środa, 3 maja 2017

Rozdział XXXIII – Katakumby

     To jeszcze nie wtedy zostałem tanem. Należała mi się jednak nagroda. Byłem już człowiekiem na tyle zamożnym, że nie zależało mi na niej, ale nie mogłem zapomnieć, że znajduję się w Skyrim. Nie zgłaszając się po nagrodę, uchybiłbym Falkowi, który miałby wtedy wobec mnie dług. Stawiałoby go to w bardzo niezręcznej sytuacji. Żyjąc wśród Nordów wystarczająco długo, nie mogłem o tym nie wiedzieć, a nawet z czasem wydało mi się to całkiem logiczne.

     Do Samotni wróciliśmy późnym wieczorem. Lydia od razu poszła do gospody, zamówić nam pokój i kolację, a ja udałem się do Błękitnego Pałacu. Elisif nie było w sali tronowej, Byli jednak Falk i Sybilla Stentor, pełniąca funkcję nadwornego maga. Znałem ją już i uważałem za osobę uprzejmą, ale nieco wycofaną, nie szukającą kontaktu z innymi. Wśród magów była to postawa na tyle częsta, że nikogo nie dziwiła. Oboje siedzieli właśnie przy stole nad jakimiś dokumentami i przyciszonymi głosami o czymś zawzięcie dyskutowali, ale widać było po nich, że dobrze się dogadują.

     Ona pierwsza mnie zauważyła i rzuciła mi to swoje spojrzenie niesamowicie błyszczących oczu. Choć nigdy nie spotkało mnie z jej strony nic przykrego, zawsze czułem do niej jakąś dziwną rezerwę. Sam nie wiedziałem, skąd ona się bierze. Teraz przyszło mi do głowy, że oczy świecą jej jak u wampira.

     - Jesteś! – zawołał Falk, wstając. – To dobrze. Udało ci się coś znaleźć w jaskini Wilczy Czerep?

     Pozdrowiłem go i skłoniłem się lekko Sybilli. Ta uśmiechnęła się na powitanie.

     - Pewni nekromanci próbowali przyzwać i okiełznać Potemę – oświadczyłem, ciekaw jakie wrażenie wywrze na nich ta wiadomość.

     Wywarła. Niemałe! Oboje znieruchomieli.

     - Potema we własnej osobie? – wydusił zdumiony i przerażony Falk. – Proszę, powiedz, że udało ci się ich powstrzymać!

     Uśmiechnąłem się.

     - Ich obrzęd został przerwany – zapewniłem. – Zadanie ukończone.

     Falk bezwładnie opadł na krzesło. Potarł czoło i pokręcił głową.

     - Nawet nie wiesz, jak wiele zawdzięcza ci królestwo – westchnął. – Wskrzeszona Potema… Wzdragam się na samą myśl.

     Sybilla spojrzała na mnie z uznaniem, a ja aż dostałem gęsiej skórki na to spojrzenie. Te oczy… Tak płonące, jak dwie latarnie. Odpędzałem od siebie tę myśl, ale nie dawała mi spokoju…

     Falk zaprosił mnie gestem do stołu, ale potrząsnąłem głową. Widząc, że pomimo późnej pory mają dużo pracy, nie chciałem im przeszkadzać. Falkowi z pewnością już wtedy przyszedł do głowy pomysł, by uczynić mnie tanem Samotni, ale oficjalnie nie mógł mnie mianować. To był przywilej Elisif. Gdy odchodziłem po odebraniu zwyczajowych stu septimów, zapewnił mnie tylko, że drzwi Błękitnego Pałacu są dla mnie zawsze otwarte.

     - Ktoś tak niezłomny w sercu jak ty, jest tu zawsze mile widziany – zapewnił.

     Będąc już u szczytu schodów, nie wytrzymałem. Odwróciłem się ku nim i spojrzałem na obie, pochylone nad stołem postaci. Na mojej dłoni zabłysło Wykrycie Życia. Rzucanie czaru w pałacu kłóciło się z wszelkimi ogólnie przyjętymi zasadami. Było to, jakbym w obecności dostojników dobył miecza. Ale ja po prostu musiałem się upewnić!

     - Hej, ostrożnie z tymi czarami! – upomniał mnie strażnik.

     Pomimo gniewnego tonu, strażnik zajarzył się błękitną poświatą, oznaczającą, że jest do mnie przychylnie nastawiony. Podobnie jak Falk. Tylko postać Sybilli pozostała ciemna. Na ten widok poczułem, jak jeżą mi się włosy. Chyba wolałbym, żeby zajarzyła się purpurą.

     Sybilla Stentor, nadworny mag Samotni, była wampirem! 

*          *          *

     - Sprawuje swój urząd od wielu lat – szepnęła Lydia w zamyśleniu, kładąc głowę na mojej piersi. – Niemożliwe, żeby o ty nie wiedzieli.

     - To mnie właśnie przeraża – odparłem. – Muszą o tym wiedzieć. Wampiry mają zimne ciało. Przecież nie da się tego ukryć! A wampiryzm jest bardzo zaraźliwy.

