piątek, 18 grudnia 2015

5. Rozdział III - Biała Grań

     Właśnie minąłem jakąś przydrożną karczmę, gdy moim oczom ukazał się niezwykły widok. Wokół miasta znajdowały się niewielkie pola uprawne, stał wiatrak i kilka zabudowań. A wśród nich szalał olbrzym. 

     Ile jeszcze nieziemskich stworów spotkam w tej krainie?
  
   Gigant był chudy, kilkakrotnie wyższy od człowieka, brodaty, o szarej, pomarszczonej skórze i bardzo, bardzo wściekły. Otoczyła go grupka kilku wojowników w zbrojach, z którymi gigant toczył zażartą walkę, przy pomocy olbrzymiej maczugi. Niewiele myśląc, zerwałem z pleców łuk, nałożyłem strzałę i popędziłem w kierunku walczącej grupki, z zamiarem wspomożenia ludzi. Nie wiedziałem, skąd wziął się gigant, nie wiedziałem, o co mu chodzi, ani też po czyjej stronie jest racja, ale wydawało mi się, że w pobliżu miasta każdy nieludzki stwór, zwłaszcza tak wielki, musiał stanowić zagrożenie.
  
    Biegłem ile sił. Bałem się strzelać z daleka, żeby nie trafić żadnego z obrońców. Jednak nie zdążyłem dobiec na strzał, gdy gigant jęknął, potknął się, po czym z hukiem zwalił się na ziemię. Jeszcze drgał, gdy podbiegłem całkiem blisko, ale to były jego ostatnie chwile. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej obrzydliwie niż z daleka. Wojownicy pochowali broń. Było ich troje, wszyscy w stalowych zbrojach i z dziwnymi barwami wojennymi na twarzach. Stojąca najbliżej dziewczyna zarzuciła łuk na plecy i obrzuciła mnie nieufnym wzrokiem. Trochę mnie to onieśmieliło.

     - Spóźniłem się… - odezwałem się, aby jakoś zagaić.

     - Gigant jest martwy i to nie dzięki tobie – burknęła opryskliwie.

   Widać, nie zdołałem wywołać dobrego wrażenia. Mimo to przyjrzałem się jej. Była ładnie zbudowana, silna, szczupła i wyćwiczona. Na odległość wyczuwało się w niej wojowniczkę. Jej twarz byłaby ładna, gdyby nie szpecące ją malunki, pociągnięte czarną farbą.

     - Nie potrzebujemy twojej pomocy, jesteśmy Towarzyszami z Jorrvaskr! – dodała, spoglądając na mnie z góry.

     Krew się we mnie zagotowała. Przecież chciałem tylko pomóc! Nawet, jeśli się spóźniłem, nie zasłużyłem na słowa pogardy.

     - Nie wiedziałem – odparłem ze złością. – Nie mam pojęcia, kim są jacyś tam Towarzysze, z jakiegoś tam Jo-coś tam. Widziałem ludzi, walczących z gigantem i chciałem pomóc, to wszystko. Następnym razem nie będę się wtrącał, obiecuję.

     Nie czekając na odpowiedź, zarzuciłem łuk na plecy i obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę swego dobytku, porzuconego na drodze. Nieznajoma zawołała za mną nieco łagodniejszym tonem.

     - Nie jesteś stąd, co? Nic nie wiesz o Towarzyszach.

     - Skąd mam wiedzieć? – warknąłem, nie zatrzymując się. – Ledwie drugi dzień jestem w Skyrim!

   Malunki na jej twarzy nie pozwalały na dokładną obserwację ale wydawało mi się, że się uśmiechnęła.

     - To zakon wojowników. Jesteśmy braćmi i siostrami honoru. Za odpowiednią opłatą zjawiamy się i  rozwiązujemy problemy.

     - Honoru, być może, ale dobrego wychowania na pewno nie! – odparłem przez ramię.

     - Dyplomację pozostawiamy słabeuszom! – zawołała rozbawionym tonem.

    Nie odpowiedziałem. Zarzuciłem na ramiona plecak, chwyciłem tarczę i prawidło z wilczą skórą. Ruszyłem w stronę Białej Grani. Ku mojemu niezadowoleniu, owi Towarzysze udali się w tym samym kierunku. Moja rozmówczyni zatrzymała się, czekając aż do niej dojdę. Wcale nie miałem ochoty na jej towarzystwo, ale co miałem zrobić?

     - Jestem Łowczyni Aela – odezwała się, gdy przechodziłem obok niej.

     Stanąłem.

    - Powinienem zapewne teraz powiedzieć: „Ojej, to ty jesteś ta słynna Aela, o której krąży tyle legend!” – wysyczałem z ironią. – Rozczaruję cię. Nigdy o tobie nie słyszałem.

     Ruszyłem w dalszą drogę. Aela również, idąc po mojej lewej ręce.
   
     - Skoro nie słyszałeś o Towarzyszach, nie mogłeś słyszeć o mnie – odezwała się przyjaznym tonem, jakby chciała zatrzeć niekorzystne wrażenie. – Skąd jesteś?

     - Z Cyrodiil – mruknąłem niechętnie.

     - Cesarski… Masz jakieś imię?

     Znów mnie wkurzyła!

     - Wulfhere – rzuciłem krótko.

     Nie miałem ochoty wdawać się z nią w pogawędkę, ale ciekawość zwyciężyła.

     - Co to za stwór? – spytałem. – I dlaczego go zabiliście?

   - Broniliśmy farm i ich mieszkańców – wzruszyła ramionami. – Możesz to nazwać sąsiedzką pomocą. Gigant na szczęście nie zdążył nikogo zabić, ale mógł to zrobić.

     - Nigdy nie widziałem takiego stwora – pokręciłem głową.

   - Giganci są tu często spotykani – odparła. – To nie są jakieś stwory, to rozumne, choć dość prymitywne istoty. I są raczej łagodni, dopóki nie wejdziesz na ich teren. Hodują mamuty i żywią się serem z ich mleka. Ten tutaj musiał zwariować, albo wściekł się na coś. Niestety, porozumieć się z nimi bardzo trudno. Unikają ludzi. My też ich unikamy. Zwykle nie mamy powodu, by z nimi walczyć.

