sobota, 18 lutego 2017

Rozdział XXIII – Szept Aury

     Księga zadziwiła mnie. Była rozprawą na temat legendarnej sekty Słowików, o których nikt nie wiedział, czy naprawdę istnieje. Ja sam nigdy o niej nie słyszałem. Miała to być wąska, bardzo wąska, zaledwie kilkuosobowa grupka elitarnych złodziei, którzy jednak ponoć nie parali się pospolitymi kradzieżami, tylko służyli Nocnicy – jednemu z daedrycznych książąt, najbardziej tajemniczej z daedr. Mieli wywodzić się z Gildii Złodziei, jednak nawet pośród członków Gildii nie było wiadomo, kto z nich jest Słowikiem. Tak tajemnicze bractwo niełatwo było wyśledzić, toteż nic dziwnego, że nawet złodzieje z Gildii powątpiewali w ich istnienie. Słowiki stały się legendą. Zaledwie kilka drobnych i niepewnych śladów wskazywało na ich istnienie. Jakiś napis, wydrapany na ścianie więziennej celi, odwołujący się do Nocnicy, niejasne zeznanie jakiegoś świadka – wszystko osnute mgłą tajemnicy. 

     Zamyślony zamknąłem księgę i odłożyłem ją na półkę. Przypomniało mi się, co Lydia swego czasu mówiła o Brynjolfie. Ten człowiek wyglądał jej na kogoś z zasadami, a ktoś taki nie para się pospolitymi kradzieżami. Raczej chodzi mu o coś więcej. Czy to możliwe, żeby on był jednym ze Słowików? Że nie jest mu wszystko jedno, do czyjej kieszeni sięga? Czyżby kierowały nim wytyczne jakiegoś kultu? Może spełniał tylko polecenia daedry? Może wcale nie kradł dla siebie? Przecież zadanie, którym usiłował mnie obarczyć, też nie służyło zyskowi, przynajmniej nie bezpośrednio…

     A może w końcu Słowiki to mit, wymyślony po to, aby dorobić ideologię do zwykłego, złodziejskiego procederu? Przestępcy często tak robią. Próbują tłumaczyć się sami przed sobą. Nie raz i nie dwa razy pospolity rozbójnik twierdził, że on tylko sprzeciwia się niesprawiedliwemu podziałowi majątku na świecie. Ile razy to już to słyszałem! Nie, nie można być uczciwym człowiekiem i jednocześnie złodziejem! To nie trzyma się kupy. Uznałem, że żadne Słowiki nie istnieją, a autor książki wysnuł za daleko idące wnioski.

     Niemniej, lektura była ciekawa i musiałem przyznać, że Urag sprawił mi dużą przyjemność swoim podarunkiem.

     Lydia zastała mnie przy przeglądzie zbroi, jak kontrolowałem stan rzemyków. Zaświeciły jej się oczy.

     - Wyruszamy? Dokąd?

     - O tym właśnie chciałbym z tobą pomówić – odparłem.

     - Zapomnij o tym! – prychnęła. – Jeśli myślisz, że pójdziesz gdzieś sam, a ja tu będę umierać ze zgryzoty, to wybij to sobie z głowy.

     Roześmiałem się.

     - Nie, zupełnie nie to – zapewniłem ją. – Mam kilka spraw do załatwienia i nie wiem, za którą zabrać się najpierw. Myślałem, że pomożesz mi zdecydować. A poza tym jest jeszcze sprawa domku w Pękninie. Ja już się prawie zdecydowałem. Chciałbym wiedzieć, co ty o tym myślisz.

     Wzruszyła ramionami.

     - Jako baza wypadowa, jak najbardziej. Ale nie chcę przeprowadzać się na stałe.

     - Ja też nie – uśmiechnąłem się. – Za bardzo lubię Białą Grań. I dobrze mi w Wietrznym Domku. Ale tak po prawdzie, to chciałbym mieć mieszkanie w każdym większym mieście, żeby nie musieć tułać się po oberżach.

     Usiadła przy mnie z poważną miną.

     - Jeśli mieszkasz wszędzie, to nie mieszkasz nigdzie – mruknęła.

     - Wcale nie – objąłem ją. – Mogę mieć wiele kwater, ale dom jest tylko jeden.

     Przytuliła się do mnie.

     - Tak naprawdę mój dom jest tam gdzie ty – szepnąłem jej do ucha. – A Wietrzny Domek to przecież twój dom…

     - Ty to umiesz przekonać – zamruczała. – Ale ja wybieram meble.

     *          *          *

     Wyruszyliśmy przed świtem, jak mieliśmy w zwyczaju zawsze, gdy przed nami była długa wędrówka. Postanowiliśmy najpierw pójść na Wichrowy Szczyt, rozprawić się ze smokiem. Potem do Pękniny, gdzie mieliśmy nadzieję zakupić domek. Dopiero stamtąd, w drodze powrotnej, udalibyśmy się do Mzulft. Nie wiedzieliśmy, jak rozległe są te ruiny i ile czasu zajmą nam poszukiwania. Dlatego woleliśmy inne sprawy mieć już załatwione.