     - Nie każdy wampir zaraża – odrzekła. – Są różne rodzaje wampiryzmu. Wampiry wyższego rzędu nie zarażają. Same się nie zaraziły, tylko powstały poprzez jakiś skomplikowany i bolesny rytuał, często wbrew swojej woli. Coś tam było w bibliotece u Uraga, ale nie interesowało mnie to szczególnie, więc czytałam po łebkach. Ale coś w tym musi być. Gdyby było inaczej, w Błękitnym Pałacu roiłoby się od wampirów.

     Przyznałem jej rację, jednak sam fakt, że do dworu dopuszcza się wampira, był dla mnie nie do przyjęcia. Wampir to morderca. Chce, czy nie chce, musi zabijać, żeby żyć. Usługi Sybilli musiały być dla dworu na tyle cenne, że przymykano na to oko. Gdyby chodziło o drobne grzeszki,  nie miałbym nic przeciwko temu. Ot, cena, jaką trzeba zapłacić za usługi. Ale jak oni mogli tolerować u siebie seryjnego mordercę? Jak ona wkradła się w łaski Elisif? A może wcale nie musiała? Sprawiała wrażenie kogoś szczerego i oddanego Samotni. Czy to możliwe, że służyła jej jeszcze zanim ją zamieniono w wampira?  I czy zrobiła  to z własnej woli, czy też została do tego zmuszona?

     - Wampiry są nieśmiertelne – szepnęła Lydia. – To spora pokusa dla niektórych.

     - Chciałabyś żyć wiecznie? – spytałem.

     Uśmiechnęła się.

     - Nie, ja nie. To musi być straszne. Patrzeć, jak wszystko wokół ciebie przemija, jak świat się zmienia, jak staje się coraz bardziej niezrozumiały. Przecież nawet starszy człowiek potrafi boleć nad upadkiem obyczajów i z rozrzewnieniem wspominać dawne czasy. Co musi czuć wampir?

     - I wszyscy, których kochał, stopniowo odchodzą – zgodziłem się z nią. – Opuszczają go wszyscy przyjaciele, znajomi… Po latach nikt ich już nawet nie pamięta, a on wciąż za nimi tęskni. Tak, to musi być straszne.

     - A jeśli jeszcze miał dzieci? – szepnęła Lydia. – Patrzeć na ich śmierć? Chować je do grobu? Nie, wolę odejść, gdy przyjdzie mój czas.

     - Shor na pewno przyjmie cię z otwartymi ramionami – pogładziłem ją po włosach. – Tylko obiecaj mi, że nie poturbujesz za bardzo Tsuna przed Fiszbinowym Mostem. Polubiłem go…

     Uśmiechnęła się i przytuliła do mnie.

     - My też zabijamy – powiedziała nagle. – A przecież nie uważamy się za morderców. Wszystko zależy od tego, kogo się zabija. Może ona robi tak samo?

     Rzeczywiście, o tym nie pomyślałem. Zabójca wcale nie musiał być mordercą. Kto wie, czy Sybilla nocami nie wypuszczała się do kryjówek rozbójników, albo nekromantów?

     Uspokoiło mnie to na tyle, że udało mi się zasnąć. Ale postanowiłem, że przy najbliższej okazji wypytam o to Falka.

*          *          *

     Z Samotni powróciliśmy do Zimowej Twierdzy. I znów przez kilka tygodni nie interesowało mnie nic, poza nauką. Z zadowoleniem stwierdziłem, że pomimo mojego stanowiska arcymaga, wszyscy traktują mnie tak samo jak przedtem. Stanowiliśmy grupę oddanych przyjaciół, niemal rodzinę. Nawet dąsy między Niryą i Faraldą nieco przycichły.

     Któregoś dnia Arniel, wracający z miasta, przyniósł mi doręczony przez kuriera list, opatrzony pieczęcią Samotni – stylizowanym łbem wilka. Złamałem ją i z ciekawością przebiegłem wzrokiem równe, pochyłe litery.


     Wulfhere,

     W ciągu ostatnich kilku dni doszły nas niepokojące informacje na temat wydarzeń w jaskini Wilczego Czerepu i rytuału przywołania, który udało ci się przerwać.

     Mając na uwadze twój udział w tych wydarzeniach, ponownie jestem zmuszony prosić cię o powrót do Samotni i pomoc. Lękam się podać więcej szczegółów w liście. Spotkajmy się w Błękitnym Pałacu.

     Z poważaniem

     Falk Ogniobrody


     Pokręciłem głową. Musiało to być naprawdę coś szczególnego, skoro prosił o pomoc właśnie mnie. Miał przecież w mieście cały Legion Tuliusa, wampirzego maga i wielu innych śmiałków, do których mógłby się zwrócić o zajęcie się tą sprawą. Skoro tego nie zrobił, tylko zwlekał, czekając na mnie, musiał mieć jakiś ważki powód.

     Z przykrością odmówiłem Brelynie pomocy w jej eksperymentach magicznych, na które umówiliśmy się jeszcze wczoraj.

     - Sama rozumiesz, to może być ważne. Muszę natychmiast wyruszyć.

     - Rozumiem – uśmiechnęła się i ścisnęła moją rękę. – Nie przejmuj się mną, poproszę kogoś innego.

     Przy tych słowach jej szara twarz nabrała nieco burej barwy. Tak czerwienią się Dunmerowie. Nie miałem wątpliwości, że tym kimś będzie Onmund.

