sobota, 27 maja 2017

Rozdział XXXV – Leże Movarta

     W wynajętym pokoju zdjąłem zbroję, zostawiłem kołczan, łuk i tarczę, zatrzymując tylko miecz. Ale przypasałem go sobie na plecach, w taki sposób, że rękojeść sterczała nad prawym ramieniem. W ten sposób łatwiej się skradać, nie obawiając się o głownię, obijającą się o nogi. Nie zamierzałem z nikim walczyć, ale gdyby przyszła taka konieczność, będę gotów do obrony. Gdy wyszedłem, od razu przeniknął mnie chłód, aż zadrżałem. Na szczęście było blisko. Starannie unikając oświetlonych miejsc, zakradłem się do domu Alvy. Bezgłośnie, jak duch, pojawiłem się drewnianym ganku, przed zamkniętymi drzwiami.

     Najpierw przywołałem Wykrycie Życia. Pokazało mi błękitną postać w środku. Wiedząc jednak, że Alva może być wampirzycą, użyłem też Szeptu Aury. Tym razem postać Hroggara zajarzyła się na purpurowo, Nie ruszała się, a po sylwetce poznałem, że siedzi na krześle, zapewne przy kominku. Nikogo więcej w środku nie było. Czyżby Alva wyruszyła na łów? Wyjąłem pojedynczy wytrych, żeby nie dzwonić całym pękiem i delikatnie wsunąłem go w otwór zamka. Solidny był, trzeba przyznać. Namęczyłem się z nim trochę, zanim puścił z lekkim trzaskiem. Aż znieruchomiałem, bowiem w nocnej ciszy brzmiało to jak grzmot. Dopiero po chwili odważyłem się otworzyć drzwi.

     Hroggar drzemał przy kominku i zapewne tylko temu zawdzięczałem, że mnie nie usłyszał. Zamknąłem ostrożnie drzwi, pilnując, by zrobić to cicho. Z tej strony wystarczyło przekręcić drewnianą gałkę, aby zamek zaryglował się na powrót. Izba jak izba, niczego szczególnego widać w niej nie było, ale w dół prowadziły dość długie schody. Udałem się tam, uważając, by stąpać po jednej stronie stopni, nie na środku, gdzie mogłyby zatrzeszczeć. Po chwili już byłem w piwnicy.

     W piwnicy, czy w leżu wampira?

     Poczułem, jak włosy mi się jeżą. Pomieszczenie było oświetlone tlącym się kagankiem, więc widziałem wszystko bardzo dobrze. Przede wszystkim, było czyste i schludne. Bardziej przypominało buduar damy niż piwnicę. Jedynie zamiast łoża, znajdowała się w nim miękko wyściełana trumna.

     Nie wiem, dlaczego wampiry tak bardzo lubią spać w trumnach. W ogóle, nie mam pojęcia, skąd się to wzięło. Nikt nie umiał mi tego wyjaśnić – nawet wampiry, z którymi przyszło mi rozmawiać w przyszłości. I nie wiem tego do dziś. Czyż jednak trzeba było lepszego dowodu? Alva była wampirzycą, to jasne. I, jakby to nie wystarczało, znalazłem jeszcze dowód koronny rozwiewający wszystkie wątpliwości, jakie mogłyby się pojawić. W trumnie bowiem znajdował się oprawiony w cienką skórę pamiętnik Alvy. Podniosłem go, oczywiście i przebiegłem po nim wzrokiem.

     Postanowiłem przewertować go na miejscu, aby właścicielka nie zorientowała się, przedwcześnie, że grzebałem w jej rzeczach. Miałem dużo czasu, bowiem noc dopiero się zaczęła, a pamiętnik nie był gruby. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że wampiry mają znakomity węch i Alva bez problemu wyczułaby, że ktoś obcy był w komnacie. 

     Początkowo nic nie wskazywało na to, co ma się stać. Ot zwyczajne zapiski atrakcyjnej, młodej kobiety, spragnionej wielkiego świata i duszącej się w atmosferze prowincjonalnego miasteczka.

     Cóż to za życie? – pisała Alva. – Gdzie jest książę, który mnie ocali? Gdzie mój dzielny, norski wojownik, który ze mną odjedzie?

     Później jednak pojawiły się zapiski bardziej niepokojące. Jak się okazało, znalazł się ktoś, kto potrafił wykorzystać jej marzenia o światowym życiu.

     Poznałam dziś pewnego mężczyznę, gdy zbierałam kwiaty. Jest egzotycznej, elektryzującej urody. Całowaliśmy się w świetle księżyca. To było takie romantyczne. Dziś znów się z  nim zobaczę.

     Wszystko jasne – Alvę uwiódł wampir. I wkrótce przemienił ją w wampirzycę, o czym nie omieszkała napisać.

     Poznałam prawdziwe barwy nocy. Movart pokazał mi najczarniejszą czerń i krwistą czerwień. Obiecał mi krwawą ucztę, jeśli spełnię jego życzenie w Morthalu.

     Dalej znajdował się fragment, bezpośrednio dotyczący badanej przeze mnie sprawy.

     Z łatwością uwiodłam Hroggara. Movart powiedział, że powinnam najpierw znaleźć sobie obrońcę. Kogoś, kto będzie czuwał nad moją trumną za dnia. Hroggar doskonale się nada.

     No i nareszcie dowiedziałem się, jak to było z Laelette.

     Wieczorem przyszła do mnie Laelette. Ukoiła moje pragnienie. Ukryłam jej ciało, by powstała i mi służyła. Rozgłosiłam plotkę, że zaciągnęła się do wojska. Głupcy.

     Przemieniła ją… Więc tak Laelette stała się wampirem. Okazało się jednak, że to nie koniec okropności. Alva szykowała miastu coś o wiele straszniejszego.

     Movart przedstawił mi swój plan. Mam uwodzić strażników jednego po drugim i uczynić z nich swych niewolników. Potem wszyscy wespół zdobędziemy Morthal. Nie zabijemy mieszkańców, nie. Staną się bydłem, kojącym nasze pragnienie. Niekończącym się źródłem krwi i obrońcami, strzegącymi nas przed przeklętym słońcem.

     Pokręciłem głową. Jej prowokujący styl bycia był częścią planu. Zaprzedała się bez reszty tajemniczemu Movartowi. Musiał być naprawdę potężny. O ile mogłem się zorientować z zapisków, jego kryjówka znajdowała się gdzieś w pobliżu miasta.

     Czytałem dalej, szukając fragmentów, opowiadających bezpośrednio o sprawie. Znalazłem je kilka stron dalej.

     Rodzina Hroggara robi się niewygodna. Powiedziałam Laelette, żeby wszystkich zabiła i upozorowała wypadek. Jeśli Hroggar ma dalej być moim obrońcą, musi wyglądać na niewinnego.

     Głupia dziewka! Laelette spaliła rodzinę Hroggara żywcem. Kazałam jej upozorować wypadek, a ona doprowadziła do skandalu. Co gorsza, próbowała przemienić jego córeczkę, Helgi. Nawet tego nie potrafiła zrobić dobrze. Zabiła dziecko i pozostawiła ciało, żeby spłonęło.

     Zadrżałem. Więc jednak to Alva, rękami swej niewolnicy Laelette, dopuściła się tej zbrodni. Mimo wszystko, poczułem ulgę, że choć pod tym względem Hroggar okazuje się być niewinny. Nie wyobrażałem sobie, ja można tak po prostu zabić własne dziecko. Jak się dalej okazało, nie tylko mnie rozczuliło jej szczebiotanie.

     Coś się dzieje z Laelette. Cały czas mówi o Helgi. Chyba postradała zmysły. Uważa, że dziecko można jeszcze przywrócić do życia.

     Z rozczuleniem pomyślałem o Laelette. Musiała za życia być dobrym człowiekiem, skoro pomimo przemiany, pozostały w niej ludzkie uczucia. Los Helgi nie był jej obojętny.

     Ostatni zapisek był całkiem świeży, dodany zapewne dziś.

     W mieście pojawił się obcy i bada przyczyny pożaru. Muszę zachować ostrożność.

     Zamknąłem dziennik i westchnąłem cicho. Co ja teraz mam zrobić? Zostawić go? To jak dostarczę dowodu jarlowi? Zabrać? Alva zorientuje się, że jest śledzona.

     W końcu zdecydowałem się go zabrać. Wyszedłem tą samą drogą, którą tu wszedłem. Hroggar wciąż drzemał. Wymknąłem się niepostrzeżenie z domu i ostrożnie pobiegłem w stronę gospody.

     Był wczesny ranek, gdy stanąłem przed obliczem jarl Igrod. Sprawa musiała ją boleć już od dawna, bowiem bez żadnych wstępów zapytała.

     - Hroggar jest winny, czy nie?

     Moim zdaniem był winny, ale tylko porzucenia swej rodziny. Z samą zbrodnią nie miał nic wspólnego i z ulgą o tym doniosłem. Choć podpalaczką była Laelette, winę za tę zbrodnię ponosiła Alva, o czym oświadczyłem bardzo pewnym głosem. 

     - Alva podłożyła ogień – oznajmiłem – To ona jest morderczynią.

     Igrod w zaaferowaniu pokręciła głową.

     - Alva? – zamruczała zdziwiona. – Nie sądziłam, że jest do tego zdolna.

     - Ona jest wampirzycą – dodałem. – Planowała zniewolić całe miasto.

     - Zakładam, że masz dowody – odezwała się ostrzej. – Nie można szastać oskarżeniami bez dowodów!

     - Mam dziennik Alvy – odparłem, podając jej oprawiony w skórę brulion.

     Spojrzała na mnie badawczo, ale otworzyła pamiętnik i powoli zaczęła przerzucać strony, ledwo rzuciwszy na nie okiem. W pewnym momencie jej wzrok zatrzymał się. Musiała natrafić na interesujący fragment. Po dłuższej chwili i przerzuceniu kilku kartek, podniosła wzrok i prychnęła zaskoczona.

     - A więc to prawda… - szepnęła, a głośniej dodała. – To zdradziecka suka!

     Wróciła do lektury, ale tylko na chwilę. Skinąwszy mi głową, poleciła przyjść wieczorem. Cóż, potrzebowała trochę czasu na przestudiowanie dziennika i przemyślenie sprawy. Skłoniłem się więc tylko i wyszedłem z pałacu.

     Alva nie pokazała się przez cały dzień. Spotkałem tylko Thonnira. Na mój widok uśmiechnął się smutno i ścisnął mi dłoń. Chcąc dodać mu otuchy, zapewniłem, że Laelette nie opuściła go z własnej woli.

     - Została zniewolona przez Alvę – zapewniłem go. – Wampiry mają swoje sposoby.

     Pewnie przyniosło mu to jakąś ulgę, ale nie okazał jej. Rozstaliśmy się niedaleko tartaku, gdzie zszedłem z głównej drogi, kierując się do gospody. Po drodze, mijając zgliszcza spalonego domu, coś mnie tknęło, aby tam pójść. Stanąłem pomiędzy resztkami ścian i zamyśliłem się.

     Tak na dobrą sprawę, całą winę za tę zbrodnię ponosił Movart. Alva pomagała mu wprawdzie, ale sama została najpierw uwiedziona, a potem przemieniona. Movart sprytnie wykorzystał jej marzenia o wielkim świecie i wielkiej miłości, karmiąc ją zapewne jakimiś kłamstwami. Daleki byłem jednak od usprawiedliwiania Alvy. Zbrodnia na rodzinie Hroggara była jej pomysłem i musi za to ponieść karę. Podejrzewałem, że to jeszcze nie koniec historii. Tak też było w istocie.

     Gdy tylko zapadł zmrok, w pełnym rynsztunku udałem się do siedziby jarla. Tym razem towarzyszyła mi Lydia, również w blachach i uzbrojona po zęby. Na zewnątrz zebrał się kilkuosobowy tłumek, dość głośno komentujący ostatnie wydarzenia. Gdy się zbliżyliśmy, ucichli. Weszliśmy do środka.

     Jarl uroczyście skinęła nam głową.

     - Morthal jest twoim dłużnikiem – oświadczyła, zwracając się do mnie. Proszę, obiecano ci nagrodę za rozwikłanie zagadki.

     Ciężka kiesa powędrowała do moich rąk. Tym razem nagroda okazała się wysoka.

     - Ale ja muszę cię prosić o jeszcze jedna przysługę – ciągnęła jarl. – Morthal wciąż jest w niebezpieczeństwie. W dzienniku jest wzmianka o Movarcie, wielkim wampirze, którego podobno zgładzono sto lat temu. Skrzyknęłam paru twardych wojów, żeby oczyścić leże Movarta. Będą na ciebie czekać przez wejściem.

     Nie uszczęśliwił mnie taki obrót wypadków. Oczywiście, wspomnienie Helgi nie pozwoliłoby mi pozostawić tej sprawy i byłem gotów udać się do siedziby wampira, by zrobić z nim porządek. Ale pociągnąć tam na czele rozgorączkowanych i niezdyscyplinowanych mieszkańców, nie wydawało mi się dobrym pomysłem. Dotąd działaliśmy sami, zawsze z zaskoczenia i póki co przynosiło to doskonałe rezultaty. Zakraść się niepostrzeżenie do kryjówki wampira z taką czeredą za plecami, było niemożliwością.