     W pierwszym dniu dotarliśmy do Wichrowego Tronu. Nasze thalmorskie zbroje w dalszym ciągu nie budziły tu zaufania, choć obawiać się nikogo nie musieliśmy. Nie chcąc drażnić tubylców ich widokiem, przebraliśmy się w zwykle, mieszczańskie ciuchy. Ale to i tak nie miało znaczenia. Po całym dniu marszu byliśmy tak zmęczeni, że po lekkiej kolacji, zamiast spaceru ulicami miasta, natychmiast poszliśmy spać.

     Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Maszerowaliśmy dziarsko, bowiem droga wiodła doliną niedaleko gorących źródeł, zatem była dość równa i w żadnym miejscu nie trzeba było się wspinać. Słońce stało w najwyższym punkcie nieba, gdy doszliśmy do ścieżki, pod kamienną bramą prowadzącą do Mzulft. Spojrzeliśmy po sobie i uśmiechnęliśmy się jednocześnie. Już niedługo tu wrócimy. Powędrowaliśmy dalej.

Skyrim - widok z cesarskiego traktu na zespół dwemerskich budowli Mzulft

     Nie chcąc tracić czasu, atakującego nas niedźwiedzia uspokoiłem okrzykiem Pokój Kyne. Zapolujemy na niego innym razem, może już w drodze powrotnej, jeśli jeszcze będzie miał ochotę powalczyć. Zwolniliśmy nieco kroku, bowiem droga zaczęła się wspinać. Zrobiło się szaro, gdy dotarliśmy do ścieżki, wiodącej do Kopalni Wiatru Północy. Niczym nie różniła się od innych, podobnych miejsc, ale Nordowie lubią wszystkiemu nadawać pięknie brzmiące nazwy.  Znajdowała się ona w górze, a wiodła do niej stroma dróżka. Na szczęście górnicy, chcąc sobie ułatwić zadanie, w bardziej stromych miejscach wkopali w ziemię poprzeczne, grube pniaki, tworząc coś w rodzaju prowizorycznych schodów, znacznie ułatwiających wspinaczkę. Było już ciemno, gdy dotarliśmy do celu.

     Kopalnia była pusta. Drzwi do niej zamknięte, na szczęście nie na klucz. Pozostawiono tu trochę sprzętów. W przedsionku leżało kilka kilofów, pochodni i górniczych lamp. Dalej stał nieduży stół, zbity z nieoheblowanych desek, na nim kilka ogarków i miska, obok jakaś pusta skrzynia. Dalej znajdował się drewniany podest, na którym można było urządzić sobie całkiem wygodne legowisko. Zwłaszcza, że obok leżało kilka snopków słomy. Mogliśmy więc odpocząć i zjeść coś w stosunkowo wygodnych warunkach.

     Lydia dmuchnęła na blat stołu, wzniecająco obłok kurzu i salwę śmiechu. Przetarła go rękawicą i wyciągnęła z plecaka nasze drewniane miseczki. Kolacja była skromna, podróżna. Po kawałku dziczyzny, trochę sera i kilka sucharów, popitych źródlaną wodą. Po kolacji rozrzuciliśmy słomę po podeście. Było to całkiem wygodne posłanie. I było tam w miarę ciepło, a na pewno cieplej niż na zewnątrz, gdzie gwizdał górski, zimny wiatr. Tutaj, w zaciszu kopalnianego korytarza, nie było go nawet słychać, a powiew, jakkolwiek wyczuwalny, był delikatny i bardziej wietrzył niż ziębił.

     Lydia przykryła się wełnianą derą, ja płaszczem kultysty i przytuleni do siebie czekaliśmy, aż nadejdzie sen. Mnie powieki się już kleiły, ale Lydia, podekscytowana perspektywą kupna domu, długo nie mogła zasnąć.

     - Jak dobrze pójdzie, to jutro spędzimy noc w nowym domu – szepnęła.

     - W nowym miejscu – odparłem sennie. – Dom jest jeden i wciąż stoi w Białej Grani.

     - Oj, czepiasz się – dała mi kuksańca pod żebro. – Ciekawe, jaki on jest. Znam go tylko z opowiadań. Założę się, że ma kominek…

     - Jaki by nie był, zobaczymy jutro – mruknąłem trochę niewyraźnie. – Dobranoc.

     - Podobno ma piwnice – ciągnęła Lydia. – Idealne miejsce na składowanie win i miodów…

     Nie chciało mi się odpowiadać, jakkolwiek zadziwiła mnie. Na co jej skład win i miodów? Miała zamiar założyć sklep? W Pękninie? Gdzie faktyczny monopol na handel miodem miała Maven Czarna-Róża? Powodzenia!

     - I żywność wolniej się psuje – ciągnęła rozmarzonym tonem. – Można tam złożyć wędzone mięso, beczki z warzywami, skrzynki z jabłkami.

