wtorek, 29 grudnia 2015

6. Rozdział IV - Czarnygłaz

     Brama grodu zamknęła się za mną. Ruszyłem przed siebie, w kierunku widocznej w oddaleniu góry, pokrytej śniegiem. Moim celem była płytka przełęcz, na której wybudowano świątynię. Góra wydała mi się bardzo wysoka i stroma. Gdy jednak po jakiejś godzinie dotarłem do jej podnóża, znalazłem całkiem wygodną ścieżkę, prowadzącą, jak się później okazało, do samej budowli. Im wyżej, tym robiło się chłodniej. Na szczęście gruba skóra doskonale izolowała ciepło. Po pewnym czasie mozolnej wspinaczki, gdy minąłem ostatnią kępę świerków, ujrzałem cel mojej podróży.

     Z bliska wydawała się ogromna. Prowadziły do niej wysokie i szerokie schody, jednak zanim na nie wszedłem, przyczaiłem się u ich podnóża i zacząłem się uważnie rozglądać, w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku ludzkiej obecności. Nie czekałem długo. W górze, po prawej stronie, na kamiennym występie, w kształcie tarasu, ujrzałem drobną, ciemną postać. Wytężyłem wzrok. Rozbójnik z pewnością mnie nie widział, przechadzając się tam i z powrotem, zapewne trzymając wartę. Gdzie jeden, tam mogło być ich więcej. Zakląłem w duchu. Jeśli jest ich więcej, muszę zlikwidować ich jednego po drugim. Problem w tym, że nie sposób było przekonać się o tym, nie wchodząc na schody i nie zwracając uwagi dostrzeżonego przeze mnie strażnika. Schody były wysokie. Zanim dojdę na szczyt, zdąży kilkakrotnie wystrzelić z łuku, nie wspominając już o zaalarmowaniu pozostałych. Nie, nie mogłem na nie wchodzić. Najpierw trzeba było usunąć strażnika, licząc na to, że pozostali, jeśli tu byli, nie zauważą jego zniknięcia. W ostateczności pozostawała ucieczka. Poczekałem, aż się odwróci, po czym cicho podbiegłem pod kamienny mur. Schowałem się za schodami i ostrożnie wyjrzałem za siebie. Nie dostrzegłem nikogo z tamtej strony. Odwróciłem się więc do tarasu i nałożyłem strzałę na cięciwę.

     Udało się, choć nie tak, jak sobie zaplanowałem. Strażnik dostrzegł mnie w ostatniej chwili i ruszył na mnie, jednak nie zdążył krzyknąć. Strzała wbiła mu się w gardło, pozbawiając go głosu. Bezwładnie stoczył się z tarasu na ziemię. Upadł z wysokości równej mniej więcej trzykrotności swego wzrostu. Jeśli po moim strzale jeszcze żył, to upadając na pewno skręcił kark. Śnieg zamortyzował upadek na tyle, że nie narobił hałasu, jednak przyczaiłem się, nasłuchując. Czekałem dobrą chwilę, ale nic się nie wydarzyło. Ostrożnie podszedłem w jego stronę.

     Nie żył już. Był postacią raczej odrażającą. Jego martwe oczy spoglądały w dal z nienawiścią, widoczną nawet po śmierci. Gębę miał poznaczoną bliznami i pełną ozdób, w postaci tatuaży i stalowych kolczyków w uchu, nosie i wardze. Miał przy sobie długi łuk, kilkanaście strzał, a u pasa wisiał mu żelazny miecz. Z tego wszystkiego tylko strzały przedstawiały dla mnie jakąś wartość. Zabrałem je i ostrożnie zakradłem się na schody.

     Powoli dotarłem na szczyt. Tam schody zmieniały się w rozległy, kamienny plac, pokryty filarami, zbudowanymi z jakiegoś czarnego kamienia. Za jednym z filarów ujrzałem drugiego strażnika. Nałożyłem strzałę na cięciwę.

     Trochę potrwało, zanim wylazł ze swej kryjówki, ale będąc doświadczonym myśliwym, umiałem czekać cierpliwie i bez ruchu. Gdy wynurzył się zza filaru, napiąłem łuk. Strzała trafiła go w głowę. Mistrzowski strzał! Niestety, okazało się, że na placu był jeszcze jeden strażnik, który zauważył całe zajście.

     - To kiepski moment na zgubienie drogi! – zawołał, zrywając z pleców ciężki topór i pędząc w moim kierunku.

     Z przerażeniem zauważyłem, że ma na sobie kuty, żelazny kirys. Zbyt gruby, aby mogły go przebić moje strzały. W dodatku, widząc łuk w moich rękach, biegł zakosami, utrudniając mi celowanie. Na szczęście dla mnie, a nieszczęście dla niego, ciężka zbroja nie pozwalała mu na zbyt szybkie ruchy. Udało mi się wpakować mu aż dwie strzały w nieosłonięte ramię i w nogę, zanim do mnie dobiegł. Odrzuciłem łuk, chwyciłem miecz i tarczę. Ranny, nie był już tak silny, w dodatku wystające strzały zwyczajnie mu przeszkadzały. Bez trudu zasłoniłem się tarczą, jednocześnie wymierzając cios w odsłonięte gardło. Trysnęła krew. Rozbójnik zacharczał cicho przed śmiercią, która przyszła niemal natychmiast. Niestety, potężne uderzenie jego topora rozłupało moją lekka tarczę na pół, o mało nie przetrącając mi lewego barku. Ból był paraliżujący, ale na szczęście krótkotrwały. Tarczę jednak musiałem porzucić. Zrobiłem to bez żalu, mając nadzieję, że w kryjówce bandytów znajdę inną.

     Rozejrzałem się uważnie po tarasie. Nie było już nikogo. Zaczął padać śnieg, a mroźny wiatr na przełęczy przedostał się pod moją zbroję, przyprawiając mnie o dreszcz. Szybkim krokiem ruszyłem ku żelaznym drzwiom, czerniejącym w stromym zboczu góry.

     Wrota otworzyły się nad podziw łatwo. Nic dziwnego, skoro świątynia była zamieszkana. Spodziewałem się ciemności, ale ku mojemu zdziwieniu, w przestronnej sali było zupełnie jasno. Sklepienie zawaliło się w kilku miejscach, a przez dziury sączyło się wystarczająco wiele słonecznego światła, aby rozświetlić wnętrze. Przyczaiłem się przy wejściu, uważnie nasłuchując. Zza jednego z filarów usłyszałem przytłumione głosy. Migotało tam ognisko, a zapach dymu czuć było wyraźnie. Rozejrzałem się po pomieszczeniu.

     Wnętrze świątyni znajdowało się w stanie daleko posuniętej ruiny. Niektóre filary były poprzewracane, w wielu miejscach znajdowały się bezkształtne kupy kamieni, z których trudno było zgadnąć, co kiedyś przedstawiały. I panował w niej straszny nieład. Idąc, trzeba było bardzo uważać na osypujące się i chwiejne głazy. W dodatku, wszystko było zbryzgane krwią, a w kilku miejscach leżały ludzkie zwłoki. Znak, że bandyci niedawno pokłócili się, zapewne o łupy i odbyli żywiołową dyskusję, na żelazne argumenty. Ostrożnie dotarłem za szeroki filar i wyjrzałem zza niego.

