w restauracji biesiadowało wielu, a Cesarscy są ludem raczej towarzyskim, toteż szybko poczuliśmy się, jakbyśmy mieszkali tu od lat. Rozpoczęły się opowieści, zabawne historyjki i wzajemne przepijanie do siebie między stolikami. Wkrótce dosiadł się do nas pewien Altmer, przez chwilę bezradnie rozglądający się za wolnym stolikiem. Zaprosiłem go do naszego stołu. Nie zapamiętałem jego imienia, a szkoda, bo okazał się być bardzo wesołym i miłym kompanem. Mieszkał w okolicy od urodzenia i widać było, że czuł się całą duszą obywatelem Cesarstwa. Jakże różnił się od posępnych i zarozumiałych przybyszów z Wysp Summerset. Nic dziwnego, to w końcu „nasz” Altmer.

     Biesiada przeciągała się do późnej nocy, ale my, zmęczeni podróżą, wkrótce pożegnaliśmy wesołe towarzystwo i wdrapaliśmy się na piętro, by odpocząć. Miękkie łoże, pachnąca pościel, ukochana przy boku – czegóż więcej może pragnąć człowiek? Zasypiałem przepełniony poczuciem niezwykłego szczęścia. Jestem w swojej ojczyźnie i jestem z niej dumny!

     Nazajutrz zaplanowaliśmy sobie zwiedzania ciąg dalszy.

     Lydia koniecznie chciała zobaczyć pałac cesarza.

     - Nic łatwiejszego – oznajmiłem. – Przejście do centrum jest w każdej dzielnicy.

     I przy tych słowach skręciłem się w ulicę, biegnącą w kierunku sterczącej zza murów Wieży z Białego Złota.

     Cesarskie Miasto zbudowano na planie wielkiego koła, podzielonego na siedem części i trzech dodatkowych lokacji zewnętrznych, leżących poza głównymi murami. Okrągły środek stanowiło Centrum, w którym znajdował się Pałac Cesarza. Pozostałe sześć dzielnic leżały wokół niego, ułożone jak kawałki tortu. Każda dzielnica była odgrodzona od pozostałych murem, jednakże łączyły je szerokie bramy, zaopatrzone w solidne, okute skrzydła. Z każdej dzielnicy można było więc przejść do dwu sąsiednich oraz do centralnej, z pałacem. Cztery z nich miały ponadto po jednej dodatkowej bramie w zewnętrznym murze, prowadzącej poza ów magiczny okrąg. Z Placu Talosa można było wyjść na most, którym tu przybyliśmy. Z kolei z dzielnicy świątynnej można było wyjść do portu. Dwie inne dzielnice posiadały bramy do Garnizonu i Tajemnego Uniwersytetu, głównej siedziby Gildii Magów. Oba te miejsca były odrębnymi, mniejszymi grodami, leżącymi poza murami miasta. W Garnizonie mieściło się również więzienie.

Cesarskie Miasto - Pałac Cesarza. Ikonografia przedstawia dzielnicę miasta. Widać jedynie fragment murów właściwego pałacu (po prawej stronie)

     Ale zaczęliśmy od pałacu. Widziałem go już nieraz, ale zawsze podziw wzbudzał we mnie jego ogrom. Zbudowano go, jak wszystko tutaj, na planie koła. Był wysoki i masywny, a na samym szczycie pod samo niebo sterczała Wieża z Białego Złota, której czubek często przysłaniały chmury. Pałac okolony był szeroką promenadą, z której w sześciu kierunkach prowadziły równie szerokie schody i przejścia do sześciu bram – każda do innej dzielnicy. Między promenadą i murem znajdował się szeroki pas zieleni, który był zarazem cmentarzem, na którym chowano władców i innych zasłużonych dostojników. Pośród kwiatów, drzew i krzewów stały tam kamienne nagrobki, pomniki i wejścia do grobowców.