     - Masz zamiar otworzyć knajpę? – jęknąłem sennie. – To otwórz ją, ale jutro. Teraz śpij.

     Prychnęła niezadowolona.

     - A jak przyjdziemy do domu, to smęcisz, że nic do jedzenia nie ma!

     Uniosłem się na łokciu, pocałowałem mocno w usta i szepnąłem jej do ucha.

     - Skarbie, jutro musimy zmierzyć się ze smokiem. Musimy być wypoczęci. Śpij, albo przynajmniej mnie daj spać. Ledwo żyję.

     Po czym przewróciłem się na plecy i z rękami założonymi pod głowę, wziąłem głęboki dech i zacząłem stopniowo oddalać się w świat snu. 

     - A co to dla ciebie smok? – próbowała jeszcze Lydia, ale widząc, że nie odpowiadam, parsknęła tylko obrażona i obróciła się do mnie tyłem.

     Co to dla mnie smok? Zwykły smok to niegroźny przeciwnik. Przynajmniej teraz, gdy znałem krzyk Smokogrzmot i byłem uzbrojony w doskonały łuk i równie znakomite strzały. Ale jeśli to których z pradawnych? Albo nawet z tych, które nazywano czcigodnymi? Te były silne i niełatwo było takiego zabić. One natomiast potrafiły pozbawić życia niemal jednym Krzykiem. Naprawdę trzeba było wypocząć.

     Moja żona długo nie mogła zasnąć. Nie odzywała się już wprawdzie, ale słyszałem przez sen, jak przez pół nocy przewraca się z boku na bok, zanim wreszcie zasnęła. A i tak wstała przede mną. Zawsze podziwiałem ją za to, że tak niewiele potrzebuje snu.

     - Ty już na nogach? – ziewnąłem sennie, rozprostowując zdrętwiałe mięśnie. – Gdybym ja spał tak niewiele jak ty, byłbym wiecznie zmęczony, senny, nieruchawy i marudny przez cały dzień.

     - I tak jesteś – wzruszyła ramionami. – Wstań, już świta.

     Zwlokłem się z barłogu i zająłem się wydłubywaniem słomy z włosów i ubrania. Lydia tymczasem wyłożyła na talerze część zapasów. Na śniadanie mieliśmy po słodkiej bułce. Ktoś kiedyś powiedział mi, że gdy czeka mnie gwałtowny, ale krótkotrwały wysiłek, na przykład pojedynek, dobrze jest przedtem zjeść coś słodkiego. I miał rację! Rzeczywiście, dodawało to sił, choć nie na długo. Ale nie przewidywałem długiej walki.

     Przegryźliśmy co nieco, włożyliśmy zbroje, chwyciliśmy za broń. Resztę manatków zostawiliśmy, aby nam nie przeszkadzała. Jeszcze całus na szczęście i… Ruszyliśmy chodnikiem w górę. Nie był długi, ani specjalnie kręty. Na górze znajdowały się drugie drzwi. Otworzyliśmy je ostrożnie. 

     Wyjście prowadziło na niewielki płaskowyż u podnóża szczytu góry. Stało tam kilka małych baraków, postawionych przez górników, teraz jednak wszystkie były opuszczone. Powód tego exodusu znajdował się nieco dalej – smocza ściana i śpiący na niej smok. Przyjrzałem mu się. Z ulgą stwierdziłem, że to zwykły, szary smok, na którego wystarczy kilka dobrych strzał.

Wichrowy Szczyt. Widoczna smocza ściana i porozrzucane szczątki smoka, ubitego przez Lydię i Wulfhere'a

     Podkradliśmy się cichcem na odległość skutecznego strzału i nałożyliśmy po ebonowej strzale. Większość z nich miałem zatrutą śnieżnym jadem. Nie była to mocna trucizna, jednak po kilku grotach, wpakowanych w cielsko smoka, dało się zauważyć jej wpływ, więc często jej używałem przeciw gadom. Jednocześnie napięliśmy łuki. Obie strzały z groźnym sykiem, razem, jak dwa węże, pomknęły ku szaremu cielsku.

     Smok zadrżał, szarpnął łbem i zaryczał straszliwie, aż zatrzęsły się ściany baraków. Rozejrzał się i, niestety, dostrzegł nasze błyszczące zbroje w świetle poranka. Następnie mocno uderzył skrzydłami i wzbił się w powietrze. I wtedy właśnie, gdy się podrywał, dosięgły go dwie kolejne strzały. I te już wyraźnie go osłabiły. Ruchy jego skrzydeł stały się jakieś bezładne i powolniejsze. Mimo to zdołał się wznieść. Przeleciał nad nami ślizgiem, uważnie się nam przypatrując. Ponad kopalnią zatoczył koło i zaatakował. Ale nie zdążył nawet zionąć ogniem, czy mrozem. Ku niemu poleciały bowiem dwie następne strzały. Moja, niestety, chybiła, gdy smok nagłym wywrotem ominął lecący ku niemu pocisk. Ale wtedy nadział się na drugą. I ta strzała dokonała dzieła. Smok już nie wyprowadził poziomego lotu i z hukiem przywalił łbem w skałę. Wstrząs był taki, że drewniane baraki zatrzeszczały złowieszczo, z pobliskiego wzgórka posypał się strumyk kamyków, a Lydia straciła równowagę i bezwiednie złapała mnie za ramię, by nie upaść.