     Już na pierwszy rzut oka było widać, że to przestępcy – mieli to wypisane na twarzach i potwierdzali to każdym ruchem i słowem. Było ich dwoje: kobieta z łukiem i mężczyzna z toporem. Odziani byli w futrzane kaftany, ponabijane żelaznymi ćwiekami. Dla dobrego łuku żadna przeszkoda.

     - A co jeśli Arvel nie wróci? – dobiegł mnie głos kobiety. – Chcę odzyskać swoją część za złoty szpon!

     - Zamknij się i wypatruj kłopotów! – warknął w odpowiedzi mężczyzna.

     Nie wiedział, że kłopoty czaiły się tuż za filarem. Wziąłem na cel najpierw kobietę. Nawet nie westchnęła, gdy z rumorem upadła na stos kamieni. Mężczyzna najpierw zarechotał, sądząc zapewne, że się potknęła, dopiero po chwili zauważył strzałę, wystającą jej z szyi. Ale zauważył ją za późno. W tym samym momencie jego serce przeszyła inna strzała, kładąc go trupem na miejscu.

     Nie, nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. To byli bandyci, mordercy i rabusie. Farengar opowiedział mi o nich dość, by pozbawić mnie dla nich wszelkiej litości. Mordowali i grabili bezbronną ludność, a zadawane innym cierpienia sprawiały im chorobliwą przyjemność. Sami wydali na siebie wyrok. Przez chwilę tylko skrzywiłem się na myśl, że zlikwidowałem ich w sposób niehonorowy, nie dając im żadnej szansy. Zamordowałem ich po prostu. Ale zaraz wzruszyłem ramionami. To byli banici! Zwykli przestępcy, niegodni tego, by dawać im szanse równej walki. Oni takiej swoim ofiarom nie dawali, nierzadko uciekając się do okrutnych tortur. I tak postąpiłem z nimi lepiej, niż oni postąpiliby ze mną.

     Omiotłem komnatę wzrokiem. Obok ogniska stał drewniany kufer, w którym, jak przypuszczałem, rozbójnicy chowali swoje łupy. Zapewne również złoty szpon. Zajrzałem do środka. Niewiele tam było. Kilka sztuk złota, jakiś kamień, zdaje się ametyst. Szponu ani śladu. Ale tkwiła tam za to okuta żelazną blachą tarcza, którą bez zmrużenia okiem sobie przywłaszczyłem. Tarcza była ciężka i nieporęczna, ale nie mając innej, zabrałem tę, obiecując sobie wymienić ją, gdy tylko znajdę jakąś lżejszą.

     Ruszyłem w stronę oświetlonego kagankiem korytarza. Wił się w różnych kierunkach. Częściowo był wykuty w skale, ale wykorzystano też naturalne jaskinie. Gdzieniegdzie, po ścianach i kamiennej posadzce, wiły się korzenie drzew, rosnących ponad stropem. Korytarz prowadził w dół. Pomny przestróg Farengara, chwyciłem łuk i ze strzałą nałożoną na cięciwę, zagłębiłem się w otchłań podziemnego labiryntu.

     Wkrótce, po przejściu kilku korytarzy, usłyszałem czyjeś kroki. Draugr? Ostrożnie wychyliłem się zza ściany. Przede mną znajdowały się schody, prowadzące w dół, do niewielkiej, oświetlonej pochodniami komnaty. Po drugiej stronie pomieszczenia widać było kratę, przegradzającą przejście. Jakiś człowiek podchodził właśnie do owej kraty. Cicho, jak duch, podążyłem za nim. Mężczyzna podrapał się po głowie, zapewne nie bardzo wiedząc, co robić, po czym chwycił wystającą z posadzki dźwignię i przesunął ją. Spodziewał się zapewne, że w ten sposób podniesie kratę, jednak trafił na śmiertelną pułapkę. Z kilku stron, z otworów w ścianach, ze złowrogim sykiem poleciały ku niemu niewielkie strzałki. Kilka trafiło. Nieznajomy zachwiał się i nagle padł, jak rażony piorunem. Strzałki zapewne były zatrute. Nie żył już, gdy podbiegłem ku niemu. Jego martwe oczy spoglądały w dal, w niemym przerażeniu. Wokół ust pojawiła się sina obwódka.

     Zamknąłem mu powieki. Bandyta, czy nie, niechcący ocalił mnie od śmierci. Rozejrzałem się wokół.

    Oprócz dźwigni, było tam jeszcze kilka innych tajemniczych elementów. Nad bramą widać było dwie tablice, ze znakami w kształcie zwierząt. Pomiędzy nimi widniała wyrwa w ścianie, jakby trzecia, środkowa tablica oderwała się od niej i zawaliła. Na lewej widać było stylizowanego węża, na prawej jakąś rybę nieznanego mi gatunku.

     Dziś sam śmieję się z mojej niewiedzy, ale pochodziłem z niewielkiej wioski i o świecie mizerne miałem pojęcie. Nie wiedziałem wówczas, co to wieloryb, a ponieważ nie był podobny do żadnej znanej mi ryby, nazwałem go śledziem, wiedząc o śledziach jedynie to, że żyją w morzu, którego nigdy nie widziałem na oczy.

    Obok dźwigni leżały potrzaskane szczątki środkowej tablicy, o ile mogłem się zorientować, z wizerunkiem takiego samego węża, jak po lewej. Za to po mojej lewej ręce, na płaskich, okrągłych postumentach, stały trzy dziwne, spiczaste kolumny. Miały trójkątne podstawy i zwężały się ku górze, jak menhiry. Nieco niższe, niż wzrost człowieka. Obejrzałem je sobie dokładnie. Każda kolumna miała trzy boczne ściany, a na każdej z nich widniał znak, podobny do tych, które zauważyłem na tablicach.

     Teraz ja podrapałem się w głowę. To musi być jakaś wskazówka. Przetarłem dłonią jedną z nich, chcąc uważniej przyjrzeć się znakom.

    Co to? Kolumna wyraźnie się poruszyła! Pchnąłem ją jeszcze raz – obróciła się wokół własnej osi. Jednocześnie usłyszałem szczęk jakiegoś podziemnego mechanizmu. Odskoczyłem odruchowo, ale nic się nie stało. Zaświtało mi w głowie.

     Kolumny były czymś w rodzaju szyfrowego zamka. Należało ustawić na nich odpowiednie znaki w odpowiednich miejscach, a dopiero potem szarpać za dźwignię! Jak je ustawić? Pewnie tak, jak na tablicach.