     - Musimy się ich pozbyć – syknąłem, idąc do drzwi.

     - Może uda mi się ich trochę ostudzić – szepnęła Lydia. – Pogadam z nimi po drodze.

     Chętnych do zemsty na wampirze było pięciu. Przewodził im Thonnir, z siekierą w ręce i nieprzytomnym błyskiem w oczach. Nie zdążyłem jeszcze zamknąć za sobą drzwi, gdy krzyknął.

     - Zabierz nas do legowiska Movarta!

     - Taa! – zacharczał potężnie zbudowany wojownik, stojący za nim.

     - Zabić wampira! – zawołał Thonnir.

     - Zabijmy go! – poparł do olbrzym.

     - Zniszczyć go ! – dodał stojący obok Orsimer, z żelazną maczugą w dłoni.

     Zdziwiła mnie jego obecność. Spotkałem go już przedtem w gospodzie. Miał na imię Lurbuk i z całego serca chciał zerwać ze swoją wojowniczą naturą, by zająć się poezją. Jak widać, lojalność wobec mieszkańców miasta miała dla niego wyższą cenę.

     - Chcesz mi pomóc zabić wampira? – zwróciłem się do Thonnira.

     Miałem dodać „to rozpuść to towarzystwo w demony”, ale nie zdążyłem dokończyć.

     - Chcę pomścić moją żonę! – zawył. – Zemsta za Laelette. Idziemy do legowiska Movarta, nieważne, czy pójdziesz z nami!

     I nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie w mrok. Nie mogłem pozwolić, by poszedł wprost na żer wampira. Pobiegłem za nim. Reszta ruszyła za nami.

     Przez całą drogę Lydia pracowicie opowiadała pozostałym, jakie czekają ich okropności, gdy przypadkiem zetkną się wampirem. Niby udzielała dobrych rad, jak się zachować, ale ja z trudem tłumiłem śmiech. Łgała oczywiście, jak polityk, ale widać było, że jej słowa robią na słuchaczach spore wrażenie. Opowiadała o więzieniu duszy, o nieuchronności wiecznego życia w mroku, o nieustającym służeniu wampirzym władcom. Nordowie na ogół nie boją się umierania, ale opis okropieństw, które czekają ich po śmierci, odnosił skutek. Stopniowo opuszczał ich zapał. Było już niedaleko, gdy jej udane zdziwienie, że nie mają na sobie specjalnych amuletów ochronnych wreszcie poskutkowało. Czworo z nich zawróciło z niewyraźnymi minami. Pozostał tylko Thonnir, który zatrzymał się dopiero przed wejściem do jaskini.

     - Oni są tchórzami – oświadczył z mocą. - Ale ja nie. Idę z tobą!

     Pokręciłem głową.

     - Lepiej zaczekaj tutaj – odparłem.

     Ale wytłumacz to człowiekowi, który nie ma już niczego do stracenia! Thonnir rwał się do zemsty i nie dbał o to, co się z nim stanie. Musiałem nim naprawdę mocno potrząsnąć.

     - Chcesz, żeby Movart zginął? – spytałem, patrząc mu prosto w oczy. – To pozwól nam działać po naszemu! Nie umiesz się skradać, ani walczyć z nieumarłymi, a każdy nieostrożny ruch może go zaalarmować. Uwierz mi, idąc z nami, wystawiasz nas na niebezpieczeństwo!

     Dopiero ten argument zadziałał. Spojrzał przytomniej.

     - Chyba masz rację – westchnął zrezygnowany. – Nie jestem wojownikiem.

     Opuścił głowę, ale zaraz ją podniósł.

     - Idź, pomścij moją Laelette – szepnął.

     Ścisnąłem jego ramię. A potem chwyciłem łuk i nałożyłem szklaną strzałę. Powoli i ostrożnie zagłębiłem się w otwór jaskini. Za mną, jak cień, podążała Lydia.

     Jaskinia okazała się być opuszczoną kopalnią rudy żelaza. Już na początku dotarliśmy do rozległego szybu, w którym wykuto spiralne zejście na dół, gdzieniegdzie uzupełniając je drewnianymi podestami. Tam też wałęsały się dwa śnieżne pająki. Po jednej strzale na sztukę…

     Zeszliśmy na dół i przecisnęliśmy przez połyskujący otwór. Wąski, kręty korytarz zaprowadził nas do niewielkiej oświetlonej groty, w której przy stole, zastawionym kilkoma pękatymi flaszkami, urzędował wysoki i muskularny Nord. Wampirzy sługa chyba niezbyt przykładał się do stróżowania. Nie usłyszał nas i nawet nie odwrócił głowy w naszą stronę. Z pewnością moja szklana strzała w skroń uchroniła go przed popełnieniem wielu błędów w przyszłości.

     Dalej była następna jaskinia, tym razem rozległa, choć niewysoka. Widać było, że za czasów świetności kopalni, tutaj znajdowało się miejsce, w którym górnicy robili sobie przerwy, posilali się  i odpoczywali. Słabe światełko rozjaśniało ją nieco i było można zauważyć rozstawione wokół drewniane wózki, pełne ludzkich szczątków i ubrań, odebranych ofiarom wampirów. Aż mnie zatrzęsło na ten widok.

Jaskinia, opisywana przez Wulfhrer'a

     Światełko dobiegało z wykopanego pod ścianą dołu. Stamtąd dobiegł mnie pomruk drugiego wampirzego sługi.

     - Cóż, wygląda na to, że wciąż jeszcze masz trochę złota w kieszeni, prawda przyjacielu?

     Chwila ciszy, jedynie ciche westchnienie.

     - Mmm, tak… - uśmiechnął się sam do siebie. – Pozwól, że zabiorę od ciebie tę sakiewkę. I jeszcze te ładne buty, które tam masz.

     Podszedłem cicho do prowizorycznego grobu. Jakiś ciemnoskóry osobnik odzierał właśnie zwłoki czworga młodych ludzi z wszelkiego dobra. Powstrzymałem w sobie chęć zatłuczenia go na śmierć. Uważam, że postąpiłem szlachetnie, a na pewno szlachetniej niż zrobiłby to wampir – zadałem mu bardzo szybką i bardzo niespodziewaną śmierć, umieszczając szeroki grot strzały dokładnie między jego kręgami szyjnymi.

     Kolejny korytarz był już typowym, kopalnianym chodnikiem. Wzdłuż jego lewej strony biegł drewniany podest, a na końcu znajdowała się ogromna jaskinia, pełna najróżniejszych zakamarków, naturalnych filarów i przejść do kolejnych jaskiń. Prawdziwy podziemny, naturalny pałac. Tam wampiry urządziły sobie salę biesiadną.

     Ostrożnie weszliśmy na podest i z góry spojrzeliśmy na to pomieszczenie. Z naszego miejsca widziałem trzy postaci. Jakiś mężczyzna, w pysznym stroju, siedział za stołem i przeliczał zgromadzone w kiesach złoto. Na podeście naprzeciwko stała kobieta, a po lewej stronie, w cieniu, wałęsał się jakiś wojownik. Wykrycie Życie upewniło mnie, że tylko on jest tutaj żywy. Wskazałem Lydii wampirzycę na podeście, sam wziąłem na cel Movarta, bo nie wątpiłem, że to właśnie on. Cięciwy brzęknęły jednocześnie. Wampirzyca zajęła się płomieniem i przewróciła się na plecy, wydając zduszony jęk. Movart jednak okazał się być bardziej żywotny. Pierwsza strzała wstrząsnęła nim, ale go nie uśmierciła. Wstał szybko zza stołu i omiótł jaskinię jakimś zaklęciem. Wtedy dostał drugą strzałę, prosto w pierś. Ale i ta nie wystarczyła. Dostrzegł mnie i wycelował we mnie ramię, jarzące się zaklęciem Lodowego Kolca. Za późno. Trzecia strzała trafiła go prosto między oczy i położyła kres jego wampirzej działalności.


Leże Movarta. Ikonografia wykonana przez naczelnego maga Morthalu, wkrótce po opisanych wydarzeniach. Widoczny zastawiony jadłem stół. Z tyłu podest, na którym Lydia ustrzeliła wampirzycę.

     Lydia szybko rozprawiła się z nadbiegającym wojownikiem. Zeszliśmy z podestu i zakradliśmy do jaskini.
Obfitość jadła na stole trochę mnie zdziwiła. Wiedziałem, że wampiry jeść nie muszą, aczkolwiek robią to czasem dla czystej przyjemności. Ale ten ogrom żywności znacznie przewyższał możliwości tych kilku wampirów. Czyżby było ich więcej?

     - Laas! – zawołałem.

     W odległych zakątkach jaskini zaświeciły mi się jeszcze trzy osoby. Podkradłem się ku najbliższej, po lewej stronie, w zaułku naturalnego korytarza. Strzeliłem w ciemności, gdy jeszcze nie zanikła poświata Szeptu Aury. Po dźwięku poznałem, że trafiłem, gdy wampir zwalił się na ziemię. Podszedłem do niego. Leżał nieruchomo, dzierżąc w ręku zakrwawiony, jednosieczny miecz. Kogo on tu ukatrupił?

     Odpowiedź przyszła niespodziewanie, gdy niechcący kopnąłem butem jakiś okrągły przedmiot. Potoczył się o kilka kroków, w kierunku jaskini i znieruchomiał w smudze światła. Ja też znieruchomiałem. Była to bowiem głowa Alvy.

     Jej bezgłowe ciało znaleźliśmy szybko. Leżało pod ścianą, tak jak padło, gdy wampir zadał jej morderczy cios.

     - Zabił ją na wieki – szepnęła Lydia. – Żeby zabić wampira, trzeba mu odciąć głowę, a zwłoki najlepiej spalić. Inaczej się zregeneruje i po jakimś czasie odżyje.

     - Ciekawe, dlaczego – odrzekłem również szeptem. – Pewnie wyznała, że ją odkryto i żeby nie zdradziła kryjówki Movarta.

     - Któż mógłby przypuszczać, że Thonnir je zna…

     - Śledził kiedyś Alvę, gdy szukał swojej żony – odrzekłem. – Sam mi to powiedział. Wiedział, że tu bywa. Nie wiedział tylko, że to kryjówka wampira, dopóki nie dowiedział się tego od Idgrod.

     - Jak skończymy, trzeba będzie zwołać ludzi, żeby zrobili tu porządek – szepnęła Lydia. – Zwłoki trzeba spalić na stosie. 

     – A więc skończmy – skinąłem głową i wskazałem przeciwległy kraniec jaskini. – Tam jeszcze są dwa.

     Jaskinia miała wiele zakamarków. Najpierw wspięliśmy się na podest, na którym leżała ustrzelona przez Lydię wampirzyca. Za nim znajdował się naturalny chodnik, prowadzący do niewielkiej, ciemnej groty. Stały tam szafy i kufry z odzieżą. Widać, wampiry stworzyły sobie tutaj coś w rodzaju garderoby. Wszystkie ubrania i buty odebrali zapewne swoim ofiarom. W grocie znaleźliśmy jeszcze jedną służkę wampirów, zbyt odurzonej skoomą, aby potrafiła się bronić. Dołączyła do swoich kamratów w zaświatach.

     Wyszliśmy stamtąd i spenetrowaliśmy jeszcze jeden zaułek. Ten był jasno oświetlony i przechadzała się po nim zamyślona wampirzyca. Ustrzeliliśmy ją z daleka. Więcej nikogo w jaskini nie znaleźliśmy.

     - Wygląda na to, że robota skończona – uśmiechnęła się Lydia. – Chodź, przyjrzymy się temu Movartowi.

     Po opisie w dzienniku Alvy, spodziewałem się kogoś o niesamowitej, wręcz magnetycznej urodzie. Spotkało mnie rozczarowanie. Movart okazał się być zupełnie zwyczajnym, łysym mężczyzną w średnim wieku i niczym szczególnym się nie wyróżniał.

     - Pewnie miał elektryzujące spojrzenie – wzruszyła ramionami Lydia. – I głos. Kobieta potrafi ulec głosowi…

     - Będę o tym pamiętał – mruknąłem. – To co, złota chyba nie zostawimy?

     - Pewnie nie – roześmiała się. – Przydałaby nam się rezydencja i tutaj, nie sądzisz? Złoto się przyda na zakup.

     - Szczerze mówiąc, wolałbym coś bliżej wybrzeża – odparłem. – Ale pewnie, złoto zawsze się przyda.
Było to zgodne z prawem i obyczajem. Śmiałek, likwidujący siedlisko bandytów, wiedźm, czy innych niepożądanych osobników, po wykonanym zleceniu, miał prawo zabrać stamtąd, co tylko chciał, bez żadnego podatku. Nam przypadły trzy całkiem ciężkie woreczki złota. Z reszty łupów zrezygnowaliśmy, żeby nie obciążać się zbytnio. Nie spiesząc się, ruszyliśmy ku wyjściu.

     Właśnie wspięliśmy się na podest na szczycie szybu i zamierzaliśmy opuścić grotę, gdy przed nami zajaśniała błękitna poświata.

     - Helgi… - szepnąłem.

     Istotnie, był to duszek Helgi. Dziewczynka ukazała mi się znów. Ale jakże odmieniona! Radosna i roześmiana. Zapewne dołączyła w zaświatach do swej matki.

     Zaczęła mówić szybko jakby nie miała zbyt wiele czasu.