     Smok drgał jeszcze przez chwilę, ale już się nie podniósł. Wyzionął ducha. Podniosły się tylko jego łuski. Zalśniły złotym blaskiem, zamieniając się w złotawą mgiełkę, która kilkoma strumieniami jednocześnie popłynęła ku mnie, otoczyła mnie ze wszystkich stron i wniknęła we mnie, przyprawiając o zawrót głowy. Poczułem nagły przypływ sił witalnych.

     Lydia przyglądała mi się cały czas. Nigdy nie znudziło jej się to widowisko. Gdy wchłonąłem smoczą duszę, przekrzywiła głowę.

     - Jakie to uczucie? – spytała.

     - Trudne do opisania – uśmiechnąłem się. – Najpierw czujesz się tak, jakby oblano cię ciepłą wodą. A potem rozchodzi się to ciepło po wszystkich członkach, jak łyk mocnego miodu i czujesz się silniejsza. Na koniec ktoś wali cię w głowę workiem, pełnym piachu i tracisz równowagę…

     Uśmiechnęła się.

     - Szkoda, że nie mogę tego poczuć… - westchnęła. – Wygląda to przepięknie.

     - Szkoda – potwierdziłem. – Zwłaszcza, że to twoje trofeum, nie moje – wskazałem na smoczy szkielet. – Moja strzała poszła bokiem. To ty go położyłaś. Moje gratulacje, masz na rozkładzie następnego.

     Roześmiała się tylko. A ja spoważniałem. Bowiem poczułem to, co zwykle czuję przy każdej smoczej ścianie, którą odwiedzam po raz pierwszy. Wołało mnie Słowo!

     Jak zahipnotyzowany odwróciłem się do ściany i wolnym krokiem zacząłem się do niej zbliżać. Tajemnicze, klinowe pismo robiło się coraz wyraźniejsze, ale ja i tak nie potrafiłem go odczytać. Widziałem tylko jedno słowo, pulsujące błękitnym światłem. Widziałem je wyraźnie, choć nie znałem tych znaków. Wszystkie wydawały mi się zawsze niezwykle podobne do siebie, ale te, dziwnym trafem, zapamiętałem dokładnie. Wyglądało to jak wydrapane pazurem, proste, klinowe znaki. Najpierw dwa ukośne kliny, oddzielone czworokątną kropką, potem kropka, ukośny i pionowy klin, potem trzy pionowe o różnej długości. I słyszałem Zew, który mnie wzywał, jakby wołał mnie chór pradawnych wojowników. Stanąłem przed ścianą. Słowo oderwało się od niej i wniknęło we mnie. Pradawni wojownicy krzyknęli nagłym i krótkim akordem. Chwila ciemności przed oczami…

     - Laas… – szepnąłem ledwo słyszalnie. – Życie!

     Dusza zabitego smoka pozwoliła mi zrozumieć Słowo. Ujrzałem nagle wszystkie żywe istoty, bliskie i dalekie. Wszystko co żyje, nagle zaświeciło łagodnym, purpurowym blaskiem, jakby wpadło w magiczny rezonans. Trwało to chwilę, po czym stopniowo zgasły. Poznałem nowy Krzyk: Szept Aury.

     Niektórych Krzyków przyszło mi używać często, innych używałem rzadziej, były i takie, których nie użyłem nigdy. Szeptu Aury w swoim życiu używałem częściej niż wszystkich innych, razem wziętych. Bo też był to Krzyk szczególny. Po pierwsze, zupełnie niesłyszalny przez innych. Zapewne dlatego nazywany szeptem… A jak działał? Podobnie jak zaklęcie Wykrycie Życia. Wszystkie żywe istoty na chwilę jaśniały dla mnie purpurowym blaskiem. Nie rozróżniał wprawdzie wrogów i przyjaciół, ale jego efekt trwał dłużej niż zaklęcia. Zwłaszcza później, gdy poznałem pozostałe dwa słowa. Co więcej, działał również na nieumarłych i na dwemerskie automaty, w czym przewyższał skuteczność zaklęcia. No i można było mieć wolne ręce, a w rękach - broń. Wiele razy, skradając się w ciemnościach, czy podziemnych zakamarkach, Krzyk ten zastępował mi oczy, ostrzegając przed wrogami, czającymi się wokół. Zdarzało się, że dzięki niemu odnajdywałem zaginionego przyjaciela, albo czającego się na mnie wroga. 

     Gdybym miał powiedzieć, który Krzyk stał się moim ulubionym, to z pewnością był nim właśnie ten.