     Pierwsza, jak już wspomniałem, przedstawiała węża. Taki sam znak widniał na pierwszej z lewej strony kolumnie, po tym, jak ją przestawiłem. Drugiej tablicy nie było na miejscu – leżała u moich stóp. Rozbita, ale nawet nie trzeba było składać potłuczonych kawałków, by zorientować się, że również przedstawiała węża. Chwyciłem drugą kolumnę i obróciłem raz w prawo. Moim oczom ukazał się orzeł. Szczęknięcia nie było. Obróciłem ją więc raz jeszcze, aż wijąca się gadzina pokazała się moim oczom. Szczęknęło. Byłem już pewien, że mam rację. Dwa szybkie ruchy przestawiły trzecią, aż w blasku kaganka zabłysł na niej domniemany śledź. Ostrożnie chwyciłem dźwignię. Kilka oddechów, pchnięcie i natychmiastowy odskok, w razie gdyby ze ścian miały wyfrunąć śmiercionośne strzałki. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zamiast tego, coś zachrobotało i… krata uniosła się z głośnym zgrzytem. Przejście stało otworem.

     Przeszedłem pod kratą. Moim oczom ukazał się kamienny stół, a na niej jakieś szmaty, skorupy i żelastwo nieznanego przeznaczenia. Stała też urna. Z ciekawością zajrzałem do środka. Nie było w niej żadnych prochów, tylko leżało kilka złotych monet. Zabrać, czy zostawić?

     Zabrałem. Gdybym znalazł w środku szczątki ludzkie, z pewnością bym tego nie tykał. Sam gardziłem cmentarnymi hienami. Ale tam nie było żadnych prochów, a ktoś potraktował tę urnę po prostu jako szkatułę. Pomyszkowałem trochę, ale niczego więcej nie znalazłem.

     Od chwili, gdy postawiłem nogę w Czarnygłazie, rozglądałem się bez przerwy i przeszukiwałem wszystkie zakamarki. Nie wiedziałem bowiem, gdzie ukryty jest Smoczy Kamień, ani też, gdzie znajduje się złoty szpon. Czasami udawało mi się znaleźć jakieś kosztowności. Cieszył mnie rosnący ciężar mojej sakiewki. Jeśli dożyję końca tej wyprawy, nie stanę się może zamożnym człowiekiem, ale w każdym razie przestanę się zastanawiać, czy będę miał jutro co jeść. Raz udało mi się znaleźć całkiem dobrze zachowaną księgę. „Księga czarów – leczenie” – przeczytałem tytuł. Wrzuciłem ją do plecaka. Na lektury przyjdzie czas później.

     Korytarz skręcił w lewo i kończył się niewielką komnatą, pośrodku której znajdowały się drewniane, kręcone schody, prowadzące w dół, do jakiegoś szybu. Usłyszałem jakieś piski.

     Łuk na ciasnych schodach niewiele mógł mi się przydać. Zarzuciłem go więc na plecy i wyciągnąłem miecz. Ostrożnie postawiłem stopę na rozeschniętych schodach. Skrzypiały jak wielkie nieszczęście, alarmując wszystkich wokół. Tym razem jednak owi wszyscy to były tylko ślizgacze. To gatunek dużego szczura, dość nieprzyjemnego, ale łatwego do pokonania. Trzy takie osobniki rzuciły się na mnie i wkrótce trzy szczurze truchła zsunęły się ze schodów. Dotarłem na dno szybu.

     Ścisnąłem mocniej rękojeść miecza. Poczułem bowiem ten sam odór, który napotkałem już w lochach Helgen. Gdzieś tu czaił się pająk śnieżny. Zresztą, trudno było nie zauważyć wszechobecnych pajęczyn, grubych jak szewska dratwa i równie mocnych. Teraz musiałem patrzeć nie tylko pod nogi, ale też w górę, wypatrując potencjalnego ośmionogiego napastnika, zsuwającego się po pajęczynie prosto na moje plecy. Dotarłem do niewielkiej jaskini, całej oplecionej pajęczyną. W jednym miejscu prześwitywało światło. Uderzyłem kilka razy mieczem. Pajęczyna puściła, odsłaniając przejście.

     - Czy ktoś tu idzie? To ty Harknij? Bron? Sorir?

     Zamarłem. Wszystkiego się tu spodziewałem, tylko nie tego, że ktoś poza mną może tu być. Wsunąłem głowę w przejście. Ta komnata była znacznie większa i tu już pajęczyny były wszędzie. Gdzieniegdzie, zza jej grubych zwałów, prześwitywało światło. Zapewne świecące grzyby, ale też mogło dostawać się tu światło dzienne. Rozglądałem się dobrą chwilę, zanim zauważyłem lekki ruch. Oto, do jednej ze ścian przyczepiony był jakiś człowiek, cały spowity pajęczynami. Zapewne pająk zachował go sobie na później. Biedak, ledwo mógł oddychać.

     Ruszyłem w jego stronę. Ale zaraz odskoczyłem w tył, bowiem zza pajęczyn wysunął się ogromny pająk.

     Był naprawdę olbrzymi – znacznie większy od tych, które spotkałem w lochach Helgen.

     Nieszczęśliwiec znów zaczął krzyczeć.

     - Zabierz to ode mnie! Zabierz to!

    Był przerażony i wcale mu się nie dziwiłem. Musiałem jednak w pierwszej kolejności zadbać o własne bezpieczeństwo, bowiem pająk dostrzegł mój ruch i ruszył w moim kierunku.

     - Nie pozwól mu się zbliżyć! – krzyknął tamten.

     Cofnąłem się przez wąskie przejście. Pająk natychmiast przywarł do niego, próbując dobrać się do mnie. Na szczęście, jego rozmiary nie pozwalały mu zmieścić się w wąskim korytarzu. Musiałem tylko uważać, gdy pluł trucizną i rzucał na mnie lepkie nici. Starannie unikając jego ataków, mogłem spokojnie władować w niego kilka strzał. Pająk padł. Odepchnąłem jego paskudne cielsko i podbiegłem do uwięzionego.

     Okazało się, że nie był człowiekiem, lecz elfem - konkretnie Dunmerem. Wpatrywał się we mnie z nadzieją i niedowierzaniem.

     - Udało ci się to zabić? – spytał z lękiem w głosie.

     Potwierdziłem.

   - Uwolnij mnie za nim pojawi ci się coś nowego – poprosił. – Jestem Arvel Szybki i potrafię się odwdzięczyć.

     Już gdzieś słyszałem to imię. Czy on aby nie jest jednym z tych bandytów? Czy to nie on ma złoty szpon? Zerknąłem na niego podejrzliwie.

     - Gdzie jest złoty szpon? – spytałem nieoczekiwanie.

    Wcale nie był zmieszany, co najwyżej zniecierpliwiony i mocno przestraszony. Też bym był na jego miejscu.

     - Tak, szpon – przytaknął. – Wiem jak to działa. Szpon, oznaczenia, wrota w Komnacie Opowieści. Teraz już mi wszystko do siebie pasuje. Uwolnij mnie, to ci pokażę. Nie uwierzysz, jaką potęgę chowają tu Nordowie.