     Przez chwilę kroczyliśmy obok siebie w milczeniu. Pozostali wojownicy podchodzili już do bramy grodu, podczas gdy Aela chyba uparła się, by mi towarzyszyć.

     - Polujesz? – spytała nagle, rzucając okiem na wilczą skórę.

     - Jak muszę, to poluję – odparłem. – To tutaj to była tylko obrona. Ale skoro już nie żył…

     Pokiwała głową ze zrozumieniem.

     - Potrafią być bardzo agresywne – odezwała się. – I rzadko polują w pojedynkę. Musisz mieć niezłe oko.

     - Radzę sobie – mruknąłem, wciąż trochę zły.

     - Ile strzał? – spytała, uśmiechając się lekko.

     - Żadnej – odparłem. – Miecz.

     Uniosła brwi w niemym podziwie.

     - Może nadawałbyś się, aby się do nas przyłączyć… - powiedziała z przekąsem.

     - Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę – odparłem.

     - Przestań się boczyć! – prychnęła. – Delikacik jakiś! Ktoś krzywo na niego spojrzał, to obrażony na cały świat! Masz rację, trzymaj się z daleka. Nie przyjmujemy każdego mlekożłopa. Interesują nas tylko ludzie silni i honorowi.

     Myślałem, że po tym wybuchu da mi spokój, ale gdzie tam! Nadal szła obok mnie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, świecąc nam prosto w oczy. W jego blasku niknęły barwy na jej twarzy i musiałem przyznać, że była ładna. Milczenie stało się nieznośne. W końcu Aela je przerwała.

     - Nie jesteś legionistą!

     Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie.

     - Nie jestem – odrzekłem. – I uprzedzając twoje pytanie, nie ukradłem tej zbroi. 

     - Nie moja sprawa – wzruszyła ramionami. – Masz się gdzie podziać?

     Westchnąłem przeciągle.

     - Nie bardzo. Idę z wieścią do jarla. Może pozwoli mi gdzieś przenocować. Jak nie, to chyba jest tam jakaś gospoda?

     - Jest – odrzekła. – „Pod chorągwianą klaczą”. Ale gdybyś niczego nie znalazł, zajdź do Jorrvaskr. Pogadaj z Kodlakiem Białowłosym. To nasz herold. Zna się na ludziach. Być może nie zechce cię przyjąć do naszego grona, ale gdy go poproszę, na pewno cię nie wypędzi. Znajdzie się kąt do spania i łyżka strawy.

     - Poradzę sobie – burknąłem. – Ale dziękuję za zaproszenie – dodałem, uświadamiając sobie, że teraz to ja zachowałem się nieuprzejmie.

     - Nie ma sprawy – odrzekła Aela. – Wyglądasz obiecująco. Jeśli charakter masz taki jak język, kto wie, może kiedyś zostaniesz mym bratem tarczownikiem.

     Trzepnęła mnie żartobliwie w ramię. Musiałem się uśmiechnąć.

     - Nie idziesz do miasta? – spytałem, widząc, że zbacza z drogi.

     - Nie. Idę zapolować – odparła. – Ale wrócę niedługo. Jeśli się zdecydujesz i trafisz do Jorrvaskr przede mną, powołaj się na mnie.

     Pomachała mi ręką i odeszła w stronę pobliskich pagórków. Wkrótce jej postać znikła między głazami, a ja skierowałem się do bramy. Minąłem stajnie i przeszedłem pod kamienną bramą. Znalazłem się w czymś, w rodzaju podgrodzia. Droga skręcała, prowadząc pod następną bramę, wyposażoną w zwodzony most. Za mostem znajdowała się właściwa brama do grodu. Była zamknięta i pilnowało jej dwóch strażników, w żółtych opończach.

     - Stać!

     Nawet nie wiedziałem, który ze strażników odezwał się w ten sposób do mnie. Mieli na głowach przyłbice, tak że nie widziałem ich twarzy. Ale zatrzymałem się posłusznie, zdając sobie sprawę, że kłótnia z nimi może mi jedynie zaszkodzić.

     - Brama zamknięta, nie wpuszczamy nikogo!

     Westchnąłem przeciągle.

     - Mam wieści z Rzecznej Puszczy – odezwałem się. – Przysłano mnie tu do jarla. To ważne.

     - O Gromowładnych? – spytał strażnik.

     - Nie, o smoku – odparłem zgodnie z prawdą.

     Strażnicy spojrzeli po sobie.

     - W takim razie możesz wejść – powiedział ten po lewej, uchylając bramy. – Ale pamiętaj, mam na ciebie oko!

     Udałem, że strasznie się tym przejąłem. Brama zamknęła się za mną. Moim oczom ukazały się malownicze, wybrukowane szarymi, płaskimi kamieniami, ulice Białej Grani.

     Wszystkie domy zbudowane były w tym samym, miłym dla oka stylu. Każdy dom miał kamienną podmurówkę i wysoką, drewnianą konstrukcję. Okna były podłużne, wysokie i wąskie, wyłożone małymi szybkami. Dachy spadziste, kryte gontem, wszystkie konserwowane chyba tym samym środkiem, bo wszystkie w jednakowym kolorze jasnej ochry, na szczytach ozdobione czymś, co przypominało stylizowany koński łeb. W promieniach zachodzącego słońca miasto wyglądało przepięknie. Wciągnąłem w płuca powietrze. Nie wyczułem żadnego odoru, tak charakterystycznego dla dużych miast. Biała Grań na medal wykorzystała warunki naturalne, tworząc zasilaną źródłem sieć kanałów, wypłukujących wszelkie nieczystości na zewnątrz. Powietrze było czyste i rześkie.

     Przeszedłem przez kamienny most nad ni to kanałem, ni fosą. Zaraz po lewej znajdowały się koszary straży, po prawej natomiast ujrzałem nieźle wyposażoną kuźnię. Przy miechu pracowała wysoka, szczupła kobieta, może czterdziestoletnia, może młodsza – trudno było poznać, bowiem umorusana była sadzą i pyłem, jak każdy kowal. Podszedłem do niej i pozdrowiłem. Przerwała pracę i przyjrzała mi się uważnie.