     Do Samotni dotarliśmy na trzeci dzień, późno w nocy. Do Błękitnego Pałacu udaliśmy się dopiero nazajutrz i to późnym rankiem, bowiem zmęczeni po podróży, spaliśmy jak nieżywi.

     Tym razem spotkaliśmy się nie tylko z Falkiem i Sybillą, ale też z Elisif, która mimo iż przyjmowała właśnie jakąś cesarską delegację, odwróciła ku nam głowę i uśmiechnęła się serdecznie na nasz widok. Nie chcąc jej przeszkadzać, skłoniliśmy się tylko i udaliśmy się na prawo, do stolika, przy którym Falk wypisywał jakieś listy. Gdy podeszliśmy, uniósł wzrok i skinął nam głową. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że z ogromną ulgą.

     - Pewnie znalazł cię posłaniec – odezwał się, wstając.

     - To od ciebie pochodzi wiadomość o jaskini Wilczy Czerep? – spytałem.

     Potrząsnął głową i zaprosił nas gestem, żebyśmy usiedli. Muszę przyznać, że mnie zaciekawił. Skąd w takim razie pochodziły te wieści? Wyjaśniło się to jednak już po jego pierwszych słowach.

     - Niestety obawiam się, że to nie są dobre wieści – zaczął. – Potema uciekła, gdy udało ci się rozbić więzy. Natknęliśmy się na jej istoty. Styrr mówi, że ona wciąż znajduje się w postaci ducha, w przeciwnym razie już byśmy nie żyli.

     Styrr. Nic mi nie mówiło to imię. Tymczasem Falk westchnął cicho, opuścił głowę, by zaraz ją podnieść i spojrzeć mi w oczy.

     - Wiele ci już zawdzięczamy – odezwał się proszącym głosem. – Udało ci się powstrzymać spętanie, ale musisz iść z nim porozmawiać. Może Styrr powie nam, co robić.

     - Kim jest Styrr? – spytała za mnie Lydia.

     - To kapłan Arkaya w Samotni – wyjaśnił Falk. – To on odkrył, że Potema wciąż tu jest. On na pewno nam pomoże.

     Pokiwałem głową. Nie znałem wprawdzie potęgi Potemy, ale skoro lepiej poinformowani tak bardzo się jej obawiali, to koniecznie trzeba było się tym zająć. Byłem tez ciekaw, co powie mi Styrr. Na razie nie miałem żadnego planu, ale miałem nadzieję, że wspólnie z kapłanem wpadniemy na jakiś pomysł, jak pozbyć się Potemy.

     - Porozmawiam ze Styrrem – zapewniłem. – Coś wymyślimy…

     Spytałem jeszcze, gdzie go szukać. Wyjaśnił mi, jak trafić do przedsionka Komnaty Umarłych, gdzie zwykle przebywał. Na odchodnym uścisnął nam ręce.

     - Powodzenia – rzekł poważnym tonem. – Uważajcie na siebie…

*          *          *

     Lydia pomaszerowała do sklepu Fihady, uzupełnić nasz zapas strzał. Obiecała, że wejdzie też do gospody, zaopatrzyć nas w prowiant. Nie wiadomo, dokąd przyjdzie nam się udać.  Ja zaś zacząłem rozglądać się po mieście, szukając opisanego przez Falka budynku. Znalazłem go bardzo łatwo. Styrr okazał się być starszym, kościstym Nordem, o wyglądzie uczonego. I, co ciekawe, naprawdę był uczonym. W jego domu było pełno ksiąg. Walały się wszędzie i zajmowały każdą wolną powierzchnię – na stole, na półkach, nawet na podłodze. Gdy wszedłem, stał przy oknie z jakimś otwartym tomiszczem w dłoni. Na mój widok podniósł wzrok i przymrużył przyzwyczajone do czytania oczy. Nie spodziewał się zapewne nikogo, odzianego w thalmorską zbroję.

     - Mam nadzieję, że nie zamierzasz sprawiać kłopotów – odezwał się, mrugając oczami by przywrócić im ostrość widzenia. - Co mogę dla ciebie zrobić?

     Odpiąłem hełm, aby widział, że nie jestem Altmerem i podszedłem bliżej. Podniósł w górę palec i uśmiechnął się.

     - Musisz być tą osobą, o której Falk tak dobrze się wypowiadał – wyciągnął do mnie rękę. – Witaj!

     - Falk przysłał mnie do ciebie, by porozmawiać o Potemie – oznajmiłem, ściskając jego kościstą dłoń.

     - Ach, Potema… - uczynił gest, jakby chciał ogarnąć całą Samotnię. – Była królowa Samotni i jedna z najniebezpieczniejszych nekromantek w znanej historii. 

     Podniósł kilka tomów, zalegających na krześle i przestawił je na stół, zapraszając, bym zajął miejsce. Usiadł naprzeciwko mnie.

     - Prawie pięćset lat temu niemal doprowadziła do upadku Cesarstwa. Wydaje mi się, że mam na jej temat książkę… - urwał, rozglądając się po pomieszczeniu.

     - A teraz powróciła? – spytałem, w obawie że zaraz zacznie przekopywać się przez swój zakurzony księgozbiór.

     Potrząsnął głową.