     Pajęczyny były mocne, ale nie tak mocne, by oprzeć się ostremu mieczowi. Okazało się, że Arvel wisiał w przejściu. Za nim był korytarz. Kilka cięć i Dunmer był wolny. Opadł na posadzkę i przez chwilę ciężko dyszał. Spojrzał na mnie z wdzięcznością, ale już po chwili jego spojrzenie stało się harde.

     - Rusz głową – odezwał się nieoczekiwanie. - Po co miałbym z kimkolwiek dzielić się skarbem?

     Naprawdę zasługiwał na swój przydomek. Nie zdążyłem zareagować, gdy zerwał się i pobiegł co sił za siebie, w korytarz, zasłonięty dotąd pajęczynami. W pierwszej chwili chciałem pobiec za nim, ale przypomniałem sobie o draugrach. Schowałem miecz, a wyciągnąłem łuk. Ostrożnie zagłębiłem się w nieznany tunel. Był krótki i prowadził do jakiejś komnaty. Porozstawiano tu urny, z których niektóre były już potrzaskane. Pełno było tu różnych śmieci, szmat i skorup. Przeszukałem pomieszczenie. Znalazłem trochę złota i kosztowności. Niewiele, ale dla mnie był to majątek. Za komnatą znajdował się następny korytarz. Prowadził w dół. Rozszerzył się nieco i nagle zauważyłem, że zupełnie zmienił swój charakter. Po obu stronach, na kształt piętrowych łóżek, wykuto wnęki, na których spoczywały wysuszone zwłoki. Niektóre całkiem wysuszone, z innych zostały tylko szkielety, jeszcze inne owinięte były zmurszałymi całunami. Znalazłem się w krypcie. 

     Ku mojemu zdumieniu, było w niej całkiem jasno. W niektórych miejscach tliły się kaganki, lub pochodnie. Nie wiedziałem, kto je zapalił, ani kto uzupełniał w nich olej. Wszystko to wydawało mi się bardzo dziwne. Ostrożnie kroczyłem przez kryptę, uważnie się rozglądając.

     Nagle zamarłem. Zwłoki na jednym z kamiennych leży poruszyły się. Najpierw drgnęły, a potem… Opuściły jedną nogę, potem drugą i zaczęły wstawać, niby przebudzony z głębokiego snu żywy człowiek. Oczodoły błysnęły im magiczną, błękitną poświatą.

     Draugr!

    Wyglądałby groteskowo, gdyby nie był tak groźny. Wysuszone zwłoki, odziane w resztki zmurszałej odzieży, chwyciły jakiś dziwny miecz i ruszyły w moją stronę. Nie zastanawiałem się – posłałem mu strzałę. Zachwiał się, ale nie poniechał ataku. Sięgnąłem do kołczana i machinalnie nałożyłem następną strzałę na cięciwę. Zdążyłem ją wypuścić w ostatniej chwili, draugr bowiem brał już zamach. Zwalił się na plecy z głuchym trzaskiem, wypuszczając z dłoni miecz. Poświata w oczach zgasła. Umarł po raz drugi…

     Musiałem chwilę poczekać, by uspokoić szalejące w piersi serce. Widok atakujących zwłok był prawdziwie makabryczny. Pokonując obrzydzenie podszedłem do niego i sięgnąłem po jego miecz. Był to stalowy oręż, dość dziwacznego kształtu. Z pewnością wykuto go wieki temu. Pokryty był gdzieniegdzie rdzą i raczej tępy. Klingę miał wąską i długą, zakończoną wyraźnym, jednosiecznym piórem. Sztych, kiedyś zapewne bardzo ostry, zdołał się przez wieki nieco zaokrąglić. Na klindze widniały tajemniczo wyglądające znaki. Nigdy nie widziałem takiego miecza. Kiedyś musiała to być bardzo piękna broń.

     Zabrałem go ze sobą. Może uda mi się przywrócić mu dawną świetność? Byłem ciekawy, jak go wykuto i jak bardzo twarda jest ta stal. Wsadziłem go do kołczanu, żeby mi się nie obijał o nogi i ruszyłem dalej.

   Przy każdych zwłokach zatrzymywałem się, czekając, czy na mnie nie ruszą. Kilkakrotnie jeszcze musiałem walczyć. Szybko jednak nauczyłem się odróżniać draugry od zwłok prawdziwie martwych. Draugry, nawet spoczywając na marach, wyglądały inaczej. Nie miały na sobie grubej warstwy pyłu, a ich ciała wyglądały jakoś tak… silniej. Pokonałem wszystkie, zanim przedarłem się przez kryptę. Okazało się też, że niektóre z nich miały przy sobie złoto. Zapewne wraz z nim zostały pochowane, bo po co umarłemu złoto? Za kryptą znajdowała się następna i następna. Odkryłem przy tym, że najskuteczniejszym sposobem na likwidację draugra, jest wpakować mu strzałę, kiedy leży nieruchomo, zanim jeszcze spróbuje wstać. Przebudzonego było trudniej uśmiercić. O ile można tak powiedzieć o kimś, kto umarł wieki temu…

     Raz mi się nie udało i musiałem skrzyżować z nim miecze. Mój cios niemal oderwał mu głowę od szyi. Hałas obudził następne. Oj, było gorąco…  Wycofywałem się ukradkiem, szyjąc z łuku. Dwóch położyłem, ale trzeci ruszył na mnie z toporem. Bardzo przydała mi się wówczas zbójecka tarcza, bo topór był długi i cios zadał naprawdę silny. Dobiłem go mieczem. 

     Korytarz skręcał, a ja znów znieruchomiałem. Draugr przede mną nie leżał, lecz stał, jakby na mnie czekał. U jego stóp leżał inny, chyba martwy. Znów dwie strzały posłały go na ziemię, i dwie następne do drugiego, który zjawił się nie wiadomo skąd. To chyba wszystkie? Stanąłem bez ruchu, uważnie nasłuchując, ale niczego podejrzanego nie usłyszałem. Podszedłem bliżej. Niestety, to, co wziąłem za martwego draugra, było zwłokami Arvela. Poznałem go od razu, choć leżał twarzą do ziemi. Nieumarli dopadli go i nawet jego szybkie nogi mu nie pomogły. Zarąbali go mieczami. Arvel padł tak jak biegł. W ręce wciąż trzymał złoty szpon, a obok leżał jakiś kajet, oprawiony w zniszczoną skórę. Był to dziennik Arvela. Podniosłem oba przedmioty.

     Szpon rzeczywiście był cały ze złota i rzeczywiście wyglądał jak szpon. Miałem już okazję spotkać prawdziwego smoka, ale jakoś nie przyszło mi do głowy przyglądać się jego szponom, więc nie wiedziałem, jak wiernie złota figurka oddawała rzeczywisty kształt. Miał wielkość dłoni, z trzema pazurami skierowanymi do przodu. Każdy z nich był wygięty w charakterystyczny dla siebie sposób. Od wewnętrznej strony widniały trzy wygrawerowane znaki. Jeden wyobrażał niedźwiedzia, drugi jakiegoś motyla, trzeci sowę. Nie wiedziałem, co one oznaczają. Otworzyłem dziennik i zbliżyłem się do płonącego kaganka. Zacząłem czytać.