     - Matka mnie woła – zaszczebiotała. – Czas do łóżka! Jestem strasznie zmęczona…

     Uśmiechnąłem się do niej. Poczułem ogromną ulgę, że wreszcie jest ze swoją mamą, która ją kocha. Przyznam się, że aż mnie to wzruszyło. Zwłaszcza, gdy Helgi przekrzywiła główkę i z cicho odezwała się po raz drugi.

     - Dziękuję – szepnęła, wyciągając ku mnie rękę. – Dzięki tobie czuję się już lepiej…

     Wyglądała, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nie dane jej było. Zjawa rozwiała się. Helgi opuściła ten świat na zawsze.

     Spojrzeliśmy po sobie. Lydia miała zadumaną minę i błyszczące oczy.

     - Biedna kruszynka – szepnęła wzruszona. – Warto było, choćby po to, żeby to usłyszeć.

     Chwyciłem ja za rękę i razem wyszliśmy z jaskini na świeże powietrze.

     Na zewnątrz wciąż panowała ciemna noc. Na szczęście, umiałem w nocy wyczuć wydeptaną ścieżkę stopami, nawet zupełnie jej nie widząc. Ot, taka umiejętność myśliwego, nabyta dzięki Eanorowi, mojemu bosmerskiemu druhowi i nauczycielowi z młodych lat. Szliśmy wolno, rozkoszując się zapachem dzwoneczników, które pachniały bardzo intensywnie. Ich woń, zmieszana z lekkim zapachem bagien, rozlewających się opodal, stanowiła naprawdę przyjemną ucztę dla nosa. Do Morthalu dotarliśmy wkrótce – nie było daleko.

     Strażnik poznał nas i podniósł tylko dłoń w pozdrowieniu. Poprosiłem go, żeby powiadomił jarl, że zadanie wykonane i Movart nie żyje, wraz z całą swoją czeredą.

     - Trzeba jednak spalić wszystkie zwłoki – dodałem. – Inaczej wampiry mogą ożyć. 

     Obiecał, że się tym zajmie i życzył nam dobrej nocy.

     - Dobrej reszty nocy – ziewnął. – Do świtu zaledwie godzina…

*          *          *

     Słońce już stało wysoko, gdy w gospodzie pojawił się Thonnir. Siedzieliśmy właśnie przy stole, jedząc spóźnione śniadanie. Thonnir podszedł do nas i z szacunkiem uścisnął nam dłonie.

     - Słyszałem, że się udało – uśmiechnął się i westchnął ciężko. – Jarl chciałaby się z wami zobaczyć. Przysyła mnie po was.

     Cóż, nie można kazać czekać jarlowi. Zwłaszcza tej jarl, która w każdym budziła szacunek. Przełknęliśmy pospiesznie ostatnie kęsy i ruszyliśmy za naszym towarzyszem, w kierunku dużego, drewnianego domu jarla.

     Idgrod Babokruk wstała na nasz widok. Był to dowód niezwykłej łaski. Jarl nie miał obowiązku wstawania na powitanie nikogo innego poza cesarzem. U Idgrod dochodził do tego szacunek, należny jej podeszłemu wiekowi. Dość, że stropił mnie nieco ten gest. Ale Idgrod uśmiechnęła się tylko i przy świadkach uroczyście podziękowała nam za ocalenie Morthalu. Dodała przy tym, że jeśli kiedykolwiek zechcemy osiedlić się w jej dzielnicy, zostaniemy przyjęci z otwartymi ramionami. Skorzystałem z okazji i spytałem o jakąś parcelę. Odesłała mnie do swego zarządcy, a ten zaproponował mi kilka opcji. Wybrałem tę, która leżała najbliżej wybrzeża. Choć wietrzny morski klimat nie zachęcał do osiedlania się, uznałem, że właśnie tam przyda nam się jakaś ostoja, gdyby noc zaskoczyła nas z dala od miejsc zamieszkałych.

     Okazało się, że nasza parcela leży niedaleko świątyni Ustengrav. W pogodny dzień wystarczało wyjść tylko kilkadziesiąt kroków za skałę, aby dostrzec w oddali niewyraźny kopiec. Uznałem to za dobry omen.

     Postanowiliśmy zatrudnić kilku rzemieślników z miasta, aby postawili nam tutaj na razie niewielki, ale solidny domek. Thonnir z pewnością zadba, aby na naszą rezydencję znalazło się drewno pierwszej jakości. Gdy zwróciliśmy się do niego z tą prośbą, zapewnił, że dostarczy na miejsce same wysezonowane i dobrze zakonserwowane bale. Wiedziałem, że dotrzyma obietnicy.

     Poznaliśmy jeszcze jedną osobę. Była nią Idgrod Młodsza, córka Idgrod Babokruk. Podobna do swej matki, nie miała jednak w oczach tego zdecydowania i siły. Przeciwnie, wydała mi się osobą raczej nieśmiałą i zamkniętą w sobie. Zwykle tak bywa, gdy jest się wychowanym przez dominującą osobowość, a taka z pewnością była jej matka. Sama nas zaczepiła i spytała, czy nie wybieramy się przypadkiem do Białej Grani.

     - Słyszałam, że tam właśnie mieszkacie – uśmiechnęła się.

     Zmierzaliśmy wprawdzie do Zimowej Twierdzy, ale na dźwięk słów „Biała Grań”, nagle zatęskniłem za Wietrznym Domkiem. Lydia pomyślała dokładnie to samo. Jednogłośnie, nawet nie zamieniwszy słowa, postanowiliśmy odwiedzić nasz dom. Parę dni nas przecież nie zbawi. Zapewniliśmy więc, że tam właśnie się wybieramy. Idgrod nieśmiało poprosiła nas o przekazanie listu do Daniki Piękno-Wiosny, kapłanki Kynaret. Oczywiście, nie stanowiło to dla nas żadnego problemu. Przekazała nam więc pokaźny zwój, który zadziwił mnie swoimi rozmiarami.

     - To sprawozdanie – usprawiedliwiła się. – Medyczne. Danica leczy mojego syna. Jej metoda okazuje się skuteczna. Wszystko idzie jak najlepiej.

     Spojrzeliśmy sobie w oczy, chwyciliśmy się za ręce i ruszyliśmy przed siebie, na południe, w stronę Labiryntianu. Tamtędy było najbliżej do Białej Grani. A choć nie było szans, by dojść za dnia, obiecaliśmy sobie dobrze wyciągać nogi, aby dziś jeszcze dojść do Labiryntianu, gdzie zamierzaliśmy przenocować. Już nie obawialiśmy się tego miejsca.

sobota, 13 maja 2017

Rozdział XXXIV – Wieczny odpoczynek

     - Wracasz! Mam nadzieję, że zwycięsko…

     Głos Styrra był pełen niepokoju. Zdjąłem z ramienia podróżny worek.

     - Udało mi się zdobyć szczątki Potemy – odrzekłem, sięgając po swój makabryczny pakunek.

     Wyraźnie wzruszony chwycił podaną mu czaszkę. Poobracał ją w dłoniach, delikatnie, jakby trzymał w nich bezcenny klejnot.

     - Doskonale – rzekł, nie przestając oglądać czaszki ze wszystkich stron. – Takie rzeczy zazwyczaj udają się, gdy ludzie zaczynają działać.

     Westchnął przeciągle i pokiwał głową w zadumie.

     - Uświęcę te szczątki – rzekł grobowym głosem.

     Wiedziałem, że teraz muszę go zostawić samego. Będzie przeprowadzał jakiś obrzęd  i nie chciałem mu przeszkadzać. Miałem zresztą zamiar powiadomić Falka o tym wydarzeniu. Pożegnałem się więc i chciałem odejść, ale chwycił mnie za ramię. Spojrzał mi prosto w oczy.

     - Na wypadek, gdyby Falk nie wyraził się jasno – rzekł wzruszonym głosem. – Samotnia ma u ciebie dług!

*          *          *

     Ale Falk wyraził się tak jasno, że jaśniej już chyba nie można było.

     - Dziś udało wam się dokonać czegoś wielkiego – rzekł, ściskając nasze dłonie i wiodąc nas do stolika w sali tronowej, gdzie zwykle urzędował. – Gdyby nie ty, zakończyłoby się to porażką. Powinienem był uważniej słuchać ostrzeżeń Varniusa. Nigdy już nie popełnię tego błędu.

     Przeprosił nas na chwilę i wyszedł z sali bocznym korytarzem. Po kilku minutach pojawiła się w nim Elisif, a za nią Falk, dzierżąc w dłoni sporą i ciężką kiesę.

     Wokół tronu natychmiast zgromadzili się posłowie i inni wielmoże, pragnąć złożyć jarl swoje uszanowanie. Falk jednak, zamiast im towarzyszyć, podszedł do nas i wcisnął mi ciężki mieszek w dłoń.

     - Przyjmij tę zapłatę – odezwał się, po czym zniżył głos i przybliżył głowę do mojej. – Jarl chce ci okazać wdzięczność, ale bardzo chce zachować powrót Potemy w tajemnicy.

     Skinąłem głową. Elisif wciąż miała tu wielu wrogów. Taki błąd mógł ją sporo kosztować. I choć uważałem ją za osobę raczej słabą i nie nadającą się na to stanowisko, bardzo liczyłem się ze zdaniem Falka i Tuliusa. A oni obaj chcieli widzieć Elisif na tronie i z pewnością mieli ku temu powody. Nie ukrywam, że darzyłem Elisif sympatią. Za jej dobroć i łagodność.

     - I nie wspominaj, że uważamy cię za jednego z obrońców Samotni – szepnął jeszcze Falk, wiodąc mnie do tronu, absolutnie poza kolejnością.

     Tytuł tana nadawano zarówno mężczyznom, jak i kobietom. Po tym względem w Skyrim panowała całkowita równość płci. W przypadku zasłużonych małżeństw, tradycyjnie nadawano go mężowi, ale małżonka dziedziczyła tytuł w przypadku jego śmierci i również za życia tana otaczano ją względami, choć oficjalnie tytułu nie nosiła. Dlatego nikt nie zdziwił się, że Elisif uściskała czule Lydię, a i moją dłoń trzymała nieco dłużej niż należało. No i, co najważniejsze, dostaliśmy pozwolenie na zakup domu w Samotni, a akurat na sprzedaż już od dłuższego czasu czekała posiadłość Dumna Wieżyca.

Samotnia. Posiadłość Dumna Wieżyca (z prawej)

     Dom stał pusty od roku. O ile mnie pamięć nie myli, wystawiono go na sprzedaż jeszcze podczas mojej pierwszej wizyty w tym mieście, jednak wysoka cena odstraszała kupców. Dom mimo wszystko był jej wart. Zbudowany w stylu cesarskim, jak większość budynków z Samotni, piętrowy, o rozległych piwnicach, stał dumnie przy głównej drodze, w pobliżu Błękitnego Pałacu. A w dodatku bezpośrednio sąsiadował z posiadłością Vittorii Vicci, kuzynki samego cesarza, bardzo miłej, młodej damy. Kamienice te miały nawet wspólny ganek. Później dowiedziałem się, że dla nas cena była o wiele niższa. Falk, gdy zapytałem go o to ewidentne naciągnięcie prawa, zaczerwienił się jak sztubak, przyłapany na psocie i mruknął tylko, że upust był częścią zapłaty za sprawę Potemy. Cóż, jest to jakieś wytłumaczenie…


Samotnia. Posiadłość Dumna Wieżyca - wnętrze


     Dom podobał nam się bardzo. Obszerny, solidny i dobrze utrzymany. Uzgodniliśmy, że Falk zatrudni parę osób przy jego odnawianiu i sprzątaniu. Wyposaży go też w meble, co trochę kosztowało i sprawiło, że na jakiś czas musieliśmy zaprzestać kupowania nowych rezydencji. Zresztą, z dużych miast, nie mieliśmy już tylko domu w Wichrowym Tronie, ale tam zaoferowano nam tylko posiadłość po Rzeźniku, której żadne z nas nie chciało.

     Na drugi dzień wyruszyliśmy w drogę powrotną do Zimowej Twierdzy. Ale tym razem wybraliśmy trasę przez Morthal i Gwiazdę Zaranną. Zaczynało szarzeć, gdy dotarliśmy do miasteczka. Strażnik spojrzał na nas podejrzliwie. Złagodniał dopiero, gdy powiedzieliśmy mu, kim jesteśmy. Słyszał już o nas. Spytałem, czy coś szczególnego działo się tu ostatnio. Westchnął i ponarzekał na wampiry, których ostatnio przybyło.

     - Skąd się te wampiry biorą? – pytał. – Musimy je wyplenić, zanim będzie jeszcze gorzej.

     Ale z tonu głosu widać było, że nie bardzo ma pojęcie, jak tego dokonać. Wampir był trudnym przeciwnikiem, atakującym zawsze niespodziewanie i niełatwo było go wypatrzyć, zwłaszcza że przecież zwykle polował w nocy.

     Gospoda Ustronna Przystań znów świeciła pustkami. Gdy skończyła się wojna i liczba żołnierzy zmalała, zmniejszył się tez ruch w interesie. Jonna powitała nas więc z radością.