     - Być przyzwanym w formie duchowej to nie to samo co powstać z martwych – wyjaśnił. – Będzie potrzebowała pomocy, zanim wróci między żywych. Na razie Wilcza Królowa uciekła w miejsce, wypełnione zmarłymi, którzy gotowi są jej służyć. Udała się do swoich starych Katakumb.

     Oparł dłonie na kolanach i pochylił się w moją stronę.

     - Kilka dni temu jeden z jej sług przebił się przez ścianę do Niebiańskiej Świątyni – zniżył głos, jakby obawiał się, że ktoś może nas podsłuchać. – Dlatego właśnie musisz udać się do samych Katakumb.

     - Zaraz – uniosłem dłoń. – Mam tam iść i zrobić to w pojedynkę?

     - Tak – skinął głową. – Kazałem Falkowi cię sprowadzić, ponieważ dane ci było wziąć udział w przywołaniu. Posiadasz teraz z Potemą więź. Musisz się z nią rozprawić.

     No tak, każdy by tylko dyrygował! A gdy trzeba coś zrobić, pośle się Wulfhere’a. Pokręciłem głową. Nekromanci z pewnością nie byli tymi, między którymi pragnąłem się znaleźć. Wciąż się ich obawiałem. Dopóki stawiałem czoła innym przeciwnikom, zawsze gdzieś w tyle głowy pojawiała mi się wizja Sovngardu. To sprawiało, że nie bałem się śmierci. Ale nekromanci? Mogą uwięzić moją duszę nie wiadomo gdzie i poddać ją niewyobrażalnym cierpieniom - i tyle będzie z mojej biesiady na Dworze Shora.

     Widząc moją minę, Styrr uśmiechnął się i  sięgnął z szuflady jakąś księgę.

     - Mogę pomóc ci w uporaniu się z jej sługami – rzekł podając mi opasłe tomisko. – To powinno pomóc w samych Katakumbach.

     Rzuciłem okiem na okładkę. Była to Księga Czarów – Odpędzanie Nieumarłych. Cenny dar, ale całkowicie bezużyteczny. Nie ich się obawiałem. Z draugrami potrafiłem sobie już całkiem nieźle radzić. No i miałem u pasa Przedświt – miecz wykuty specjalnie do walki z nieumarłymi.

     - Co do samej Potemy – ciągnął Styrr, - odszukaj jej szczątki, zapewne już tylko szkielet. Zabierz go z Katakumb i przynieś z powrotem, by mogły zostać uświęcone przez Arkaya.

     Pokiwałem głową. Ale nie wytrzymałem i wyraziłem mu swoje obawy. Uśmiechnął się i wyjaśnił mi, że to nie z nekromantami będę musiał się zmierzyć. Tych w Katakumbach nie było. Tam mogłem napotkać tylko nieumarłych. Prawdziwą przeciwniczką była sama Potema. Nie wiedziałem, do czego jest zdolna, ani jak wielka jest jej moc, ale Styrr twierdził, że jest potężnym przeciwnikiem.

     - Co muszę wiedzieć o Potemie? – spytałem rzeczowo.

     - Ciekawa postać – uniósł brwi. – Niesamowicie zła i wstrętna, rzecz jasna, ale jednocześnie zaskakująco błyskotliwa i wspaniale posługująca się nekromancją. 

     Uśmiechnął się do swoich myśli.

     - Zawsze była bliska zdobycia tytułu cesarzowej – dodał po chwili. – Jednak pomimo starań, nigdy jej się to nie udało. Jak na ironię – podniósł wzrok na mnie i pokiwał głową, - gdyby dziś żyła, byłaby ostatnim żyjącym członkiem linii Septimów. Zgodnie z prawem, byłaby cesarzową.

     Gawędziliśmy jeszcze przez jakiś czas. Styrr podzielił się ze mną swoją wiedzą na temat Potemy i Katakumb, co mogło mi się przydać w podziemiach. Na odchodnym wręczył mi jeszcze klucz do Katakumb i wyjaśnił, że wejście znajduje się w Niebiańskiej Świątyni, na dole po lewej stronie. W razie czego, miałem spytać jakiegoś kapłana, powołując się na niego.

     - Niech Arkay pobłogosławi cię długim życiem – rzekł, ściskając moją dłoń na pożegnanie. 

*          *          *

     Drogę wskazała nam kapłanka Freir – ładna, długowłosa Cyrodiilijka, co poznałem mimo półmroku, panującego w świątyni. Trudno nie poznać ojczystego akcentu i śpiewnej mowy. W Samotni było to coś powszechnego, bowiem mieszkało tu znacznie więcej moich rodaków niż w innych miastach Skyrim. Powstała też tutaj dziwna moda na wszystko, co cesarskie i czasami dotyczyło to również sposobu mówienia. Śmieszyły mnie te nieudolne próby naśladowania cyrodiilijskiego akcentu przez Nordów. Choćby nie wiem jak próbowali, zawsze głoski wymawiali twardo, a wyrazy mówili w sposób urywany, dokładnie oddzielając od siebie słowa. Tu nie miałem wątpliwości. Naturalnie miękka, płynna i śpiewna wymowa świadczyła o tym, że Freir pochodziła z południa i to z okolic Cesarskiego Miasta.