     Palce mi drżą. Złoty szpon wreszcie trafił w moje ręce, a wraz z nim moc pradawnych norskich bohaterów. Głupi Lucan Valerius nie miał pojęcia, że jego ulubiona dekoracja była w istocie kluczem do Czarnygłazu.
     Teraz muszę tylko dostać się do Komnaty Opowieści i otworzyć drzwi. Legenda głosi, iż Nordowie przygotowali pewną próbę, aby strzec dostępu przed niepowołanymi. Aczkolwiek „Gdy znajdziesz złoty szpon, rozwiązanie będziesz mieć jak na dłoni."


     Kolejna zagadka. Czeka mnie jakaś próba, której rozwiązanie będę miał jak na dłoni. No cóż, zobaczę na miejscu. Na razie schowałem oba przedmioty i ruszyłem w dalszą drogę.

     Jakiś hałas obudził moją uwagę. W pierwszym odruchu przyczaiłem się za występem ściany, ale przez dłuższy czas nic się nie działo. Hałas był rytmiczny i brzmiał jak działanie jakiegoś mechanizmu, puszczonego w ruch. Dobiegał z głębi korytarza. Powoli, kryjąc się za każdą dostępną osłoną, których na szczęście w podziemnym labiryncie nie brakowało, dotarłem do jego źródła. I znów pokręciłem głową z mieszaniną podziwu i niepokoju.

     Jedynym przejściem był wąski, niedługi korytarz. W jego ścianach, po obu stronach znajdowały się podłużne, pionowe szpary, szerokie mniej więcej jak ludzka dłoń. A z tych szpar, naprzemiennie, wahadłowym ruchem poruszały się trzy ogromne ostrza, przypominające rzeźnickie tasaki. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem… Każde z nich, zawieszone gdzieś u powały na długim stylisku, poruszało się niezależnie od pozostałych. Nagle wyskakiwało ze szpary po lewej, przelatywało przez korytarz, by zniknąć w szparze po prawej. I zaraz wracało ta samą drogą. Kto to zbudował? I, co ważniejsze, kto to też uruchomił? Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, jak się później okazało, całkowicie błędnemu, że ktoś w tych podziemiach nieustannie poddaje mnie kolejnym próbom.

     Pomyślałem, że najlepiej przeczołgać się pod ostrzami. Ale zaraz zarzuciłem ten pomysł, wpadając na lepszy. Czołganie się za długo trwa, a kto wie, czy te ostrza nie spadną mi na plecy, gdy tylko tam wejdę? Przecięłyby mnie w pół lepiej od katowskiego topora! Na szczęście, odległości między ostrzami były wystarczające na to, by swobodnie zmieścił się między nimi człowiek. Postanowiłem przeskakiwać po jednym.

     Zaciągnąłem ciaśniej paski przy kołczanie i zbroi, żeby nic się za mną nie wlokło. Przybliżyłem się do pierwszego ostrza i zacząłem obserwować uważnie jego ruch, żeby wyczuć rytm, w jakim się porusza. Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa… Gdy tylko przeleciało mi przed nosem, rzuciłem się przed siebie i natychmiast zatrzymałem się przed następnym ostrzem. Z tyłu miałem wystarczająco dużo wolnej przestrzeni, by nie obawiać się o swoje plecy i zawieszony na nich ekwipunek. Jeszcze raz to samo. Naprzód!

     O mało nie zderzyłem się z trzecim ostrzem, bo rzuciłem się w przód trochę za mocno, a na śliskiej kamiennej posadzce trudno było wyhamować. Na szczęście właśnie znikało ono w kamiennej ścianie, więc nawet nie zatrzymując się, wypadłem z korytarza, biorąc trzecie ostrze z rozpędu. Odetchnąłem, zdjąłem hełm i powachlowałem się po twarzy. Było blisko! Następnym razem muszę uważać nie tylko na ostrza, ale i patrzeć uważnie pod nogi.

     Zlustrowałem korytarz. Przy przejściu wisiał uchwyt na łańcuchu, zapewne wprawiający cały ten mechanizm w ruch. Pociągnąłem go, by to sprawdzić. Rzeczywiście, ostrza pochowały się w ścianie, a mechanizm umilkł. Zapadła cisza. Po krótkim namyśle uruchomiłem go jednak na powrót. Niech zabezpiecza mi tyły na wypadek, gdybym pominął jakiegoś nieumarłego za swoimi plecami. Ruszyłem w dalszą drogę.

     Korytarz wił się jak wąż. To w prawo, to w lewo, to w górę, to w dół. Zrobiło się jakby chłodniej, a do moich uszu dotarł szum płynącej wody. Wyczułem wilgoć. I rzeczywiście, po kilku zakrętach dotarłem do jaskini, przegrodzonej wąską, lecz wartką podziemną rzeką, wypływającą malowniczą kaskadą z naturalnej dziury w ścianie i niknącej po przeciwnej stronie, w zakratowanym otworze. Przez rzeczkę przerzucono kamienny mostek, a po drugiej stronie stał czarny, chyba kamienny sarkofag. Wszystko to widziałem w świetle płonącego tu kaganka, zatkniętego w ścianę. Tylko przejścia nie mogłem dostrzec. Pewnie jest ukryte… Ruszyłem przez mostek.

     To był moment! Wieko sarkofagu odskoczyło z hukiem i wyskoczył z niego draugr. Rzucił się na mnie z mieczem i tarczą. Nie miałem czasu sięgnąć po łuk. Szybko dobyłem miecza.

     Nie dość szybko. Draugr trzasnął mnie mieczem przez lewe przedramię. Szczęście, że akurat sięgałem po tarczę, więc ostrze ześlizgnęło się po skórzanym karwaszu i dostałem tylko cios płazem. Ból był straszny, jakby odrąbywano mi rękę, ale utwardzona skóra wytrzymała. Draugr po ciosie odsłonił się na chwilę, co wykorzystałem na zadanie cięcia w to, co kiedyś było gardłem, a teraz wyglądało, jak kilka kręgów szyjnych, owiniętych pergaminem. Trafiłem, ale nie dość mocno. Draugr zachwiał się, ale ponowił atak. Zablokowałem cios mieczem. W tym czasie moja lewa ręka, rozpaczliwie szukając za plecami uchwytu od tarczy, trafiła na rękojeść pradawnego miecza, tkwiącego w kołczanie. Wyrwałem go i to pozwoliło mi zasłonić się przed kolejnym ciosem. Starożytnym mieczem, trzymanym w lewej ręce, odbiłem straszliwe cięcie, które mogło rozpłatać mnie na dwoje. Idąc za ciosem, wpakowałem swój nowy, stalowy miecz, w gardło draugra. Tym razem wlazło aż po gardę. Stwór zachwiał się, po czym runął u moich stóp z głuchym hukiem. Jego okrągła tarcza groteskowo potoczyła się po podłożu, jak rzucona na stół moneta. Oczy draugra zgasły.