Morthal - gospoda "Ustronna Przystań"

     Jedliśmy właśnie kolację, gdy drzwi otworzyły się znów i do izb weszła wysoka i smukła Nordka, o ciemnych włosach. Trudno było jej nie dostrzec. Ubrana była w krótką suknię, ze sporym dekoltem, odsłaniającą nie tylko nogi, ale również rozciętą na udach. Strój, który w chłodnym klimacie Skyrim musiał dziwić. I zachowywała się również prowokacyjnie, choć musiałem przyznać, że poruszała się z niebywałą gracją. Była atrakcyjna i wiedziała o tym.

     - Dobry wieczór, Jonno – odezwała się zmysłowym głosem, na który trudno było nie zwrócić uwagi.

     Jonna jednak wyraźnie się stropiła.

     - Czego sobie życzysz, Alva? – spytała spokojnie, ale widać było po niej, że nie cieszy jej ten gość.

     - Czego nie możesz mi dać, słonko? – spytała Alva nieco kpiącym głosem.

     Jonna była Redgardką, o ciemnej cerze, więc nie było widać, żeby się zaczerwieniła, ale z pewnością przytyk Alvy dotknął ją do żywego. To przecież nie jej wina, że interes kiepsko idzie.

     - Chcesz coś zjeść? – spytała, siląc się na spokój.

     - Zjeść? – Alva teatralnie przewróciła oczami. – Nie, chyba nie jestem… głodna. – słowo „głodna” wymówiła tak, jakby szukała odpowiedniego wyrazu, co w tej sytuacji brzmiało co najmniej dziwnie. – Przynajmniej nie w tej chwili.

     - Jasne – odrzekła Jonna. – Daj znać, jak zmienisz zdanie.

     Wyglądało to, jakby Alva w zawoalowany sposób podrywała Jonnę, a tej ostatniej było to bardzo nie w smak. Cóż, zdarzało się, nieczęsto wprawdzie, że kobieta wolała kobiety i w Skyrim dozwolone były małżeństwa jednopłciowe, ale okazało się, że to bardziej skomplikowana sprawa. Bowiem po chwili Alva obrzuciła wzrokiem nas. Kołysząc ponętnie biodrami, przeszła obok naszego stolika i rzuciła mi prowokacyjny uśmiech.

     - Przystojniak z ciebie – odezwała się zmysłowym półgłosem. – Powinniśmy spędzić ze sobą trochę więcej czasu.

     I skierowała się ku drzwiom, zostawiając mnie z kromką chleba w ustach i tak głupią miną, że Lydia, choć zszokowana jej zachowaniem, nie mogła się nie roześmiać.

     - O co jej chodzi? – spytałem zdziwiony.

     - Podobasz się jej – odparła Lydia, żartobliwie marszcząc brwi. – Ale jeśli ona cię tknie palcem, to straci rękę.

     - To miejscowa uwodzicielka – wycedziła Jonna, odzyskawszy rezon. – Wszyscy mężczyźni w Morthal za nią szaleją. A ją to bawi.

     - Nie ma męża? – spytała Lydia. – Ani nikogo, kto by ją trochę… uspokoił?

     - Jest z Hroggarem, ale owinęła go sobie dookoła palca. Zresztą, robi to prawie z każdym mężczyzną w tym mieście – Jonna wzruszyła ramionami. – Dziwię się Hroggarowi. Szybko znalazł pocieszenie w jej ramionach.

     - O czym mówisz? – spytałem zdziwiony.

     Przysiadła na ławie, oparła się o nasz stolik i odezwała się ściszonym głosem.

     - Widziałeś spalony dom pod skałą? Tam mieszkał Hroggar z żoną i córką. Pewnego dnia wybuchł pożar. Obie zginęły. A Hroggara jakby w ogóle to nie obeszło. Wpatrzony był w Alvę jak w obrazek. Ludzie mówią – zniżyła głos jeszcze bardziej – że sam podpalił dom i zamordował rodzinę, żeby móc ożenić się z Alvą.

     Zamurowało nas. Spojrzałem na Lydię, ona na mnie.

     - Mogę zrozumieć, że chciał zabić żonę – wybąkała Lydia. – Zdarzają się sekutnice, albo po prostu okrutni mężowie. Ale córkę? To niemożliwe…

     - Kto wie? – Jonna wzruszyła ramionami. – Też mi się tak wydawało, dopóki nie dotarło do mnie, co Alva potrafi zrobić z mężczyznami. Tu każdy robi do niej maślane oczy. A Hroggar za nią świata nie widzi, chociaż widziałeś, jak się zachowuje. Ona ma go za pachołka.

     Cóż, musiałem przyznać, że Alva naprawdę jest atrakcyjną kobietą, choć nie oddałbym za nią nawet jednego włosa Lydii. Ta ostatnia nieoczekiwanie zaproponowała, aby zostać tu jeszcze jeden dzień.

     - Po co? – spytałem zdziwiony. – Tu nie ma nic ciekawego. Wokół bagna… Piękne, to fakt. Zwłaszcza o wschodzie słońca.

     - Dzwoneczniki wtedy tak pięknie pachną – uśmiechnęła się Jonna, wstając. – W pogodny dzień, gdy nad bagnami unosi się mgiełka… Tylko trzeba uważać, bo bagna są zdradliwe.

     - Jestem ciekawa, jak daleko Alva jest w stanie się posunąć – odparła Lydia z tajemniczym uśmiechem.

     - Nie sądzisz chyba, że ja… - urwałem, nie wiedząc co powiedzieć.

     - A spróbowałbyś tylko – zabawnie zmarszczyła brwi. – A nie ciekawi cię ta historia?

     - A co może mnie obchodzić, kto z kim i kiedy? – burknąłem. – Tym zajmują się stare ciotki.

     - Mówię o pożarze – odrzekła Lydia z naciskiem. – A jeśli Hroggar naprawdę zamordował swoją rodzinę?

     Zadrżałem. Tak, miała rację. Tej sprawie trzeba było się przyjrzeć. Myśl, że być może morderca własnego dziecka pozostaje bezkarny, była dla mnie nie do zniesienia. Odłożyliśmy sprawę do jutra.

     O świcie poszliśmy sobie na bagna. Nigdzie daleko, ot, w pobliże miasteczka. Spotkało nas jednak rozczarowanie, bowiem ranek był pochmurny i nie udało mi się pokazać Lydii tej przepięknej iluminacji, która tak bardzo mnie zachwyciła swego czasu. Dzwoneczniki też nie pachniały tak intensywnie, jak w pogodny dzień.

Morthal nocą

     Hroggara spotkaliśmy w drodze powrotnej, przy tartaku, jak ostrzył siekierę. Spojrzenie miał bardziej niż chmurne. Trzymał się na uboczu i na nasze pozdrowienia odpowiadał półgębkiem, spoglądając na nas spode łba. Niezbyt przyjemny typ.

     - Nie dziwię mu się – mruknąłem do Lydii. – Winny, czy niewinny, musi żyć wśród ludzi, którzy go podejrzewają.

     - Za jego plecami szepczą, a w oczy fałszywie mu się uśmiechają – zgodziła się Lydia. – Tak jak my teraz.

     Okazało się, że Hroggar nie był jedynym, który ostatnio stracił żonę. Spotkaliśmy też innego młodego Norda o zasępionej twarzy. Miał na imię Thonnir i pracował w tartaku. Ten jednak dla odmiany, nie potrafił przeboleć swojej straty. Po krótkiej pogawędce, opowiedział nam, że jego żona, Laelette, pewnego dnia po prostu znikła. Podobno zaciągnęła się do Gromowładnych, chociaż trudno było mu w to uwierzyć, bo jego zdaniem wojskowy tryb życia to ostatnia rzecz, do jakiej się nadawała. Szukał jej długo, albo chociaż jej ciała, ale w końcu dał za wygraną.

     Włóczyliśmy się po mieście, pozornie bez celu. Kilka razy napotkaliśmy strażników. Jednego z nich spróbowałem zaczepić.

     - Czy za tym spalonym domem kryje się jakaś opowieść – zagadnąłem.

     Obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem.

     - Rozmowy o tym miejscu przynoszą pecha – mruknął niechętnie. – Jarl szuka jednak kogoś, kto nie wierzy w przesądy.

     Zainteresowało mnie to.

     - Moim zdaniem, szuka idioty – strażnik wzruszył ramionami i odszedł.

     Cóż, byłem gotów zostać tym idiotą, ale bardzo chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Spojrzeliśmy więc po sobie i bez słowa, rozumiejąc się doskonale, skierowaliśmy swe kroki ku siedzibie jarla.

     Jarl Idgrod Babokruk nic się nie zmieniła od naszego ostatniego spotkania. Gdy jej się przedstawiłem, błysk zainteresowania pojawił się w jej oczach. Jak się okazało, wiele o nas słyszała, zwłaszcza o mnie. Po wymianie uprzejmości, spytała o cel naszej wizyty.

     - Podobno chcesz, żeby ktoś dowiedział się czegoś więcej o pożarze tego domu – wydusiłem trochę nieskładnie.

     Idgrod wyprostowała się.

     - Pożar w domu Hroggara… - skinęła głową. – Stracił w pożarze żonę i córkę. Mój lud uważa, że dom jest przeklęty. Nie mnie się z nimi spierać.

     Ostatnie słowa wymówiła z lekką irytacją, czy może rezygnacją. Widać było, że nie podziela zdania mieszkańców Morthalu.

     - A co się stało według Hroggara? – spytała Lydia.

     - Wini swoją żonę – odparła. – Za rozlanie niedźwiedziego sadła przy ogniu.

     Zapadła chwila milczenia.

     - Wielu ludzi uważa, że sam podłożył ogień – dodała ostrożnie.

     - Dlaczego miałby to zrobić swojej rodzinie? – pokręciłem zamyślony głową.

     - Żądza potrafi pchnąć człowieka do niewyobrażalnych czynów – prychnęła. – Popioły były jeszcze ciepłe, gdy przysięgał wierność Alvie.

     Najwyraźniej również go podejrzewała.

     - Więc dlaczego go nie aresztowaliście? – spytałem ostrożnie.

     Uśmiechnęła się drwiąco.

     - Na podstawie plotek i pomówień? – pokręciła głową. – Nie… Ale ty, osoba obca, może dociec prawdy – dodała, spoglądając mi prosto w oczy.

     Zawahałem się. Spojrzałem na Lydię, a ona na mnie. Nie uszło to uwagi Idgrod. Pochyliła się na tronie w naszą stronę.

     - Przesiej prochy, których inni lękają się tknąć – szepnęła. – Zobacz, co ci powiedzą. Jeśli dojdziesz prawdy o jego winie lub niewinności, nagrodzę cię.

     Oboje skinęliśmy głowami. Jarl uśmiechnęła się. Na odchodnym dobiegł nas jeszcze jej szept.

     - Losy Hroggara spoczywają w twoich rękach.

*          *          *

     Tak naprawdę niewiele sobie obiecywałem po tym śledztwie. Nie sądziłem, żeby udało nam się dociec prawdy. Nie po takim czasie. Gdybym zbadał pogorzelisko na drugi dzień po pożarze, może udałoby mi się coś znaleźć. Jako kowal, z ogniem i jego śladami byłem za pan brat. Jako myśliwy, potrafiłem znajdować najdrobniejsze ślady. Ale przecież od tamtego czasu minęło już kilka miesięcy. Z domu została tylko kamienna posadzka, osmalony kominek, kikuty nadpalonych słupów i resztki ścian, które nie zdążyły się dopalić, gdy ludzie zbiegli się, by gasić pożar. A wszystko to zostało wielokrotnie spłukane deszczem i topniejącym śniegiem.

     - Pewnie niczego tu nie znajdziemy – westchnęła Lydia, rozglądając się bezradnie.

     - Tylko tyle, że dom istotnie podpalono – mruknąłem, wpatrując się w zgliszcza.

     - Skąd wiesz? – spytała zdziwiona.

     - Popatrz – wskazałem ręką. – Ta ściana jest zupełnie spalona, ta też. A przy kominku i z tej strony jakoś nie widać wielkich zniszczeń. Tu ludzie zdołali ugasić pożar. Czyli zaczął się w tym miejscu – wskazałem ręką na zgliszcza, dość daleko od kominka. – A miał się rzekomo zacząć od rozlanego przy ogniu sadła. Gdyby tak było, ogień strawiłby przede wszystkim ściany przy kominku. Zwłaszcza, że te są zawsze najsuchsze i najszybciej się palą. Kominek je systematycznie osusza…

Morthal - spalony dom Hroggara

     - Czyli naprawdę Hroggar? – Lydia zadrżała.

     - Tego nie wiemy – pokręciłem głową. – Wiemy, że dom podpalono. Nie wiemy, kto to zrobił. Teoretycznie mógł to być każdy… - rozejrzałem się bezradnie po mieście. – A jarl żąda dowodów.

     Westchnąłem przeciągle.

     - Poszperam tu trochę - oznajmiłem. – Może coś znajdę. Zamówisz u Jonny coś do jedzenia? Zgłodniałem trochę.

     Skinęła głową i ruszyła w stronę gospody. Ja tymczasem zacząłem uważnie badać kominek, nie spodziewając się jednak znaleźć niczego szczególnego. Przede wszystkim, nie zauważyłem ciemnych plam przy palenisku, jakie z pewnością zostawiłby płonący tłuszcz. Ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Po takim czasie plamy mogły zostać zmyte.