     Brama do pałacu była, oczywiście, zamknięta, ale dwaj stojący przed nią strażnicy, w złocistych zbrojach, zapewnili nas, że można wejść do środka i zwiedzić kilka pomieszczeń.

     - Pamiętajcie tylko, by nie zakłócać spokoju – ostrzegł nas jeden z nich. – Żadnych krzyków i głośnych rozmów. Za to można dostać grzywnę, a nawet trafić do aresztu.

     Skorzystaliśmy z okazji. Długi, ciągnący się niemal naokoło budynku korytarz zaprowadził nas na schody, a te do następnych schodów. Za nimi znajdowały się dwa przejścia. Jedno, do cesarskich apartamentów, było niedostępne, ale drugie, prowadzące na wewnętrzny taras, otwarto dla zwiedzających. Taras znajdował się nad Salą Obrad, jakieś pięć wysokości człowieka ponad ławkami senatorów. Zbudowano go tak, że można było obejść go dookoła i wyjść tymi samymi drzwiami. W tej chwili Sala Obrad świeciła pustkami. To dobrze i źle. Źle, bo nic się tam nie działo. Można było podziwiać jedynie architekturę przestrzennego wnętrza. Dobrze, bo inaczej tarasu by nie udostępniono dla zwiedzających. Bezpieczeństwo senatorów było ważniejsze od kaprysu turystów.

     Klasnąłem w dłonie. Nie za mocno, by nie robić hałasu. Dźwięk rozszedł się po całej sali i powrócił do nas echem.

     - Tu pewnie nawet nie trzeba podnosić głosu, by zostać usłyszanym – stwierdziłem. – Akustyka wręcz doskonała. Zapewne dlatego strażnicy tak naciskają, żeby nie hałasować.

     - Tak właśnie wyobrażałam sobie to miejsce – Lydia obiegła oczami okrągłą salę pod nami. –Funkcjonalne, bez zbędnego przepychu, nawet trochę surowe jak na cesarski styl, a przy tym niezwykle dostojne i wręcz przytłaczające. Jak świątynia.

     Zgodziłem się z nią, że architektura i wystrój wnętrza miały w sobie coś świątynnego. Nie trzeba było nikogo zachęcać do utrzymania ciszy – człowiek wręcz nie śmiał odezwać się głośniej w takim miejscu.

     Do wieczora odwiedziliśmy niemal wszystkie dzielnice, włącznie z portem. Nawet Garnizon, choć nie był dostępny dla zwiedzających. Wykorzystałem jednak fakt, że oboje byliśmy oficerami Cesarskiego Legionu. Czekała nas tam zresztą miła niespodzianka, bowiem spotkaliśmy kilku znajomych legionistów.

Port w Cesarskim Mieście

     Potem odwiedziliśmy port. Tu jednak spotkało nas rozczarowanie. Przy kamiennej kei stały tylko dwa niewielkie statki. Jedynie jej rozmiary wyraźnie pokazywały, że może ich tu przybijać znacznie więcej. Dzielnica portowa z bliska nie wyglądała już tak uroczo jak z brzegu jeziora. Większość domków była w złym stanie a służby oczyszczania miasta chyba nie odwiedzały zbyt często tego miejsca. Przy brzegu leżało pełno śmieci, a woda w kanale portowym, mimo przepływu, cuchnęła mułem, który osadzał się w zakamarkach. Nadbrzeże zastawiono jakimiś skrzyniami i beczkami. Nic ciekawego, wróciliśmy więc w obręb murów miasta i przeszliśmy do kolejnej jego części.

