piątek, 29 lipca 2016

Rozdział XLVII - Wezwanie smoka

     Atmosfera po wyjściu Ulfrica znacznie się oczyściła. Wszyscy poczuli się swobodniej. Tulius złagodził znacznie swoje surowe oblicze, Elisif się uspokoiła, Rikke poweselała, nawet Esbern i Delphine, choć najmniej mieli powodów do skrępowania w jego obecności, wydawali się bardziej rozluźnieni. Muszę tu oddać szacunek Arngeirowi, że nie czynił im żadnych aluzji i traktował ich po przyjacielsku. Oni również zdawali się to doceniać i starannie unikali drażliwego tematu mistrza Siwobrodych. Wszyscy wiedzieli, że nie po to się tu zebraliśmy i kłótnie niczego do sprawy nie wniosą.

     Jarl Balgruuf podszedł do mnie i chwycił mnie za ramiona.

     - Smocze Dziecię, oddanie Markartu to sroga cena za zawieszenie broni. Mam nadzieję, że było tego warte.

     Czułem, że się czerwienię.

     - Jarlu, ja jestem prostym człowiekiem – szepnąłem. – Nie znam się na polityce. Dlaczego to mnie kazano decydować? Ja naprawdę próbowałem być bezstronny!

     Balgruf uśmiechnął się.

     - Tak, wiem – odrzekł. – Nie mam na myśli Cesarstwa, tylko Białą Grań. Cesarstwo wygrało te negocjacje. Nie możesz nie doceniać Tuliusa – pokręcił głową. – Przysłano go tu nie tylko dlatego, że jest wielkim wodzem. To również zręczny polityk.

     - Cesarstwo wygrało? – spojrzałem na niego zdziwiony. - Ale jednak trzeba oddać Markart. A tam pełno srebra.

     - I co Ulfric z nim zrobi? – Balgruuf wzruszył ramionami. – Handlować może tylko sam ze sobą. Z innymi prowincjami tylko nielegalnie, za pośrednictwem przemytników, a wierz mi, oni każą sobie słono płacić. Ceny dla Ulfrica będą dwukrotnie wyższe niż dla Cesarskich. Uwierz mi, w takiej wojnie równie ważna jak wojsko jest silna gospodarka.

     Pokiwał głową w zamyśleniu, a ja nie miałem powodów, by mu nie wierzyć. W końcu, na gospodarce znał się jak mało kto.

     - Ulfric wcale nie zrobił dobrego interesu – ciągnął jarl. - Jako premię dostał jeszcze na kark coraz bardziej rozzuchwalonych Renegatów.

     – A co zyskało Cesarstwo? – spytałem.

     Balgruuf wziął mnie pod ramię i wolno krocząc zaczął wyjaśniać zawiłości polityki.

     - Po pierwsze odcięło go od Cyrodiil. Ulfric nie może teraz kontrolować przerzutów wojsk. Tulius zyskał łatwy dostęp do transportów z serca Cesarstwa i to znacznie lepszymi szlakami niż dotąd. Po drugie, Pogranicze jest oddzielone od reszty ziem Gromowładnych. Ulfric nie może dowolnie przerzucać wojsk, nie przechodząc przez Białą Grań. A ziemie cesarskie są zwarte i w dodatku okrążają go z dwu stron. Trzecia strona to morze, czwarta to Morrowind, oddzielone górami nie do przebycia. Nie, mój drogi, to Cesarstwo wygrało te negocjacje. Ulfric wysoko zagrał, ale przegrał. Niestety, Biała Grań też przegrała.

     - Nie rozumiem…

     Westchnął.

     - A którędy Ulfric ma przerzucać wojska ze wschodu na zachód? – odparł. – Przez mokradła na północy? Przez góry na południu? Niestety, błogosławieństwo, ale i przekleństwo Białej Grani wynika z tego, że moja dzielnica położona jest w łagodnej dolinie. To raj dla rolników, ale też wygodny teren do przemarszu wojsk. Obawiam się, że atak Ulfrica na Białą Grań to kwestia czasu. To zresztą logiczne, że będzie chciał połączyć swoje ziemie, a cesarskie rozdzielić. Najpierw będzie chciał odciąć od Cesarstwa Morthal i Samotnię. Potem je zdobyć. Może na tym skończy, może nie. Nadgraniczne dzielnice będą trudniejsze do zdobycia, więc nie wiadomo, jak to się skończy. No, ale gospodarczo wcale go to nie podratuje i to pomimo kopalni srebra.

     Rozjaśnił mi się w głowie. Zrozumiałem plan Ulfrica. Chciał od wschodu, z Wichrowego Tronu, uderzyć na Białą Grań. Jednocześnie wojska z Markartu powstrzymałby cesarską odsiecz z Samotni na tyle długo, żeby zdobyć miasto. Proponując wymianę Markartu na Pękninę, nieświadomie przysłużyłem się jednak Cesarskim. Ten ruch zablokował zwycięstwo Gromowładnych. Siły nadal pozostawały w równowadze, ale bardzo, bardzo chwiejnej.

     Usiedliśmy do stołu. Tym razem Lydia zajęła miejsce obok mnie. Arngeir własnoręcznie ją tam zaciągnął.

     - Jesteś naszym gościem, jak wszyscy – szepnął jej do ucha. – Nie stój z boku. Dziś wielkie święto!

     Przez jakiś czas sprawa smoków poszła w kąt. Przy stole, przy którym nikt nikogo nie znieważał, przez chwilę wszyscy zapomnieli o polityce i o smokach. W towarzystwie, w którym wszyscy okazywali sobie szacunek, wszyscy poczuli się znacznie przyjemniej. Wkrótce jednak Arngeir napełnił kielich i zwrócił się do Balgruufa.

     - Jarlu Balgruufie, zakładam, że znasz plan Smoczego Dziecięcia.

     Ten skinął głową.

     - Tak, jestem gotowy zrobić swoje – odrzekł na tyle głośno, aby wszyscy go tu usłyszeli. – Powiedz tylko słowo – zwrócił się do mnie, - a moi ludzie pomogą ci zastawić pułapkę.

     - Pozostaje jedna trudność – Arngeir podrapał się po czole. – W jaki sposób zwabić smoka do Smoczej Przystani.

     Tulius parsknął ironicznie.

     - Dobre pytanie – zaśmiał się, po czym zwrócił się od mnie, nieco kpiącym tonem. – Nie umknął ci taki szczegół, czyż nie?

     Chyba od początku nie wierzył w powodzenie mojego planu i nie przywiązywał do niego wielkiej wagi. Muszę jednak uczciwie przyznać, że ani razu nie próbował mi w nim przeszkodzić, a nawet zrobił wszystko, aby mi go umożliwić. Mimo wszystko, był w dobrym humorze, zadowolony z wyniku negocjacji i w jego nieco kpiącym spojrzeniu dostrzegłem wyraźnie przyjazny błysk.

     - Ach, sądzę, że mogę pomóc – zamiast mnie odezwał się Esbern. – Przewidziałem to. Kiedy tobie przyszło aranżować to spotkanie, ja spędziłem ten czas w bibliotece Niebiańskiej Świątyni. Niezgłębiony skarbiec zaginionej wiedzy…

     Odwrócił się do swego tobołka i zaczął w nim szperać, wyciągając jakieś notatki.

     - Ostrza zapisywały imiona wielu smoków, które zabiły – tłumaczył, nie przestając gmerać w papierach. – Porównując je z mapą miejsc smoczych pochówków od Delphine, byłem w stanie zidentyfikować smoki, które wskrzesił Alduin.

     - Jak to nam może pomóc? – spytałem z niepokojem.
Przyszło mi na myśl, że w czasie swej wędrówki nieraz pojedynkowałem się ze świeżo wskrzeszonym smokiem. Co, jeśli zabiłem właśnie tego, o którego mu chodziło?

     Esbern uśmiechnął się.

     - Ach nie rozumiesz? – wyciągnął jakąś księgę i otworzył na zaznaczonej stronie. – Imiona smoków zawsze są trzema Słowami Mocy. Krzykami. Jeśli wezwiesz smoka przy pomocy Głosu, usłyszy cię on, gdziekolwiek jest.

     Wciąż miałem wątpliwości. Usłyszeć to jedno, przybyć na wezwanie to coś zgoła innego. Jakoś trudno było mi wyobrazić sobie, że smok przybywa posłusznie na wezwanie śmiertelnika.

     - Dlaczego miałby się zjawić na wezwanie? – bąknąłem.

     - Nie musi tego robić – Esbern pokiwał głową. – Ale smoki są dumne z natury i nienawidzą odrzucać wyzwań. Twój Głos w szczególności powinien zainteresować tego smoka po twoim zwycięstwie nad Alduinem. Sądzę, że najprawdopodobniej nie będzie potrafił oprzeć się twojemu wezwaniu.

     Brzmiało to logicznie i sensownie. Trzeba będzie spróbować…

     - Więc jak nazywa się ten smok? – spytałem.

     - Ach, w rzeczy samej… - Esbern wlepił wzrok w swoje notatki. – Nie jestem mistrzem Głosu, jak ci panowie – skłonił się lekko Arngeirowi – ale wszystko zostało zapisane na tym zwoju. Od-Ah-Viing, Skrzydlaty Śnieżny Łowca, napisano…

     Gdy tylko wypowiedział te słowa, odbiły się one głębokim echem w mojej głowie. Świat zawirował mi przed oczami i trochę mi w nich pociemniało. Rozległ się tak dobrze znany mi, krótki akord tysiąca gardeł. Wchłonięta uprzednio dusza jednego z zabitych smoków, udzieliła mi zrozumienia Słów. Poczułem, że potrafię zawołać tak, żeby słychać mnie było w najdalszym zakątku Tamriel. Byłem gotów zawezwać smoka.

     Spotkanie trwało jeszcze jakiś czas. Pierwsi opuścili nas Tulius, Elisif i Rikke. Generał na pożegnanie podszedł do mnie, uśmiechnął się i przekazał mi świeżą informację o Hadvarze. Pojawił się wreszcie, ale w kiepskim stanie. W drodze z Helgen zaatakował go niedźwiedź. Ledwo uszedł z życiem. Sam za dobrze nie pamiętał, co się z nim działo przez kilka tygodni. Długi czas przeleżał nieprzytomny w chacie jakiegoś wieśniaka, który pielęgnował go jak potrafił. Potem, gdy poczuł się trochę lepiej, spróbował przedostać się do Morthalu, ale jego osłabiony organizm dostał tam jeszcze jakiejś gorączki błotnej i znów jego życie zawisło na włosku. Odratował go jakiś mag. Gdy wreszcie wymizerowany i blady zjawił się w Samotni, Tulius czym prędzej odesłał go do Cyrodiil na długi urlop.

     - Ledwo stał na nogach – rzekł. – Ale nie martw się, wyjdzie z tego. Niebawem wróci do Skyrim.

     Uścisnął mi rękę, krótko, po wojskowemu, ale całkiem przyjaźnie. Rikke była bardziej wylewna.

     - Mam nadzieję, że ten rozejm da ci to, czego potrzebujesz – powiedziała, ściskając moją rękę. – Nie potrwa długo…

     Elisif pożegnała mnie kilkoma miłymi słowami i uśmiechem. 

     Balgruuf opuścił nas niedługo potem. Zapewnił Siwobrodych, że zaszczytem dla niego było ich spotkać. Czekało go jeszcze dużo przygotowań w Smoczej Przystani.

     - Nie można czekać, Alduin rośnie w siłę – rzekł na pożegnanie.

     Pozostali, to znaczy Siwobrodzi, oboje Ostrza, Lydia i ja, rozmawialiśmy trochę dłużej. Wszyscy mieliśmy świadomość, że po raz ostatni spotykamy się w tym gronie i nikomu z nas się to nie podobało. Chcieliśmy przedłużyć tę chwilę jak tylko się dało. Ale w końcu wstałem od stołu i oznajmiłem, że nim zapadnie zmrok, chcę się jeszcze udać do Paarthurnaxa.

     - Nie, nie po to, żeby go zabić – uśmiechnąłem się smutno. – Chcę z nim porozmawiać.

     - Esbernie, my chyba też nie będziemy nadużywać gościnności Siwobrodych – odrzekła Delphine. – Nie jesteśmy tu mile widziani. Gospodarze już dość długo znosili naszą obecność.

     - Każdy, kto przychodzi tu w pokoju, jest mile widziany – odparł Arngeir.

     - To prawda, przyszliśmy w pokoju – rzekł Esbern. – W najlepszych zamiarach. Nie chcę, żeby to zabrzmiało obcesowo, ale obyśmy nie musieli się więcej spotykać. Rozumiecie, co mam na myśli… Aby nigdy więcej nie było takiej potrzeby. Nie, nie chodzi o to, co nas dzieli. Po prostu… Nie wiem jak to powiedzieć. Aby świat nie był już nigdy zagrożony tak jak teraz.