     Z bliska wydała mi się młodsza, tylko zaniedbana. Nic dziwnego, praca kowala raczej nie sprzyja urodzie. Wiedziałem coś o tym. Mimo to jej skóra wydała mi się bardzo ciemna, jak na mieszkankę Skyrim. Raczej nie była Nordką. Żeby zagaić, przedstawiłem się i pokazałem wilczą skórę, pytając, czy przyda jej się w warsztacie.

     - Adrianne Avenicci – podała mi swoje nazwisko. – Piękna skóra! 

     Chyba miałem rację. Nazwisko sugerowało Bretonkę.

     - Nie wyprawiona – dodała, dotykając skóry.

     - Nie miałem możliwości – uśmiechnąłem się. – Kilka godzin temu właściciel tej skóry jeszcze żył.

     Odwzajemniła uśmiech. Zauważyłem, że uśmiecha się jakby z przymusem. To był uśmiech człowieka zmęczonego ciężką pracą, z zadowoleniem witającego wieczór, kiedy to nareszcie będzie mógł odpocząć.

     - Ile za nią chcesz?

     - Zadowolę się tym, co mi zaproponujesz – odparłem. – Nie znam tutejszych cen, a i taką skórę widzę po raz pierwszy w życiu. U nas wilki są mniejsze.

     Zaproponowała mi dziesięć septimów, które z ochotą wsypałem do swego mieszka.

     - Czy mógłbym później skorzystać z twojej kuźni? – spytałem. – Gdyby przyszło naprawić broń, albo coś w tym rodzaju.

     - A potrafisz?

     Skinąłem głową.

     - Nie jestem wprawdzie mistrzem, ale terminowałem u ojca. Potrafię się tym posługiwać.

     - Interesuje cię broń? – spytała Adrianne. – Mam tu parę niezłych egzemplarzy. W środku jest ich jeszcze więcej.

     Obrzuciłem wzrokiem ułożoną na warsztacie broń. Był tam cesarski miecz, skórzana tarcza i takiż hełm, nabijany żelaznymi ćwiekami. Niezły ekwipunek.

     - Obawiam się, że na razie mnie na nią nie stać – odrzekłem, spuszczając nos na kwintę. – Ale gdyby potrzebna ci była pomoc, chętnie się jej podejmę. Przyda mi się zarobić kilka septimów. Niewykluczone, że wydam je u ciebie. A przy okazji nauczę się czegoś pożytecznego przy kowalskim mistrzu.

     Moje słowa sprawiły jej wyraźną przyjemność.

     - Nie twierdzę, że jestem najlepszym kowalem w Białej Grani – odrzekła. – Ten tytuł należy się Eorlundowi Siwowłosemu, z Niebiańskiej Kuźni. Jego stal jest legendarna. Mogę zobaczyć, co potrafisz?

     - Nie teraz – odrzekłem, rozkładając ręce. – Teraz muszę zanieść wieści do jarla. Ale później chętnie poddam się próbie.

     Pożegnaliśmy się. Polubiłem tę kobietę od pierwszego wejrzenia. Poszedłem wskazaną przez Adrianne ulicą. Najpierw na niewielki rynek, gdzie kilkoro kupców zwijało właśnie swoje kramy. Nad rynkiem górowała gospoda, a okalały ją sklepy. Tam skręciłem na długie schody, prowadzące do położonej wyżej dzielnicy. Gdy już się na nie wspiąłem, ujrzałem ogromne, uschnięte drzewo, stanowiące jej centrum. Dookoła ustawiono kilka ławek i pergoli, a jego korzenie otoczone zostało płytkim, ocembrowanym kanałem, zasilanym wodą z pobliskiego źródła. Całość bardzo ładnie wyglądała, tylko to drzewo… Suche, zapewne już martwe. Zapewne upamiętniało jakieś wydarzenie, albo wręcz uznano je za święte, bo inaczej już dawno by je wycięto. Po jego lewej stronie stał dom nieco większy niż pozostałe, świątynia Kynaret, jak poinformował mnie jeden z przechodniów. Po drugiej znajdował się niewielki placyk, wyłożony kamieniem, a za nim schody, prowadzące na niewysokie wzgórze. A na wzgórzu tkwił dziwny budynek, wyglądający jakby, zamiast dachu, przykryty był odwróconym do góry dnem kadłubem okrętu. To była jakaś sala biesiadna, o ile zdołałem się zorientować. Na placyku stał jasny dowód politycznej postawy jarla – kapliczka Talosa. Jakiś człowiek, zapewne kapłan, wygłaszał tam swoje płomienne kazanie, ale, o dziwo, nikt go nie słuchał. Dopiero później dowiedziałem się, że kapłan ów codzienne mówił to samo i mieszkańcy znali już całe kazanie na pamięć.

     Pomiędzy świątynią, a placykiem ujrzałem kolejne schody, jeszcze wyższe. Te prowadziły do górującego nad miastem drewnianego pałacu. Był piękny tym szczególnym rodzajem piękna, pochodzącego z harmonii i umiaru, a w blasku zachodzącego słońca wyglądał naprawdę majestatycznie. Była to budowla jednobryłowa, wysoka i przestronna. Westchnąłem cicho, bo nogi bolały mnie już od tego wspinania się, ale ruszyłem w górę. Schody skręcały. By na końcu poprowadzić na most, przerzucony nad czymś w rodzaju ocembrowanego basenu, do którego z szumem wpadała źródlana woda. Był to sztuczny zbiornik wodny, wystarczająco duży, aby w razie pożaru, czy suszy, zasilić całe miasto. Most prowadził prosto do bram pałacu.

     - Idę do jarla, z wieściami – poinformowałem strażnika. – Mam oddać miecz?

     Taki zwyczaj panował w Cyrodiil. Strażnik jednak wzruszył tylko ramionami.

     - Nie było rozkazu – odparł zza przyłbicy. – Tylko lepiej nim wewnątrz nie wymachuj. Irileth jest naprawdę szybka.  

     Nie wiedziałem, kim jest Irileth, ale za chwilę miałem się dowiedzieć. Wślizgnąłem się za bramę i znalazłem się w obszernej, jasno oświetlonej sali. Stałem w czymś, w rodzaju rozległego przedsionka, oddzielonego od głównej sali, a jakżeby inaczej, schodami. Tych na pewno w tym mieście nie brakowało. Wszedłem po nich i ujrzałem na środku długie palenisko, a po obu jego stronach dwa jeszcze dłuższe stoły. Na samym końcu, na podwyższeniu znajdował się tron, a nad nim wisiała ozdoba, w kształcie czegoś, co przypominało smoczy łeb naturalnej wielkości. Poszedłem wzdłuż stołu, nie reagując na rzucane mi zewsząd ciekawskie spojrzenia.