Cesarskie Miasto - Arboretum

     Arboretum zachwyciło nas oboje. Słabo je pamiętałem. Był to przepiękny park, pełen kwiatów i ozdobnych krzewów i drzew. Nic dziwnego, że spacerowało tu wielu ludzi, zwłaszcza z dziećmi. Przyznaję, że tak malowniczego miejsca nie spotkałem w żadnym innym mieście. Usiedliśmy na ławeczce pod drzewem i zasłuchani w pienia ptaków i głosiki biegających wokół dzieci, trwaliśmy tak bez ruchu, nawet nie wiem jak długo. Spokój i magia tego miejsca udzieliły się i nam.

     A potem przeszliśmy do sąsiedniej dzielnicy i tam moja żona dowiedziała się, czym jest Arena. I za nic nie mogła tego zjawiska pojąć.

     Już w bramie przystanęła zdumiona, na widok tak wielkiego obiektu. Tutaj wydawał się większy niż cesarski pałac. Arena bowiem nie przypominała niczego, co Lydia w życiu widziała, choć przecież widziała wiele. Stanowiła ją mieszana, kamienno-drewniana rotunda bez dachu. Jej centrum stanowił wysypany piaskiem, okrągły plac, naokoło którego wybudowano wysoką widownię. Pod nią znajdowały się sale ćwiczeń i cele, zamykane żelaznymi kratami. Zaprowadziłem ją do środka.

     - Co tu się odbywa? – spytała zdumiona. – To teatr?

     - Walki – odparłem krótko.

     - Jakie walki?

     No i wytłumacz tu zjawisko komuś, dla kogo walka jest rzemiosłem, jak każde inne!

     - Jakby ci to wytłumaczyć… Jeśli chcesz wyzwać kogoś na pojedynek, najlepiej, żeby odbył się on właśnie tutaj. Tu jest widownia i są sędziowie, którzy dopilnują, by odbył się on zgodnie z kodeksem honorowym.

     - Czyli to jest miejsce rozwiązywania sporów? – uniosła brwi. – Nie macie trybunałów? Albo Rady Starszych, która rozsądza o winie? Zgromadzenia Starszyzny?

     - Ależ mamy, mamy – uspokoiłem ją. – Są jednak sprawy honorowe, których nie da się rozwiązać inaczej, niż przez pojedynek na śmierć i życie.

     Pokręciła głową z niedowierzaniem.

     - Poza tym, dla publiczności taka walka to przednia rozrywka.

     Zwęziły jej się oczy.

     - Jak walka może być rozrywką?

     - No, nie dla walczących – zgodziłem się. – Ale dla gawiedzi… Tu jest wielu zawodowych wojowników, którzy trudnią się tylko tym i niczym więcej. Ludzie ich oklaskują, mają swoich faworytów, robią zakłady, o to, kto wygra. Nazywamy ich tu gladiatorami. To spora instytucja. To też miejsce, w którym wykonuje się  wyroki śmierci.

     - Wyroki?

     - Publiczne egzekucje. Ustawia się pieniek, przychodzi kat… A czasem też ma to charakter pojedynku. Jeśli na śmierć został skazany ktoś znaczny, albo zasłużony w przeszłości, ma on prawo umrzeć w walce, z mieczem w dłoni. Musi się wtedy pojedynkować z zawodowym gladiatorem i zwykle tego nie przeżywa.

     - A jeśli to on wygra?

     - Wtedy kara śmierci jest darowana. Czasem zamieniana na lżejszą. Ale tu o wszystkim decyduje publiczność.

     - Jak to?

     - Widzisz, to widowisko. Podobnie zresztą jest w walkach gladiatorów. Jeśli skazaniec walczył dzielnie i honorowo, a przy tym efektownie, publiczności się to podoba i zdobywa on jej sympatię. Wtedy nawet, jeśli zostaje pokonany, może liczyć na jej przychylność. Publiczność domaga się wtedy darowania mu życia.

     - A jeśli walczą dwaj gladiatorzy?

     - To samo. Jeśli jeden z nich jest ranny na tyle, że nie może dłużej walczyć, publiczność decyduje, co się z nim stanie. Jeśli ma ją po swojej stronie, może wyjść z tego żywy.