     - Rozumiem – Arngeir uśmiechnął się dobrotliwie. – Wprawdzie nie jestem aż tak przywiązany do tego świata, ale też mi się on podoba. Żegnajcie, przyjaciele. Dziś mogę was chyba jeszcze tak nazwać.

     Wyszedłem na dziedziniec, aby nikt nie widział, że łza pokulała mi się z oczu. Lydia wysunęła się za mną. Też miała niewyraźną minę. Arngeir wyszedł za nami. Objął nas ramionami i rzekł.

     - Dobrze ci poszło. Wątpię, aby rozejm przetrwał próbę czasu, ale to nie będzie twoja wina.

     Podzielałem jego zdanie w stu procentach. Potem Arngeir przekonał Lydię, aby pozostała w klasztorze.

     - Muszą rozmówić się w cztery oczy – potrząsnął głową. – Rozumiesz sama. To nie będzie łatwa rozmowa.

     Lydia podążyła więc za nim do środka. A ja odwróciłem się i wbiegłem na schody.

     - Look! Vah! Koor!

     Mgła za bramą rozproszyła się. Puściłem się biegiem w drogę na Gardło Świata.

     Smok drzemał w swojej ulubionej pozycji, na szczycie smoczej ściany. Gdy podszedłem bliżej, otworzył oczy i skinął swą wielką głową.

     - Drem Yol Lok. Witaj – zahuczał swym niskim, aksamitnym głosem.

     Podszedłem do niego z niewyraźną miną i spojrzałem mu prosto w oczy.

     - Ostrza twierdzą – zacząłem niepewnie, - że zasługujesz na śmierć…

     Opuściłem głowę. Ale smok trącił mnie lekko pyskiem, abym na niego spojrzał.

     - Ostrza słusznie nie darzą mnie zaufaniem – odrzekł spokojnie. – Onikaan ni ov. Ja nie ufałbym drugiemu dovie.

     - Dlaczego nie powinni ci ufać? – spytałem zdumiony.

     - Dov wahlaan fah rel… Zostaliśmy stworzeni, by dominować. To jest w naszej krwi. Czujesz to również w sobie, prawda?

     Miał rację. Moje umiejętności, w dodatku zdobyte z taką łatwością, utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym. Walczyłem z tym, na razie skutecznie, ale czasem trudno było mi nad tym zapanować.

     - Mnie można ufać – ciągnął Paarthurnax. – Ja jestem tego pewien, ale oni nie. Mądrze jest traktować dovów z nieufnością. Udało mi się ujarzmić moją smoczą naturę tylko dzięki medytacji i zgłębianiu tajemnic Drogi Głosu. Nie ma dnia, by nie nachodziła mnie pokusa powrotu do odziedziczonych przyzwyczajeń. Zin krif horvut se suleyk. Co jest lepsze? Urodzić się dobrym, czy ogromnym wysiłkiem przezwyciężyć swą spaczoną naturę?

     Uwierzyłem mu. Być może po prostu chciałem mu uwierzyć. Nawet na pewno – bardzo chciałem. Ale jego łagodny głos przekonał mnie. I zaświtało mi w głowie coś jeszcze. Gdy Alduina wysłano w odmęty czasu, on pozostał tutaj przez wieki. I nikt nie słyszał wtedy o smokach. Nikt nie widział go szalejącego i siejącego zniszczenie, a nie było wtedy na ziemi innych smoków. Miał pełną swobodę, byłby bezkarny. Nie uczynił nic złego przed dwa tysiące lat. To chyba najlepszy dowód jego czystych intencji.

     Miałem do niego jeszcze jedno pytanie. Opowiedziałem mu o tym, co dowiedziałem się od Esberna i podzieliłem się swoimi wątpliwościami.

     - Jak możemy przywabić smoka do Smoczej Przystani? – spytałem na koniec.

     - Odahviing przybędzie na pojedynek – zapewnił mnie Paarthurnax. – Boziik. Krilot… Nie oprze się twemu wezwaniu z samego Wzgórza Dovów. Przybędzie. Su’um ahrk morah.

     Rozmowa z Paarthurnaxem podniosła mnie nieco na duchu. Mimo to, wiele niepewności wciąż kłębiło się w mojej głowie. W drodze powrotnej spróbowałem ocenić swe szanse. Załóżmy, że uda się zagrywka z Odahviingiem i zdradzi mi on kryjówkę Alduina. Ale co potem? Przecież już raz go pokonałem, a on wcale nie zginął. Dlaczego tym razem miałoby mi się udać? I czy schwytany smok będzie chciał współpracować?  Według Paarthurnaxa, Odahviing był młodym smokiem, krótko będącym pod dominacją Alduina. Niewykluczone, że nie przesiąkł jeszcze nienawiścią do rodu ludzkiego i da się przekonać. Ale jeśli nie?Oczywiście, można więzić go tak długo, aż nie zmięknie – ale jak długo to może potrwać? Smoki są nieśmiertelne, mogą czekać w nieskończoność. My nie mieliśmy tyle czasu…

     Im bliżej było do decydującej rozgrywki, tym większa ogarniała mnie niepewność. Dopóki wiedziałem co robić, działałem. Teraz zaczynało się nieznane, w którym może mnie spotkać wszystko. Ponoć Alduin ukrył się w Sovngardzie, krainie umarłych. Czy to znaczy, że będę musiał umrzeć, aby się tam dostać? Młodość kocha życie, a ja byłem jeszcze bardzo młody. Pragnąłem żyć, działać i… kochać. Zrozumiałem już, że nie zniósłbym rozstania z Lydią. Z dnia na dzień stawała mi się coraz bliższa, aż chyba w końcu przekroczyłem pewną granicę. Już nie wystarczała mi jej obecność. Pragnąłem jej bliskości. Chciałem poczuć ciepło jej ciała przy sobie, chciałem ją objąć i przycisnąć do siebie, chciałem przeglądać się w jej pięknych, podłużnych, ciemnych oczach…

     I wciąż bałem się jej to powiedzieć. Bałem się, że jej się to nie spodoba i moje marzenia legną w gruzach. A wtedy stracę ją na zawsze.

     Ale teraz najważniejszy był Alduin. Jeśli nie uda się pokonać jego, stracę nie tylko Lydię, ale i cały świat wokół.

     Zatrzymałem się na skalnej półce i spojrzałem na przepiękny widok, jaki rozciągał się pode mną. Zaśnieżone szczyty tonęły w wieczornej mgle. I nagle tak bardzo pokochałem ten świat. Poczułem z nim niezwykłą bliskość. Nie było stąd widać żadnej ludzkiej osady, ale wiedziałem, że tam, w dole, jest ich wiele. Uśmiechnięte matki z miłością patrzyły, jak ich małe dzieci jedzą kolację. Zakochani mężowie kończyli pracę i wracali do domów, do żon i dzieci. Starcy patrzyli na swoje potomstwo i wspominali dawne czasy, kiedy to oni byli młodzi i pełni sił. Dzieci przekomarzały się, opowiadając wszystkim, jakich to wielkich czynów dokonają, gdy tylko będą tak duzi, jak ich rodzice. Gdzieś, tam w dole, Alvor z Rzecznej Puszczy, Adrianne Avenicci, Balimund i Ghorza z Markartu układali swoje narzędzia, po skończonej pracy. Gdzieś tam, w Białej Grani Belethor, w Wichrowym tronie Revyn Sadri, a w Markarcie zielonooka Lisbet podliczali utarg całego dnia. Gdzieś tam, na dole, Irileth czyściła swój miecz, Jorleif i Proventus załatwiali tysiące spraw, Farengar, Calcelmo i Wuunfert studiowali starożytne księgi, Urag robił porządek w Arcaneum, a kapitan Aldis planował ćwiczenia na następny dzień. Gdzieś tam Durak, w tajemniczej Twierdzy Świtu, szykował sobie bełty i przygotowywał się do polowania na wampiry. Gdzieś tam Gwilin, zmęczony po pracy w tartaku, siadał w gospodzie u Wilhelma, a ten stawiał przed nim dzban świeżo zaparzonej mięty, którą elf tak bardzo lubił. To wszystko byli moi przyjaciele, których bardzo nie chciałem stracić. 

     - Ocalę ten świat – powiedziałem sobie. – Ocalę te góry, miasta i cudowne, dalekie horyzonty! Ocalę Białą Grań. Ocalę Samotnię. Ocalę Markart…

     Z miejsca, w którym stałem, daleko, pośród mgieł widoczny był kawałek gór Jerall. Gdzieś tam, za nimi, daleko na południu leżało Cyrodiil. A tam mój rodzinny dom i moi rodzice.

     - Ocalę was – podniosłem dłoń, jakbym składał śluby. – Biorę dziewięć bóstw na świadków, że zrobię wszystko, aby ocalić ten świat. I prędzej sam zginę, niż pozwolę Alduinowi go zniszczyć.

     Odpowiedział mi tylko wiatr, gwiżdżący pośród skał.

     - Tak, ten wiatr też ocalę – szepnąłem sam do siebie. – Mam taką nadzieję…

     *          *          *

      Był pogodny ranek, gdy wyszliśmy z gospody u Wilhelma, kierując się na północ, ku Białej Grani. Minęliśmy grotę trolla, potem miejsce, gdzie stoczyliśmy walkę z kultystami. Ścieżka wciąż prowadziła w dół. I wtedy właśnie poczułem potworne uderzenie w czoło.

     Zanim mnie zamroczyło, usłyszałem jeszcze klekot strzały, osuwającej się po moim pancerzu. Co było dalej, nie wiem, bowiem na chwilę straciłem przytomność. Gdy ją odzyskałem i spróbowałem się uleczyć, stwierdziłem, że nie mogę podnieść ręki. Byłem związany. Obok mnie, cała we krwi, leżała Lydia. A wokół stało kilkoro uzbrojonych osobników, z zadowolonymi minami.

     - Po co zabijałeś tę panienkę? – mówił jeden. – Chętnie bym z nią poigrał.

     - Jeszcze żyje – odparł tamten.

     - Ledwo, ledwo – dodał trzeci. – A ten gołowąs ma całkiem ciężką sakiewkę…

     Z przerażeniem spoglądałem na Lydię. Jej pierś poruszała się, ale ledwo dostrzegalnie. Życie uchodziło z niej, jak woda z dziurawego bukłaka. Jeszcze chwila, a będzie za późno.

     - Błagam… - jęknąłem. – Pozwólcie mi ją uzdrowić!

     Jeden z drabów kopnął mnie w żebra. Na szczęście wciąż miałem na sobie zbroję.

     - A po co? – warknął. – Świadków nam nie potrzeba…

     Nagle rozstąpili się. Między nimi pojawił się bowiem herszt, jak przypuszczałem, ubrany w pyszną, ebonową zbroję z przyłbicą. Przez chwilę przyglądał mi się, po czym chwycił mnie za brodę i zdjął mój hełm. Patrzył na mnie uważnie przez kilka sekund, po czym spytał.

     - Ty jesteś Wulfhere?

     Spojrzałem na niego zdziwiony.

     - Znasz mnie?...

     - Wulfhere, zwany Smocze Dziecię?

     Skinąłem niepewnie głową.

     - A to twoja przyjaciółka?

     Powtórnie skinąłem głową. Herszt milczał dłuższą chwilę.

     - Masz mikstury? – spytał niespodziewanie. – Lekarstwa?

     - W torbie – odrzekłem.

     Rozbójnik wyciągnął zza pasa krasnoludzki sztylet, po czym przeciął moje więzy.

     - Ulecz ją – polecił krótko.

     Jednym susem dopadłem Lydii. Była nieprzytomna i jasnym było, że nie da się jej podać żadnej mikstury. Przywołałem więc zaklęcie Uzdrawiający Dotyk, którego nauczyłem się z księgi zakupionej u Calcelma. Otoczyłem Lydię złotawą mgiełką. Jej oddech zatrzymał się na chwilę, która przyprawiła mnie o ciemność przed oczami, ale zaraz powrócił, tym razem nieco mocniejszy i pewniejszy. Otworzyła oczy.

     A ja sięgnąłem po mikstury i przytknąłem jej fiolkę do ust. Potem drugą i trzecią. A potem przytuliłem ją do siebie, żeby ukryć łzy. Będzie żyła! Tylko jak długo? Co oni z nami zrobią?

     - Popatrz, jaki miecz – rozmowy rozbójników za moimi plecami zeszły na temat łupów. – Czego on tak świeci?