     Lydia tymczasem spenetrowała kufer, który znalazła pod smoczą ścianą. Było w nim trochę kosztowności, jakaś żelazna zbroja, dwemerski sztylet, stalowy miecz. Kosztowności zabraliśmy, resztę zostawiliśmy w kufrze. Z pewnością nie była to własność górników. Takie rzeczy znajdowały się niemal zawsze tam gdzie smoki. Stąd właśnie wzięły się legendy o smoczych skarbcach i błędnie przypisywane im chciwość i chęć gromadzenia skarbów. Prawda jednak była taka, że umieszczali je tam ludzie, w wotywnym darze dla smoka, wierząc, że da się go w ten sposób obłaskawić.  Owe „smocze skarbczyki” nie były zresztą nigdy zbyt bogate. Trudno się dziwić, skoro zwolennicy teorii o boskości smoków stanowili mniejszość, w dodatku mniejszość ta topniała za każdą próbą przekupienia smoka. Zwykle ich zwłoki znajdowaliśmy w pobliżu. A o następców było po czymś takim zadziwiająco trudno.

     Podszedłem do szarego szkieletu. Nie miał ani jednej łuski. Oderwałem z wysiłkiem jedno ze smoczych żeber. Nie całe, bo pękło w jednej trzeciej długości. Zabrałem więc odłamany kawałek. Kość była lekka, jak na tak wielki gnat, ale zadziwiająco wytrzymała. Każdy kowal chętnie to ode mnie kupi. Podobno niektórzy potrafili stworzyć zbroję z kości smoka, niezwykle wytrzymałą. Nie wiedziałem jednak, ile w tym prawdy. Mnie wydawało się raczej, że lepszym materiałem jest smocza łuska, której wytrzymałość dorównywała legendzie, a była przecież znacznie lżejsza. Ciekawe, czy dałoby się z tego zrobić pancerz. W myślach składałem już sobie smoczą zbroję, złożoną z zachodzących na siebie łusek…

     Tak rozmyślając, ruszyłem za Lydią w stronę kopalni. Wracaliśmy tą samą drogą, bo zostawiliśmy tam swoje manele, ale też dlatego, że innej drogi nie było. Płaskowyż z jednej strony zasłaniała wysoka i stroma góra, na którą nie można było się wspiąć, z pozostałych zaś równie stroma przepaść. Nie minęło wiele czasu, gdy znów znaleźliśmy się na szlaku do Pękniny i zaczęliśmy wspinać się po serpentynie, w jaką zamieniła się kamienista droga. Wkrótce minęliśmy strażnicę i dotarliśmy do Skały Shora.

     Filnjar, jak zawsze z radością nas powitał. Ugościł i pozwolił chwilę odpocząć, po czym przeprosił nas, ale musiał zabrać się do pracy. Obiecał jednemu górnikowi ukończyć kilof przed południem, a nie zwykł rzucać słów na wiatr. Zaofiarowałem pomoc, ale ta nie była potrzebna. Stylisko było już wystrugane, żelazo prawie wykute. Pozostało jedynie trochę je sklepać i zahartować. Choć zapewniał nas, że nasza obecność w niczym mu nie przeszkadza, nie chcieliśmy go rozpraszać. Sprzedałem mu smoczą kość i dwemerski sztylet, znaleziony w kufrze. Filnjar uśmiechnął się i stwierdził, że jestem najtańszym dostawcą smoczych kości w całym Skyrim. Cóż, miałem towar z pierwszej ręki. No i nie będę zdzierał z przyjaciela.

     Ruszyliśmy w dalszą drogę.

     Pod fortem Zielony Mur usłyszeliśmy odgłosy walki. Dwóch żołnierzy walczyło z ogromnym śnieżnym pająkiem. Obok leżał upolowany spory jeleń. Wbrew pozorom, w bezpośrednim zwarciu pająk był niezwykle groźnym przeciwnikiem, a żołnierze nie mieli łuków. Dwóch innych stało wprawdzie z łukami na murach, ale obawiali się strzelać, aby nie trafić swoich towarzyszy. Ja miałem znacznie lepszą pozycję strzelecką – pająk był odwrócony do mnie bokiem, wystawiając swój wielki odwłok na strzał. No i miałem łuk, zaklęty ogniem. Wystarczyła jedna strzała, by go położyć.

     Żołnierze spojrzeli na nas z wdzięcznością. Ja zaś podszedłem do ubitego jelenia i wyciągnąłem orkowy sztylet. Wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że jelenia upolował pająk. Czym prędzej więc wyciąłem kawał mięsa z jego karku, gdzie znajdowała się rana od pajęczej szczękoczułki. Mięso to wyrzuciłem. Reszta nadawała się do jedzenia. Szkoda byłoby je zmarnować. Niech sobie cesarscy uzupełnią zapasy.

     Jeden z żołnierzy, widać doświadczony myśliwy, fachowo zabrał się za patroszenie. Drugi złapał jelenia za badyle, chcąc mu w tym pomóc. Pożegnaliśmy się więc i poszliśmy wijącą się drogą ku miastu. Było jeszcze całkiem jasno, gdy znaleźliśmy się w Pękninie. Od razu skierowaliśmy się do Mglistej Twierdzy.