Samotnia - Niebiańska Świątynia Ośmiu Bóstw

     Zeszliśmy do piwnic. Były całkiem rozległe i bardzo solidnie wykonane, ale poza tym niczym nie różniły się od innych, podobnych miejsc. Stały tam beczki z żywnością, skrzynie z jakimiś rupieciami i trochę gratów. Wszystko równo pokryte kurzem i gdzieniegdzie pajęczynami.  Okazało się, że podziemia mają kilka poziomów, bowiem na końcu natrafiliśmy na schody w dół i stanęliśmy przed kratą, przegradzającą przejście. Składała się z żelaznych prętów, wysuniętych z posadzki, niby włócznie – podobnie jak pułapka, która uwięziła mnie swego czasu w Saarthal. Zacząłem rozglądać się, w poszukiwaniu jakiegoś uchwytu, ale niczego takiego nie znalazłem. Za to w pewnym momencie zmroził mnie rozlegający się wokół mnie głos.

     - Wreszcie jesteś! – odezwał się kobiecy głos. – Wraca do mnie bohater, który zapobiegł memu uwięzieniu.

     Głos brzmiał uwodzicielsko i zmysłowo, ale mimo to poznałem go od razu. To była Potema. Jednocześnie ujrzałem pełzające po pomieszczeniu delikatne smugi błękitnego światła, które wcale nie zachowywało się jak światło. Raczej jak dym, albo mgiełka. Nie biegło prosto, lecz tworzyło w powietrzu różne zawijasy. To zapewne był duch Potemy…

     - Wiele ci zawdzięczam, maleństwo – łagodnym głosem odezwała się Potema. – Kiedy zginiesz, wskrzeszę cię i zajmiesz miejsce u mego boku. Wkrótce będziesz mi służyć…

     Nie powiem, że się nie bałem. Na szczęście, żelazne pręty z chrzęstem opadły, chowając się w posadzce i kierując moje myśli gdzie indziej. Przejście stanęło otworem. Nie wątpiłem, że na rozkaz Potemy. Z dreszczem przeszedłem na drugą stronę, ściągając z ramienia łuk.

Samotnia - Katakumby

     A dalej… Cóż, dalszy ciąg zagraconych piwnic. Uszkodzone meble, połamane skrzynki, puste beczki. Zapewne znaleźliśmy się już w podziemiach zamku Dour, z którym świątynia stanowiła jedną całość. Szliśmy ostrożnie, rozglądając się wokół, ale nikogo nie napotkaliśmy. I to osłabiło moją czujność na tyle, że draugr, atakujący z tyłu, zaskoczył mnie całkowicie. Musiał stać w cieniu, w niszy, pokrytej częściowo zwisającymi z powały girlandami mchu i dlatego go nie zauważyłem. Na szczęście dla mnie, za mną szła Lydia, a ona nie dała się zaskoczyć. Nie wypuszczając łuku z dłoni, dobyła miecza. To był jeden ruch. Cios był przedłużeniem dobywania broni, jakby jej miecz wystrzelił z pochwy prosto w kark nieumarłego. Nawet draugr nie przetrzyma takiego ciosu.

     Podziękowałem jej uśmiechem. Popukała lekko gałką miecza w moją zbroję i odwzajemniła uśmiech. Ruszyliśmy dalej. Piwnice były kręte i stanowiły prawdziwy labirynt. W końcu znaleźliśmy kolejne schody w dół, prowadzące do pomieszczenia, bardziej przypominającego zamkowy krużganek niż piwnicę. Otoczone było drewnianą poręczą i również miało schody – oczywiście w dół. Omiotłem ciemne pomieszczenie zaklęciem, ale niczego ono nie pokazało. No, może z wyjątkiem tego, że jestem idiotą i chyba powinienem dać sobie spokój z kolejnymi przygodami, bo znów o mało co nie postradałem życia.

     Wspominałem, że zaklęcie nie działa na nieumarłych, a przecież właśnie oni stanowili wojsko Potemy. Wykrycie Życia niczego mi nie pokazało, ale zakłócenia w przepływie magii zaalarmowały czyhającego tam łowcę.

     - Co to było? – usłyszałem nagle kobiecy głos.

     I w tym momencie zza ściany wysunęła się wampirzyca. I to nie byle jaka!

     Jak w każdej grupie, również wśród nieumarłych istniała ścisła hierarchia. Nie inaczej było wśród wampirów. Najniżej stali wampirzy słudzy, którzy nie przeszli jeszcze transmutacji i byli śmiertelni, ale służyli wampirom w nadziei otrzymania mrocznego daru nieśmiertelności. Potem była cała masa najróżniejszych krwiopijców. Niektóre powstałe przez zarażenie się wampiryzmem – i tych należało się w szczególności wystrzegać, bowiem i one mogły zarazić kogoś innego. Ale wśród nich była też grupa, wywodząca się z zamku Volkihar, leżącego na dalekiej wyspie, na północ od Samotni. Zamek ten podobno był zamieszkały przez wampiry wyższego rzędu, które stały się tym, czym są, poprzez specjalny obrzęd i one właśnie stanowiły wśród nich prawdziwą arystokrację. Można było poznać je po charakterystycznym, nie pozbawionym elegancji, sztywnym skórzanym stroju, będącym surogatem zbroi i nazywanym przez ludzi wampirzą zbroją. Właśnie na taką patrzyłem, gdy wampirzyca wyciągnęła ku mnie dłoń i rozpoczęła atak magią wysączania.