     Jarl Balgruuf Większy siedział na tronie, w dość niedbałej pozycji. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat. Był typowym Nordem, o bladej cerze, jasnych włosach i brodzie i zapewne również słusznego wzrostu, co dało się zauważyć nawet, gdy siedział. We włosy miał wpięty złoty diadem. Wsłuchiwał się uważnie w słowa jakiegoś starszego, łysawego mężczyzny, ubranego w pyszny strój. Po prawej stronie stała ciemna postać, w pięknej, skórzanej zbroi, ale bez hełmu.

     Gdy tylko zbliżyłem się do tronu, owa postać natychmiast wyskoczyła mi na spotkanie. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że jest to kobieta, ale nie ludzka, lecz elfia. Była Dunmerką, czyli Ciemnym Elfem. Miała ciemnoszarą skórę i czerwone oczy, jak każdy Dunmer, co nadawało jej groźny wygląd. W dłoni dzierżyła stalowy miecz, a nie miałem wątpliwości, że potrafi się nim posługiwać.

     - Co ma oznaczać to wtargnięcie? – spytała ostrym głosem. – Jarl nie przyjmuje teraz gości!

     Zatrzymałem się.

     - Nie jestem gościem, lecz posłańcem – odpowiedziałem spokojnym tonem. – Przynoszę wieści.

     - Kim jesteś?

     - Mam na imię Wulfhere i jestem tu obcy. Przysyła mnie Alvor, kowal z Rzecznej Puszczy. Rzeczna Puszcza jest w niebezpieczeństwie.

     Przyjrzała mi się uważnie. I ja przyglądałem się jej z niemniejszą uwagą. Ktoś niezorientowany mógłby odnieść wrażenie, że z widocznym pożądaniem pożeram ją wzrokiem. Tak też było, ale nie do końca. Dunmerowie, jak wszystkie elfy, są wprawdzie smukli i zgrabni, więc i ona miała ładną figurę. Ale kolor ich skóry, wielkie, czerwone oczy i twarze, podobne nieco do ludzkich, ale właśnie dlatego tak bardzo odpychające, nie pozwalały na zachwyt ich urodą. Dunmerka miała jednak coś, czego naprawdę pożądałem. Tym czymś był jej strój.

     Ech, to się nazywa zbroja! Cała wykonana z pięknie wyprawionej skóry, w narażonych miejscach podwójnej, a nawet potrójnej, specjalnie utwardzonej. Na piersiach miała wszystkie zapinki i klamry, tak że do jej założenia lub zdjęcia nie była potrzebna pomoc innej osoby. Dodatkowo, główna klamra była wystarczająco masywna, aby stanowić surogat napierśnika. Na lewym ramieniu tkwiła dodatkowa ochrona, w postaci sztywnego galerusa, wzmocnionego stalową taśmą. Wszystkie przeguby wykonano z miękkiej skóry. Zbroja była lekka, elastyczna, a przy tym bardzo mocna. I z pewnością skórzane płyty, ocierając się o siebie w czasie skradania, nie hałasowały tak, jak metalowe. Wiele oddałbym za coś takiego.

     Ekspertyza musiała wypaść dla mnie korzystnie, bo spuściła z tonu, nie schowawszy jednak miecza.

     - Nazywam się Irileth – odezwała się spokojniejszym tonem. - Jestem huskarlem, strażą przyboczną władcy, i moim obowiązkiem jest strzec jarla. Mam na ciebie baczenie. Teraz ty się wytłumacz.

     - Powiedziano mi, abym przekazał to jarlowi – odparłem, zgodnie z prawdą.

     - Cokolwiek chcesz powiedzieć jarlowi, możesz przekazać to mnie – poinformowała mnie głosem, nie znoszącym sprzeciwu. - Zaczynam myśleć, że...

     - Wszystko w porządku Irileth! - zawołał jarl. - Chcę usłyszeć, co ma do powiedzenia.

     Dunmerka skapitulowała. Schowała miecz i uczyniła przyzwalający ruch ręką. Wciąż jednak obserwowała moje dłonie. Nie wątpiłem, że gdybym nawet przypadkiem dotknął miecza, błyskawicznie dobyłaby swojego i prędzej odrąbałaby mi rękę, albo i głowę, niż pozwoliła na jakikolwiek fałszywy ruch.

     Podszedłem pod sam tron i skłoniłem się z szacunkiem. Z postaci jarla biły pewność siebie i spokój, który udzielił się i mnie. 

     - Jestem Wulfhere – zacząłem nieco nieśmiało. – Jestem tu świeżym przybyszem, więc proszę o wybaczenie, jeśli nieświadomie popełnię jakąś niezręczność. Tak się złożyło, że wczoraj byłem w Helgen…

     Dostrzegłem w oczach jarla błysk zainteresowania.

     - Mów dalej – zachęcił mnie spokojnym, dźwięcznym głosem. – Cóż wydarzyło się w Helgen i co to znaczy, że Rzeczna Puszcza jest w niebezpieczeństwie?

     - Helgen zostało zniszczone przez smoka – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Widziałem go i widziałem jak siał zniszczenie, więc mogę przysiąc. Nie wiem czy poza mną i jeszcze jednym legionistą, ktokolwiek tam ocalał.

     - Smok? – Balgruuf przyjrzał mi się uważnie. – A nie był to przypadkiem atak Gromowładnych?

     - Byli tam i Gromowładni – odrzekłem. – Ich również widziałem. Zapewne chcieli odbić Ulfrica. Ale miasto zniszczył smok. Widziałem to na własne oczy. Alvor obawia się, że teraz kolej na Rzeczną Puszczę.

     Jarl podparł brodę. Wcale nie wydawał się być zdumiony moją wiadomością, choć tego właśnie bym się po nim spodziewał. Był raczej zaciekawiony.

     - Znam Alvora – odezwał się po chwili. – Nie daje się ponieść fantazji. Mów dalej.