Pęknina, Mglista Twierdza - sala tronowa

     Maven Czarnej-Róży nie znaleźliśmy w pałacu. Był za to jej kuzyn Hemming, pełniący obowiązki zarządcy. No i dobrze, stokroć wolałem sprawę załatwiać z nim, niż z arogancką Maven, której szczerze nie znosiłem. Hemming był zupełnie inny, pogodny i przyjacielski. Gdy usłyszał, że chcę kupić dom, aż klasnął w dłonie.

     - Masz szczęście – oznajmił ze śmiechem. – Dwa dni temu był tu jakiś bogacz z Cyrodiil, który chciał kupić Miodowe Zbocze, ale dziś rano przesłał mi wiadomość, że się rozmyślił. Radzę jednak nie zwlekać z kupnem, bo sprawiał na mnie wrażenie człowieka często zmieniającego zdanie.

     Dom kosztował osiem tysięcy septimów. Drogo, ale podobno był wart swej ceny. Postanowiłem to sprawdzić. Hemming obiecał, że zaraz przyśle kogoś z kluczem, więc możemy poczekać pod posiadłością. Z zewnątrz nie prezentował się okazale, ale w Pękninie wszystkie domy z zewnątrz wyglądały skromnie. Wszystkie też były do siebie podobne. Zbudowane z grubych, dębowych bali, konserwowane jakimś środkiem, powodującym ich ciemnienie, o małych, prostokątnych okienkach i spadzistych dachach, krytych gontem.

Pęknina - posiadłość Miodowe Zbocze

     Nie czekaliśmy długo. Już wkrótce na wąskiej uliczce zamajaczyła zwalista postać Młota.

     Po tym, jak Maven Czarna-Róża została jarlem Pękniny, Młot przeniósł się z nią do pałacu. Bardzo chwalił sobie nowe stanowisko i wiedział, komu je zawdzięcza. Więc choć nie było w tym żadnej mojej zasługi, czuł do mnie nieopisaną wdzięczność, a ja przekonałem się, że wcale nie jest złym człowiekiem.

     Młot z uśmiechem otworzył drzwi i gestem zaprosił nas do środka.

     Domek rzeczywiście nie był duży. Składał się z dwu izb. W jednej z nich stał kamienny kominek, co bardzo mnie ucieszyło. Do miał rozległą piwnicę i drugie wyjście, prowadzące na szeroki pomost nad jeziorem, na którym można było urządzić coś w rodzaju werandy. Z pomostu prowadziły drewniane schodki na brzeg.

     - Od zachodu – westchnęła Lydia z rozmarzeniem.

     - Słucham?

     - Taras od zachodu! – uśmiechnęła się. – Wyobrażasz sobie? Tu ustawilibyśmy stół i krzesła. Tu zawsze siadalibyśmy do kolacji, obserwując zachód słońca nad jeziorem. Ciekawe, czy tu, przy pomoście biorą ryby…

     - Biorą – odpowiedział Młot. – Co mają nie brać… Jak się wieczorem rozrzuci trochę resztek jedzenia, to rano jest ich tu pełno.

     - Sam widzisz! – uśmiechnęła się tryumfalnie. – To jak, chyba bierzemy?

     - Nie łowiłem ryb, od kiedy wyrosłem ponad stół – mruknąłem.

     - Masz okazję sobie przypomnieć – zaśmiał się Młot.

     Pokiwałem głową.

     -  Bierzemy – skwitowałem. – Domek mi się podoba.

     - Jakby co, to Hemming pomoże ci go urządzić – poinformował nas Młot. – Trzeba będzie pewnie wybulić trochę kasy, ale dla kogoś, kto nosi taką zbroję, to chyba nie będzie duży wydatek.

Pęknina - wnętrze posiadłości Miodowe Zbocze

     Obrzucił wzrokiem nasze thalmorskie skorupy. Dłużej zatrzymał wzrok na moich mieczach. Zmarszczył brwi, jakby coś próbował sobie przypomnieć.

     - Widziałem – rzekł ostrożnie, - że dałeś Mjoll świetny miecz.

     - Nie dałem, tylko oddałem – sprostowałem. – Należał do niej. Ponury Siekacz…

     - Tak, wiem – mruknął i podrapał się po głowie. – I nigdy cię nie kusiło, żeby go zatrzymać?

     Pokręciłem głową.

     - Uczciwy człowiek z ciebie – pokiwał głową z uznaniem. – Nie każdy by się na to zdobył. Taki miecz, to jest jeden na świecie. No, prawie…

     Spojrzałem mu w oczy.

     - O czym ty mówisz?

     Uśmiechnął się tajemniczo.

     - Jest w Skyrim jeszcze jeden miecz, potężniejszy nawet od Ponurego Siekacza – rzekł zniżonym głosem. – Niewielu o nim wie.

     - Masz na myśli Rozdzieracz Chłodu? – spytałem.

     Błysk uznania odbił się w jego oczach.