     Ale nas było dwoje i to uratowało mi życie. Jedna strzała Lydii w czoło wystarczyła, aby wampir pożegnał się z tym światem po raz drugi. Nagły tupot dał nam znać, że i wampirzyca nie była osamotniona. Dwa draugry wbiegły po schodach na odsiecz swej pani. Lydia strzeliła do prawego i zgasiła poświatę w jego oczach. Ja drugiego zaatakowałem mieczem. Skonał od pierwszego ciosu.

     Poczekaliśmy chwilę, aż uspokoją nam się oddechy, zanim ruszyliśmy w dół, do czegoś, co przypominało izbę w gospodzie. W pomieszczeniu stał stół, przy nim dwa krzesła, a na blacie płonął kaganek. Sąsiadowało ono z naturalną jaskinią, zakończoną żelazną, podnoszoną kratą. A dalej zaczynały się właściwe Katakumby.

     Zagłębiliśmy się w kolejny korytarz. I znów wpadliśmy w kłopoty przez naszą rutynę. Tym razem jednak to po prostu przeciwnik był sprytniejszy. W niszy na wprost ujrzałem bowiem draugra. Posłałem mu strzałę, ale ku mojemu zdziwieniu, wbiła się ona w martwe ciało, nie wywołując żadnej reakcji. To była pułapka. Wysuszone zwłoki ustawiono w niszy i podparto dwiema włóczniami, właśnie po to, by śmiałek, sądząc że ma przed sobą nieumarłego, posłał mu strzałę i tym samym zdradził swoją obecność. Poczułem, jak mięśnie spinają mi się do nagłego ruchu, gdy tylko będzie konieczny. Na szczęście, właściwego draugra zauważyłem w porę i mój szklany grot obalił go na posadzkę. Poświata w oczodołach zgasła.

     - Laas!

     Ciemno. Nikogo więcej w pobliżu nie było. Korytarz tymczasem skręcił w lewo i drogę zagrodziła nam kolejna krata, którą otworzyliśmy łatwo przy pomocy dźwigni, znajdującej się tuż obok. Przeszliśmy przez kilka pustych pomieszczeń i schodów, aż znaleźliśmy się w podłużnej komnacie, wzdłuż której ciągnął się równie długi taras. Wejście nań znajdowało się na końcu, gdzie zamajaczyła mi postać nieumarłego. Użyłem Szeptu Aury. Krzyk pokazał mi drugiego, tuż obok nas, na tarasie, zbyt głęboko jednak, by go dosięgnąć strzałą. Zlikwidowałem więc najpierw tego dalszego, po czym podkradliśmy się na schody, wspięliśmy na taras i stąd już mogłem dosięgnąć drugiego, co niezwłocznie uczyniłem.

     Na środku tarasu znajdowało się przejście i znów schody w dół. Zaczęła się dalsza wędrówka.

     Przeszliśmy jeszcze wiele pomieszczeń, wiele różnych korytarzy i naturalnych jaskiń, połączonych ze sobą w podziemny labirynt. Starliśmy się jeszcze z kilkoma nieumarłymi. Generalnie, im dalej, tym bardziej budowla nabierała norskiego charakteru, a traciła styl cesarski. Widać, zamek Dour zbudowano na ruinach jakiejś pradawnej norskiej budowli. Jedno z ciekawszych przejść znaleźliśmy tuż pod koniec wędrówki, w komnacie, zdawałoby się, ślepej, jedynie z kilkoma dźwigniami pod ścianą. Każda z nich uruchamiała ukryte, obrotowe drzwi, ustawione jedne za drugimi, w taki sposób, że aby przejść, trzeba  było otworzyć wszystkie. Ciekawe, po co…

Samotnia - Katakumby

     W pewnym momencie, po starciu z wampirem, musieliśmy sobie zrobić przerwę na odpoczynek. Wędrówka bowiem przedłużała się i czuliśmy już zmęczenie. Na dłuższy postój z noclegiem nie było co się szykować – nie w miejscu, pełnym wampirów. Łyknęliśmy też zakupionej kiedyś w Białej Grani miksturze kondycji. Słodka w smaku, istotnie dodała nam sił i pozwoliła na dalsze działanie.

     Wędrówka trwała jeszcze dość długo. Jeszcze wiele razy musieliśmy użyć broni przeciwko wampirom, draugrom i magicznym reflektorom, ciskającym w nas czarami mrozu i ognia. W pewnym momencie znaleźliśmy się w przedsionku jakiegoś pomieszczenia, gdzie byle jak nawrzucano pełno zmumifikowanych zwłok, czasem wraz z oplatającymi je całunami. Trudno było nawet przejść do kraty, czerniejącej po drugiej stronie.

     I wtedy właśnie Potema odezwała się do mnie po raz drugi.

     - Już niedaleko – rozległ się jej zachęcający, a nawet zalotny głos. – Chodź, maleństwo. Zginiesz i będziesz mi służyć.

     I jak na komendę, niektóre ze zgromadzonych tu mumii ożyły. Powoli zaczęły wstawać i szykować się do walki. Zbyt wolno. Nie czekając, aż zaatakują, dobyłem miecza i zacząłem chlastać na prawo i lewo we wszystko, co tylko się poruszyło. Lydia uczyniła to samo. Żaden z nieumarłych nie zdołał nas tknąć. Nie wiem, czy Potema śledziła moje poczynania, ale chyba musiało tak być, bo po uśmierceniu draugrów, krata sama się uniosła. Przejście do krypty stanęło otworem.