     - Niewiele więcej mam do powiedzenia – odparłem. – Ktoś w Rzecznej Puszczy też widział smoka i chyba nawet smok zmierzał w tę stronę. Alvor prosi o wzmocnienie straży w Rzecznej Puszczy.

     Ku mojemu zdziwieniu, jarl uśmiechnął się tryumfująco.

     - Widzisz, Proventusie? – odezwał się do łysiejącego mężczyzny. – Irileth miała rację! To był smok! Nadal mamy wierzyć w potęgę naszych murów? W obliczu smoka?

     Zapytany wyraźnie się zmieszał, ale Dunmerka wtrąciła się do rozmowy.

     - Panie, powinniśmy natychmiast wysłać wojsko do Rzecznej Puszczy. Jeśli smok czyha w górach to właśnie to miejsce jest najbardziej zagrożone.

     - Jarl Falkret uzna to za prowokację - zaprotestował niepewnie Proventus. - Będzie myślał, że chcemy dołączyć do Ulfrika Gromowładnego, by go zaatakować. Nie powinniśmy...

     - Dość! – głos jarla zabrzmiał jak uderzenie toporem. - Nie będę stać bezczynnie, gdy smok niszczy moje włości i morduje moich ludzi. Irileth, natychmiast wyślij oddział do Rzecznej Puszczy!

      - Tak, jarlu! – Dunmerka skinęła głową i szybkim krokiem skierowała się do wyjścia.

     Tymczasem Proventus skłonił się zmieszany.

     - Proszę o wybaczenie – rzekł. - Wracam do swoich obowiązków.

   - Tak byłoby najlepiej, Proventusie Avenicci - odparł jarl tonem znacznie łagodniejszym, niż wynikałoby to z jego słów.

     Avenicci! Skąd ja znam to nazwisko? Ach, oczywiście, tak nazywa się ta kobieta, pracująca w kuźni. Czyżby była jego córką? A może żoną? Tymczasem jarl zawołał gestem jednego ze strażników i szepnął mu coś na ucho. Ten obrócił się na pięcie i zniknął w ciemnym przejściu, za tronem. Jarl zwrócił się do mnie.

     - Dobra robota! – uśmiechnął się. - Udało ci się mnie znaleźć z własnej inicjatywy. To była wielka przysługa dla Białej Grani. Nie zapomnę o tym.

     Powrócił żołnierz, niosąc stalowy, ciężki pancerz.

    - Proszę, przyjmij to, w dowód mojego szacunku – odezwał się ciepłym głosem. - Być może kiedyś ocali ci życie.

     Z głupią miną przyjąłem kirys. Ukłoniłem się odruchowo, ale z pewnością musiałem wyglądać na zaskoczonego, bowiem Balgruuf z trudem tłumił wesołość.

     - Przy okazji, mógłbyś zrobić coś jeszcze – odezwał się znów. – To byłoby zadanie odpowiednie dla kogoś o twoich talentach.

     - Słucham – wychrypiałem, bowiem niespodziewany dar odjął mi mowę.

     Może się komuś wydawać, że to nic takiego. Ot, zbroja, jak zbroja. Ale ja doskonale wiedziałem, ile wysiłku kosztuje jej wykucie i wyposażenie. To był bardzo cenny dar. Z pewnością, nie na moją kieszeń. Chwyciłem kirys pod pachę.

     - Chodźmy znaleźć Farengara, mojego nadwornego czarodzieja – odezwał się jarl, wstając z tronu. - Zajmował się sprawą związaną z tymi smokami i... plotkami o smokach.

     Balgruuf skierował się do pomieszczenia po prawej stronie sali tronowej. Podreptałem w milczeniu za nim. Pokój przypominał bardziej gabinet jakiegoś uczonego i był nim w istocie. Przy okrągłym stole, na którym paliła się jakaś lampka, stał wysoki mężczyzna, w długiej szacie, z kapturem, przysłaniającym twarz. Wyglądał na maga. I, co ciekawe, był magiem!

     - Farengarze – odezwał się jarl. - Chyba znalazłem kogoś, kto może ci pomóc przy projekcie ze smokiem.

     Postać w kapturze odwróciła się i spojrzała na mnie z ciekawością. Szata szczelnie go otulała, tak że nie potrafiłem nawet odróżnić, czy jest człowiekiem, czy elfem.

     W Tamriel żyły cztery rasy elfów. Tutaj mogło ich być więcej, lub mniej, o tym miałem się dopiero przekonać. Ale że w Cesarstwie podróżowano ochoczo i powszechnie, poszczególne rasy ludzkie i elfie można było spotkać niemal wszędzie.

     Wszystkie elfy, bez wyjątku, miały podłużne, spiczaste uszy i duże oczy. Poszczególne rasy, czy może narody, nie wiem jak to nazwać, różniły się jednak między sobą dość znacznie. Najwyższymi elfami byli Altmerowie, zwani też Elfami Wysokiego Rodu. To rasa, pochodząca z wyspy Summerset, szczególnie uzdolniona w nauce i magii. Wywodziło się spośród nich wielu uczonych mężów, ale też, niestety, stanowili trzon znienawidzonego w Skyrim, aroganckiego Thalmoru. Mieli złotawą skórę, spiczaste podbródki i poruszali się z niewysłowionym wdziękiem, co dotyczyło zarówno kobiet jak i mężczyzn.

     Dunmerowie, czyli Mroczne Elfy, mieli podobne do nich rysy twarzy i budowę ciała. Pochodzili z wulkanicznej prowincji Morrowind. Prawdopodobnie dlatego mieli wrodzoną odporność na wysokie temperatury i ogień. Byli nieco niżsi od Altmerów, a ich skóra, jak już wspomniałem, miała kolor ciemnoszary, co w zestawieniu z czerwonymi oczami przedstawiało raczej nieciekawy widok dla ludzkich oczu. Pozornie oschli i trzymający dystans. Nie należy jednak dać zwieść się pozorom. Irileth była najlepszym przykładem wierności i oddania, o czym wielokrotnie miałem okazję przekonać się później.