     - Słyszałeś o nim? – uniósł brwi. – Sporo wiesz. Tylko kilka osób o nim słyszało… Co o nim wiesz?

     - Niewiele – przyznałem. – Wiem, że jest szklany i podwójnie zaklęty. Wiem jeszcze, że jego właściciela zamordowano, a miecz zniknął wiele lat temu.

     - Sporo – przyznał. – A ja wiem więcej. Wiem, gdzie jest teraz…

     Chwila ciszy.

     - No, gdzie jest? – ponagliłem go.

     - Niektórzy sporo by zapłacili za taką informację – mruknął z przekąsem.

     Bez namysłu odpiąłem sakiewkę z dwustoma septimami i podałem mu. Zważył ją w dłoni i kiwnął z zadowoleniem głową.

     - Jest tu – szepnął. – W Pękninie. W posiadłości Pękwald…

     Pękwald. Wiedziałem, która to. Spory, piętrowy dom przy północnej bramie. Czy to nie ten, pod którym Młot pełnił kiedyś straż?

     - Do kogo należy Pękwald? – spytałem.

     - Niby do Mercera Freya – skrzywił się. – Ale Maven na pewno ma w tym udziały. A Mercer jest przywódcą Gildii Złodziei. Kręcą się tam jacyś najemnicy. Ogólnie, szemrane towarzystwo.

     Oj, to już było ciekawe! Nadstawiłem uszu.

     - Oręż leży bezużytecznie w gablocie – mruknął niezadowolony. – Chyba nawet nie wiedzą, co mają. Miecz powinien posiadać właściciela, który umie się nim posługiwać! Miecz chce ciąć, kłuć, walczyć! Po to został stworzony. Wcale nie byłoby mi przykro, gdyby ktoś im go podwędził. A najlepiej, żeby trafił do ciebie…

     Zniżył głos do szeptu.

     - Wykradnij go! Nikt się nie przyzna, że go miał. Nikt go nie będzie szukał, bo tym samym przyznałby się do morderstwa. Mówię ci, wykradnij go! Nic by mnie nie ucieszyło bardziej. Mercer to krętacz i na pewno ma za uszami o wiele więcej, niż się ludziom wydaje. To byłaby najlepsza kara dla niego. Tak zagrać mu na nosie!

     Pokręciłem głową.

     - Nie jestem złodziejem – odparłem.

     - Ty nie, ale on tak – szepnął. – Okraść złodzieja to nie przestępstwo. A tu jeszcze było morderstwo… Nie godzi się, żeby taki oręż był w rękach kogoś takiego.

     Cóż, trochę racji miał…

     - Nawet, gdybym to zrobił – odrzekłem ostrożnie, - to tylko po to, żeby zwrócić go właścicielowi.

     I musiałem się przyznać, że poczułem przyjemne mrowienie na karku. To byłoby coś! Zwędzić łup przywódcy Gildii, zagrać na nosie całej grupie złodziei. Pokazać im, że mogą sobie trząść całym miastem a ja i tak się ich nie boję… A w końcu zwrócić go właścicielowi, albo jego spadkobiercom.

     - Właściciel nie żyje – odparł Młot. – Nie miał spadkobierców. Nikt się o niego nie upomni, zwłaszcza, że tylko parę osób na świecie o nim wie. A już na pewno nie zrobi tego Mercer. Wydałby na siebie wyrok śmierci i nawet Maven by go nie uchroniła.

     Uśmiechnął się drwiąco i lekko puknął mnie w ramię.

     - Obawiasz, się, że to ciebie posądzą o to morderstwo? – mrugnął filuternie. – Nie mogą. Miałeś wtedy mleko pod nosem. Pewnie trzymałeś się jeszcze spódnicy mamy. To już… Ile? – policzył na palcach. – No, tak jedenaście lat! Ech, ten czas leci jak zwariowany.

     Nie nalegał jednak, widząc z mojej strony całkowity brak entuzjazmu. A ja siliłem się na obojętną minę. Nie chciałem przyznać sam przed sobą, że mam wielką ochotę to zrobić. Że złodzieje kradną pieniądze, czy kosztowności, człowiek zdążył przywyknąć, choć wstrętu pozbyć się nie potrafił. Ale miecz? Miecz to dusza wojownika! Można go zdobyć w walce, ale ukraść? I to miecz tak wyjątkowy? Godny naprawdę znakomitego wojownika…

     Aż posmutniałem. Czy ja byłbym godny tego oręża? Gdyby wręczył mi go ktoś inny, na przykład generał Tulius, albo jarl Balgruuf, przyjąłbym go z wdzięcznością. Ale tutaj musiałbym go wykraść. Czy już to samo nie przekreśliłoby moich praw do poświęconego oręża? Moje dwa miecze otrzymałem przecież w darze, jeden od Meridii, drugi od Ostrzy. Były moje i wiernie mi służyły. Czy wykradziony miecz służyłby mi tak samo dobrze? Czy nie ukarałby mnie za sprzeniewierzenie się honorowi wojownika? Jak każdy wojownik, wierzyłem, że miecz ma duszę i może wykazywać swoją wolę. A że w walce wystarczy drobiazg, by polec, nie miałem wątpliwości, że drobna złośliwość z jego strony może kosztować mnie życie. Wystarczy, że chybi o włos, albo smyknie się w dłoni.