     Musiałem na chwilę przysiąść. Ciężko dychając, rozmasowałem lewe przedramię. Jutro zapewne będzie sine. Niemniej z zadowoleniem zerknąłem na niewielki tylko ślad miecza na skórzanym karwaszu. Moja zbroja spisywała się znakomicie. Z wdzięcznością pomyślałem wtedy o Adrianne.

     Przypomniałem sobie o miksturze uzdrowienia, którą miałem w plecaku. Wyjąłem czerwoną fiolkę i obejrzałem dokładnie. Otworzyłem. Nie pachniała zachęcająco, ale też nie wstrętnie. Znałem te miksturę. Eanor przyrządzał podobne, choć o mocniejszym zapachu. Łyknąłem ją i od razu poczułem się lepiej. Ramię też przestało mnie boleć. Poczułem przypływ sił. Wstałem i przeszedłem przez mostek. Niestety, w sarkofagu nie było przejścia, jak się spodziewałem. Opukałem ścianę – wydawała głuchy odgłos. Czyżby ślepy korytarz? Omiotłem jaskinię uważnym wzrokiem. Żadnego otworu, oprócz tego, z którego leciała woda i tego, którym wypływała. Jeden za ciasny, żeby człowiek mógł się przecisnąć, drugi zamknięty grubą, żelazną kratą.

      Ale co to? Czyżbym dojrzał uchwyt przy kracie? Podszedłem bliżej. Rzeczywiście, z prawej strony kraty, na łańcuchu, wisiał okrągły uchwyt, taki sam jak ten, który wyłączał pułapkę z nożami. Pociągnąłem. Krata z chrzęstem się uniosła. Droga była wolna.

     Wypadło mi dalej iść z nurtem podziemnej rzeki. Była zimna, a moje buty, choć solidne i od przodu opancerzone, nie były nieprzemakalne. Już po chwili zimna struga wlała mi się do środka. Wkrótce korytarz rozszerzył się tak, że mogłem iść obok strugi. Dotarłem do miejsca, w którym woda wylatywała wysokim wodospadem ze skalnej ściany – zbyt stromej, abym dał radę po niej zejść. Ale za to w bok prowadził wąski chodnik. W dodatku stał tam drewniany kufer. Nie wiedziałem, skąd się wziął, ale tych kilka septimów, jakie tam znalazłem, bardzo mnie ucieszyły. Było tam też trochę broni, ale tę zostawiłem, bo była za ciężka., a moja w zupełności mi wystarczała.

     Zszedłem bocznym chodnikiem i dotarłem do stóp wodospadu. Kątem oka zauważyłem draugra, pędzącego w moją stronę. Odparłem jego atak tarczą, dwa uderzenia miecza wystarczyły, by zgasić błękitną poświatę w jego oczach. Zagłębiłem się w wąski otwór, który otwierał się przede mną. Niezadługo moim oczom ukazały się drewniane drzwi. Były zamknięte, ale nie na klucz. Gdy je pchnąłem , otworzyły się. Za nimi stał spory trójnóg, a na nim huczał ogień. Kto go zapalił? Nie wiedziałem, tylko mocniej ścisnąłem rękojeść miecza. W dodatku w oddali usłyszałem znany mi już odgłos poruszających się ostrzy.

     Korytarz znów zaczął się wić i rzeczywiście, prowadził do takiej samej pułapki z trzema ostrzami jak poprzednio. Przeszedłem przez nią w wypróbowany już sposób. Korytarz kończył się wejściem do przestronnej i wysokiej komnaty.

     Była duża i oświetlona przez kilka oliwnych lamp. Jedna z nich zawieszona była wysoko, u samego sklepienia. Przy wejściu, po lewej stronie znajdowało się podwyższenie, na którym stał kamienny sarkofag. Po przeciwnej stronie zauważyłem coś w rodzaju krużganka, biegnącego wzdłuż ściany i prowadzące nań drewniane schody. Na posadzce natomiast coś błyszczało. Zapach zjełczałego tłuszczu uzmysłowił mi, że to tylko rozlana oliwa. Było jej sporo, w dodatku prosto pod płonącą oliwną lampą. Musiała tu niedawno spaść i rozbić się, zanim zastąpiono ją nową. Wolałbym nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby ta płonąca upadła teraz w to oliwne jezioro. Pewnie nastąpiłby niezły pożar.

     Wyłączyłem hałasującą pułapkę, bo nie dawała mi możliwości zorientowania się w pomieszczeniu. W oddali usłyszałem jakieś kroki. Sięgnąłem po łuk i postąpiłem krok do przodu.

     Nagle serce podeszło mi do gardła. Pokrywa sarkofagu odskoczyła, jak pchnięta sprężyną. Z grobowca zaczął gramolić się draugr. Nie czekałem, aż wyjdzie. Wpakowałem mu dwie strzały, zanim na powrót legł. Niestety, hałas, jaki uczynił, zwabił kogoś innego, bowiem wyraźnie usłyszałem szybkie kroki, w dodatku niejednej osoby. Istotnie, ze schodów zbiegały w moją stronę dwa inne draugry, z wielkimi, dwuręcznymi mieczami. Nie było czasu na zastanawianie się. Jakiś nagły błysk przytomności kazał mi strzelić w płonącą lampę. Celowałem wprawdzie w lampę, ale szczęśliwie trafiłem w podtrzymujący ją, przetarty sznurek. Lampa runęła prosto na głowę  pierwszego draugra i stało się to, czego się spodziewałem – wybuchł gwałtowny pożar.

    Fala wybuchu pchnęła mnie z powrotem do korytarza. Jak dobrze, że wyłączyłem te poruszające się ostrza! Jakiś bóg jednak czuwał nade mną. Komnata zapełniła się najpierw jaskrawym płomieniem, potem czarnym, gryzącym w oczy dymem. Trwało to zaledwie kilka minut, aż ogień zaczął przygasać. Poczekałem, aż dym się rozwieje, co stało się zadziwiająco szybko, jako że w podziemiach dało się wyczuć przeciągi. Ruszyłem przez osmaloną komnatę. Draugry, tak jak się spodziewałem, nie przeżyły pożaru. Skierowałem na schody, szczęśliwie ocalałe i dotarłem na krużganek, a za nim na most, przerzucony nad komnatą. Jeszcze kilka kroków i moim oczom ukazały się kolejne drewniane drzwi. Kilka oddechów dla uspokojenia i pchnąłem je. Rozwarły się na oścież.

     Takiego pomieszczenia jeszcze nie widziałem. Teraz dopiero naprawdę poczułem, że znajduję się w świątyni. Komnata była podłużna, jak świątynna nawa. Ściany wyrównane i pokryte płaskorzeźbami. Posadzka wygładzona, podobnie jak sklepienie. Poza tym sala była zupełnie pusta. Ruszyłem naprzód, ku przeciwległej ścianie, na której widniało coś, co wziąłem początkowo za ołtarz. Już po chwili stałem z otwartymi ustami przed ścianą, na której znajdowała się płaskorzeźba, w kształcie bramy. Dziwnej bramy. Nie wiem, z czego ją wykuto, ale wyglądało to jak złoto, choć złotem z pewnością nie było. Brama nie miała skrzydeł, tylko trzy koncentryczne kręgi, których boki i dół ginęły, zasłonięte kamienną płytą a na szczycie każdego z nich wykuto znak, w kształcie zwierzęcia. Pośrodku znajdowała się okrągła tarcza, z trzema podłużnymi otworami. 