     Najsympatyczniejszymi elfami i to nie tylko według mojej oceny, byli Bosmerowie, czyli Leśne Elfy. To ziomkowie mojego przyjaciela Eanora. Niewysocy, smukli, niesamowicie zręczni i zwinni, byli prawdziwymi mistrzami łuku. To niedoścignieni myśliwi, a gdy Bosmer zszedł przypadkiem na złą drogę, stawał się bardzo skutecznym i trudnym do schwytania złodziejem. Zdawać by się mogło, że w cesarskich legionach powinno być ich pełno. Gdzie jak gdzie, ale w wojsku taki łucznik to skarb. Były to jednak bardzo rzadkie przypadki. Bosmerowie za bardzo cenili sobie swobodę i bardzo źle znosili twardą, wojskową dyscyplinę. Z natury pogodni i weseli, wybierali zwykle beztroskie życie w lasach, w pobliżu ludzkich osiedli, z którymi prowadzili korzystny dla obu stron handel. Z ludźmi zwykle żyli w przyjaźni i nie szukali z nikim konfliktów. 

    Była jeszcze jedna rasa, najbardziej wojownicza. To Orsimerowie. Potężnie zbudowani, o sino-szarej skórze, byli urodzonymi wojownikami. Powiedzieć o nich oschli, to tak, jakby stwierdzić, że smok jest dużym zwierzątkiem. Byli wręcz opryskliwi, a dyplomacja z pewnością nie była ich mocną stroną. Mówili zawsze prosto to, co myśleli, nie ubierając treści w wyszukane słowa i nie obchodziło ich, czy te słowa kogoś ranią, czy nie. Według ich filozofii, jeśli nie masz tyle siły, by wytrzymać słowo, nie wytrzymasz też ciosu miecza, a umiejętności wojenne cenili sobie ponad wszystko. Wygląd też nie wzbudzał zaufania, zwłaszcza wystające z dolnej szczęki kły, przypominające dzicze szable, nadawały im dziki i drapieżny wygląd. Byli jednak honorowi i na swój sposób uczciwi, tym szczególnym rodzajem uczciwości, wywodzącym się z niechęci do kroczenia krętymi ścieżkami. Czasem asymilowali się z ludźmi, zamieszkując obok nich, ale częściej żyli osobno, tworząc zamknięte enklawy, omijane z daleka przez obcych. Jednak dobry i honorowy wojownik mógł zdobyć ich zaufanie i jako taką życzliwość. Jednym słowem, wprawdzie niezbyt mili, ale dobrzy i wierni byli z nich przyjaciele. Za to bardzo, ale to bardzo źli wrogowie.

     Później dowiedziałem się jeszcze o dwu innych rasach. Niegdyś w Skyrim żyli Dwemerowie, niedoścignieni konstruktorzy różnych wymyślnych i skomplikowanych urządzeń, ale dziś pozostały po nich jedynie opuszczone ruiny. Niektóre z tych urządzeń działały do dziś. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Również przed wiekami na tych ziemiach żyły Elfy Śnieżne, które, jeśli wierzyć księgom, dziś były już tylko zdegenerowanym i zdziczałym plemieniem drapieżników, żyjących w podziemiach. Tych zwano Falmerami, a najdziwniejsze było to, że często zamieszkiwali dwemerskie ruiny.

     Mag, do którego przyprowadził mnie jarl, wyglądał na Altmera, ale jego skóra nie miała tego złotawego odcienia. Dopiero, gdy przyjrzałem mu się z bliska, ze zdziwieniem stwierdziłem, że był człowiekiem. Konkretnie, Bretonem. Bez żadnych ceregieli uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się zachęcająco.

     - Farengar Tajemny Płomień – przedstawił się dźwięcznym głosem.

     - Jestem Wulfhere – odparłem po prostu. – Z Cyrodiil.

     - A więc jarl uważa, że możesz mi się przydać? – rzekł, przyglądając mi się uważnie, ale nie bez sympatii. - Tak, przydałby mi się jakiś śmiałek, który przeszukałby niebezpieczne ruiny, by odnaleźć dla mnie jakąś wskazówkę.

     - Brzmi ciekawie – odrzekłem, by zachęcić go do kontynuowania wątku.

     - To niebezpieczna wyprawa – wskazał mi ręką krzesło przy stole, sam również usiadł. – Nie przeczę, że może być ciekawa, ale w starożytnych kryptach czyha wiele niebezpieczeństw.

     - A na czym miałoby polegać moje zadanie? – spytałem.

     Podparł podbródek dłońmi i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Gdy opowieści o smokach zaczęły się rozprzestrzeniać – zaczął, - wiele osób lekceważyło je twierdząc, że to zwykły wymysł i plotki. Wszyscy myśleli, że to niemożliwe. Głupcy zawsze uznają za niemożliwe rzeczy wykraczające poza ich doświadczenie. Ja jednak zacząłem szukać informacji o smokach. Gdzie się podziewały przez cały ten czas? Skąd się wzięły? Gromadzę o nich wszelkie informacje i próbuję zrekonstruować tę historię. Dowiedziałem się, że w Czarnygłazie jest pewna kamienna tablica, czy też Smoczy Kamień, który podobno zawiera mapę smoczych cmentarzysk. To byłaby bardzo cenna pomoc.

     - Mówisz o tej budowli, na górze, między Białą Granią, a Rzeczną Puszczą?

     Skinął głową.

     - Zanim jednak ofiarujesz się tam pójść… Nie zaprzeczaj – uśmiechnął się. – Oczy rozbłysły ci tak, że pewnie palisz się do tej przygody!

     Uśmiechnąłem się też i opuściłem wzrok. Choć budził zaufanie, nie miałem zamiaru zdradzać mu moich planów, więc nic nie wspomniałem o Lukasie i złotym szponie. On tymczasem spoważniał.

     - Muszę cię jednak uprzedzić, że czyhają tam na ciebie niebezpieczeństwa.

     - Jakie? – spytałem, podnosząc wzrok.

     - Po pierwsze, rozbójnicy – odparł. – Różne bandy się tam wałęsają, a przedsionek Świątyni w Czarnygłazie to wymarzona kryjówka. Musisz być na to przygotowany. To często wyrzutki, banici, którzy nie mają nic do stracenia i bez skrupułów pozbawią cię życia, aby zdobyć twoją sakiewkę.

     - Powinienem sobie poradzić – odparłem.

    - Nie możesz ich nie doceniać – Farengar pokręcił głową. – Dopóki masz do czynienia ze zwykłymi rabusiami, którzy rzucają się na słabszych, a przed silnymi uciekają, wierzę, że dasz sobie radę. Między nimi mogą jednak być dezerterzy, a ci potrafią posługiwać się bronią. Musisz być bardzo ostrożny.