     Błyszczący klejnot w gardzie Przedświtu nieraz rozświetlał mi mroki podziemi. Szkoda, że dar od Meridii teraz wpadnie w łapy zwykłego rozbójnika.

     - A widziałeś ten łuk? – spytał drugi. – Zamawiam, będzie mój!

     - To ja sobie wezmę ten drugi miecz. Ale lekki! Widzieliście?

     Fakt, Zguba Smoków miała cienkie i lekkie ostrze…

     - Zamknąć gęby! – warknął herszt, po czym zwrócił się do mnie.

     - Macie dość sił? Możecie iść?

     Niepewnie skinąłem głową. W co on gra?

     - Zwróćcie im broń! – rozkazał swym kamratom, wywołując zdecydowane protesty. – Powiedziałem!

     Rozbójnicy z niezadowoleniem porzucili naszą broń. Podnieśliśmy ją, podobnie jak plecaki i torbę z lekarstwami. Stanęliśmy niepewnie, nie wiedząc, co nasz czeka.

     - Idźcie stąd – warknął herszt. – Idźcie, zanim zmienię zdanie!

     Ale ja stałem jak skamieniały. Patrzyłem na niego ogłupiały, a w głowie miałem zupełną pustkę.

     - Dlaczego? – wykrztusiłem w końcu.

     Powoli podniósł ręce. Chwycił swój hełm i zdjął go z głowy, odsłaniając śniade oblicze, poznaczone bliznami i porośnięte czarną brodą.

     - Nie poznajesz? – spytał.

     Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę, ale jego twarz nie pasowała mi absolutnie do niczego, co zapamiętałem. Niepewnie potrząsnąłem głową. Zaśmiał się.

     - Powiem ci – odrzekł. – Bo kiedyś, dawno temu, pod Helgen, ty zrobiłeś to samo dla mnie.

     - Pod Helgen? – zdziwiłem się jeszcze bardziej.

     - A pamiętasz zbója, który cię napadł, a któremu darowałeś życie? Pamiętasz, jak oddałeś mu ostatnie lecznicze mikstury, choć on prosił cię, żebyś go dobił?

     Coś zaczęło mi świtać. Czyżby to był ten sam rozbójnik, któremu orkową szablą zadałem swego czasu śmiertelną ranę?

     - Do dziś jeszcze czuję tę ranę – zarechotał. – Ale zmykajcie stąd szybko, zanim moi kamraci przekonają mnie, żebym zmienił zdanie.

     Odeszliśmy na kilka kroków, ale odwróciłem się jeszcze i spytałem.

     - A jak brzmi twoje imię?

     Wzruszył ramionami.

     - Nosiłem już więcej imion niż całe pokolenie – odparł. – Teraz nazywam się Olaf Czarnobrody. Ale nie wiem jak długo jeszcze będę je nosił – wyszczerzył zęby. – Zmykaj. Jesteśmy kwita!

     Skinąłem głową. Odwróciłem się i niepewnie ruszyłem przed siebie, ścieżką w dół. Wciąż miałem w głowie mętlik. Wiedziałem tylko jedno – po raz kolejny z niebezpiecznej przygody wyszedłem cało. Czyżby jakiś bóg naprawdę nade mną czuwał?

     Lydia nie była jeszcze w pełni sił, więc szybko zaczęła dyszeć. Cóż, magia nie zastąpi rekonwalescencji. Zasklepia rany i naprawia ciało, ale nie zwróci ani utoczonej krwi, ani utraconych sił. Zwolniliśmy więc, a Lydia oparła się na moim ramieniu. Objąłem ją czule i dalej poszliśmy już wolniejszym krokiem, oszczędzając siły.

     - Nawet pośród zbójów masz przyjaciół – rzekła cicho. – Smoki ci już nie wystarczały?

     Roześmiałem się.

     - To nie przyjaciel – odparłem. – To przypadkowo zawarta znajomość. I wcale o nią nie zabiegałem.

     - Puściłeś zbója wolno? – spytała. – To do ciebie niepodobne.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Jakoś nie umiałem go dobić – odparłem. – Choć błagał o to. Umierałby powoli, bardzo cierpiąc. No, to co miałem zrobić? Uleczyłem go. Na tyle, na ile umiałem…

     Przywarła do mnie jeszcze mocniej.

     - Jesteś… Jesteś bardzo dobrym człowiekiem – szepnęła.

     - To chyba dobrze? – zmieszałem się.

     Uśmiechnęła się tak czarująco, że musiałem ją pocałować. Nie mogłem się oprzeć. Przyszło to tak nagle i tak niespodziewanie, że sam siebie tym zadziwiłem. A Lydia objęła mnie swymi zakutymi w stal ramionami  i oddała pocałunek w same usta. Długi pocałunek, który sprawił, że krew odeszła mi z twarzy.

     - Lydio… - zdołałem tylko wyszeptać.

     Uśmiechnęła się znów, ale był to uśmiech zadumany, jakby zamglony.

     - Długo trwało – szepnęła. – Ale teraz wiem, że nie chcę żadnego innego. Tylko ciebie.

     Opuściła skromnie oczy, po czym spytała niepewnie.

     - A czy ja… Czy ja ci się podobam?

     Przycisnąłem ją do siebie ze wszystkich sił, jakie potrafiłem z siebie wykrzesać.

     - Jesteś najpiękniejszą i najcudowniejszą dziewczyną, jaką zdarzyło mi się spotkać – zapewniłem. – Marzę o tobie od pierwszego dnia, kiedy cię ujrzałem.

     - Więc dlaczego mi tego nie powiedziałeś? – podniosła oczy.

     - Nie miałem śmiałości – wyznałem zawstydzony. – Nie wiedziałem, czy… Czy ktoś taki jak ja… Rozumiesz…

     - A teraz masz? – przechyliła głowę.

     Uśmiechnąłem się niepewnie.

     - Gdy leżałaś tam, w kałuży krwi i uchodziło z ciebie życie – szepnąłem wzruszony, - zrozumiałem, że muszę ci to powiedzieć, bo inaczej mogę nie zdążyć. Lydio… Ja… Ja wciąż nie wiem jak to powiedzieć…

     - Powiedz…

     - Lydio… Czy jeśli uda się ta cała historia z Alduinem… Czy jeśli wyjdziemy z tego cało… Czy zostaniesz moją żoną?...

     Ostatnie zdanie wypowiedziałem szeptem, bojąc się spojrzeć jej w oczy. Jej pocałunek był najpiękniejszą odpowiedzią, jaką mogłem dostać.

     - Na wieki, Wulf – szepnęła. – Na zawsze.

     Do Białej Grani dotarliśmy późnym wieczorem, wciąż trzymając się za ręce i nie puszczając ich ani na chwilę.

     Przeżyłem później wiele pięknych dni. Ale gdybym miał wybrać najpiękniejszy z całego swojego życia, wybrałbym ten właśnie, gdy wędrowaliśmy razem… Naprawdę razem! Gdy trzymaliśmy się za ręce, co chwilę spoglądając na siebie nawzajem i gdy cieszyło nas wszystko, co tylko napotkaliśmy po drodze. Śmialiśmy się zupełnie bez powodu i co jakiś czas przystawaliśmy pod byle pretekstem – tylko po to, by znów się pocałować.

     Byliśmy szczęśliwi. Bardzo szczęśliwi. Pomimo ciemnych i ponurych chmur historii, które wciąż wypiętrzały się nad naszymi głowami.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Rozdział XLVI - Przy jednym stole

     Przybyliśmy do klasztoru punktualnie, w samo południe. Gdy wsunęliśmy się przez wrota do wnętrza, poczułem się jak w ulu. Niby było cicho, a wewnątrz aż brzęczało od przyciszonych rozmów.

     Arngeir wyszedł mi naprzeciw i z uśmiechem skinął głową.

     - Udało ci się zatem – odezwał się uroczystym tonem, ale z wesołym błyskiem w oku. – Zwolennicy przemocy zebrali się tutaj, w tych murach, których kamienie uświęcone są słowami pokoju. Niedobrze, że się zgodziłem na pertraktacje – pokręcił żartobliwie głową. – Siwobrodzi nie powinni mieszać się w takie sprawy.

     Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy żartuje.

     - Dzięki temu Balgruuf Większy zechce nam pomóc – odezwałem się niepewnie.

     - Tak, tak… - wziął mnie pod ramię i wskazał ręką kierunek do sali obrad. – Dlatego też pozwoliłem złamać wszystkie nasze tradycje. Ale nie ma czego żałować! – potrząsnął moim ramieniem. – Jest jak jest. Zajmij miejsce u stołu obrad. Zobaczymy, jaką to mądrością uraczą nas wojownicy Skyrim.

     Uśmiechnął się przy tych słowach, jednak zaraz wydarzyło się coś, co sprawiło, że uśmiech zamarł mu na ustach. Oto drzwi otworzyły się, na chwilę wpuszczając do sali strugę słonecznego światła. Jakieś cienie przesunęły się przez wejście i po chwili przed Arngeirem stanęło dwoje niespodziewanych gości.

     Delphine miała na sobie zbroję Ostrzy. Spoglądała śmiało i wyzywająco. Esbern za to sprawiał wrażenie zaciekawionego i rozglądał się na boki, zapewne, swoim zwyczajem, podziwiając architekturę klasztoru.

     - Więc jesteś Arngeir, tak – głos Delphine dziwnie zabrzmiał w tych murach. – Wiesz, po co tu jesteśmy. Wpuścisz nas czy nie?

     Muszę przyznać, że owładnęły mną dwa uczucia jednocześnie. Pierwszym było ogromne zaskoczenie. To były ostatnie osoby, jakich spodziewałbym się na Wysokim Hrothgarze. A jednocześnie zalała mnie radość ze spotkania. Oto Ostrza potrafiły zakopać na chwilę topór wojenny i zjawić się na naradzie! Siły sojuszników, wrogów Alduina, znów miały szanse się połączyć.

     I Arngeir chyba to zrozumiał. Obrzucił ich poważnym wzrokiem, w którym jednak nie było ani odrobiny niechęci. Odniosłem wrażenie, że to, co powiedział, wygłosił bardziej dla formy, niż z rzeczywistej potrzeby.

     - Nikt was tu nie zapraszał – odezwał się poważnym głosem. – Nie jesteście tu mile widziani.

     Delphine, swoim zwyczajem wykrzywiła usta i zmrużyła oczy. Wyraźnie walczyła z własną zapalczywością.

     - Mamy takie samo prawo zasiadać w tej radzie jak wy wszyscy – odrzekła, z wysiłkiem panując nad gniewem. – A w zasadzie nawet większe, gdyż to my wskazaliśmy Smoczemu Dziecięciu jego ścieżkę.

     Arngeir roześmiał się.

     - Wiemy, na jaką drogę go skierowaliście – odparł z ironią. – Dokonał jednak innego wyboru. Paarthurnaxowi nic z waszej strony nie grozi.

     - Na razie – prychnęła Delphine. – Ostrza są pamiętliwe.

     Nie wiadomo, jak potoczyłaby się ta rozmowa, gdyby nie Esbern, który z wyraźnym zniecierpliwieniem odsunął Delphine i stanął przed Arngeirem.

     - Delphine! – odezwał się z wyrzutem. – Nie jesteśmy tu, by rozdrapywać stare rany. Ta sprawa jest bardzo pilna. Musimy powstrzymać Alduina.

     I zwrócił się w stronę Arngeira, patrząc mu prosto w oczy.

     - Nie zwoływalibyście tej narady, gdybyście nie podzielali mojego zdania – rzekł poważnym tonem. – Wiemy bardzo wiele na temat sytuacji oraz zagrożenia, jakie niesie ze sobą pojawienie się Alduina. Potrzebujecie nas tu, jeśli chcecie, by ta narada skończyła się powodzeniem.

     Arngeir przez chwilę spokojnie patrzył mu w oczy. Wiedziałem, że Esbern mówi szczerze i Arngeir z łatwością, właściwą mnichom, potrafi to wyczuć. Zerknął potem na Einartha, stojącego po lewej ręce. Ten przymknął powieki. Arngeir skierował wzrok w prawo, gdzie stał Bori. Taka sama reakcja. Porozumieli się wzrokiem.

     - Niech będzie – odrzekł spokojnym głosem. – Możecie wejść.

     I gestem zaprosił ich do sali obrad, w przeciwległym końcu klasztoru.

     Delphine podeszła do mnie i podała mi rękę, ale ja z radości porwałem ją w ramiona i uściskałem z całych sił. Odwzajemniła uścisk.

     - Są takie chwile, kiedy nawet wrogowie muszą zażegnać spory – szepnęła. – Ale ja naprawdę nie jestem twoim wrogiem. Ani twoim, ani Siwobrodych. To nic osobistego. Podzieliły nas dzieje świata.