     Poszukałem wskazówki na ścianach. Nie było żadnej. Płaskorzeźby przedstawiały jakieś niezrozumiałe dla mnie sceny, ale nigdzie nie znalazłem niczego podobnego do znaków na bramie…

     Nigdzie?

     Podbiegłem do domniemanej bramy. Te znaki… Już je przecież gdzieś widziałem. Od góry: motyl, sowa i niedźwiedź. Palnąłem się dłonią w czoło, zapominając, że mam na głowie hełm z nosalem. Rozmasowałem nos i czym prędzej sięgnąłem do plecaka. Szpon! Oczywiście, jak w dzienniku Arvela: rozwiązanie zagadki na dłoni! Przyjrzałem się wewnętrznej stronie szponu. Takie same znaki, tylko w innej kolejności. A te dziurki to będą pewnie… Przymierzyłem. Pazury szponu idealnie pasowały do otworów w tarczy. Zauważyłem, że tarcza daje się przekręcić. Zatem to jest zamek, a szpon jest kluczem!

     Przekręciłem w lewo.

     Nic.

     Przekręciłem w prawo.

     Znowu nic.

  Jak to działa? Wyciągnąłem szpon i zerknąłem na niego, porównują znaki na bramie i na owym specyficznym kluczu. Znaki były takie same, więc niewątpliwie jest to właściwy klucz do właściwego zamka. A może kolejność ma znaczenie?

    Chwyciłem zewnętrzny pierścień i spróbowałem go obrócić. Łatwo poszło. Obrócił się o jedną trzecią okręgu. Znak motyla zniknął za kamienną płytą, a jego miejsce zajęła sowa. Na szponie jednak było inaczej – na samej górze był niedźwiedź. Przekręciłem więc jeszcze raz. Rzeczywiście, na szczycie teraz tkwił niedźwiedź. Przekręciłem dwa pozostałe kręgi, aż na wszystkich znaki ustawiły się we właściwej kolejności. Włożyłem klucz do dziurki. Przekręciłem najpierw w lewo, potem w prawo. Szczeknęło. Brama poruszyła się, po czym cała poczęła zsuwać się z chrzęstem do specjalnego zagłębienia w posadzce, odsłaniając schody, biegnące w górę. Ruszyłem w dalszą drogę. Już po kilku krokach ujrzałem coś, czym nawet najbardziej wymagający malarz musiałby się zachwycić.

     To musiała być Komnata Opowieści!

     Tak wielkiej jaskini jeszcze w życiu nie widziałem. Nie wiem, skąd biegło światło, zapewne było tu kilka naturalnych kominów. W dodatku ściany usiane były świecącymi grzybami. Dość, że było w niej zupełnie jasno, choć możliwe też, że moje oczy, przyzwyczajone do ciemności, odbierały w ten sposób nawet najdrobniejszy promień światła. Przez środek biegła podziemna rzeka, pewnie ta sama, którą już kilkakrotnie napotkałem. Ponad nią kamienny most prowadził na drugą stronę, a tam znajdowało się coś, co wyglądało jak wielki ołtarz. Wysokie schody prowadziły do przestronnego tarasu, na którym stał kamienny stół i jakiś sarkofag. Za nim znajdowała się wklęsła, równa ściana, pokryta jakimiś znakami. Dalej pięły się następne schody. Po bokach z szumem opadała woda z malowniczych wodospadów. Poczułem jakąś dziwną radość. I poczułem coś jeszcze. Poczułem dziwny zew.

     Usłyszałem głosy. Chóralne głosy, zlewające się w ni to śpiew, ni to krzyk. Wołał mnie, wyraźnie mnie wołał. Jednocześnie na ścianie rozświetlił się jakiś pulsujący znak. Powoli, z przygotowanym orężem, wspiąłem się po schodach i podszedłem do ściany. Cała pokryta  była dziwnym, nieznanym mi pismem klinowym. Poszczególne znaki zgrupowane były, jak się domyślałem, w słowa. Jedno z tych słów pulsowało błękitnym światłem. To od niego bił ten zew. Im bardziej się zbliżałem, tym głośniejsze słyszałem nawoływania.

     Po raz pierwszy w życiu napotkałem wówczas budowlę, jakich w Skyrim było wiele. To była jedna ze Smoczych Ścian. Tak je tu nazywano i nie bez powodu, jakkolwiek o tym wszystkim dowiedziałem się znacznie później. Była to pozostałość po smoczym kulcie, jaki tu uprawiano przed wiekami. Zew, jaki słyszałem, rozbrzmiewał tylko w mojej głowie. W przyszłości, gdy stawałem pod Smoczymi Ścianami, a wraz ze mną był ktoś jeszcze, wszyscy moi towarzysze zgodnie twierdzili, że niczego nie słyszeli i niczego nie widzieli. To był zew skierowany specjalnie do mnie. Tylko do mnie.

     Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. I nie miałem pojęcia, że właśnie stanąłem naprzeciwko swego przeznaczenia. Ostrożnie, z lękiem w sercu, podszedłem do smoczej ściany i wbiłem wzrok w tajemniczy, pulsujący napis.

     - Fus…

    Nie wiem, skąd o tym wiedziałem. Samo jakoś przyszło. Przeczytałem słowo w języku, którego nie znałem. Przeczytałem je z nieznanych mi liter, które widziałem pierwszy raz w życiu, a które w ogóle nie przypominały znaków cesarskiego pisma. A jednak wiedziałem, że tak należy to przeczytać!

     Zrobiło mi się mroczno przed oczami. Ogarnęła mnie jakaś chwilowa słabość. Zachwiałem się i musiałem przyklęknąć, żeby się nie przewrócić. Blask oderwał się od napisu i owionął mnie świetlistą spiralą, po czym wniknął we mnie, w ten sam sposób, w jaki dym znika w otworze w dachu. Usłyszałem głośny akord, wydobywający się z setek gardeł.

     I nagle wszystko ucichło.

     - Siła… - wyszeptałem.

    Wraz z blaskiem przyszło do mnie zrozumienie słowa. Fus znaczy siła! Skąd o tym wiem? Jak się o tym dowiedziałem? Spłynął na mnie jakiś dar, ale czy to dobry dar, czy moja zguba?

     Jednocześnie ogarnął mnie spokój. Niesamowity spokój. Nieziemski…

     I dlatego nawet mi serce nie zadrżało, gdy za moimi plecami z hukiem odskoczyła pokrywa sarkofagu.
Odwróciłem się, jednocześnie zrywając z pleców łuk. Działałem jak we śnie jakby atak gramolącego się z grobowca draugra dotyczył kogoś innego, nie mnie. Pierwsza strzała pomknęła ku nieumarłemu. Druga, potem trzecia, ale on wydawał się silny, znacznie silniejszy niż moje strzały. Łuk potoczył się w kąt. W mojej lewej ręce znalazła się tarcza. Prawa sama poszukała miecza. Draugr rzucił się na mnie z toporem.