     - Będę – zapewniłem. – Czy coś jeszcze mi grozi?

    - Pająki śnieżne – stwierdził Farengar. – Często gromadzą się w lochach. Chowają się w kłębowisku pajęczyn u powały i niespodziewanie rzucają się z góry na nieostrożnych przechodniów. Gdy ujrzysz pajęczyny, rozglądaj się uważnie.

     - Spotkałem już śnieżne pająki – odparłem. 

     - A draugry? – spytał niespodziewanie Farengar. – Też spotkałeś?

     Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem, o czym on mówi.

    - To nieumarli – wyjaśnił mag. – Żywe trupy. Trudno to nazwać inaczej. Są martwi, ale jakaś nieznana mi bliżej magiczna siła daje im pozory życia, więc poruszają się, jak żywi i… walczą. Błąkają się po starożytnych kryptach, a tych nie brak w Czarnygłazie. To często zwłoki dawnych wojowników. W każdym razie, nie licz na ich litość. Atakują każdego, kogo napotkają. Niczym nie przypominają dawnych wojów. Ani honorem, ani rozsądkiem, ani, na szczęście, inteligencją. Siła, która na powrót powołała ich do życia, jeśli umówimy się, że można nazwać to życiem, zawładnęła nimi i to ona nimi kieruje. Draugry są silne i agresywne, ale też dość głupie. Jeśli jesteś sprytny, możesz je oszukać prostymi sztuczkami. Ot, na przykład rzucony kamyk sprawi, że draugr pobiegnie w kierunku hałasu. Można wtedy prześliznąć się za jego plecami, albo ugodzić go strzałą… Na szczęście, nie są nieśmiertelne. Mieczem, czy łukiem można je na powrót zabić, tak jak każdego żywego człowieka. I odnoszę mocno usprawiedliwione wrażenie, że w ten sposób oddaje im się nieocenioną przysługę.

     - Wygląda na to, że chcesz mnie zniechęcić do tej wyprawy – roześmiałem się.

    - Nie, skąd! – odwzajemnił uśmiech. – Po prostu uczciwie cię ostrzegam. Jeśli chcę być uczciwy, muszę jednak dodać, że w kryptach można czasem znaleźć wiele cennych przedmiotów, nikomu nie potrzebnych, które możesz sobie zabrać. Jest tam starożytna broń, czasami złote monety, albo kosztowności. Wiem, że okradanie zwłok nie przystoi wojownikowi, ale z draugrami jest inaczej. To, co przy nich znajdziesz, to nic innego, jak wojenny łup, zdobyty w walce i tak traktują to wszyscy śmiałkowie, którzy się z nimi stykają.

     Rozmowa z Farengarem zeszła na znaleziska. Zgodnie z jego słowami, można było czasem znaleźć tam tak zwane klejnoty duszy, potrzebne do zaklinania broni i innych przedmiotów. Pokazał mi kilka z nich, bowiem posiadał ich całkiem sporo. Można było na przykład rzucić na miecz zaklęcie ognia – wtedy, przy każdym celnym ciosie, dawał dodatkowe obrażenia, paląc żywym ogniem, Albo tarczę, aby odbijała więcej ciosów, niż wynikałoby to z jej budowy. Obiecał, że jeśli jakieś znajdę, nauczy mnie zaklinania. Oprócz tego, udzielił mi kilku wskazówek, co do samego obiektu. Sam, jak twierdził, nigdy tam nie był, ale czytał wielokrotnie jego opis. Czarnygłaz miał być świątynią, poświęconą jakiemuś pradawnemu bóstwu, które przybierało postać smoka, albo po prostu był to smok. Tajemnicze filary, które widziałem z daleka, miały umożliwiać lądowanie smoka. Były dla niego tym, czym gałąź drzewa dla ptaka. Wejście do świątyni znajdowało się pod nimi. Zgodnie z jego relacją, wejścia do świątyni broniły ciężkie, żelazne wrota. Dalej znajdowała się duża sala, poniżej lochy i przejście do katakumb. W katakumbach trzeba było już uważać na draugry. Podziemne korytarze, wykute w skale, doprowadzą mnie do  głównej sali, zwanej Komnatą Opowieści. Tam powinien znajdować się Smoczy Kamień. Pożegnałem się z nim serdecznie i opuściłem Smoczą Przystań, jak nazywano pałac w Białej Grani. Ze stalowym kirysem pod pachą, stanąłem znów przed bramą, mając u swoich stóp całe miasto, rozświetlone pochodniami. Przedstawiało naprawdę malowniczy widok. Wolnym krokiem przeszedłem przez drewniany pomost, przerzucony nad ozdobną fosą i skierowałem się na schody, wiodące w dół, do miasta. Postanowiłem odwiedzić gospodę „Pod chorągwianą klaczą” i zatrzymać się tam na noc.

*          *          *

     W gospodzie było ciepło i przytulnie. Gospodyni zaprowadziła mnie na pięterko, gdzie wynająłem sobie pokoik na jedną dobę. Na dłużej nie chciałem, bo było trochę drogo, a ja nie śmierdziałem groszem. Dość, że głodny spać nie poszedłem, a i wyspałem się za wszystkie czasy.

   Rankiem przymierzyłem podarunek od jarla. Zbroja była mocna i z pewnością trzeba było olbrzymiej siły i niezwykłego oręża, by ją przebić. Jednak strasznie krępowała ruchy. Była ciężka i bardzo niewygodna. Poza tym, przy każdym ruchu stalowe elementy ocierały się o siebie, skrzypiąc i hałasując. Nie dziwiło mnie to. Takie zbroje robi się na zamówienie, dopasowane do postury zamawiającego. Ta była wykonana na kogoś nieco wyższego i tęższego ode mnie. Mimo, iż bardzo chciałem, stwierdziłem, że udanie się w tym stroju do Czarnygłazu, gdzie czekało mnie tyle niebezpieczeństw, jest lekkomyślnością. Potrzebowałem innej zbroi: lekkiej, ale wytrzymałej. Takiej, jaką miała Irileth. Z samego rana poszedłem więc pod kuźnię Adrianne Avenicci, w nadziei, że coś mi doradzi.