     - A jeśli nie?

     - Zostaje dobity.

     Zadrżała.

     - I ktoś zdrowy na umyśle zostaje gladiatorem?

     - Nigdy ich nie brakuje – zapewniłem ją. – Gladiator może zdobyć sławę, majątek i uwielbienie tłumów. To spora pokusa. A do stracenia ma tylko jedno – życie. Jest jak najemnik, który walczy za pieniądze i też liczy się z tym, że może zginąć. Cała różnica polega na tym, że tutaj uważane to jest za sztukę, więc musi dodatkowo zadbać o efekt wizualny.

     Milczała przez chwilę, po czym z obrzydzeniem potrząsnęła głową.

     - To nie to samo. Najemnik, nawet jeśli walczy za pieniądze, zawsze walczy o coś. Jeśli nie o swoją sprawę, to o czyjąś. A nie dla rozrywki tłumu. Jak publiczności może podobać się wzajemne zarzynanie się na arenie? Chcesz powiedzieć, że zrobiliście sobie rozrywkę z walki? Ze śmierci? Że ludzie umierają ku uciesze gawiedzi?

     Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale czułem, że cały zachwyt, jaki udało mi się wzbudzić w mojej żonie, pokazując jej cuda cywilizacji, w tej jednej chwili uleciał z niej z niemal słyszalnym sykiem. Dla Norda ze Skyrim walka i rozrywka były czymś tak odległym, że nie był w stanie tego pojąć. Dla Lydii walka była honorową koniecznością, a zabijanie ludzi ku uciesze gawiedzi nie mieściło jej się w głowie. Przyznaję, że sam wtedy poczułem ukłucie wstydu. Dotąd nie widziałem niczego złego w walkach gladiatorów. Były one częścią kultury, w której wyrosłem i wydawały mi się czymś zupełnie normalnym, zwłaszcza że zwyczaj ten obecny był nie tylko w Cyrodiil. W moich oczach usprawiedliwiał go zupełnie fakt, że nikt tutaj nikogo do walki nie zmuszał. Gladiatorzy byli wolnymi ludźmi i sami dokonywali takiego, a nie innego wyboru. Trzeba było nieskalanego poczucia norskiego honoru, żebym dostrzegł w tym coś niewłaściwego.

Cesarskie Miasto - Arena

     Dość, że Lydia wymaszerowała z Areny z nadąsaną miną i stwierdziła, że nigdy tutaj nie wróci.

     - Chyba jedynie po to, żeby przetrzepać skórę temu, co to wymyślił! Nawet na arenie, jeśli będzie nalegał.

     W milczeniu wyszedłem za nią. Nawet nie sprostowałem, że ze swym postanowieniem spóźniła się o kilkaset, a może nawet o kilka tysięcy lat.Zwyczaj ten był tak stary jak Cesarstwo, albo jeszcze starszy. Czułem jednak, że jeśli to powiem, skończy się na kłótni. Dla równowagi zaproponowałem zwiedzanie Tajemnego Uniwersytetu, ale to jedno miejsce zamknięto przed zwiedzającymi. Nie pomógł nawet mój tytuł arcymaga, o ile nie zaszkodził, po tym, jak swego czasu spotkaliśmy jednego z magów w ruinach Mzulft. Pewnie urobił nam tu nieciekawą opinię.

     Zgłodnieliśmy trochę, więc wróciliśmy do gospody coś przekąsić.

     - Jestem zmęczona – uśmiechnęła się Lydia. – Mogę spędzić cały dzień w forsownym marszu, ale takie powolne włóczenie się po mieście zwyczajnie mnie męczy.

     - Nikt nas nie goni – odparłem, zamawiając dzban piwa. – Możemy tu sobie odpocząć. Ale przyznam ci się, że mam ogromną ochotę wykąpać się w jeziorze. Tak dawno nie miałem okazji popływać. W Skyrim się nie da.