     Jego pierwszy cios spadł na moją tarczę. Odbiłem go prawidłowo, jak uczył mnie ojciec, ale poczułem, jak od strony tarczy przenika mnie ziąb. Topór był zaklęty. Zadawał dodatkowe obrażenia od mrozu. Gdyby draugr mnie trafił, zapewne mróz sparaliżowałby moje ramię. Nie mogłem na to pozwolić. Pracując na zmianę mieczem i tarczą, powoli spychałem go w stronę skraju tarasu. Z każdym jego ciosem czułem coraz silniejszy ziąb. Moje cięcia wydawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. Wreszcie draugr nabrał powietrza i… krzyknął. To był potworny, magiczny krzyk. Poczułem, jak odpycha mnie w stronę ściany i gdyby nie ona, zapewne rozciągnąłbym się jak długi. Odbiłem się plecami od Smoczej Ściany i natarłem na niego jak błyskawica. Zadałem mu trzy silne ciosy. Każdy z nich powaliłby każdego draugra, z jakim miałem do tej pory styczność. Tym dopiero trzeci z nich zachwiał. Był naprawdę silny. Znów nabrał w płuca powietrza.

     Nie czekając na kolejny krzyk, wykorzystałem fakt, że na moment się odsłonił. Uderzyłem jak atakujący wąż. Trafiłem go prosto w pierś. Draugr wypuścił powietrze i przykląkł na jedno kolano. Uderzyłem go w twarz tarczą. Jeszcze żył. Z rozpędu wykonałem obrót i wymierzyłem mu w głowę potworne cięcie. Dopiero wtedy zgasły mu oczy, a on sam legł u moich stóp.

     Usiadłem, opierając się plecami o Smoczą Ścianę. Dyszałem po wielkim wysiłku. Był to najsilniejszy przeciwnik, z jakim do tej pory miałem okazję się zmierzyć. Na wspomnienie krzyku aż się wzdrygnąłem. Nie wiedziałem, co to za moc. Zapewne za życia ten ktoś musiał być jakimś potężnym kapłanem. Pewnie dlatego jego sarkofag znajdował się pod tym ołtarzem. Odpocząłem chwilę, zanim wstałem.

     Przede wszystkim podniosłem jego topór. Mienił się srebrnym blaskiem. Niewątpliwie zaklęta broń! Nie byłem dobry w walce na topory, ale może to jest dobra okazja, aby się tego nauczyć. Machnąłem nim kilka razy. Ciężki… Ciosy, choć niewątpliwie silne, nie były tak szybkie, jak cięcia, zadawane mieczem. Nie, chyba nie dla mnie ten topór. Ale na pewno jest wiele wart. Zabrałem go ze sobą. A potem zacząłem poszukiwania.

    Cel mojej wędrówki znalazłem w sarkofagu draugra. Była to tablica, pokryta dziwnymi znakami i nieznanym mi pismem, wykonana z cienkiej, kamiennej płytki, w kształcie nieregularnego pięciokąta. Nieco otrzaskana na rogach. Przypominała niewyraźną i dość prymitywną mapę z opisami. Była mniejsza i lżejsza, niż się spodziewałem. Zmieściła się bez problemu w moim plecaku, który zaczął mi już ciążyć. Omiotłem Komnatę Opowieści pożegnalnym spojrzeniem i wspiąłem się na schody.

     Dalej był naturalny korytarz, pozornie ślepy, ale po pociągnięciu za niezbyt starannie ukryty uchwyt, ściana zamykająca chodnik odsuwała się z chrzęstem. Wkrótce, już bez żadnych przygód, wyszedłem z podziemi na świeże, nocne powietrze.

14 komentarzy:

  1. No...poprzebywałam sobie w krainie fantazji..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jak Ci się podoba ta kraina? Zastanawiam się, czy może wstawić tu jakieś ilustracje - jakieś screeny z gry. Jak myślisz, ożywiłoby to stronę?

      Usuń
  2. Odczuwałem paniczny lęk przed zombie, ale po lekturze tego rozdziału już mniej więcej wiem, jak z nimi postępować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz, w Skyrim można znaleźć wiele ksiąg. Jedna z nich wyjaśnia, skąd wzięły się draugry - to wyznawcy jakiegoś kapłana, którzy po jego śmierci zostali pogrzebani razem z nim. Czyli draugr i zombi to raczej nie to samo - no, ale jeśli takiego spotkasz, to nie zaszkodzi mu przyłoyć mieczem. Jak mawiał Conan z Cimmerii: "Nie ma takiego stwora, którego by ostra stal nie przesiekła".

      Usuń
  3. E tam Dibelius - dla mnie bardziej sa przerażające pająki.W realu a co dopiero tu. No i te skomplikowane topory....na całe szczęście okazuje się ,że można je wyłączyć...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałem, że lęk przed pająkami mamy genetycznie zakodowany i w każdym może się obudzić. W przeszłości były straszliwym zagrożeniem dla naszych przodków. Ale ja mieszkam niedaleko cmentarza...



      Usuń
    2. E tam - to masz pod dostatkiem i ZOmbi i pająków. Latających toporów przynajmniej nie masz...tyż dobrze

      Usuń
    3. Dibi, jestem ciekaw, czy często Ci się śni ten cmentarz - a jeśli tak, to w jaki sposób. Pytam, bo mnie często się śni, ale nie jest to miejsce, które napawałoby mnie jakąś grozą - raczej jako miejsce znajome i bezpieczne.

      Usuń
    4. Nie śni mi się. Ale ostatnio śniło mi się, że nie miałem jak wrócić z pracy do domu. Była już noc, stanąłem nad lodowatą Wisłą, miała chyba dwa kilometry szerokości. Miałem ją przepłynąć w ubraniu. W ostatniej chwili zawahałem się, podszedłem do nieoświetlonej barki i zastukałem w drzwi kabiny. Przyjęto mnie gościnnie i nawet poczęstowano kanapką z musztardą. Okrężną drogą przepłynąłem na drugi brzeg. Czekał mnie już tylko długi marsz przez las...

      Usuń
    5. Jestem po "Mulatce", która trochę mnie rozweseliła, więc oszczędzę Ci mojej interpretacji tego snu ;)

      Usuń
  4. Może szkoda, że nie lubię komputerowych gier? W każdym razie wolę coś takiego poczytać niż w to grać.
    Miłego,;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli lubisz czytać, to przygotuj się na naprawdę długą lekturę. Dopiero opublikowałem 4 rozdziały, a mam ich dwadzieścia parę - i jeszcze nawet nie zbliżyłem się do połowy.

      Usuń
  5. Bardzo mnie cieszy to co napisałeś powyżej :)
    Na dziś chyba wystarczy.
    Wrócę znów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest już tego ponad 300 stron, a końca nie widać...

      Usuń