     Właśnie odwróciłem się w stronę jednego z ocalałych kątów, gdy ujrzałem coś dziwnego. Oto w rogu, między pozostałościami ścian, pojawiła się bladobłękitna zjawa, może ośmioletniej, może młodszej dziewczynki. Stała w rogu i przypatrywała mi się zaciekawiona. Znieruchomiałem.

     - Kto tam? – spytała zjawa, przestraszonym głosem. – To ty, ojcze?

     Stałem jak sparaliżowany, przyglądając się niecodziennemu zjawisku. Choć blada i w dzień niezbyt wyraźnie odcinała się od tła, zjawa była dobrze widoczna. Można było dostrzec jej szczupłą, delikatną, dziecinną buzię z zadartym noskiem i zarysy sukienki. Czyżby to była córka Hroggara?

     - Kim jesteś? – spytałem szeptem.

     - Helgi – odpowiedziała dziewczynka niewinnym głosem. – Ale ojciec mówi, że nie powinnam rozmawiać z obcymi.

     Zaczęła mi się uważnie przyglądać.

     - Jesteś obcą osobą? – spytała po chwili.

     Uśmiechnąłem się niepewnie i przyklęknąłem na jedno kolano. Nasze oczy znalazły się na jednej wysokości.

     - Nie – odrzekłem. – Jestem przyjacielem… Wiesz, co się stało z twoim domem?

     - Obudził mnie dym – poskarżyła się, marszcząc nosek. – Było gorąco i się bałam. Dlatego się schowałam. Potem było zimno i ciemno.

     Przekrzywiła główkę i uśmiechnęła się.

     - Już się nie boję – oświadczyła. – Ale jestem samotna… Pobawisz się ze mną?

     Wyciągnąłem do niej dłoń, ale zaraz ją opuściłem, wiedząc, że to bezcelowe.

     - Jeśli to zrobię, powiesz mi, kto wzniecił pożar?

     Zjawa zaklaskała w ręce z radości.

     - Dobra! Pobawmy się w chowanego! Znajdź mnie, to ci powiem.

     Po czym uniosła w górę paluszek i tajemniczym głosem oznajmiła.

     - Musimy poczekać na noc. Ta druga też się bawi, ale wyjdzie dopiero w nocy.

     W nocy! Kto wychodzi w nocy? Chyba tylko wampiry…

     - Druga? – spytałem ostrożnie. – Co masz na myśli?

     - Nie mogę ci powiedzieć – zakryła ręką usta. – Może mnie usłyszeć. Jest tak blisko…

     Rozejrzałem się bezwiednie, ale niczego nie zauważyłem.

     - Jeśli znajdziesz mnie najpierw, to ci powiem! – dodała roześmianym głosem.

     Otworzyłem usta, chcąc ja jeszcze wypytać, ale zjawa znikła. Przez dłuższy moment siedziałem jak skamieniały, wpatrując się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stało dziecko. Nie wróciło. Podniosłem się na nogi i kręcąc z niedowierzaniem głową, skierowałem się do gospody, porozmawiać z Lydią.

     - Jak miała na imię córka Hroggara? – spytałem Jonnę, gdy ta podała mi talerz gorącej zupy.

     - Helgi – odrzekła, uśmiechając się bezwiednie, ale potem grymas żalu pojawił jej się na twarzy. – Rozkoszna kruszynka… Wciąż nie mogę uwierzyć…

     Ukradkiem otarła łzę i zostawiła nas samych. Opowiedziałem Lydii, co mnie spotkało.

     - Pójdę tam o zmierzchu – oznajmiłem. – Może znów ją spotkam.

     - Pójdziemy razem – odrzekła. – Może przede mną będzie bardziej wylewna. 

*          *          *

     O zmierzchu pojawiliśmy się przy jej domu, ale daremnie czekaliśmy. Duszek nie pojawił się.

     - Jak ona to powiedziała? – spytała nagle Lydia. – Będziecie bawić się w chowanego… Musisz ją najpierw poszukać!

     - Jak mam poszukać ducha? – obruszyłem się.

     - Na pewno nie tutaj – Lydia obiegła wzrokiem resztki domu. – Tu nie ma gdzie się schować.

     - Duch nie musi się chować – zaoponowałem.

     Lydia uśmiechnęła się.

     - Wulf, musisz myśleć jak mała dziewczynka! Z pewnością schowała się gdzieś indziej.

     Zaczęliśmy się rozglądać wokół, zajrzeliśmy pod resztki schodów, w krzaki, za kamieniem – ale nigdzie nie dojrzałem skulonego duszka.

     - Tu jest cmentarz – zastanowiłem się. – Może tam? Duch chyba jakoś ciągnie do swoich szczątków.

     - Zobaczmy – powiedziała Lydia bez przekonania. – Cmentarz jest z tamtej strony skały.

     Ruszyliśmy ścieżką w górę, za niewielką skałę. Istotnie, stało tam kilka mogił, ale jedna z nich była rozkopana, a trumna wyciągnięta na wierzch.

     - To jest trumna dziecka – szepnęła Lydia. – Ale dlaczego jest wyciągnięta?

     Jakaś ciemna postać oderwała się od trumny i bezszelestnie znikła na górskiej ścieżce. Odruchowo wyciągnąłem broń. Przywołałem Wykrycie Życia, ale niczego nie zauważyłem. Albo tajemnicza postać była duchem albo tak szybko biegała, że nie zdążyłem jej dosięgnąć.

     Stanąłem nad trumną. Nie wiedząc, co zrobić, popukałem w nią gałką miecza.

     - Spraw, by Laelette już sobie poszła! – dobiegł mnie dziecinny głosik ze środka.

     Laelette! Zaginiona żona Thonnira! A więc nie żyje. Ona też była duchem. Duchem, albo…

     - Nie trzeba było tu przychodzić! – rozległ się kobiecy głos o kilka kroków ode mnie.

     I nagle ujrzałem szczupłą, młodą kobietę, o bladej twarzy, która zjawiła się nie wiadomo skąd. Wyciągnęła do mnie rękę i nagle między nami pojawiła się czerwona poświata magii wysączania.

     Wampir!

     Czułem jak słabnę, ale zdołałem jeszcze podbiec i uderzyć ją mieczem w pierś. Kruche, kobiece ciało łatwo poddało się ostrej głowni. Przeskoczył na nią magiczny, paraliżujący ładunek błyskawicy. Wampirzyca wydała tylko krótkie westchnienie i przewróciła się na plecy. Skonała, tym razem na dobre.

     - Masz mnie! – rozległ się nagle roześmiany głosik dziecka i postać duszka pojawiła się przy trumnie. – Laelette też mnie szukała – wskazała na wampirzycę. – Ale dobrze, że nie znalazła mnie pierwsza.

     Słuchałem tego wszystkiego przerażony. Więc to była Laelette! Wcale nie zaciągnęła się do Gromowładnych, tylko przystała do wampirów. Pytanie, czy z własnej woli…

     Dziewczynka tymczasem szczebiotała dalej.

     - Laelette powiedziano, żeby spaliła mamusię i mnie, ale nie chciała tego zrobić. Chciała bawić się jeszcze długo i długo… Pocałowała mnie w szyję i zrobiło mi się tak zimno, że nawet ogień mnie nie bolał.

     Zadrżałem. Laelette próbowała ją przemienić w wampira. Dobrze, że jej się nie udało…

     - Laelette myślała, że może mnie zabrać – ciągnęła Helgi zaaferowanym głosem. – Ale nie mogła. Cała jestem popalona – dodała, krzywiąc się, jakby trochę ja to zmartwiło.

     Ziewnęła.

     - Jestem zmęczona – oznajmiła. – Prześpię się chwilę…

     A ja wiedziałem, co to znaczy. Przechodzi w zaświaty. Zostaje uwolniona. I dobrze, niech spotka się ze swą mamą tam, po drugiej stronie. Niech wreszcie ktoś ją przytuli.

     Na Lydii też jej opowieść zrobiła piorunujące wrażenie. Trzymała się tylko siłą woli. Nic dziwnego, niewinna buzia dziecka potrafiła rozbroić nawet mnie, więc co mówić o Lydii.

     - Więc to jest Laelette – mruknąłem, zerkając na zwłoki wampirzycy. – Sprawczyni całego zła.

     - Nie do końca – zaoponowała Lydia. – Helgi wspomniała, że kazano jej to zrobić, choć nie chciała. Kto jej kazał? I dlaczego? To jest właściwy sprawca.

     Tymczasem na ścieżce pojawił się ktoś jeszcze. Thonnir dowiedział się, nie wiem jakim sposobem, o Laelette i szedł z nieprzytomnym wzrokiem w stronę tego, co kiedyś było jego żoną. Doszedł do niej, upadł na kolana i przytulił zimne ciało.

     - Na brodę Ysmira – załkał. – Ona… Ona jest wampirzycą!

     Zaniósł się szlochem.

     - Ona nie żyje! – zawył. – Laelette nie żyje!

     Lydia ścisnęła go za ramię, chcąc dodać mu otuchy. Ja również przyklęknąłem przy nim. Opanował się dość szybko, ale przecież opłakał ją już dawno temu. Odniosłem wrażenie, że też właśnie, zyskawszy pewność, poczuł coś w rodzaju ulgi, która złagodziła nieco jego ból.

     - Co możesz mi powiedzieć o twojej żonie? – spytałem delikatnie, gdy ciało Laelette znów spoczęło na ziemi.

     - Laelette – westchnął i otarł łzę. – Myślałem, że odeszła, by przyłączyć się do Gromowładnych. Ach, moja nieszczęsna Laelette…

     - Czy zdarzyło się coś dziwnego, zanim wyszła? – spytałem.

     Wzruszył ramionami. Odpowiedział dopiero po chwili.

     - Zaczęła spędzać wiele czasu z Alvą – szepnął. – A jeszcze tydzień wcześniej gardziła nią.

     Dotknął czoła i potarł je w zamyśleniu.

     - W noc swojego zniknięcia miała spotkać się z Alvą – dodał. – Później Alva powiedziała mi, że nie przyszła. Nawet się z nią nie pożegnałem.

     Znów westchnął przeciągle.

     - Może jednak się spotkały – mruknąłem.

     - Myślisz, że Alva… - urwał w połowie zdania i spojrzał na mnie zdumiony. – Ale to znaczy, że… O, bogowie! Myślisz, że Alva jest wampirzycą?

     Wzruszyłem ramionami.

     - Trzeba koniecznie wziąć pod uwagę tę możliwość – powiedziałem ostrożnie.

     Zaprzeczył tak gwałtownie, że aż cofnąłem się o pół kroku.

     - Nie! Jesteś w błędzie! Musisz się mylić!

     Spojrzeliśmy na niego zdumieni.

     - Laelette mogła zginąć na mokradłach… - zaczął bezładnie, cofając się, jakby się nas przestraszył. – Nie wierzę, że Alva mogła mieć z tym coś wspólnego! Nie udowodnisz tego jarlowi!

     I po tych słowach puścił się biegiem do miasteczka.

     - Biedny człowiek – westchnęła Lydia. – To za wiele dla niego.

     - Mam nadzieję, że nie pomieszało mu się w głowie – mruknąłem. – Woli zaprzeczać temu, co sam widział.

     - Czyżby ta Alva miała tak wielką moc nad mężczyznami? – zastanowiła się. – Jest pewnie ponętna, ale… Jest? – spojrzała na mnie pytająco.

     - Jest – skinąłem głową. – Do tego zachowuje się prowokacyjnie. Może się podobać.

     - Tobie się podoba? – spytała.

     - Czy ja wiem – wzruszyłem ramionami. – Na swój sposób tak, ale nie na tyle, by mogła mnie sobie owinąć dookoła palca. Tak jak to udało się tobie – dodałem po chwili, dając jej kuksańca.

     - Trzeba przeszukać jej dom – podsunęła, uśmiechając się lekko na moje słowa. – Może tam coś znajdziemy?

     - Pozwól, że zrobię to sam – skinąłem głową. – Na razie chodźmy do gospody.

     Ruszyliśmy wolnym krokiem wąską ścieżką w dół. Czekała mnie jeszcze jedna niełatwa sprawa do załatwienia.

środa, 3 maja 2017

Rozdział XXXIII – Katakumby

     To jeszcze nie wtedy zostałem tanem. Należała mi się jednak nagroda. Byłem już człowiekiem na tyle zamożnym, że nie zależało mi na niej, ale nie mogłem zapomnieć, że znajduję się w Skyrim. Nie zgłaszając się po nagrodę, uchybiłbym Falkowi, który miałby wtedy wobec mnie dług. Stawiałoby go to w bardzo niezręcznej sytuacji. Żyjąc wśród Nordów wystarczająco długo, nie mogłem o tym nie wiedzieć, a nawet z czasem wydało mi się to całkiem logiczne.

     Do Samotni wróciliśmy późnym wieczorem. Lydia od razu poszła do gospody, zamówić nam pokój i kolację, a ja udałem się do Błękitnego Pałacu. Elisif nie było w sali tronowej, Byli jednak Falk i Sybilla Stentor, pełniąca funkcję nadwornego maga. Znałem ją już i uważałem za osobę uprzejmą, ale nieco wycofaną, nie szukającą kontaktu z innymi. Wśród magów była to postawa na tyle częsta, że nikogo nie dziwiła. Oboje siedzieli właśnie przy stole nad jakimiś dokumentami i przyciszonymi głosami o czymś zawzięcie dyskutowali, ale widać było po nich, że dobrze się dogadują.