     - Dziękuję wam, że przyszliście – szepnąłem wzruszony. – Nie macie pojęcia, jak się cieszę.

     Zauważyłem, że wymieniła spojrzenie z Arngeirem. Nie było w nim wrogości, a nawet wydało mi się, że dostrzegłem w nich szacunek.

     - Nie zostaniemy pewnie przyjaciółmi – odrzekł Arngeir. – Zbyt wiele nas dzieli. Ale cieszę się, że mimo to rozsądek w ważnych chwilach bierze górę.

     Poszliśmy do sali, w której było tłoczno, jak chyba nigdy dotąd. Po jednej stronie, w odosobnieniu, w poważnych, dumnych pozach, stali Ulfric i Galmar. Celowo w pewnym oddaleniu od pozostałych, pokazując w ten sposób, że nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. A po drugiej stronie, zatopieni w cichej rozmowie, stali Tulius i Balgruuf, przy nich Rikke i jarl Elisif, a przed nimi, co niezmiernie mnie zdziwiło, Elenwen. Pierwsza emisariuszka Thalmoru przybyła na wysoki Hrothgar! Przyznam, że poczułem pewien niesmak. Thalmor mógł nam zepsuć wszystkie negocjacje.

     Przywitałem się ze wszystkimi. Ulfric i Galmar dumnie skinęli mi głowami. Tulius był uprzejmy, choć wyraźnie zniecierpliwiony. Natomiast Balgruuf serdecznie uścisnął mi dłoń.

     - Jeśli uda ci się wynegocjować rozejm, Smocza Przystań jest do twojej dyspozycji – zapewnił mnie.

     Elenwen na mój widok uśmiechnęła się dwuznacznie.

     - A więc znów się spotykamy! – odezwała się głosem, w którym pobrzmiewała wesołość. – Jednak tym razem wiem kim i czym naprawdę jesteś.

     I uśmiechnęła się… oczami. Przyznam, że cała złość na nią przeszła mi w jednej chwili. A więc jednak nie była bezduszną maszyną, za jaką ja miałem.

     Elisif sprawiała wrażenie onieśmielonej, ale widziałem, że z nienawiścią zerka w stronę Ulfrica. Nic dziwnego, to był zabójca jej ukochanego męża.

     Miejsce obok mnie zajęła Rikke. Przynajmniej ona stanowiła miłe towarzystwo. Widać, Tulius ufał jej całkowicie, bowiem nawet tu ją ze sobą zabrał. Coś mi mówiło, że była nie tylko adiutantem, ale i najbliższym przyjacielem generała. Była wyraźnie podekscytowana.

     - Cieszę się, że wreszcie mam okazję zobaczyć to miejsce – wyznała mi podnieconym głosem.

     Uśmiechnąłem się do niej. Polubiłem ją od pierwszego spotkania, jeszcze w Samotni. Podobała mi się jej cierpliwość i bezpośredniość, gdy tłumaczyła Tuliusowi zawiłości sytuacji w Skyrim. I wciąż nie miałem pewności, czy to nie czasem ta sama oficer, która swego czasu w Helgen wiodła mnie na szafot. Chwilami wydawało mi się, że to ona, innym razem stwierdzałem, że to absolutnie niemożliwe. Nie miałem śmiałości spytać. W każdym razie, jeśli to ona, to zdążyłem jej to już wybaczyć. 
Wysoki Hrothgar - refektarz, w którym odbyła się rada pokojowa

     Arngeir pierwszy zabrał głos.

     - Skoro wszyscy już są, prosimy o zajęcie miejsc – odezwał się uroczystym tonem. – Mam nadzieję, że wszyscy przybyli tu w duchu…

     - Nie! – przerwał mu nagły okrzyk z mojej prawej strony.

     Wszystkie oczy zwróciły się na Ulfrica, który z nienawiścią spoglądał w stronę Elenwen.

     - Znieważasz nas, przyprowadzając ją na rokowania! – krzyknął w stronę Tuliusa. – Twoją naczelną łowczynię wyznawców Talosa!

     - Nie trzeba było długo czekać – mruknęła Rikke na tyle głośno, żebym to usłyszał.

     Zapadła cisza. Z niepokojem patrzyłem na Tuliusa. Tak niewiele trzeba, by zerwać to, co z takim trudem udało się osiągnąć! Ale zamiast niego odezwała się Elenwen. Spokojnym i rzeczowym tonem, który, nie ukrywam, zaimponował mi.

     - Mam pełne prawo być przy tych negocjacjach – odparła. – Muszę upewnić się, że nie zostanie tu uchwalone nic, co naruszałoby postanowienia Konkordatu Bieli i Złota.

     - Należy do cesarskiej delegacji – odrzekł Tulius, cedząc słowa. – Nie będziesz mi dyktować, kogo mam zabrać ze sobą na naradę.

     Arngeir spojrzał w górę, jakby szukał tam natchnienia.

     - Proszę! – westchnął głośno. – Jeśli będziemy negocjować warunki negocjacji, to niczego nie osiągniemy.

     Zwrócił się w moją stronę.

     - To chyba dobra pora, aby Smocze Dziecię podzieliło się swoją opinią na ten temat.

     A niech go! Doceniałem jego intencje. Chciał zwrócić uwagę pozostałych, że wcale nie są najważniejszymi osobami przy tym stole. To był mądry wybieg, aczkolwiek miał pewien słaby punkt – mnie. Na polityce nie znalem się zupełnie. Na negocjacjach jeszcze gorzej. I to ja miałem decydować!

     Tymczasem Ulfric przybrał pojednawczy ton i odezwał się do mnie.

     - Na brodę Ysmira, ale ci Cesarscy dranie mają tupet, nie? Kto by pomyślał, że przyjdzie mi siedzieć przy jednym stole z tą dziwką z Thalmoru!

     Po czym odwrócił głowę w stronę pozostałych.

     - Albo ona, albo ja!

     I uderzył pięścią w stół.

     Miałem mętlik w głowie. Z jednej strony byłem wściekły na Ulfrica. Jeszcze nie zaczęliśmy rozmawiać, a on już wszczynał kłótnię! Czy ta narada w ogóle miała jakiś sens? Poza tym, ubódł mnie do żywego, używając wyzwisk przy stole obrad. Nawet taki żółtodziób jak ja wiedział, że dyplomacja polega na czymś wręcz przeciwnym. Z drugiej strony, choć nie ująłbym tego tak dobitnie, sam chętnie pozbyłbym się Elenwen. To były dwustronne rozmowy i trzecia strona nie była nam tu do niczego potrzebna. W dodatku miałem podejrzenia, że nie zależy jej na zgodzie.

     Mimo wszystko próbowałem załagodzić sytuację, nie śmiąc podnieść oczy na Elenwen.

     - A co w tym złego? – spytałem niepewnym głosem. – Poza tym, Tulius też tak naprawdę nie chce jej tutaj…

     Urwałem, czując, że palnąłem głupstwo. Zrobiło mi się gorąco.

     - Może i tak – odrzekł Ulfric. – Ale przyprowadzenie jej tutaj, to celowa prowokacja. Tulius musi wiedzieć, że nie damy sobą pomiatać.

     Miałem wielką ochotę dać mu prztyczka w nos. Bardzo chciałem, aby Elenwen została. Nie dlatego, żebym uważał ją za niezbędną, ale po to, by pokazać Ulfricowi, że tutaj nie jest władcą i nikt tu nie będzie się przed nim płaszczył. Ale czułem, że jeśli to zrobię, Ulfric po prostu wstanie i wyjdzie. I tyle będzie z negocjacji. A na to nie mogłem sobie pozwolić. Nikt z nas nie mógł!

     - Masz rację – odezwałem się cicho. – Thalmorczyków nie powinno tu być.

     Zrobiło się cicho.

     - Cieszę się, że się zgadzamy – odezwał się Ulfric przyjaznym tonem.

     A ja nie miałem odwagi spojrzeć w oczy Elenwen. Musiałem jednak to zrobić. Podniosłem oczy i napotkałem jej kpiący wzrok. Oczami przeprosiłem ją za tę decyzję. A ona znów uśmiechnęła się do mnie oczami. Była doświadczoną dyplomatką. Rozumiała sytuację doskonale. I to ona właśnie pokazała w tej chwili swoją wielkość.

     - Dobrze, Ulfricu – odezwała się spokojnie. – Ciesz się swoim błahym zwycięstwem. Thalmor będzie paktować z każdym rządem, który obejmie władzę w Skyrim. Nie mamy zamiaru mieszać się w wojnę domową.

     I przy tych słowach wstała, skłoniła się z wdziękiem wszystkim uczestnikom, w szczególności Arngeirowi i po prostu odeszła. Spokojnie, bez żadnych ekscesów. Zaimponowała mi tym. Nie przypuszczałem, że będę ją podziwiał, ale zaimponowała mi swoim opanowaniem. A Ulfric dostał po nosie, bowiem spodziewał się głośnych protestów i był na nie przygotowany. Spokojna reakcja Elenwen zbiła go z tropu, choć starał się to ukryć. Oto emisariuszka Thalmoru upokorzyła go, pokazując mu jego własną małość!

     Galmar jeszcze próbował odzyskać rezon.

     - Ha! – zaśmiał się sztucznie swym ochrypłym głosem. – Skyrim nigdy nie padnie na kolana przed Thalmorem! W przeciwieństwie do twoich cesarskich ziomków – spojrzał wymownie na Tuliusa.

     Ten nawet nie wzruszył ramionami. Za to w Rikke aż zagotowała się krew.

     - Masz szczęście, że szanuję Siwobrodych, Galmarze! – wybuchła.

     Tulius podniósł dłoń w uspakajającym geście.

     - Legacie – upomniał ją na poły ostro, na poły życzliwie. – Reprezentujemy tutaj Cesarstwo!

     - Wybacz, panie – szepnęła zawstydzona Rikke. – To już się nie powtórzy.

     Tulius jednak wcale nie wyglądał na zagniewanego. Zerknął na nią niby ostro, ale w oczach wcale nie było widać złości.

     - Skoro już to ustaliliśmy, możemy rozpocząć? – spytał Arngeir.

     Ulfric podniósł prawicę.

     - Na początek chciałbym coś powiedzieć – oznajmił.

     - No, to do dzieła – mruknęła Rikke.

     - Jedynym powodem, dla którego zgodziłem się uczestniczyć w naradzie, jest zagrożenie ze strony smoków – zaczął. – Nie ma o czym rozmawiać, jeśli Cesarstwo nie zgodzi się odstąpić od bezprawnych roszczeń wobec wolnego ludu Skyrim.

     - Wiedziałam, że się nie oprze… – Rikke spojrzała na mnie zrezygnowana.

     - Jesteśmy tu – ciągnął Ulfric – aby podpisać zawieszenie broni, które pozwoli Smoczemu Dziecięciu rozprawić się ze smokami. I to tyle. Uważam, że sama zgoda na rozmowę z Cesarstwem to wystarczająco hojny gest.

     - Skończyłeś? – prychnął Tulius. – Przyszedłeś tu perorować, czy możemy przejść do rzeczy?

     Ulfric posłał mu nienawistne spojrzenie.

     - Dobrze, miejmy to już za sobą – odparł, gładząc się po brodzie.

     - Możemy zaczynać? – Arngeir zerknął najpierw na jednego, potem na drugiego, po czym uczynił gest, jakby chciał objąć wszystkich tu obecnych. – Jarlu Ulfricu, generale Tuliusie! Taka rada nie zebrała się nigdy wcześniej. Zjawiliśmy się tutaj na prośbę Smoczego Dziecięcia – skłonił głowę w moją stronę. – Proszę, aby wszyscy uszanowali ducha Wysokiego Hrothgaru i zrobili co w ich mocy, aby w Skyrim zapanował trwały pokój. Kto pragnie rozpocząć negocjacje?

     Nastąpiła wymiana spojrzeń. W końcu Ulfric przesunął się do przodu i chrząknął znacząco.

     - Tak… - pogładził się po brodzie. – Bierzmy się do dzieła…

     Podniósł wzrok i dumnym głosem oznajmił.

     - Chcemy kontroli nad Markartem! To nasza cena za zgodę na zawieszenie broni!

     Przyznam, że uszło ze mnie powietrze. I nie tylko ze mnie. Rikke przewróciła oczami, Tulius parsknął stłumionym śmiechem, nawet Balgruuf pokręcił z niedowierzaniem głową. Natomiast Elisif poczerwieniała z oburzenia.

     - Po to tu jesteś, Ulfricu? – zawołała, nawet nie próbując ukryć wściekłości. – Ośmielasz się pluć w twarz Siwobrodym, wykorzystując tę radę do własnych celów?