Krypta w Katakumbach pod Samotnią

     Zeszliśmy do chłodnej komnaty, tylko po to, by stanąć przed żelaznymi drzwiami. Spojrzeliśmy po sobie. Kilka głębokich oddechów i… Weszliśmy do sanktuarium Potemy.

     Przypominało świątynię. Posadzka tworzyła zagłębienie pośrodku, z dwoma, równoległymi tarasami, na którym ustawiono sarkofagi. Wiedziałem już, co to znaczy. Zaraz wyjdą z nich draugry… Po przeciwnej stronie, nieco wyżej, znajdowały się drugie drzwi, teraz zamknięte. A przed nimi przelatywały powoli magiczne smugi, wywołując trzaski, jakby piorun błąkał się w komnacie. Smugi te obiegały leniwie całe pomieszczenie i naprawdę potrafiły porazić, o czym przekonałem się na własnej skórze, gdy nieostrożnie zrobiłem krok naprzód i jedna ze smug zahaczyła mnie. Odskoczyłem, jak oparzony.

     - Udało ci się daleko zajść, śmiertelna istoto – odezwała się Potema. – Ale czy pokonasz moją Radę? Przekonajmy się…

     Magiczne smugi wydłużyły się. Już nie dało się ich uniknąć. Co jakiś czas raziły nas błyskawicą, ale nie były specjalnie silne. Raczej dokuczliwe, jak komary, rozpraszające i drażniące. Prawdziwy przeciwnik miał się dopiero pojawić. Na szczęście, byłem na to przygotowany. Z ebonową strzałą na cięciwie wyczekiwałem, z której strony pojawi się pierwszy draugr. Dwa wieka sarkofagów odskoczyły jednocześnie. Z obydwu wygramoliły się potężne postaci Panów Śmierci. Tu jedna strzała nie wystarczy! Strzeliłem raz i odruchowo nałożyłem na cięciwę następną strzałę. Wybrałem prawego, lewym zajęła się Lydia. Drugi strzał posłał draugra na kolana. Ale dopiero trzeci go uśmiercił. Chciałem jeszcze wspomóc Lydię, ale ona poradziła sobie beze mnie – jej przeciwnik również legł na posadzce.

     - Nie raduj się przedwcześnie, robaku! – błękitne błyskawice stały się intensywniejsze, gdy Potema wpadła w złość. 

     Odskoczyły wieka następnych sarkofagów. Pięcioro nieumarłych pojawiło się w sanktuarium.

     Nie wiem, który bóg wspomógł nas w tej walce. Bogowie rzadko wtrącają się w sprawy śmiertelników. Bez ich pomocy jednak nie udałoby się nam przeżyć tego starcia. Może zresztą nie byli to bogowie, tylko daedry? Gdybym miał zgadywać, fakt, że nie zginęliśmy wtedy, przypisałbym opiece Meridii, na równi z nami brzydzącej się nieumarłymi. Pamiętam to wszystko jak przez mgłę, jakby jakaś siła opętała mój umysł i otoczyła go miłosierną zasłoną zapomnienia. Odrzuciłem łuk, sięgnąłem po tarczę i miecz i z krzykiem rzuciłem się w dół, gdzie zebrały się draugry.

     Już pierwszy cios wywołał eksplozję, która zachwiała pozostałymi i znacznie uszczupliła ich siły. Osłabione draugry nie były już tak trudnymi przeciwnikami, a ja przecież rozdawałem cięcia i sztychy na prawo i lewo, jakbym, niby wściekły Orsimer, wpadł w bersekerski szał. Byłem tak szybki, że uzbrojone w ciężką, dwuręczną broń postaci, nie mogły mnie dosięgnąć. Po kilku cięciach Przedświt wywołał kolejną eksplozję, która zmiotła dwoje nieumarłych, jednego posłała na kolana, a ja rzuciłem się w kierunku czwartego. Nawet nie zdążyłem do niego dobiec, gdy strzała Lydii zgasiła magiczną poświatę w jego oczodołach. Rzuciłem się więc na piątego. Odbiłem tarczą cios pradawnego berdysza i wpakowałem mu miecz w gardło. Nie czekając na reakcję, wykorzystałem fakt, że przez chwile był zupełnie odkryty i trzasnąłem go znad głowy prosto w bark. Ukląkł, jakby zabrakło mu sił. Cios w kark dokończył dzieła. Jednocześnie, obok niego, zwalił się ostatni, dobity strzałą przez Lydię.

     A to wciąż jeszcze nie był koniec.

     - Wydłubać mu oczy! – wrzasnęła nagle Potema.

     I pojawił się szósty draugr. Wciągnął powietrze w to, co kiedyś było płucami. Za chwilę powali mnie Krzykiem!

     Ale nie zdążył. Strzała Lydii wydusiła z niego powietrze. Po raz drugi nie zdołał go nabrać, bowiem otrzymał ode mnie trzy szybkie ciosy, z których dla człowieka każdy byłby śmiertelny. Legł u moich stóp, chrzęszcząc żelazną zbroją i płonąc bladym ogniem od magii Przedświtu.