     Ona pierwsza mnie zauważyła i rzuciła mi to swoje spojrzenie niesamowicie błyszczących oczu. Choć nigdy nie spotkało mnie z jej strony nic przykrego, zawsze czułem do niej jakąś dziwną rezerwę. Sam nie wiedziałem, skąd ona się bierze. Teraz przyszło mi do głowy, że oczy świecą jej jak u wampira.

     - Jesteś! – zawołał Falk, wstając. – To dobrze. Udało ci się coś znaleźć w jaskini Wilczy Czerep?

     Pozdrowiłem go i skłoniłem się lekko Sybilli. Ta uśmiechnęła się na powitanie.

     - Pewni nekromanci próbowali przyzwać i okiełznać Potemę – oświadczyłem, ciekaw jakie wrażenie wywrze na nich ta wiadomość.

     Wywarła. Niemałe! Oboje znieruchomieli.

     - Potema we własnej osobie? – wydusił zdumiony i przerażony Falk. – Proszę, powiedz, że udało ci się ich powstrzymać!

     Uśmiechnąłem się.

     - Ich obrzęd został przerwany – zapewniłem. – Zadanie ukończone.

     Falk bezwładnie opadł na krzesło. Potarł czoło i pokręcił głową.

     - Nawet nie wiesz, jak wiele zawdzięcza ci królestwo – westchnął. – Wskrzeszona Potema… Wzdragam się na samą myśl.

     Sybilla spojrzała na mnie z uznaniem, a ja aż dostałem gęsiej skórki na to spojrzenie. Te oczy… Tak płonące, jak dwie latarnie. Odpędzałem od siebie tę myśl, ale nie dawała mi spokoju…

     Falk zaprosił mnie gestem do stołu, ale potrząsnąłem głową. Widząc, że pomimo późnej pory mają dużo pracy, nie chciałem im przeszkadzać. Falkowi z pewnością już wtedy przyszedł do głowy pomysł, by uczynić mnie tanem Samotni, ale oficjalnie nie mógł mnie mianować. To był przywilej Elisif. Gdy odchodziłem po odebraniu zwyczajowych stu septimów, zapewnił mnie tylko, że drzwi Błękitnego Pałacu są dla mnie zawsze otwarte.

     - Ktoś tak niezłomny w sercu jak ty, jest tu zawsze mile widziany – zapewnił.

     Będąc już u szczytu schodów, nie wytrzymałem. Odwróciłem się ku nim i spojrzałem na obie, pochylone nad stołem postaci. Na mojej dłoni zabłysło Wykrycie Życia. Rzucanie czaru w pałacu kłóciło się z wszelkimi ogólnie przyjętymi zasadami. Było to, jakbym w obecności dostojników dobył miecza. Ale ja po prostu musiałem się upewnić!

     - Hej, ostrożnie z tymi czarami! – upomniał mnie strażnik.

     Pomimo gniewnego tonu, strażnik zajarzył się błękitną poświatą, oznaczającą, że jest do mnie przychylnie nastawiony. Podobnie jak Falk. Tylko postać Sybilli pozostała ciemna. Na ten widok poczułem, jak jeżą mi się włosy. Chyba wolałbym, żeby zajarzyła się purpurą.

     Sybilla Stentor, nadworny mag Samotni, była wampirem! 

*          *          *

     - Sprawuje swój urząd od wielu lat – szepnęła Lydia w zamyśleniu, kładąc głowę na mojej piersi. – Niemożliwe, żeby o ty nie wiedzieli.

     - To mnie właśnie przeraża – odparłem. – Muszą o tym wiedzieć. Wampiry mają zimne ciało. Przecież nie da się tego ukryć! A wampiryzm jest bardzo zaraźliwy.

     - Nie każdy wampir zaraża – odrzekła. – Są różne rodzaje wampiryzmu. Wampiry wyższego rzędu nie zarażają. Same się nie zaraziły, tylko powstały poprzez jakiś skomplikowany i bolesny rytuał, często wbrew swojej woli. Coś tam było w bibliotece u Uraga, ale nie interesowało mnie to szczególnie, więc czytałam po łebkach. Ale coś w tym musi być. Gdyby było inaczej, w Błękitnym Pałacu roiłoby się od wampirów.

     Przyznałem jej rację, jednak sam fakt, że do dworu dopuszcza się wampira, był dla mnie nie do przyjęcia. Wampir to morderca. Chce, czy nie chce, musi zabijać, żeby żyć. Usługi Sybilli musiały być dla dworu na tyle cenne, że przymykano na to oko. Gdyby chodziło o drobne grzeszki,  nie miałbym nic przeciwko temu. Ot, cena, jaką trzeba zapłacić za usługi. Ale jak oni mogli tolerować u siebie seryjnego mordercę? Jak ona wkradła się w łaski Elisif? A może wcale nie musiała? Sprawiała wrażenie kogoś szczerego i oddanego Samotni. Czy to możliwe, że służyła jej jeszcze zanim ją zamieniono w wampira?  I czy zrobiła  to z własnej woli, czy też została do tego zmuszona?

     - Wampiry są nieśmiertelne – szepnęła Lydia. – To spora pokusa dla niektórych.

     - Chciałabyś żyć wiecznie? – spytałem.

     Uśmiechnęła się.

     - Nie, ja nie. To musi być straszne. Patrzeć, jak wszystko wokół ciebie przemija, jak świat się zmienia, jak staje się coraz bardziej niezrozumiały. Przecież nawet starszy człowiek potrafi boleć nad upadkiem obyczajów i z rozrzewnieniem wspominać dawne czasy. Co musi czuć wampir?

     - I wszyscy, których kochał, stopniowo odchodzą – zgodziłem się z nią. – Opuszczają go wszyscy przyjaciele, znajomi… Po latach nikt ich już nawet nie pamięta, a on wciąż za nimi tęskni. Tak, to musi być straszne.

     - A jeśli jeszcze miał dzieci? – szepnęła Lydia. – Patrzeć na ich śmierć? Chować je do grobu? Nie, wolę odejść, gdy przyjdzie mój czas.

     - Shor na pewno przyjmie cię z otwartymi ramionami – pogładziłem ją po włosach. – Tylko obiecaj mi, że nie poturbujesz za bardzo Tsuna przed Fiszbinowym Mostem. Polubiłem go…

     Uśmiechnęła się i przytuliła do mnie.

     - My też zabijamy – powiedziała nagle. – A przecież nie uważamy się za morderców. Wszystko zależy od tego, kogo się zabija. Może ona robi tak samo?

     Rzeczywiście, o tym nie pomyślałem. Zabójca wcale nie musiał być mordercą. Kto wie, czy Sybilla nocami nie wypuszczała się do kryjówek rozbójników, albo nekromantów?

     Uspokoiło mnie to na tyle, że udało mi się zasnąć. Ale postanowiłem, że przy najbliższej okazji wypytam o to Falka.

*          *          *

     Z Samotni powróciliśmy do Zimowej Twierdzy. I znów przez kilka tygodni nie interesowało mnie nic, poza nauką. Z zadowoleniem stwierdziłem, że pomimo mojego stanowiska arcymaga, wszyscy traktują mnie tak samo jak przedtem. Stanowiliśmy grupę oddanych przyjaciół, niemal rodzinę. Nawet dąsy między Niryą i Faraldą nieco przycichły.

     Któregoś dnia Arniel, wracający z miasta, przyniósł mi doręczony przez kuriera list, opatrzony pieczęcią Samotni – stylizowanym łbem wilka. Złamałem ją i z ciekawością przebiegłem wzrokiem równe, pochyłe litery.


     Wulfhere,

     W ciągu ostatnich kilku dni doszły nas niepokojące informacje na temat wydarzeń w jaskini Wilczego Czerepu i rytuału przywołania, który udało ci się przerwać.

     Mając na uwadze twój udział w tych wydarzeniach, ponownie jestem zmuszony prosić cię o powrót do Samotni i pomoc. Lękam się podać więcej szczegółów w liście. Spotkajmy się w Błękitnym Pałacu.

     Z poważaniem

     Falk Ogniobrody


     Pokręciłem głową. Musiało to być naprawdę coś szczególnego, skoro prosił o pomoc właśnie mnie. Miał przecież w mieście cały Legion Tuliusa, wampirzego maga i wielu innych śmiałków, do których mógłby się zwrócić o zajęcie się tą sprawą. Skoro tego nie zrobił, tylko zwlekał, czekając na mnie, musiał mieć jakiś ważki powód.

     Z przykrością odmówiłem Brelynie pomocy w jej eksperymentach magicznych, na które umówiliśmy się jeszcze wczoraj.

     - Sama rozumiesz, to może być ważne. Muszę natychmiast wyruszyć.

     - Rozumiem – uśmiechnęła się i ścisnęła moją rękę. – Nie przejmuj się mną, poproszę kogoś innego.

     Przy tych słowach jej szara twarz nabrała nieco burej barwy. Tak czerwienią się Dunmerowie. Nie miałem wątpliwości, że tym kimś będzie Onmund.

     Do Samotni dotarliśmy na trzeci dzień, późno w nocy. Do Błękitnego Pałacu udaliśmy się dopiero nazajutrz i to późnym rankiem, bowiem zmęczeni po podróży, spaliśmy jak nieżywi.

     Tym razem spotkaliśmy się nie tylko z Falkiem i Sybillą, ale też z Elisif, która mimo iż przyjmowała właśnie jakąś cesarską delegację, odwróciła ku nam głowę i uśmiechnęła się serdecznie na nasz widok. Nie chcąc jej przeszkadzać, skłoniliśmy się tylko i udaliśmy się na prawo, do stolika, przy którym Falk wypisywał jakieś listy. Gdy podeszliśmy, uniósł wzrok i skinął nam głową. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że z ogromną ulgą.

     - Pewnie znalazł cię posłaniec – odezwał się, wstając.

     - To od ciebie pochodzi wiadomość o jaskini Wilczy Czerep? – spytałem.

     Potrząsnął głową i zaprosił nas gestem, żebyśmy usiedli. Muszę przyznać, że mnie zaciekawił. Skąd w takim razie pochodziły te wieści? Wyjaśniło się to jednak już po jego pierwszych słowach.

     - Niestety obawiam się, że to nie są dobre wieści – zaczął. – Potema uciekła, gdy udało ci się rozbić więzy. Natknęliśmy się na jej istoty. Styrr mówi, że ona wciąż znajduje się w postaci ducha, w przeciwnym razie już byśmy nie żyli.

     Styrr. Nic mi nie mówiło to imię. Tymczasem Falk westchnął cicho, opuścił głowę, by zaraz ją podnieść i spojrzeć mi w oczy.

     - Wiele ci już zawdzięczamy – odezwał się proszącym głosem. – Udało ci się powstrzymać spętanie, ale musisz iść z nim porozmawiać. Może Styrr powie nam, co robić.

     - Kim jest Styrr? – spytała za mnie Lydia.

     - To kapłan Arkaya w Samotni – wyjaśnił Falk. – To on odkrył, że Potema wciąż tu jest. On na pewno nam pomoże.

     Pokiwałem głową. Nie znałem wprawdzie potęgi Potemy, ale skoro lepiej poinformowani tak bardzo się jej obawiali, to koniecznie trzeba było się tym zająć. Byłem tez ciekaw, co powie mi Styrr. Na razie nie miałem żadnego planu, ale miałem nadzieję, że wspólnie z kapłanem wpadniemy na jakiś pomysł, jak pozbyć się Potemy.

     - Porozmawiam ze Styrrem – zapewniłem. – Coś wymyślimy…

     Spytałem jeszcze, gdzie go szukać. Wyjaśnił mi, jak trafić do przedsionka Komnaty Umarłych, gdzie zwykle przebywał. Na odchodnym uścisnął nam ręce.

     - Powodzenia – rzekł poważnym tonem. – Uważajcie na siebie…

*          *          *

     Lydia pomaszerowała do sklepu Fihady, uzupełnić nasz zapas strzał. Obiecała, że wejdzie też do gospody, zaopatrzyć nas w prowiant. Nie wiadomo, dokąd przyjdzie nam się udać.  Ja zaś zacząłem rozglądać się po mieście, szukając opisanego przez Falka budynku. Znalazłem go bardzo łatwo. Styrr okazał się być starszym, kościstym Nordem, o wyglądzie uczonego. I, co ciekawe, naprawdę był uczonym. W jego domu było pełno ksiąg. Walały się wszędzie i zajmowały każdą wolną powierzchnię – na stole, na półkach, nawet na podłodze. Gdy wszedłem, stał przy oknie z jakimś otwartym tomiszczem w dłoni. Na mój widok podniósł wzrok i przymrużył przyzwyczajone do czytania oczy. Nie spodziewał się zapewne nikogo, odzianego w thalmorską zbroję.

     - Mam nadzieję, że nie zamierzasz sprawiać kłopotów – odezwał się, mrugając oczami by przywrócić im ostrość widzenia. - Co mogę dla ciebie zrobić?

     Odpiąłem hełm, aby widział, że nie jestem Altmerem i podszedłem bliżej. Podniósł w górę palec i uśmiechnął się.