     Tulius natomiast nie wyglądał na oburzonego. Przeciwnie, wydawał się rozbawiony.

     - Elisif – złapał ją łagodnie za ramię. – Zajmę się tym.

     - Generale, to niedopuszczalne! – Elisif dyszała z oburzenia. – Nie bierze pan chyba tego żądania na poważnie!? Mieliśmy się tu zebrać, by omówić warunki zawieszenia broni!

     Tulius chwycił jej dłoń i łagodnym gestem zmusił ją, aby na niego spojrzała.

     - Elisif – rzekł, patrząc jej prosto w oczy. – Powiedziałem, że się tym zajmę.

     Mocny głos generała podziałał na Elisif. Umilkła, ale nie uspokoiła się. Widziałem, że ukradkiem wyłamywała sobie palce. Tulius tymczasem zwrócił się do Ulfrica.

     - Ulfricu, nie możesz przecież oczekiwać, że oddamy ci Markart przy stole obrad! Liczysz, że dzięki radzie dostaniesz to, czego nie zdobyłeś w boju, czyż nie?

     Przypomniała mi się mapa, jaką widziałem niedawno na stole Tuliusa. Niebieski wschód i czerwony zachód. Pogranicze, ze stolicą w Markarcie, było najbardziej na zachód wysuniętą dzielnicą Skyrim. Gdyby dostało się w ręce Ulfrica, zyskałby on doskonałą bazę wypadową na wszystkie pozostałe dzielnice, znajdujące się w rękach Cesarstwa, między innymi na centralną Białą Grań. Poza tym, o czym nie wolno było zapominać, Markart był twierdzą nie do zdobycia. No i znajdowała się tam kopalnia srebra, co mogło znacznie podreperować kulejące fundusze Ulfrica.

     Arngeir uznał za stosowne wtrącić się.

     - Z pewnością jarl Ulfric nie oczekuje czegoś za nic – odezwał się, patrząc na niego uważnie, aż ten wyraźnie zmieszał się pod tym spojrzeniem.

     - Tak – odparła z ironią Rikke. – To byłoby do niego zupełnie niepodobne!

     Elisif znów poczerwieniała.

     - Zaraz, generale – odezwała się zdumiona i oburzona. – Chyba nie zamierza pan tak po prostu oddać Markartu w ręce tego… zdrajcy!

     - To tak Cesarstwo odpłaca nam za lojalność? – poparł ją Balgruuf.

     Tulius uderzył dłonią w stół.

     - Dość! – uciął. - Po pierwsze, wyjaśnijmy sobie coś. Ta rada to nie był mój pomysł. Uważam, że to strata czasu. Jesteś Zdrajcą Cesarstwa i zasługujesz na śmierć. Ja przynajmniej będę negocjować w dobrej wierze.

     Po czym, już spokojniejszym głosem, uśmiechając się dwuznacznie, zwrócił się do mnie.

     - Skoro jesteśmy tu na twoją prośbę, chciałbym się dowiedzieć, ile wart jest dla ciebie Markart!

     I tu mnie miał. Nie miałem pojęcia! Nie znałem się ani na polityce, ani na strategii. Dlaczego to ja miałem zdecydować? Podejrzewałem, że generał w coś gra, ale nie mogłem zgadnąć, w co. Za słaby byłem w tę grę…

     Zamknąłem oczy i przywołałem w pamięci mapę Skyrim, z kolorowymi chorągiewkami. Co do tej pory zdobyli Gromowładni? Wichrowy Tron, to oczywiste, ale żądać tej dzielnicy od Ulfrica równało się zerwaniu negocjacji. Zimowa Twierdza i Gwiazda Zaranna leżały nad morzem, podobnie jak cesarska Samotnia. Niewiele by one zmieniły, poza tym, nie były to wielkie miasta. Natomiast na południu…

     - A może Pęknina? – odezwałem się pytającym tonem i powiodłem wzrokiem po obecnych.

     Zauważyłem, że Ulfric zacisnął pięść. Tulius natomiast uniósł brwi w zamyśleniu.

     - Hm… - mruknął cicho. – Rift pomogłaby zapewnić łączność z Cyrodiil… - podniósł wzrok na Ulfrica i dodał głośniej, wyraźnie prowokującym tonem. – I zagroziłaby południowej flance Ulfrica!

     Odniosłem wrażenie, że Ulfric wpadł we własną pułapkę. Nie mógł się teraz wycofać. Pierwszy wysunął żądania i to żądania zuchwałe, będąc pewnym, że Tulius je odrzuci. Tymczasem generał przyjął wyzwanie i oddał cios za cios. Istotnie, Pęknina graniczyła z Cyrodiil, skąd Tulius w każdej chwili mógł spodziewać się posiłków. Co więcej, Ulfric nie miałby jak mu w tym przeszkodzić, bowiem w rękach cesarskich znalazłyby się wszystkie dzielnice, graniczące z Cyrodiil – sercem Cesarstwa.

     Skoro ja to zrozumiałem, to tym bardziej musiał to zrozumieć Ulfric. Z zaciśniętymi pięściami wycedził.

     - Smocze Dziecię przemówiło, Tuliusie. Markart będzie nasz. Teraz zobaczymy, czy poprzesz swoje słowa czynami.

     Tulius posłał mi spojrzenie spod powiek.

     - Zawiodłem się na tobie, Smocze Dziecię – westchnął. – Przyjąłem zaproszenie, gdyż zaufałem twojej reputacji. Wygląda na to, że zamierzasz faworyzować Ulfrica.

     Bolały mnie te słowa. Były niesprawiedliwe. Ja nie chciałem ustalać warunków zawieszenia broni, bo zwyczajnie się na tym nie znałem. Mogli dogadać się między sobą, zamiast kazać mi decydować. Co taki młokos jak ja może wiedzieć o wielkiej polityce? Miałem przecież dopiero osiemnaście lat…

     W tym momencie uzmysłowiłem sobie, że przegapiłem własne urodziny, które minęły trzy miesiące temu. Myśl tak nie na temat, że aż się zaczerwieniłem, ale uparcie tliła mi się w głowie.

     - Teraz widzę, że to wcale nie są negocjacje – odezwał się znów Tulius i zerknął na Ulfrica. – Już ja cię znam, Ulfricu. Jeżeli oddam ci Markart, zaraz postawisz następne żądanie. Nigdy nie pokonasz Cesarstwa i dobrze o tym wiesz. Mimo to jesteś gotów poświęcić tysiące istnień w imię własnej, chorej ambicji. Już niedługo znów położysz głowę na pniu i tym razem żaden smok cię nie ocali.

     Mówił spokojnym i rzeczowym głosem i zauważyłem, że właśnie ten jego spokój najbardziej drażnił Ulfrica.

     - Jak zwykle, słowa Cesarstwa są warte tyle co nic! – oświadczył Ulfric dumnym głosem.

     Ta rozmowa do niczego nie prowadziła. I całe szczęście, że znalazł się ktoś, kto ją przerwał. Zniecierpliwiony Esbern z trzaskiem rzucił na stół plik papierów i powstał.

     - Przestańcie! – zawołał z wyrzutem. – Czy jesteście tak ślepi na zagrożenie, że nie jesteście w stanie zażegnać swoich błahych sporów? Oto jesteście, kłócąc się… - zamachał rękami – o nic! Podczas gdy los tych ziem wisi na włosku!

     Byłem mu głęboko wdzięczny za ten wybuch. Oto ktoś, kto nie zajmował się bzdurami, tylko cały czas myślał o tym, co najważniejsze.

     Tulius spojrzał na niego z zaciekawieniem, Ulfric z wściekłością. Nie przywykł, by mu wytykać jego błędy.

     - Delphine, on jest z tobą? – spytał jarl zimnym głosem. – Jeśli tak, to lepiej mu powiedz, żeby powściągnął język!

     Przyznam, że zaskoczyły mnie te słowa. Nie miałem pojęcia, że Ulfric wie, kim ona jest. Fakt, mógł się domyślić. Delphine w zbroi Ostrzy wyglądała naprawdę wspaniale. Nie wątpiłem, że o niej słyszał. Tymczasem na nią czar Ulfrica wyraźnie nie działał. Posłała mu pogardliwe spojrzenie.

     - On jest ze mną – odparła tonem kogoś, kto wie, co mówi. – I radzę wam, byście wysłuchali, co ma do powiedzenia, zanim zrobicie coś nieroztropnego.

     Esbern pochyli się i błagalnym tonem, jakby zwracał się do grupki niesfornych dzieciaków, zaczął tłumaczyć.

     - Czy nie widzicie zagrożenia? Nie wiecie, co oznacza powrót smoków? Alduin powrócił! Pożeracz Światów! Nawet teraz żywi się on duszami waszych poległych towarzyszy! Staje się coraz potężniejszy, wraz ze śmiercią każdego żołnierza w tej bezsensownej wojnie. Czy nie potraficie choćby na chwilę odłożyć na bok swoich niesnasek, stojąc w obliczu śmiertelnego zagrożenia?

     - Nic mi nie wiadomo o końcu świata – odparł Tulius ze wzrokiem wbitym w blat stołu. – Ale ta smocza sytuacja wymknęła się spod kontroli. Jeśli zawieszenie broni pomoże Smoczemu Dziecięciu położyć kres tej groźbie, wszyscy na tym zyskamy. Pamiętaj o tym, Ulfricu – podniósł wzrok. - Wracając do zasadniczej sprawy… Dobrze wiesz, że nie możemy oddać Markartu na tych warunkach.

     - Na gnaty Shora! – rozległ się ochrypły głos Galmara. – Kiedy skończą się te żądania?

     Ulfric uciszył go ruchem ręki.

     - Wysłuchajmy więc – odparł, przyjmując dumną pozę.

     Tulius wbił w niego drapieżne spojrzenie.

     - Domagamy się rekompensaty za masakrę w Karthwasten – rzekł powoli, cedząc każde słowo.

     - Zabijasz ludzi, o których rzekomo walczysz – poparła go Rikke. – Prawdziwi synowie Skyrim tak nie postępują.

     - Kłamiesz, cesarski pachołku! – Galmar walnął pięścią w stół, aż podskoczyły stojące na nim kubki. – Moi ludzie nigdy nie splamiliby swego honoru takimi czynami, nawet w odwecie za tę masakrę w…

     Ulfric znów go uciszył.

     - Tuliusie, to nasza ojczyzna – rzekł, siląc się na spokój. – Cała krew przelana w tej wojnie jest na twoich rękach.

     Zagotowało się we mnie. Choćbym nie wiem jak sprzyjał Gromowładnym, nie mógłbym kupić oczywistego kłamstwa. Nie Tulius rozpoczął tę wojnę i wszyscy o tym doskonale wiedzieli.

     Tymczasem generał tylko uśmiechnął się ironicznie.

     - Smocze Dziecię, co ty na to? – spytał.

     A co ja? Wyrocznia? Nawet nie wiedziałem, co to za incydent w Karthwasten. Nigdy tam nie byłem. Jedynie, wędrując do Markartu, widziałem drogowskaz, wskazujący na trakt, biegnący pod górę, nigdy jednak tamtędy nie poszedłem. Przyznaję, że w tym momencie dałem się ponieść emocjom. Byłem zły na Ulfrica, że tak bezczelnie próbował wszystkich oszukać.

     - Ulfric powinien zadośćuczynić za Karthwasten – uciąłem krótko.

     Ulfric nic nie powiedział. Czyli coś musiało być na rzeczy. Natomiast Tulius aż klasnął w dłonie.

     - Dobrze powiedziane – odezwał się. – Chociaż raz zapłacisz za swe zbrodnie. Sądzę, że to najuczciwszy układ, na jaki możemy liczyć.

     Zapadła cisza. Arngeir powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych.

     - Wygląda na to, że doszliśmy do porozumienia – odezwał się z uśmiechem.

     Jakąż poczułem ulgę!

     Nastąpiło teraz uzgadnianie szczegółów i spisywanie postanowień. To mnie nie dotyczyło. Wstałem ze swojego miejsca i udałem się w kąt, gdzie stały dzbany z wodą i winem. Nalałem sobie odrobinę wina i rozcieńczyłem wodą. Wypiłem całość duszkiem.

     - Udało się – szepnęła Lydia.

     Przez cały czas stała za mną, pomimo iż obok było mnie było jedno wolne miejsce. Uznała, że nie jest uczestnikiem negocjacji i nie należy jej się miejsce przy stole, ale nie opuściła ani jednego słowa, jakie padło na naradzie.

     - Nie mów hop – odparłem. – Jeszcze nic się zakończyło.

     Delphine również zbliżyła się do nas.