     Nie, nie było żałosnego krzyku Potemy, jak się spodziewałem. Nagle, ni stąd, ni zowąd , pojawiła się w komnacie jakaś świetlista istota, która szybko obiegła ją dookoła. I w tym momencie otworzyły się drzwi po przeciwnej stronie sali. Wyglądało to naprawdę groteskowo, jakby powstał przeciąg, który owe tajemnicze widmo wyssał z komnaty do dalszego, mniejszego pomieszczenia, w którym katem oka dostrzegłem wysoki tron.  I stamtąd wbiegł ostatni przeciwnik – świetlisty, jakby zbudowany z błękitnej mgły draugr. Ale to nie był draugr. To był duch. Duch Potemy. Smukła, kobieca postać, w żelaznej zbroi i z mieczem w dłoni, rzuciła się na mnie z furią, która zadziwiła nawet mnie.

     Ale furia to za mało na uzbrojonego wojownika. Moc Potemy polegała na sile umysłu, tymczasem tutaj przyszło się jej zmierzyć pierś w pierś, siła przeciw sile, zręczność przeciw zręczności. Łatwo odbiłem niezbyt wyrafinowany cios i zatopiłem głownię w jej piersi aż po rękojeść. Westchnienie – to był ostatni dźwięk, jaki wydała, zanim rozlała się w kałużę plazmy u moich stóp.

     Walka była skończona.

     Rozejrzałem się wokół. Jak to mówił Styrr? Mam zabrać stąd szczątki Potemy… Wszedłem do pomieszczenia, przypominającego trochę świątynną nawę, trochę salę tronową. Na tronie znalazłem czaszkę. Niewątpliwie, była to czaszka Potemy. Z pewnym wahaniem wziąłem ją w dłonie. Aby się przemóc i schować ją do plecaka, jak jakiś pakunek, musiałem przywołać w pamięci wszystkie okropności, jakich dopuszczali się nekromanci. I przez kilka chwil sam sobie powtarzałem, kim była Potema. Nie zasługiwała na szacunek.

     Lydia tymczasem otworzyła stojący obok tronu, drewniany kufer. Sięgnęła do środka i wyciągnęła szklany miecz. Machnęła nim kilka razy.

     - Wolisz lekką, prostą broń – odezwała się półgłosem. – Może ta ci się spodoba?

     Gdy tylko wziąłem go do ręki, od razu poczułem, że nareszcie mam taką broń, na jaką czekałem. Miecz był wręcz idealny. Lekki, kształtem przypominający elfi i niewątpliwie przez elfy wykuty. Prosta, malachitowa klinga, w kształcie pióra, połyskująca jak szkło, miała ostro zakończony sztych, który ku rękojeści rozszerzał się nieco, aby przy samym jelcu zbiec się znów w wąską, lecz stosunkowo grubą i sztywną zastawę, wzmocnioną wkuwkami z księżycowego kamienia. Machnąłem nim raz i drugi. Wyważenie było znakomite. Miecz wymagał tylko ostrzenia i polerowania. Głownia połyskiwała tajemniczym, błękitnym światłem silnego zaklęcia. To był Szklany Miecz Błyskawic, zaklęty niemal równie potężnie, co Ponury Siekacz, należący do Mjoll. Cóż mogło się z nim równać? Chyba tylko obrosły już legendą Rozdzieracz Chłodu. Biorę go!

Szklany Miecz Błyskawic. Kształt głowni, przypominający ptasie pióro, jest charakterystyczny dla elfiego rzemiosła

     Ucieszony nowym nabytkiem, podążyłem za Lydią, która w międzyczasie znalazła za tronem drugie wyjście, prowadzące do oszronionej jaskini, gdzie ujrzeliśmy kręcone schody, wiodące w górę. Stąd było już blisko do wyjścia. Jeszcze tylko krótki pojedynek z dwoma draugrami, w sąsiednim korytarzu, kiedy to przekonałem się, jak świetną właśnie zyskałem broń. A potem wyszliśmy na naturalny, kamienny taras, znajdujący się… Nie wiadomo gdzie. Wiedzieliśmy tylko, że w górach.

     Z przyjemnością wciągnęliśmy w płuca świeże, rześkie, pachnące lasem powietrze. Żadne z nas nie miało ochoty wracać do Katakumb. Pomagając sobie wzajemnie, skacząc z miejsca na miejsce, udało nam się zleźć i stanąć na ziemi.

     - Pomyślmy – Lydia spojrzała w rozgwieżdżone niebo. – Tam jest południe. Góry są na północ od traktu, więc idąc w dół, powinniśmy dojść do drogi.

     Porządnie już zmęczeni, nie spieszyliśmy, schodząc z góry. Okazało się, że Lydia miała rację. Po mniej więcej dwu godzinach, dotarliśmy do traktu. Szum rzeki Karth za kamienistą drogą był niezawodnym drogowskazem. Na wschód od nas leżała Samotnia.

2 komentarze:

  1. Wszystko pięknie, ale oni zabrali tylko czaszkę! A gdzie reszta szkieletu? Sama czaszka wystarczy? Ja bym miała wątpliwości!
    Piękny ten miecz. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zabrali to, co znaleźli. W następnym odcinku się wyjaśni.
      A miecz - cóż, elfia robota. Musi być piękny.

      Usuń