     Doradziła, a jakże!

     Po pierwsze, zwyczaj obdarowywania zbroją zasłużonych dla Białej Grani wojowników, był czymś normalnym u Balgruufa i dowodził jego taktu i mądrości. Gdyby ofiarował złoto, Nordowie poczuliby się poniżeni, zupełnie jakby jarl chciał kupić ich usługi. Ale broń, albo zbroja, to coś, co każdy wojownik przyjmie z wdzięcznością, jako docenienie jego zasług i poczuje się tym darem uhonorowany. Co dalej uczyni z tym prezentem, to już jego sprawa. Jak zapewniła mnie Adrianne, jarl wcale nie będzie czuł się urażony, jeśli sprzedam jej tę zbroję, a w zamian kupię sobie coś bardziej dla mnie odpowiedniego. To normalne u Nordów. Ostrzegła mnie przy okazji, by nie dawać Nordom niczego za darmo, bo dla nich to obraza. Jałmużnę przyjmuje wyłącznie żebrak. Nord zawsze płaci za usługę, albo towar. I mam nie oczekiwać, że w Skyrim otrzymam coś bez zapłaty. Nawet za drobną przysługę trzeba się tu czymś odwdzięczyć. 

     Żebrakami Nordowie gardzili.

    Adrianne zaproponowała mi za kirys kilka nieźle wyprawionych skór i pomoc w sporządzeniu zbroi skórzanej, dopasowanej do mojej sylwetki, wzmocnionej i usztywnionej w miejscach najbardziej narażonych, a przy tym bardzo lekkiej i nie krępującej ruchów. Przystałem na to z ochotą. Razem zabraliśmy się do roboty. Wciąż mając przed oczami zbroję Irileth, pod kierunkiem Adrianne przygotowałem sobie bardzo podobną, wyposażoną nie tylko w sztywny napierśnik, ale też równie miękkie przeguby między segmentami, czy niewysoki, ale sztywny i wzmocniony stalową taśmą galerus na lewym ramieniu. Pracowaliśmy nad nią cały dzień, z rzadka robiąc sobie przerwy na skromny posiłek, albo odpoczynek. Towarzystwo Adrianne było dla mnie bardzo miłe. Mówiliśmy jednym językiem, bo i ja przecież sporo wiedziałem o kowalstwie. Dogadywaliśmy się więc znakomicie, a przy okazji okazało się, że mamy podobne gusty i podobne poczucie humoru. Dowiedziałem się też, że łysawy doradca jarla jest jej ojcem, a rady, których udziela Balgruufowi niekoniecznie pochodzą od niego. Skończyło się na tym, że Adrianne, niepewna, czy da sobie radę z cesarskim zamówieniem, przyjęła zlecenie, gdy obiecałem, że jej w tym pomogę. Naprawdę miałem taki zamiar. Cesarskie zbroje były bardzo łatwe do wykonania, jeśli tylko ktoś umiał to robić. A ja przecież niejedną już sporządziłem samodzielnie. Co równie ważne, w takim wypadku wolno mi było polować na jelenie i łosie, w celu zdobycia skór, a dziczyzna przecież się przyda.

     Wreszcie, po całym dniu pracy, wieczorem, stanąłem przed kuźnią w nowiutkiej, idealnie dopasowanej, skórzanej zbroi, takimż hełmie i karwaszach, a Adrianne dorzuciła mi do kompletu solidne buty. Leżała na mnie jak moja własna skóra. Na ramionach, piersiach i udach miała sztywne, kilkuwarstwowe, skórzane płyty, zdolne zatrzymać cios strzały, lub ostrego miecza. W pozostałych miejscach zachowała elastyczność skóry. Zrezygnowałem ze stalowych ćwieków, którymi niektórzy nabijali swoje zbroje. Nie były potrzebne, a tylko hałasowały, gdy o coś się otarły. Równie wytrzymałe jak zbroja, były karwasze, nałożone na przedramiona, a lekki, ale sztywny hełm chronił nie tylko głowę, ale i szyję przed ciosem z tyłu. Próbowałem dobyć miecza, strzelać z łuku, wypróbowałem podstawowe ruchy i wypady. Próba wypadła bardzo dobrze. Każda zbroja, nawet najlżejsza, krępuje ruchy i przeszkadza. Cała sztuka polega na znalezieniu kompromisu pomiędzy skutecznością zbroi a jej ciężarem i utrudniającą ruchy sztywnością. Ta była idealna. I pachniała świeżo wyprawioną skórą.

     Byłem bardzo zadowolony z efektu i wdzięczny Adrianne za pomoc. Cieszyłem się z tego nabytku jak dziecko. Chciałem jej podarować moją starą zbroję cesarską, w bardzo dobrym zresztą stanie. Pomny jej opowieści o zwyczajach Skyrim, próbowałem jej wmówić, że to zapłata za naukę, ale ta kobieta miała niezłomne zasady. Zbroję przyjęła, ale nie za darmo i od ręki wypłaciła mi garść złotych monet. Dzięki temu mogłem następną noc spędzić w gospodzie. Najadłem się, umyłem i poszedłem spać, aby rankiem poczuć się wypoczęty i rześki.

     Czekała mnie niebezpieczna wyprawa.

6 komentarzy:

  1. Od dawna zaglądam, choć nie komentuję.
    Grałem również w Skyrim i śledzę kolejne wpisy Twego drugiego (czy już może trzeciego) blogu.
    Ciekaw jestem jednak jak sobie poradzisz z wielowątkowością tej opowieści. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie rozmycie wątku głównego gry misjami pobocznymi tak mnie zmęczyło, że w efekcie nie ukończyłem gry.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, poradziłem sobie z tym w prosty sposób: trzymam się głównego wątku, a z pobocznych realizuję tylko te ciekawsze. I jeszcze jedno - tej gry nie da się ukończyć. Dlatego, że ona nie ma końca.

      Usuń
  2. Szkoda, że nie poszedł przenocować u Aeli...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żadnego porno tu nie będzie! Jeszcze mi władze bloga zamkną za nieprzestrzeganie WC.

      Usuń
  3. Odpowiedzi
    1. A poza tym, nie podobają mu się kobiety z tatuażami - zwłaszcza na twarzy - więc romansu z Aelą nie będzie.

      Usuń