     - Nie masz pojęcia, jak jestem wam wdzięczny, że przyszliście – uśmiechnąłem się do niej. – Bez was by się nie udało.

     Wzruszyła ramionami, sięgając po kubek.

     - Musieliśmy – odparła. – Są takie chwile, kiedy trzeba zapomnieć o tym, co dzieli, by ratować świat – upiła łyk. – Ale nic się nie zmieniło. Nadal domagamy się śmierci Paarthurnaxa. Po prostu, rozumiemy, że nie jest to teraz najpilniejsza sprawa.

     Uśmiechnęła się i po przyjacielsku zapukała w moją zbroję.

     - Ja też się cieszę, że was widzę – zapewniła. – Ja też żałuję, że musimy się rozstać. Ale nic na to nie poradzę. Cieszmy się dzisiejszym dniem, bo to chyba nasz ostatni wspólny występ.

     - Nic nie da się na to poradzić? – spytała Lydia smutnym głosem.

     Delphine westchnęła i pokręciła głową.

     - Mam nadzieję, że jeszcze przejrzysz na oczy – odrzekła. – Czy nie przyszło ci do głowy, że Paarthurnax pomaga ci tylko dlatego, żeby pozbyć się Alduina i zająć jego miejsce?

     Aż mnie zatchnęło! Więc też na to wpadła. Musiałem przyznać, że ta myśl od dawna kiełkowała mi w głowie i nie dawała mi spokoju. Uznałem jednak, że dopóki Paarthurnax niczym nie dał mi powodów do podejrzeń, nie powinienem brać tego pod uwagę.

     - Jeśli to zrobi, zginie – zapewniłem ją. – Ale na razie nic na to nie wskazuje.

     - Jesteś naiwny – wydęła wargę. – Mówię ci, zabij go, póki jest okazja.

     Pokręciłem głową.

     - Mam lepszy pomysł – odparłem.

     - Zamieniam się w słuch – mruknęła.

     - Jesteś Ostrzem. Zabójcą smoków. Jeśli uważasz, że powinien zginąć, to sama go zabij!

     Spojrzała na mnie zdziwiona.

     - Przecież wiesz równie dobrze jak ja, że tylko ktoś władający Głosem może się do niego dostać!

     Uniosłem brwi i udałem zdziwienie.

     - Taaaaak? – spytałem z drwiną. – Jaka szkoda!

     Roześmiała się cicho.

     - No cóż, chyba z tobą nie wygram. Ale pamiętaj, dopóki Paarthurnax żyje, nie mamy o czym rozmawiać.

     Tymczasem szczegóły zostały zadziwiająco szybko uzgodnione, a dokument porozumienia spisany przez Arngeira na karcie ozdobnego papieru. Ponownie zajęliśmy swoje miejsca. Arngeir powstał, wziął dokument do ręki i przemówił.

     - Jarlu Ulfricu! Generale Tuliusie! Tak się przedstawiają omawiane warunki. Markart zostanie przekazany siłom Ulfrica. Jarl Igmund ustąpi z tronu, a jarlem Markartu zostanie Thongvar Srebrno-Krwisty. Gromowładni wycofają się z Rift, umożliwiając cesarskim wojskom nieograniczony dostęp do terytorium. Jarl Laila Prawodawca ustąpi z tronu, a jarlem Pękniny zostanie Maven Czarna Róża. Gromowładni stosownie wynagrodzą masakrę w Karthwasten. Czy obie strony się zgadzają?

     - Synowie Skyrim dotrzymają swojej strony umowy – zapewnił Ulfric. – O ile Cesarstwo dotrzyma swojej.

     Podobały mi się te słowa. Niestety, Ulfric natychmiast zepsuł cały efekt, znów wywołując zgorszenie. Oto bowiem z ironicznym uśmiechem zwrócił się do Elisif.

     - A ty, Elisif? Podobają ci się te warunki? Mów śmiało! General Tulius tylko czeka na twoje rozkazy!

     Może i miał rację, pokazując jej, jak niewiele znaczy w tej grze, ale sposób jaki wybrał sprawił, że poczułem do niego obrzydzenie. Nie dość, że zabił jej męża, to jeszcze musiał poniżyć ją przy wszystkich.

     - Nie mam nic do powiedzenia temu mordercy! – odrzekła Elisif, nad podziw dobrze nad sobą panując, po czym skłoniła się lekko Tuliusowi. – Generale, wiele razy dowiódł pan, że los Skyrim leży panu na sercu. Wiem, że pańskie działania mają na celu ochronę naszych interesów.

     Zaskoczony generał skłonił głowę. Krótko, po wojskowemu.

     - Dziękuję ci, Elisif – odrzekł głośno. – Doceniam twą lojalność.

     Po tych słowach zwrócił się do Arngeira.

     - Owszem, Cesarstwo może przystać na takie warunki. Na zawieszenie broni do czasu spacyfikowania smoków.

     Po czym jego wzrok stwardniał i skierował się na Ulfrica.

     - Ulfricu – odezwał się zimnym tonem. – Po tym przyjdzie czas zapłaty. Możesz na to liczyć.

     Ulfric nie zareagował.

     - Chodź, Galmarze – zwrócił się do swego wiernego towarzysza. – Mamy dużo do zrobienia.

     Podziękował Arngeirowi za gościnę, choć ten prosił jeszcze wszystkich na skromny poczęstunek. Razem z Galmarem dumnie opuścili Wysoki Hrothgar.

     Tymczasem Arngeir poprosił wszystkich pozostałych do stołu.

     - Dzięki uprzejmości jarla Balgruufa – uśmiechnął się. – Który sowicie nas zaopatrzył na czas tej narady. Możemy więc spożyć coś więcej niż suchary i wędzoną rybę.

     Balgruuf uśmiechnął się skromnie, a ja poczułem, że coraz bardziej podziwiam tego człowieka. Pomyślał o wszystkim. Prawdziwy jarl, troszczący się o wszystko i wszystkich. Musiałem uścisnąć mu dłoń.

     - Smocza Przystań jest do twojej dyspozycji – orzekł, odwzajemniając uścisk.

     A ja w tej chwili dałbym się za niego posiekać!

czwartek, 14 lipca 2016

Rozdział XLV - Wyprawa Staubina

     Ponieważ narada wymagała przygotowań, jej datę ustalono na przyszły miesiąc. Mieliśmy więc przed sobą dużo czasu. Przez dwa dni odpoczywaliśmy i zbijaliśmy bąki. Potem zacząłem ćwiczyć się w kowalstwie, próbując wykuć szklany łuk, co udało mi się dopiero za trzecim razem. Rafinowany malachit nie poddawał się łatwo i trzeba było naprawdę wąskiego zakresu temperatury, żeby dał się kuć. Czasem jeden koniec pręta miał już odpowiednią temperaturę, ale kawałek dalej był zbyt zimny, albo zbyt gorący i pękał pod uderzeniem młota. Trzeba było przetapiać sztabę na nowo. W końcu jednak udało mi się sporządzić świetny, szklany łuk, mocniejszy nawet niż elfi.

     Potem zabrałem się za zaklinanie. Przy pomocy Farengara nauczyłem się dobrze zaklinać ogniem. Magia lodu była znacznie trudniejsza, więc na razie dałem sobie z nią spokój i zakląłem sobie łuk płomieniem. Płomień nie spowalniał ruchów napastnika, jak lód, ale też było to pożyteczne zaklęcie. Zwłaszcza, że żyły w Skyrim stwory szczególnie wrażliwe na ogień, jak śnieżne trolle, czy pająki.

     A w następnym tygodniu udaliśmy się do Markartu. Nie z konieczności, ale po prostu nie mogliśmy już usiedzieć na miejscu. Nie dawała nam spokoju zaginiona wyprawa Staubina, o której wspominał Calcelmo.  Tam natychmiast poszliśmy do starego maga, który przyjął nas bardzo życzliwie i spytał, co nas sprowadza. Przypomniałem mu o zaginionej wyprawie. Chciałem prześledzić, co się z nimi stało. Nie oponował, gdy wyraziłem chęć udania się do wykopalisk Nchuand-Zel. Przeciwnie, prosił, aby dostarczyć mu notatek, gdybyśmy na coś natrafili.

     Gdy dotarliśmy już do miejsca, w którym stoczyliśmy pojedynek z Nimleth, wielkim pająkiem, pchnąłem odkryte pod pajęczynami drzwi. Uchyliły się lekko, jak każde dwemerskie wrota. Za nimi znajdował się częściowo zawalony korytarz, prowadzący w dół, a potem skręcający w lewo. Poszliśmy ostrożnie, z wyciągniętymi łukami. Po chwili naszym oczom ukazała się wielka jaskinia, której zalane wodą dno było głęboko pod nami. Ze ścian spadały strużki wody, a całe wnętrze zabudowane było dwemerskimi obiektami – mostami, wieżami, podjazdami… I dało się słyszeć odgłosy jakiegoś działającego urządzenia. Jakby wielkiej pompy. Wyglądało to wszystko jak jakiś dwemerski węzeł komunikacyjny, miejsce, gdzie krzyżują się przejścia do najróżniejszych pomieszczeń. Widok był przepiękny. Stanęliśmy oczarowani u progu jaskini.
Nchuand-Zel - główny węzeł komunikacyjny

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     Z naszego korytarza prowadził długi most, sięgający przeciwległego brzegu, podparty w środku szeroką wieżą, gdzie miejsce podparcia tworzyło sporą platformę. Właśnie na tej platformie ujrzałem Falmera. Nie usłyszał nas. Zapewne nasze głosy zagłuszyła pompa, bogowie wiedzą, w jaki sposób wciąż działająca, pomimo braku wszelkiej konserwacji od stuleci. Ostrożnie napiąłem łuk, z nałożoną elfią strzałą. Wycelowałem dokładnie, wstrzymałem oddech. Nawet jeśli usłyszał świst strzały, nie zdążył zareagować. Padł natychmiast, zajmując się przy tym jasnym płomieniem. Pogratulowałem sobie strzału, ale zaraz obok niego pojawił się drugi Falmer. Położyłem go tak samo jak pierwszego. Wspaniały łuk! Wystarczy jedna celna strzała, by przeszyć Falmera niemal na wylot!

     Ostrożnie, aby nie narobić hałasu, wstąpiliśmy na kamienny most. Gdy dotarliśmy do połowy, gdzie znajdowały się zwłoki Falmerów, ujrzałem następnego. Stał na końcu mostu. Wystrzeliliśmy jednocześnie. Potem Lydia zauważyła jeszcze jednego na platformie poniżej. Zlikwidowaliśmy go - droga była wolna.

     Zauważyłem, że łuk, zaklęty bardzo starannie, nie traci ładunków tak szybko jak poprzedni. Gospodarował nimi bez porównania oszczędniej. Tamten po kilkunastu strzałach trzeba było ładować od nowa. Temu jak dotąd ładunków prawie nie ubywało. Ucieszyło mnie to. Miałem naprawdę świetną broń.

     Most zaprowadził nas do kolejnej wieży, z której można było zejść aż na samo dno, albo wejść do bramy. Wybraliśmy to drugie i znaleźliśmy się w starannie wykończonych kwaterach mieszkalnych. Było tu naprawdę pięknie. Szerokie korytarze, wygodne schody, wysokie komnaty, bogato zdobione. Gdyby nie Falmerzy byłoby naprawdę ładnie. Ale niestety, zajęli oni już te korytarze i było ich tu naprawdę sporo. Większość zlikwidowaliśmy z daleka, ale jedna grupka niespodziewanie zaatakowała nas zza węgła. Nie dała nam jednak rady. Oboje byliśmy już doświadczonymi i dobrze wyszkolonymi wojownikami. Dzięki Lydii stałem się świetnym szermierzem. To ona nauczyła mnie swych lisich sztuczek, to ona nauczyła mnie skuteczniej wyprowadzać ciosy i reagować odpowiednią zastawą. Ona zaś, dzięki mnie, stała się niezrównanym łucznikiem. Nauczyłem ją nie tylko dobrze strzelać, ale i stawiać stopy w taki sposób, aby poruszać się bezszelestnie, nawet w ciemnościach, gdy nie widać gruntu. W dodatku Lydia, w przeciwieństwie do mnie, upodobała sobie magiczne kostury i posługiwała się już nimi z zabójczą skutecznością. We dwójkę, nie chwaląc się, byliśmy w stanie stawić czoła całemu oddziałowi gorzej wyszkolonego wojska. A Falmerzy z pewnością do doborowych jednostek nie należeli.

     Zerknąłem z czułością na swoją towarzyszkę. Stała odwrócona do mnie tyłem i nie zauważyła mojego spojrzenia. Może to i lepiej, bo nagle uzmysłowiłem sobie, jak bardzo mi na niej zależy i pewnie nie potrafiłbym tego ukryć.