     - Musisz być tą osobą, o której Falk tak dobrze się wypowiadał – wyciągnął do mnie rękę. – Witaj!

     - Falk przysłał mnie do ciebie, by porozmawiać o Potemie – oznajmiłem, ściskając jego kościstą dłoń.

     - Ach, Potema… - uczynił gest, jakby chciał ogarnąć całą Samotnię. – Była królowa Samotni i jedna z najniebezpieczniejszych nekromantek w znanej historii. 

     Podniósł kilka tomów, zalegających na krześle i przestawił je na stół, zapraszając, bym zajął miejsce. Usiadł naprzeciwko mnie.

     - Prawie pięćset lat temu niemal doprowadziła do upadku Cesarstwa. Wydaje mi się, że mam na jej temat książkę… - urwał, rozglądając się po pomieszczeniu.

     - A teraz powróciła? – spytałem, w obawie że zaraz zacznie przekopywać się przez swój zakurzony księgozbiór.

     Potrząsnął głową.

     - Być przyzwanym w formie duchowej to nie to samo co powstać z martwych – wyjaśnił. – Będzie potrzebowała pomocy, zanim wróci między żywych. Na razie Wilcza Królowa uciekła w miejsce, wypełnione zmarłymi, którzy gotowi są jej służyć. Udała się do swoich starych Katakumb.

     Oparł dłonie na kolanach i pochylił się w moją stronę.

     - Kilka dni temu jeden z jej sług przebił się przez ścianę do Niebiańskiej Świątyni – zniżył głos, jakby obawiał się, że ktoś może nas podsłuchać. – Dlatego właśnie musisz udać się do samych Katakumb.

     - Zaraz – uniosłem dłoń. – Mam tam iść i zrobić to w pojedynkę?

     - Tak – skinął głową. – Kazałem Falkowi cię sprowadzić, ponieważ dane ci było wziąć udział w przywołaniu. Posiadasz teraz z Potemą więź. Musisz się z nią rozprawić.

     No tak, każdy by tylko dyrygował! A gdy trzeba coś zrobić, pośle się Wulfhere’a. Pokręciłem głową. Nekromanci z pewnością nie byli tymi, między którymi pragnąłem się znaleźć. Wciąż się ich obawiałem. Dopóki stawiałem czoła innym przeciwnikom, zawsze gdzieś w tyle głowy pojawiała mi się wizja Sovngardu. To sprawiało, że nie bałem się śmierci. Ale nekromanci? Mogą uwięzić moją duszę nie wiadomo gdzie i poddać ją niewyobrażalnym cierpieniom - i tyle będzie z mojej biesiady na Dworze Shora.

     Widząc moją minę, Styrr uśmiechnął się i  sięgnął z szuflady jakąś księgę.

     - Mogę pomóc ci w uporaniu się z jej sługami – rzekł podając mi opasłe tomisko. – To powinno pomóc w samych Katakumbach.

     Rzuciłem okiem na okładkę. Była to Księga Czarów – Odpędzanie Nieumarłych. Cenny dar, ale całkowicie bezużyteczny. Nie ich się obawiałem. Z draugrami potrafiłem sobie już całkiem nieźle radzić. No i miałem u pasa Przedświt – miecz wykuty specjalnie do walki z nieumarłymi.

     - Co do samej Potemy – ciągnął Styrr, - odszukaj jej szczątki, zapewne już tylko szkielet. Zabierz go z Katakumb i przynieś z powrotem, by mogły zostać uświęcone przez Arkaya.

     Pokiwałem głową. Ale nie wytrzymałem i wyraziłem mu swoje obawy. Uśmiechnął się i wyjaśnił mi, że to nie z nekromantami będę musiał się zmierzyć. Tych w Katakumbach nie było. Tam mogłem napotkać tylko nieumarłych. Prawdziwą przeciwniczką była sama Potema. Nie wiedziałem, do czego jest zdolna, ani jak wielka jest jej moc, ale Styrr twierdził, że jest potężnym przeciwnikiem.

     - Co muszę wiedzieć o Potemie? – spytałem rzeczowo.

     - Ciekawa postać – uniósł brwi. – Niesamowicie zła i wstrętna, rzecz jasna, ale jednocześnie zaskakująco błyskotliwa i wspaniale posługująca się nekromancją. 

     Uśmiechnął się do swoich myśli.

     - Zawsze była bliska zdobycia tytułu cesarzowej – dodał po chwili. – Jednak pomimo starań, nigdy jej się to nie udało. Jak na ironię – podniósł wzrok na mnie i pokiwał głową, - gdyby dziś żyła, byłaby ostatnim żyjącym członkiem linii Septimów. Zgodnie z prawem, byłaby cesarzową.

     Gawędziliśmy jeszcze przez jakiś czas. Styrr podzielił się ze mną swoją wiedzą na temat Potemy i Katakumb, co mogło mi się przydać w podziemiach. Na odchodnym wręczył mi jeszcze klucz do Katakumb i wyjaśnił, że wejście znajduje się w Niebiańskiej Świątyni, na dole po lewej stronie. W razie czego, miałem spytać jakiegoś kapłana, powołując się na niego.

     - Niech Arkay pobłogosławi cię długim życiem – rzekł, ściskając moją dłoń na pożegnanie. 

*          *          *

     Drogę wskazała nam kapłanka Freir – ładna, długowłosa Cyrodiilijka, co poznałem mimo półmroku, panującego w świątyni. Trudno nie poznać ojczystego akcentu i śpiewnej mowy. W Samotni było to coś powszechnego, bowiem mieszkało tu znacznie więcej moich rodaków niż w innych miastach Skyrim. Powstała też tutaj dziwna moda na wszystko, co cesarskie i czasami dotyczyło to również sposobu mówienia. Śmieszyły mnie te nieudolne próby naśladowania cyrodiilijskiego akcentu przez Nordów. Choćby nie wiem jak próbowali, zawsze głoski wymawiali twardo, a wyrazy mówili w sposób urywany, dokładnie oddzielając od siebie słowa. Tu nie miałem wątpliwości. Naturalnie miękka, płynna i śpiewna wymowa świadczyła o tym, że Freir pochodziła z południa i to z okolic Cesarskiego Miasta.

Samotnia - Niebiańska Świątynia Ośmiu Bóstw

     Zeszliśmy do piwnic. Były całkiem rozległe i bardzo solidnie wykonane, ale poza tym niczym nie różniły się od innych, podobnych miejsc. Stały tam beczki z żywnością, skrzynie z jakimiś rupieciami i trochę gratów. Wszystko równo pokryte kurzem i gdzieniegdzie pajęczynami.  Okazało się, że podziemia mają kilka poziomów, bowiem na końcu natrafiliśmy na schody w dół i stanęliśmy przed kratą, przegradzającą przejście. Składała się z żelaznych prętów, wysuniętych z posadzki, niby włócznie – podobnie jak pułapka, która uwięziła mnie swego czasu w Saarthal. Zacząłem rozglądać się, w poszukiwaniu jakiegoś uchwytu, ale niczego takiego nie znalazłem. Za to w pewnym momencie zmroził mnie rozlegający się wokół mnie głos.

     - Wreszcie jesteś! – odezwał się kobiecy głos. – Wraca do mnie bohater, który zapobiegł memu uwięzieniu.

     Głos brzmiał uwodzicielsko i zmysłowo, ale mimo to poznałem go od razu. To była Potema. Jednocześnie ujrzałem pełzające po pomieszczeniu delikatne smugi błękitnego światła, które wcale nie zachowywało się jak światło. Raczej jak dym, albo mgiełka. Nie biegło prosto, lecz tworzyło w powietrzu różne zawijasy. To zapewne był duch Potemy…

     - Wiele ci zawdzięczam, maleństwo – łagodnym głosem odezwała się Potema. – Kiedy zginiesz, wskrzeszę cię i zajmiesz miejsce u mego boku. Wkrótce będziesz mi służyć…

     Nie powiem, że się nie bałem. Na szczęście, żelazne pręty z chrzęstem opadły, chowając się w posadzce i kierując moje myśli gdzie indziej. Przejście stanęło otworem. Nie wątpiłem, że na rozkaz Potemy. Z dreszczem przeszedłem na drugą stronę, ściągając z ramienia łuk.

Samotnia - Katakumby

     A dalej… Cóż, dalszy ciąg zagraconych piwnic. Uszkodzone meble, połamane skrzynki, puste beczki. Zapewne znaleźliśmy się już w podziemiach zamku Dour, z którym świątynia stanowiła jedną całość. Szliśmy ostrożnie, rozglądając się wokół, ale nikogo nie napotkaliśmy. I to osłabiło moją czujność na tyle, że draugr, atakujący z tyłu, zaskoczył mnie całkowicie. Musiał stać w cieniu, w niszy, pokrytej częściowo zwisającymi z powały girlandami mchu i dlatego go nie zauważyłem. Na szczęście dla mnie, za mną szła Lydia, a ona nie dała się zaskoczyć. Nie wypuszczając łuku z dłoni, dobyła miecza. To był jeden ruch. Cios był przedłużeniem dobywania broni, jakby jej miecz wystrzelił z pochwy prosto w kark nieumarłego. Nawet draugr nie przetrzyma takiego ciosu.

     Podziękowałem jej uśmiechem. Popukała lekko gałką miecza w moją zbroję i odwzajemniła uśmiech. Ruszyliśmy dalej. Piwnice były kręte i stanowiły prawdziwy labirynt. W końcu znaleźliśmy kolejne schody w dół, prowadzące do pomieszczenia, bardziej przypominającego zamkowy krużganek niż piwnicę. Otoczone było drewnianą poręczą i również miało schody – oczywiście w dół. Omiotłem ciemne pomieszczenie zaklęciem, ale niczego ono nie pokazało. No, może z wyjątkiem tego, że jestem idiotą i chyba powinienem dać sobie spokój z kolejnymi przygodami, bo znów o mało co nie postradałem życia.

     Wspominałem, że zaklęcie nie działa na nieumarłych, a przecież właśnie oni stanowili wojsko Potemy. Wykrycie Życia niczego mi nie pokazało, ale zakłócenia w przepływie magii zaalarmowały czyhającego tam łowcę.

     - Co to było? – usłyszałem nagle kobiecy głos.

     I w tym momencie zza ściany wysunęła się wampirzyca. I to nie byle jaka!

     Jak w każdej grupie, również wśród nieumarłych istniała ścisła hierarchia. Nie inaczej było wśród wampirów. Najniżej stali wampirzy słudzy, którzy nie przeszli jeszcze transmutacji i byli śmiertelni, ale służyli wampirom w nadziei otrzymania mrocznego daru nieśmiertelności. Potem była cała masa najróżniejszych krwiopijców. Niektóre powstałe przez zarażenie się wampiryzmem – i tych należało się w szczególności wystrzegać, bowiem i one mogły zarazić kogoś innego. Ale wśród nich była też grupa, wywodząca się z zamku Volkihar, leżącego na dalekiej wyspie, na północ od Samotni. Zamek ten podobno był zamieszkały przez wampiry wyższego rzędu, które stały się tym, czym są, poprzez specjalny obrzęd i one właśnie stanowiły wśród nich prawdziwą arystokrację. Można było poznać je po charakterystycznym, nie pozbawionym elegancji, sztywnym skórzanym stroju, będącym surogatem zbroi i nazywanym przez ludzi wampirzą zbroją. Właśnie na taką patrzyłem, gdy wampirzyca wyciągnęła ku mnie dłoń i rozpoczęła atak magią wysączania.

     Ale nas było dwoje i to uratowało mi życie. Jedna strzała Lydii w czoło wystarczyła, aby wampir pożegnał się z tym światem po raz drugi. Nagły tupot dał nam znać, że i wampirzyca nie była osamotniona. Dwa draugry wbiegły po schodach na odsiecz swej pani. Lydia strzeliła do prawego i zgasiła poświatę w jego oczach. Ja drugiego zaatakowałem mieczem. Skonał od pierwszego ciosu.

     Poczekaliśmy chwilę, aż uspokoją nam się oddechy, zanim ruszyliśmy w dół, do czegoś, co przypominało izbę w gospodzie. W pomieszczeniu stał stół, przy nim dwa krzesła, a na blacie płonął kaganek. Sąsiadowało ono z naturalną jaskinią, zakończoną żelazną, podnoszoną kratą. A dalej zaczynały się właściwe Katakumby.

     Zagłębiliśmy się w kolejny korytarz. I znów wpadliśmy w kłopoty przez naszą rutynę. Tym razem jednak to po prostu przeciwnik był sprytniejszy. W niszy na wprost ujrzałem bowiem draugra. Posłałem mu strzałę, ale ku mojemu zdziwieniu, wbiła się ona w martwe ciało, nie wywołując żadnej reakcji. To była pułapka. Wysuszone zwłoki ustawiono w niszy i podparto dwiema włóczniami, właśnie po to, by śmiałek, sądząc że ma przed sobą nieumarłego, posłał mu strzałę i tym samym zdradził swoją obecność. Poczułem, jak mięśnie spinają mi się do nagłego ruchu, gdy tylko będzie konieczny. Na szczęście, właściwego draugra zauważyłem w porę i mój szklany grot obalił go na posadzkę. Poświata w oczodołach zgasła.

     - Laas!