     Lydii spodobał się ten pomysł. Po obiedzie i dłuższym odpoczynku poszliśmy poza mury miasta. Nie byliśmy sami, bowiem wielu miejscowych wpadło na ten sam pomysł. Było bardzo ciepło i słonecznie, więc pogoda wręcz zachęcała do kąpieli. Lydia, przyzwyczajona do zimnych potoków Skyrim, aż roześmiała się, gdy zanurzyła się w nagrzanych, przybrzeżnych wodach jeziora.

     - Jak w łaźni!

     Ja sam wdrapałem się na duży przybrzeżny głaz, za którym woda była bardzo głęboka. Skoczyłem, dając nura do samego dna. Przypomniały mi się zabawy z innymi chłopcami, gdy sam byłem jeszcze dzieckiem. Kąpiel w jeziorze była obowiązkowym punktem w naszym codziennym rozkładzie zabaw. Wszyscy umieliśmy doskonale pływać i nurkować. Ktoś kto nie potrafił, zawsze uważany był tutaj za dziwaka.

     Wynurzyłem się tuż przy Lydii.

     - Musimy w przyszłości częściej odwiedzać Wichrowy Tron – oznajmiłem. – Tam są gorące źródła.

     - Ale tam woda cuchnie siarką – odparła Lydia. – No i trudno się pływa z bronią u pasa.

     Westchnąłem. Tak, to była prawda. W Skyrim wciąż trzeba było być czujnym i przygotowanym do obrony. Jak nie smok, to niedźwiedź, jak nie niedźwiedź, to banda zbójów, jak nie zbóje to wampiry. Takie beztroskie baraszkowanie w wodzie było możliwie tylko tu, w Cyrodiil. Choć tęskniłem do Wietrznego Domku, sam przed sobą musiałem przyznać, że trudno mi się będzie pożegnać z ojczyzną. Nigdzie indziej nie czułem się tak bezpiecznie i tak beztrosko.

     - Możemy tu przyjeżdżać częściej – Lydia objęła mnie ramionami. – Jesteśmy legionistami, nie będą nam robili kłopotów na granicy.

     - Masz rację – odwzajemniłem uścisk. – Będziemy tu przyjeżdżać częściej. Następnym razem zabiorę cię do Anvil, nad Złote Wybrzeże.

     - Ładna nazwa.

     - I piękne, piaszczyste plaże nad morzem. Stąd właśnie wzięła się nazwa, bo jest żółtawy i w słońcu błyszczy jak złoto. A miasto jest prześliczne. Całe zabudowa z białego kamienia. Nawet bruk na ulicach. Podobno… Nigdy tam nie byłem. Sam chciałbym to zobaczyć.

     - Zobaczymy to razem – uśmiechnęła się i pocałowała mnie czule. – Któregoś dnia.

     Cesarskie miasto opuściliśmy nazajutrz, wcześnie rano. Włożyliśmy zbroje, przypasaliśmy broń i dosiedliśmy swych wierzchowców. Ich podkowy znów zastukały na bruku Cesarskiego Mostu, a potem skręciłem w prawo, by objechać jezioro od północy.

     Jezioro Rumare rozlewało się szeroko, toteż droga, prowadząca naokoło, obiegająca całe jezioro, była niezmiernie długa. Słońce jeszcze nie doszło do najwyższego punktu na niebie, ale niewiele mu do niego brakowało, gdy wreszcie skręciliśmy z okólnego traktu na północ i zaczęliśmy piąć się pod górę. Na skrzyżowaniu widniał drewniany drogowskaz z kilkoma tabliczkami. Na tej, skierowanej na północ, wyryto ozdobne litery, składające się w miłą mojemu sercu nazwę miasta, które dobrze znałem.

     Napis brzmiał: „Bruma”.

________________
*W grze Oblivion Martin Septim mówi głosem Seana Beana.