     Podczas jednej z przygód, zdaje się w Warowni Trevy, znaleźliśmy płytową zbroję, która pasowała na nią niemal idealnie. Przyzwyczajona do swej segmentaty, nie chciała początkowo zmienić jej na inną, choć proponowałem jej lekki, elfi pancerz. Ale ta płytowa zbroja spodobała jej się. Stopniowo, coraz częściej, z dnia na dzień zaczynała się do niej przekonywać. W końcu dopasowałem jej tę zbroję, wyklepałem w kilku miejscach i wypolerowałem - i zaczęła używać jej regularnie.

     Płyta była minimalnie cięższa niż jej stara zbroja, ale ciężar rozłożony był znacznie korzystniej. Była też mocniejsza i bez porównania lepiej chroniła przez strzałami, które w większości ześlizgiwały się po niej. I, choć trudno w to uwierzyć, była też lepiej dopasowana do jej sylwetki, podkreślając jej kobiece kształty. Czy widzieliście kiedyś zakutą w stal wojowniczkę, która wyglądałaby ponętnie? Ja tak – była nią Lydia. W dodatku nie lubiła ona nosić hełmu, który ograniczał jej widoczność. Rozwiane włosy spinała podarowanym jej przeze mnie, zaklętym diademem, który jeszcze bardziej podkreślał jej urodę. Z dnia na dzień wydawała mi się coraz piękniejsza. Nawet nie wiem kiedy, zacząłem golić się codziennie i uważniej dobierałem szaty. Czyżbym się w niej zakochał?

     W chwili, gdy o tym pomyślałem, Lydia wyciągnęła przed siebie zakute w stal ramię i ze zdziwieniem spytała.

     - Widziałeś kiedyś coś takiego?

     Pobiegłem wzrokiem za jej ramieniem. Przed nami znajdowała się obszerna komnata, oświetlona tak jasno, jakby to świeciło jakieś podziemne słońce. A pod tajemniczą latarnią znajdował się mały placyk, okolony murkiem i wypełniony ziemią, na środku którego rosło… drzewo.
Nchuand-Zel - komnaty mieszkalne. Drzewo, które tak bardzo zdziwiło naszych podróżników.

     Drzewo tak głęboko pod ziemią! Drzewo w miejscu, gdzie nie dociera słoneczne światło. Jakąż niesamowitą techniką dysponowali przed wiekami Dwemerowie!

     Zachwyt niezwykłym widokiem minął, gdy tylko ujrzeliśmy leżące obok zwłoki jakiegoś Norda. Ubrany był w szatę uczonego. W jego ciele tkwiło kilka falmerskich strzał. Trudno powiedzieć, kiedy zginął, bowiem suche powietrze i trucizna ze strzał zahamowały rozkład zwłok, które zaczęły się już mumifikować. W wychudłych dłoniach nieszczęśnik trzymał oprawiony w skórę dziennik. Z wysiłkiem wyrwałem go z zesztywniałych dłoni.

     Dziennik Stromma – głosił tytuł.

     - Patrz tam – odezwała się Lydia, wskazując na zacieniony kąt. 

     Leżały tam zmasakrowane zwłoki jakiegoś legionisty. Trudno było nawet rozpoznać twarz.

     - Może to nam coś wyjaśni – zademonstrowałem dziennik.

     W komnacie było bardzo jasno, więc lektura przebiegła bez trudu.

     Wraz z jednym ze strażników zostałem nieco w tyle, bo chce lepiej opisać obszar mieszkalny, na który się natknęliśmy. Stwierdzam to, co podpowiadają mi wiedza i doświadczenie, lecz z powodu nagłego zniknięcia Dwemerów niemal niemożliwe jest dokładne określenie, co jest czym.

     Drzewo. Na dziewięć bóstw, nie potrafię określić przeznaczenia tego drzewa. Wydaje się pochodzić z okolic Białej Grani, jednak zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób trafiło tutaj. Przypuszczam, że mógł to być dar ze świata na powierzchni, choć sądząc po bogactwie otoczenia, drzewo mogło też stanowić symbol potęgi. Być może uda mi się znaleźć dodatkowe wskazówki w pobliskich obszarach mieszkalnych.

     Obszary mieszkalne

     Dokładniejsze badanie okolicy pozwala przypuszczać, że ta budowla stanowi domostwo dwóch klanów lub rodzin. Nie widzę innego wytłumaczenia takiego układu pomieszczeń. Być może grupa ta nadzorowała tę część miasta? Będę musiał porównać te przypuszczenia z notatkami z innych części miasta, kiedy już je odkryjemy. Mam nadzieję, że znajdziemy tam więcej szczegółowych informacji. Wydaje się, że mniejsze skrzydło budowli zawaliło się. Może po powrocie głównej grupy uda nam się przekopać do wnętrza rumowiska.

     W tej części ruin znów zaczęli pojawiać się Falmerowie. Dobrze, że nie jestem tu sam. Udało nam się odciąć część miejsc, z których, jak przypuszczamy, przedostawali się Falmerowie, lecz wciąż nas nękają. Wspólnie udaje nam się bronić, ale ile jeszcze trzeba będzie czekać na Staubina i pozostałych?


     W tym miejscu dziennik urywał się. Spojrzeliśmy na siebie.

     - Może pozostali przeżyli? – szepnęła niepewnie Lydia. – Może potrzebują pomocy?...

     - Mało prawdopodobne, by ktoś przeżył – odparłem. – Ale, oczywiście, poszukamy ich.

     Ruszyliśmy dalej. Ale dalej były już tylko komnaty mieszkalne, bez żadnych przejść. Musieliśmy zawrócić. Znaleźliśmy inną drogę przez zawiły korytarz, pełen schodów, który doprowadził nas do drzwi. Po drodze trzeba było zastrzelić kilku Falmerów, jednak bezpośredniego zagrożenia nie było. Za drzwiami jednak znajdował się tylko balkon, wychodzący na Nchuand-Zel. Przejścia nie było. Przeszukaliśmy więc tylko komnaty mieszkalne, zbierając pozostawione w szkatułach kosztowności i zawróciliśmy. Ostatnia droga prowadziła w dół. Schody doprowadziły nas do kolejnych drzwi, którymi wyszliśmy do głównej jaskini Nchuand-Zel.
Nchuand-Zel - jedna z komnat mieszkalnych. Zachowało się kilka dwemerskich sprzętów codziennego użytku.


     Wyszliśmy na niewielki półwysep pośród wody, zalegającej na dnie jaskini. Odważyłem się w nią zanurkować. Woda była trochę mętna, ale dostrzegłem zatopione ruiny podjazdów i chodników. Jeden z nich prowadził do innych drzwi na poziomie dna. Niegdyś między półwyspem i wrotami był krótki most, ale dziś jego ruiny leżały już pod wodą. Przeprawiliśmy się tam w bród. Na szczęście, w podziemiach było bardzo ciepło, więc nasze mokre ubrania nie doskwierały nam zbytnio. Ale i tak postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś i je wysuszyć.

     Drzwi prowadziły do zbrojowni. Krótki korytarz skręcał ostro w lewo, natomiast naprzeciwko znajdowały się strome schody, prowadzące w górę. Poszliśmy najpierw w lewo. Korytarz skręcał to w prawo, to w lewo, aż w końcu doprowadził nas do niedużej komnaty i schodów, przegrodzonych kratą. Pchnąłem ją, ale była zamknięta na klucz.

     Mimo wszystko, było to w miarę bezpieczne miejsce. Postanowiliśmy rozbić tutaj pierwszy obóz. Niebezpiecznie było zdejmować zbroje, ale musieliśmy to zrobić, aby wysuszyć ich wyściółkę. Przebraliśmy się w suche ciuchy i zjedliśmy coś niecoś ze swoich zapasów. A potem Lydia otuliła się płaszczem kultysty, który zawsze nosiłem przy sobie i zasnęła. Ja zaś usiadłem na kamiennej ławie i wsłuchałem się w odgłosy podziemi. A było ich wiele. Zewsząd dobiegały mnie jakieś dźwięki, generowane przez podziemne urządzenia. Nie miałem pojęcia, jaka siła je napędza. Nie wiedziałem też zbyt dobrze, kiedy Dwemerowie zniknęli, a zatem, nie miałem pojęcia, jak stare są te mechanizmy. Wiedziałem tylko, że było to wieki temu, a kto wie, czy nie tysiąclecia. Przez tak długo czas pompy, automaty i inne urządzenia pracowały bez ustanku, bez żadnych napraw, bez żadnych regulacji, smarowania, czy czego tam jeszcze. Technika Dwemerów była na niedoścignionym poziomie. Dziś żaden uczony nie umiałby skonstruować czegoś równie skutecznego i niezawodnego.

     Po pewnym czasie Lydia obudziła się sama, bez mojej pomocy. Przeciągnęła się jak kot, ziewnęła i zwlokła się ze swego posłania. Zmiana warty. Bez ceregieli wtarabaniłem się do jej wygrzanego legowiska i szybko zasnąłem. Nie pamiętam nawet, czy coś mi się śniło.

     Gdy się obudziłem, Lydia miała już na sobie swoją płytową zbroję. Pomacałem swe elfie skorupy. Wyściółka była zupełnie sucha. W ciepłym, suchym powietrzu podziemi, wszystko schło bardzo szybko. Zauważyliśmy, że dużo pijemy, a oczy łzawiły nam znacznie intensywniej niż zwykle. Na szczęście, w podziemiach było wiele fontann i innych źródeł krystalicznie czystej wody.

     Po śniadaniu zabrałem się za kratę. Dwemerskie zamki, o dziwo, niewiele różniły się od naszych. Śmiem przypuszczać, że to ludzie nauczyli się konstrukcji zamków od Dwemerów. Poradziłem sobie z nim bez trudu. Weszliśmy na schody i wspięliśmy się do górnej sali. Musiała to być jakaś sala oficjalnych przyjęć, lub może religijnych obrzędów. Była rozległa i bogato zdobiona. Przy samych schodach, po obu stronach, na niewysokich postumentach stały dwa nieczynne krasnoludzkie pająki. Były na stałe przymocowane do cokołów, więc jasnym było, że pełnią jedynie rolę ozdobną, może symboliczną. Dwemerskie mechanizmy były na tyle piękne, że same w sobie były ozdobami. Nieco dalej, po obu stronach czegoś, co wyglądało jak ołtarz, stały dwa podobne pomniki, wykonane z krasnoludzkich sfer, w gotowości bojowej. Za nimi, na „ołtarzu”, stał centurion. Też nieczynny. Z tyłu sali znajdowały się gęste kraty, zamykające wejścia do małych pomieszczeń, w których widać było dwemerskie kufry.

     A przed ołtarzem leżały zwłoki młodego Norda.

     Miał na sobie szatę uczonego i jasnym było, że pochodził z zaginionej wyprawy. W martwych dłoniach ściskał dziennik, który Lydia delikatnie wyciągnęła spomiędzy sztywnych palców i podała mnie. Na ciele nieborak miał mnóstwo ran, ale nie od strzał. Również nie od mieczów. Nie Falmerowie go zabili. Kto zatem? 

     Nagły szmer natychmiast odpowiedział na to pytanie. Dwie krasnoludzkie sfery strażnicze wyskoczyły nie wiadomo skąd i zaatakowały nas z dwóch stron. Przez chwilę myślałem, że to owe dwa pomniki wcale nie były takie nieczynne, jak nam się wydawało. Ale po rozbiciu napastników ciosami mieczy, okazało się, że to inne sfery. Tamte stały wciąż na swoich miejscach, nieczynne, pozbawione napędu.

     Przede wszystkim przeczytałem dziennik Erja. Tak przynajmniej był podpisany. Nie zawierał wielu informacji. Widać, że właściciel dopiero zaczął sporządzać notatki. Właściwie, zapisana była tylko jedna strona.

     Bardzo nierozsądnie jest tak tędy pędzić. Ledwie kolka godzin zajęło mi otwarcie wrót na tyłach. Może i ofiaruję jeden czy dwa puchary, ale Krag twierdzi, że zna prywatnych kupców, którzy nieźle zapłacą za działające świecidełko. Jakieś musi gdzieś tu być.
     
     Boczne wejścia są pozamykane, ale w skrzynie na pewno znajdzie się coś warte niezły grosz. Kiedy już stąd wyjdę, kupię sobie zamek.


     - Zamek… - prychnąłem. – To była wyprawa naukowa, czy rabunkowa?

     - Muzea i kupcy dobrze płacą za dwemerskie drobiazgi – odparła Lydia. – Pewnie jedno i drugie. Wiesz, taka wyprawa, co sama się finansuje.