     Ciemno. Nikogo więcej w pobliżu nie było. Korytarz tymczasem skręcił w lewo i drogę zagrodziła nam kolejna krata, którą otworzyliśmy łatwo przy pomocy dźwigni, znajdującej się tuż obok. Przeszliśmy przez kilka pustych pomieszczeń i schodów, aż znaleźliśmy się w podłużnej komnacie, wzdłuż której ciągnął się równie długi taras. Wejście nań znajdowało się na końcu, gdzie zamajaczyła mi postać nieumarłego. Użyłem Szeptu Aury. Krzyk pokazał mi drugiego, tuż obok nas, na tarasie, zbyt głęboko jednak, by go dosięgnąć strzałą. Zlikwidowałem więc najpierw tego dalszego, po czym podkradliśmy się na schody, wspięliśmy na taras i stąd już mogłem dosięgnąć drugiego, co niezwłocznie uczyniłem.

     Na środku tarasu znajdowało się przejście i znów schody w dół. Zaczęła się dalsza wędrówka.

     Przeszliśmy jeszcze wiele pomieszczeń, wiele różnych korytarzy i naturalnych jaskiń, połączonych ze sobą w podziemny labirynt. Starliśmy się jeszcze z kilkoma nieumarłymi. Generalnie, im dalej, tym bardziej budowla nabierała norskiego charakteru, a traciła styl cesarski. Widać, zamek Dour zbudowano na ruinach jakiejś pradawnej norskiej budowli. Jedno z ciekawszych przejść znaleźliśmy tuż pod koniec wędrówki, w komnacie, zdawałoby się, ślepej, jedynie z kilkoma dźwigniami pod ścianą. Każda z nich uruchamiała ukryte, obrotowe drzwi, ustawione jedne za drugimi, w taki sposób, że aby przejść, trzeba  było otworzyć wszystkie. Ciekawe, po co…

Samotnia - Katakumby

     W pewnym momencie, po starciu z wampirem, musieliśmy sobie zrobić przerwę na odpoczynek. Wędrówka bowiem przedłużała się i czuliśmy już zmęczenie. Na dłuższy postój z noclegiem nie było co się szykować – nie w miejscu, pełnym wampirów. Łyknęliśmy też zakupionej kiedyś w Białej Grani miksturze kondycji. Słodka w smaku, istotnie dodała nam sił i pozwoliła na dalsze działanie.

     Wędrówka trwała jeszcze dość długo. Jeszcze wiele razy musieliśmy użyć broni przeciwko wampirom, draugrom i magicznym reflektorom, ciskającym w nas czarami mrozu i ognia. W pewnym momencie znaleźliśmy się w przedsionku jakiegoś pomieszczenia, gdzie byle jak nawrzucano pełno zmumifikowanych zwłok, czasem wraz z oplatającymi je całunami. Trudno było nawet przejść do kraty, czerniejącej po drugiej stronie.

     I wtedy właśnie Potema odezwała się do mnie po raz drugi.

     - Już niedaleko – rozległ się jej zachęcający, a nawet zalotny głos. – Chodź, maleństwo. Zginiesz i będziesz mi służyć.

     I jak na komendę, niektóre ze zgromadzonych tu mumii ożyły. Powoli zaczęły wstawać i szykować się do walki. Zbyt wolno. Nie czekając, aż zaatakują, dobyłem miecza i zacząłem chlastać na prawo i lewo we wszystko, co tylko się poruszyło. Lydia uczyniła to samo. Żaden z nieumarłych nie zdołał nas tknąć. Nie wiem, czy Potema śledziła moje poczynania, ale chyba musiało tak być, bo po uśmierceniu draugrów, krata sama się uniosła. Przejście do krypty stanęło otworem.

Krypta w Katakumbach pod Samotnią

     Zeszliśmy do chłodnej komnaty, tylko po to, by stanąć przed żelaznymi drzwiami. Spojrzeliśmy po sobie. Kilka głębokich oddechów i… Weszliśmy do sanktuarium Potemy.

     Przypominało świątynię. Posadzka tworzyła zagłębienie pośrodku, z dwoma, równoległymi tarasami, na którym ustawiono sarkofagi. Wiedziałem już, co to znaczy. Zaraz wyjdą z nich draugry… Po przeciwnej stronie, nieco wyżej, znajdowały się drugie drzwi, teraz zamknięte. A przed nimi przelatywały powoli magiczne smugi, wywołując trzaski, jakby piorun błąkał się w komnacie. Smugi te obiegały leniwie całe pomieszczenie i naprawdę potrafiły porazić, o czym przekonałem się na własnej skórze, gdy nieostrożnie zrobiłem krok naprzód i jedna ze smug zahaczyła mnie. Odskoczyłem, jak oparzony.

     - Udało ci się daleko zajść, śmiertelna istoto – odezwała się Potema. – Ale czy pokonasz moją Radę? Przekonajmy się…

     Magiczne smugi wydłużyły się. Już nie dało się ich uniknąć. Co jakiś czas raziły nas błyskawicą, ale nie były specjalnie silne. Raczej dokuczliwe, jak komary, rozpraszające i drażniące. Prawdziwy przeciwnik miał się dopiero pojawić. Na szczęście, byłem na to przygotowany. Z ebonową strzałą na cięciwie wyczekiwałem, z której strony pojawi się pierwszy draugr. Dwa wieka sarkofagów odskoczyły jednocześnie. Z obydwu wygramoliły się potężne postaci Panów Śmierci. Tu jedna strzała nie wystarczy! Strzeliłem raz i odruchowo nałożyłem na cięciwę następną strzałę. Wybrałem prawego, lewym zajęła się Lydia. Drugi strzał posłał draugra na kolana. Ale dopiero trzeci go uśmiercił. Chciałem jeszcze wspomóc Lydię, ale ona poradziła sobie beze mnie – jej przeciwnik również legł na posadzce.

     - Nie raduj się przedwcześnie, robaku! – błękitne błyskawice stały się intensywniejsze, gdy Potema wpadła w złość. 

     Odskoczyły wieka następnych sarkofagów. Pięcioro nieumarłych pojawiło się w sanktuarium.

     Nie wiem, który bóg wspomógł nas w tej walce. Bogowie rzadko wtrącają się w sprawy śmiertelników. Bez ich pomocy jednak nie udałoby się nam przeżyć tego starcia. Może zresztą nie byli to bogowie, tylko daedry? Gdybym miał zgadywać, fakt, że nie zginęliśmy wtedy, przypisałbym opiece Meridii, na równi z nami brzydzącej się nieumarłymi. Pamiętam to wszystko jak przez mgłę, jakby jakaś siła opętała mój umysł i otoczyła go miłosierną zasłoną zapomnienia. Odrzuciłem łuk, sięgnąłem po tarczę i miecz i z krzykiem rzuciłem się w dół, gdzie zebrały się draugry.

     Już pierwszy cios wywołał eksplozję, która zachwiała pozostałymi i znacznie uszczupliła ich siły. Osłabione draugry nie były już tak trudnymi przeciwnikami, a ja przecież rozdawałem cięcia i sztychy na prawo i lewo, jakbym, niby wściekły Orsimer, wpadł w bersekerski szał. Byłem tak szybki, że uzbrojone w ciężką, dwuręczną broń postaci, nie mogły mnie dosięgnąć. Po kilku cięciach Przedświt wywołał kolejną eksplozję, która zmiotła dwoje nieumarłych, jednego posłała na kolana, a ja rzuciłem się w kierunku czwartego. Nawet nie zdążyłem do niego dobiec, gdy strzała Lydii zgasiła magiczną poświatę w jego oczodołach. Rzuciłem się więc na piątego. Odbiłem tarczą cios pradawnego berdysza i wpakowałem mu miecz w gardło. Nie czekając na reakcję, wykorzystałem fakt, że przez chwile był zupełnie odkryty i trzasnąłem go znad głowy prosto w bark. Ukląkł, jakby zabrakło mu sił. Cios w kark dokończył dzieła. Jednocześnie, obok niego, zwalił się ostatni, dobity strzałą przez Lydię.

     A to wciąż jeszcze nie był koniec.

     - Wydłubać mu oczy! – wrzasnęła nagle Potema.

     I pojawił się szósty draugr. Wciągnął powietrze w to, co kiedyś było płucami. Za chwilę powali mnie Krzykiem!

     Ale nie zdążył. Strzała Lydii wydusiła z niego powietrze. Po raz drugi nie zdołał go nabrać, bowiem otrzymał ode mnie trzy szybkie ciosy, z których dla człowieka każdy byłby śmiertelny. Legł u moich stóp, chrzęszcząc żelazną zbroją i płonąc bladym ogniem od magii Przedświtu.

     Nie, nie było żałosnego krzyku Potemy, jak się spodziewałem. Nagle, ni stąd, ni zowąd , pojawiła się w komnacie jakaś świetlista istota, która szybko obiegła ją dookoła. I w tym momencie otworzyły się drzwi po przeciwnej stronie sali. Wyglądało to naprawdę groteskowo, jakby powstał przeciąg, który owe tajemnicze widmo wyssał z komnaty do dalszego, mniejszego pomieszczenia, w którym katem oka dostrzegłem wysoki tron.  I stamtąd wbiegł ostatni przeciwnik – świetlisty, jakby zbudowany z błękitnej mgły draugr. Ale to nie był draugr. To był duch. Duch Potemy. Smukła, kobieca postać, w żelaznej zbroi i z mieczem w dłoni, rzuciła się na mnie z furią, która zadziwiła nawet mnie.

     Ale furia to za mało na uzbrojonego wojownika. Moc Potemy polegała na sile umysłu, tymczasem tutaj przyszło się jej zmierzyć pierś w pierś, siła przeciw sile, zręczność przeciw zręczności. Łatwo odbiłem niezbyt wyrafinowany cios i zatopiłem głownię w jej piersi aż po rękojeść. Westchnienie – to był ostatni dźwięk, jaki wydała, zanim rozlała się w kałużę plazmy u moich stóp.

     Walka była skończona.

     Rozejrzałem się wokół. Jak to mówił Styrr? Mam zabrać stąd szczątki Potemy… Wszedłem do pomieszczenia, przypominającego trochę świątynną nawę, trochę salę tronową. Na tronie znalazłem czaszkę. Niewątpliwie, była to czaszka Potemy. Z pewnym wahaniem wziąłem ją w dłonie. Aby się przemóc i schować ją do plecaka, jak jakiś pakunek, musiałem przywołać w pamięci wszystkie okropności, jakich dopuszczali się nekromanci. I przez kilka chwil sam sobie powtarzałem, kim była Potema. Nie zasługiwała na szacunek.

     Lydia tymczasem otworzyła stojący obok tronu, drewniany kufer. Sięgnęła do środka i wyciągnęła szklany miecz. Machnęła nim kilka razy.

     - Wolisz lekką, prostą broń – odezwała się półgłosem. – Może ta ci się spodoba?

     Gdy tylko wziąłem go do ręki, od razu poczułem, że nareszcie mam taką broń, na jaką czekałem. Miecz był wręcz idealny. Lekki, kształtem przypominający elfi i niewątpliwie przez elfy wykuty. Prosta, malachitowa klinga, w kształcie pióra, połyskująca jak szkło, miała ostro zakończony sztych, który ku rękojeści rozszerzał się nieco, aby przy samym jelcu zbiec się znów w wąską, lecz stosunkowo grubą i sztywną zastawę, wzmocnioną wkuwkami z księżycowego kamienia. Machnąłem nim raz i drugi. Wyważenie było znakomite. Miecz wymagał tylko ostrzenia i polerowania. Głownia połyskiwała tajemniczym, błękitnym światłem silnego zaklęcia. To był Szklany Miecz Błyskawic, zaklęty niemal równie potężnie, co Ponury Siekacz, należący do Mjoll. Cóż mogło się z nim równać? Chyba tylko obrosły już legendą Rozdzieracz Chłodu. Biorę go!

Szklany Miecz Błyskawic. Kształt głowni, przypominający ptasie pióro, jest charakterystyczny dla elfiego rzemiosła

     Ucieszony nowym nabytkiem, podążyłem za Lydią, która w międzyczasie znalazła za tronem drugie wyjście, prowadzące do oszronionej jaskini, gdzie ujrzeliśmy kręcone schody, wiodące w górę. Stąd było już blisko do wyjścia. Jeszcze tylko krótki pojedynek z dwoma draugrami, w sąsiednim korytarzu, kiedy to przekonałem się, jak świetną właśnie zyskałem broń. A potem wyszliśmy na naturalny, kamienny taras, znajdujący się… Nie wiadomo gdzie. Wiedzieliśmy tylko, że w górach.

     Z przyjemnością wciągnęliśmy w płuca świeże, rześkie, pachnące lasem powietrze. Żadne z nas nie miało ochoty wracać do Katakumb. Pomagając sobie wzajemnie, skacząc z miejsca na miejsce, udało nam się zleźć i stanąć na ziemi.

     - Pomyślmy – Lydia spojrzała w rozgwieżdżone niebo. – Tam jest południe. Góry są na północ od traktu, więc idąc w dół, powinniśmy dojść do drogi.

     Porządnie już zmęczeni, nie spieszyliśmy, schodząc z góry. Okazało się, że Lydia miała rację. Po mniej więcej dwu godzinach, dotarliśmy do traktu. Szum rzeki Karth za kamienistą drogą był niezawodnym drogowskazem. Na wschód od nas leżała Samotnia.