     - Coś jak nasza – mruknąłem, wrzucając dziennik do kieszeni plecaka. – A teraz sprawdźmy, czy da się otworzyć te zamki. Skoro mamy się finansować sami, trzeba przejrzeć te kufry.

     Ciężko było. Zamki były wykonane tak precyzyjnie, że trzeba było ustawić bębenek z dokładnością niemal do włosa. Połamałem kupę wytrychów, zanim kraty stanęły przed nami otworem. Opłaciło się jednak. W dwemerskich szkatułach znalazłem sporo kosztowności, a w jednej z przyległych komnat, na kamiennym stole leżała kompletna krasnoludzka zbroja, wraz z butami, hełmem i rękawicami.

     Jak wszystko u Dwemerów, wykonana była z tajemniczego, złotego metalu. Bardzo wytrzymała i mocna, ale strasznie ciężka.  Dwemerowie widać mieli własne formacje ciężkozbrojnych piechurów, nie wiadomo jak zwane. Próbowaliśmy je sobie wyobrazić. Z pewnością byli to ciężko opancerzeni piechurzy, używani do obrony, bowiem atakować w tych ciężarach się nie dało. Sama ich masa stanowiła trudną do przekroczenia barierę. Zbroję zostawiliśmy tam, gdzie leżała. Była to cenna zdobycz, ale zbyt ciężka, aby się nią obarczać.

     Przy okazji odkryliśmy boczny korytarz, który prowadził do wyjścia do głównej jaskini Nchuand-Zel. Konkretnie, na jeden z niższych tarasów, wystarczająco szerokich aby można było na nim rozbić obóz, co też uczyniła ekspedycja. Ku własnej, niestety, zgubie. W kałużach zaschniętej krwi leżały tam zwłoki jednego z uczonych i dwóch legionistów, posiekanych tak, że zrobiło się nam niedobrze. To już bez wątpienia była sprawka Falmerów. Choć tuż obok obozowiska znajdowała się stacja centuriona, z pewnością nie on zabił członków wyprawy. Sam robot był zresztą nieczynny. Nie sprawiał jednak wrażenia zdemontowanego. Był podłączony do systemów energetycznych, tyle tylko, że i on, i owe systemy nie były włączone. 

     I tu znaleźliśmy dziennik. Poplamiony krwią, leżał wzgardzony kilka kroków od właściciela. „Dziennik Kragga”, taki nosił tytuł. Otworzyłem go i razem spróbowaliśmy odcyfrować poplamione, posklejane krwią karty.


     Wiedziałem, że jeśli będziemy kopać wystarczająco głęboko, w końcu trafimy na niezdobyte ruiny. Markart, miasto wzniesione na mieście. Na podstawie wczesnych znalezisk udało nam się ustalić, że miejsce to nazywa się Nchuand-Zel, lecz nie wiemy wiele więcej. Przydzielono nam eskortę, jutro ruszymy do wnętrza miasta.

     Minął zaledwie dzień, a mnie już tęskno do biurka i fotela. Sądziłem, że eksploracja będzie nieco bardziej intrygująca, lecz póki co sprowadza się bardziej do użerania z pająkami i, od czasu do czasu, przeglądania stert gruzu. Mam nadzieję, że niedługo dotrzemy do głównej części ruin i rozbijemy obóz. Będę mógł w końcu przystąpić do katalogowania przedmiotów, które udało mi się dotychczas znaleźć.

     Nieco wcześniej natrafiliśmy na zbrojownię. Ejr został z tyłu, szukając sposobu na przedostanie się do głównego skarbca. Jeśli komuś może się udać otworzyć te zamki, to właśnie jemu. Posunęliśmy się do przodu. Na noc rozbijemy tu obóz. Strażnicy twierdzą, że łatwo będzie się tu bronić. Na wszelki wypadek postawiłem kilka run.


     Nic tu po nas. Nawet pochować nie było ich gdzie. Zresztą, dotyczyło to wszystkich, znalezionych przez nas zwłok. Z westchnieniem poszliśmy w stronę, w którą skierował nas podjazd, a poprowadził nas do bramy. Za nią długi korytarz prowadził prosto, potem skręcał w lewo i zaraz w prawo. I trzeba było szybko wyciągnąć miecze, bowiem czyhało tam na nas dwóch Falmerów.

     Falamerowie są wytrzymali i żywotni, ale niezbyt silni. W dodatku ich broń, wykonana głównie z części pancerza chaurusa, nie jest tak twarda, aby przebić się przez dobrą zbroję. Zwłaszcza płytową, jak nasze. Poradziliśmy sobie z nimi bez trudu. Dalej korytarz skręcał w lewo i prowadził do jakiejś sali kontrolnej, czy czegoś w tym rodzaju. Pełno było tu różnych dźwigni, pokręteł i urządzeń sterujących. A w przejściu leżały zwłoki Norda w szacie uczonego. Nie żył już od dawna.

     Przeszukaliśmy go, w poszukiwaniu zapisków, ale znaleźliśmy je dopiero kilka kroków dalej, w kącie. Z nich dowiedzieliśmy się, że należały do Staubina, o którym wspominał Calcelmo.


     Po przedostaniu się przez kopalnię i przebiciu przez pająki, w końcu dotarliśmy do samego Nchuand-Zel. Wybudowali to miasto wprost w ścianach jaskini, która je mieści. Niesamowite. Nchuand-Zel huczy od życia, choć jego strażnicy pozostają uśpieni. Mam nadzieję, że na większej głębokości uda nam się dowiedzieć więcej.

     Zdaje się, ze to w tym miejscu mieszkały oba spośród rodów tego miasta. Poświęciliśmy trochę czasu, przyglądając się drzewu stojącemu przed domostwami, lecz nie potrafimy domyślić się jego znaczenia. Stromm zostanie z tyłu, wraz z jednym z młodych adeptów. Zbadają ten obszar dokładniej. Chętnie zapoznam się z jego spostrzeżeniami w tym temacie.

     Dziś weszliśmy do zbrojowni. Solidne dwemerskie zamki powstrzymały Falmerów przed zagarnięciem najcenniejszych skarbów krasnoludów. Erj stwierdził, że będzie w stanie dostać się do skarbów i że da znać, kiedy będzie już w środku.

     Pająki przysporzyły nam nie lada problemów, ale któż mógł przypuszczać, że tylko one strzegły bezpieczeństwa Markartu?

     Po wyjściu ze zbrojowni rozbiliśmy obóz. Falmerowie, obserwujący nas od jakiegoś czasu, wreszcie zniecierpliwili się naszym najściem. Przyszli, kiedy spaliśmy, wyrżnęli straże. Niechaj Meridia wybaczy mi to, że wykorzystałem studentów do odwrócenia uwagi napastników podczas ucieczki, ale muszę przywrócić to miejsce do życia.

     Zbyt wielu…

     Nie mogę wcisnąć przełącznika…


     Tu zapiski urywały się. Spojrzeliśmy po sobie.

     - O jaki przełącznik mu chodziło? – spytała Lydia.

     - Wspominał coś o przywróceniu tego miejsca do życia – mruknąłem, gapiąc się w notatki.

     - Chyba nie chciał uruchomić systemu obronnego? – Lydia uniosła brwi. – Żeby te wszystkie automaty ożyły.

     - Może nie miał innego wyjścia? – wzruszyłem ramionami. – Został sam. Bez broni. Nie dałby rady Falmerom.

     - No i nie dał – westchnęła moja towarzyszka. – Niczego nie uruchomił. Należy się spodziewać, że im dalej, tym będzie ich więcej.

     - Automatów?

     - Falmerów… Automaty są nieczynne. Chyba, że odkryjemy, jak je uruchomić.

     Roześmiałem się.

     - A po co?

     Wzruszyła ramionami.

     - Nie wiem. Różnie się zdarza…

     Nawet nie miała pojęcia, jak prorocze okażą się jej słowa.

     Tymczasem ruszyliśmy dalej korytarzem. To chodnik, to schody – w każdym razie posuwaliśmy się naprzód i w górę, po drodze penetrując znalezione szkatuły i broniąc się przed napotkanymi pająkami i jedną sferą. Wkrótce znaleźliśmy się w małej komnatce, z dźwignią pośrodku, ale nie była to winda. Na razie nie ruszaliśmy dźwigni, nie wiedząc, do czego służy.

     Poszliśmy dalej, korytarzem naprzeciw, ale tam drogę przegradzała krata, a nawet dwie kraty. Nie dały się otworzyć. Zaryzykowaliśmy więc i wróciliśmy przestawić dźwignię. Usłyszeliśmy zgrzyt jakiegoś mechanizmu i nagle wokół rozległy się szmery, jakby zadziałały jakieś urządzenia. Spojrzeliśmy po sobie z niepokojem. Chyba niechcący uruchomiliśmy system. Przestawienie dźwigni w poprzednią pozycję nic nie dało. Ściskając w rękach broń, ruszyliśmy naprzód. Okazało się, ze kraty ustąpiły. Korytarz poprowadził nas do zjazdu w dół, który powiódł nas na ślepą galerię, z której nie było zejścia. Był za to kufer, a w nim między innymi naszyjnik pomniejszego dzierżenia – cenna zdobycz.

     Zawróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Wkrótce znaleźlismy się znów w centralnej jaskini Nchuand-Zel. Jeszcze zanim wyszliśmy, usłyszeliśmy odgłosy walki. Po ostrożnym otwarciu drzwi, naszym oczom ukazał się niecodzienny widok. Naprzeciwko nas dwóch Falmerów starło się centurionem, który właśnie puścił ku nim obłok przegrzanej pary. Kwik Falmerów był tak przejmujący, że zmroził nam krew w żyłach. Nie miałem żadnego powodu, by kochać Falmerów, sam zapewne pozbawiłbym ich życia, ale nie pozwolę, by jakaś maszyna gotowała ich żywcem! Pierwsza strzała stuknęła o złoty pancerz centuriona i odbiła się od niego. Druga przebiła płytę na piersiach, ale nie spowolniła go, ani nie unieruchomiła. Posłałem mu jeszcze jedną, zanim zorientował się, skąd padają strzały i ruszył ku nam powolnym truchtem. Nie do końca wiem, jak udało mi się go pokonać. Moja strzała usiała trafić w jakiś staw, czy coś takiego, dość, że unieruchomiło mu się kolano. Niezdarnie dał krok do przodu, ale noga nie znalazła się w tym miejscu, w którym powinna była się znaleźć. Centurion stracił oparcie i przewrócił się. A że podjazd był wąski, zwalił się z łoskotem w dół. Tam już znieruchomiał na dobre.

     Lydia strąciła jeszcze sferę, walczącą z Falmerami na moście ponad nami. Ja zaś strąciłem samego Falmera, który nie doceniwszy pomocy, zaczął szyć z łuku w naszą stronę. Po jego śmierci droga była wolna. Wspięliśmy się podjazdem na główny most, prowadzący w stronę Markartu. Wyprawa była skończona.
Nchuand-Zel - widoczny most i podjazdy dla sfer

     Już w Grodzie Podkamień czuło się świeższe powietrze, ale gdy wyszliśmy na zewnątrz, z błogością wciągnęliśmy w płuca odżywczy powiew nocy. Aż zakręciło nam się w głowach. Ponieważ było już późno, poszliśmy do gospody, wyspać się i wypocząć. Do Calcelma udaliśmy się dopiero rano, po śniadaniu.

     Gdy wręczyłem mu dzienniki, Calcelmo jakby zapomniał o całym świecie. Podszedł do światła i zatopił się lekturze. Trwało to dość długo, zanim podniósł na nas oczy i zaczął wypytywać o różne szczegóły. Na koniec potarł czoło i rzekł ze smutkiem.

     - Ach, więc to przydarzyło się Staubinowi. Tragiczne, choć ostrzegałem go, że prowadzi tych ludzi na zatracenie. Niestety, czasami pomnik wiedzy zbudowany jest na fundamentach ze śmierci. Poinformuję rodziny.

     Pożegnaliśmy się z powagą, ale jednak dość serdecznie. Starzec był zasępiony i trudno mu się dziwić. Wylewnie podziękował nam za notatki i narażanie życia. Zapłacił nawet, choć wcale nie oczekiwaliśmy zapłaty, dźwigając w sakwie spory łup ze złota i kosztowności. Część z nich od razu spieniężyliśmy u Lisbet. Ku niezrozumiałemu niezadowoleniu Lydii…

     A potem, no cóż, wróciliśmy do domu i zaczęliśmy przygotowywać się do wyprawy na Wysoki Hrothgar. Zbliżał się czas narady, która miała zdecydować o losach świata.