     No i za wszelką cenę chciałem uniknąć posądzenia o kradzież. Bardzo, ale to bardzo nie chciałem zostać złodziejem.

     Z drugiej strony, może to i prawda, że miecz chciał walczyć. Chciał zostać uwolniony z więzienia gabloty, chciał żyć pełnią życia. A dla miecza życie oznacza walkę.

     Tak rozmyślając, podreptałem za Młotem do pałacu, gdzie oznajmiłem zarządcy, że kupuję Miodowe Zbocze. Hemming ucieszył się.

     - Przynajmniej mam pewność, że będą tam mieszkali dobrzy ludzie – uśmiechnął się. – Zaraz przyniosę akt własności.

     Zaofiarował też pomoc w urządzaniu domu. W każdym pałacu była jakaś graciarnia, w której przechowywano stare meble, zwykle jeszcze w dobrym stanie. Na nowych nam nie zależało, a te, które zaofiarował nam Hemming, były całkiem niezłe. W ogóle nie zniszczone, wystarczyło je tylko oczyścić. Lydia krytycznym okiem obrzuciła ofertę i wybrała kilka rzeczy. Wydała też odpowiednie dyspozycje, co gdzie ma stać, ja chwyciłem się za mieszek. Zostawiliśmy u niego sporo złota, ale cóż, nie spodziewałem się niczego innego. Dom kosztuje i było to wiadome od samego początku. Zwłaszcza taki dom.

     Hemming obiecał, że gdy następnym razem odwiedzimy Pękninę, posiadłość będzie starannie odnowiona, wysprzątana i wyposażona we wszystko, czego sobie zażyczyliśmy. A na razie, mimo wczesnej pory, udaliśmy się do naszego nowego domu na spoczynek.

     W wojsku nauczy się człowiek spać na rozkaz. Jest okazja, trzeba spać, bo nie wiadomo, kiedy będzie następna. Nie byliśmy jeszcze senni, ale i tak uwaliliśmy się na kilku snopkach słomy w pustym pokoju i przytuliwszy się do siebie, zapadliśmy w sen. Zamierzaliśmy wstać około północy, bo do Mzulft było stąd dość daleko, a chcieliśmy dojść za dnia.

     Przez cały czas śniło mi się, że zakradam się do Pękwald i skradam się do piwnic. Nie wiem, skąd przeświadczenie, że miecz schowany jest w piwnicy. I to jakiej! Prawdziwe lochy, niby w wielkiej warowni. Omijam strażników, których było tam zadziwiająco wielu. Ale oni mnie nie zauważyli, zupełnie jakbym był niewidzialny. Przechodziłem między nimi, jak duch. W końcu znalazłem się w jakiejś krypcie. Wokół mnie łaziły draugry, ale też mnie nie widziały. W krypcie, na samym środku stał przysłonięty pajęczynami kufer. Omiotłem pajęczyny i zabrałem się za gmeranie przy zamku. Opornie szło. Złamałem jeden wytrych, potem drugi, trzeci prysł jak patyczek… 

     - Północ… – usłyszałem jakiś szept.

     Rozejrzałem się po podziemiach. Ze przestrachem zauważyłem, że draugry zbiły się wokół mnie w ciasny krąg.

     - Już północ… - szeptał jeden z nich, zgrzytając obnażonymi zębami. – Północ…

     - Północ… - powtórzyłem. – Co się stanie o północy?

     Szturchnięcie w ramię sprawiło, że otworzyłem oczy.

     - Północ! – potrząsnęła mną Lydia. – Obudź się wreszcie!

     - Co…?

     Roześmiała się.

     - No, wstawaj, śpiochu! Trzeba się zbierać!

     No tak… Trzeba wstawać. Przetarłem oczy i ziewnąłem, że o mało szczęka nie wyleciała mi z zawiasów. Z wysiłkiem stanąłem na nogi.

     Czekała nas wyprawa do Mzulft.

6 komentarzy:

  1. Świetnie mi się Ciebie czyta. To zawsze najmilsza chwila w ciągu dnia. Do dziś pamiętam Twój post o Twojej Anatewce.Posiadłość Miodowe Zbocze całkiem ładna jest a do tego ma ładną nazwę.
    Nie znasz jakiegoś eliminatora smoków, który ma nieco wolnego czasu?
    Nie wiem czy wiesz, ale w Smoczej Jamie na Wawelu już nie ma smoka! Donieśli mi o tym moi wnuczkowie.Byli bardzo, bardzo rozczarowani tym faktem.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic mi nie wiadomo o tym, aby Wulfhere dotarł aż na Wawel. Ale gdyby tam dotarł, z pewnością odwiedziłby krypty i sprawdził, czy nie ma tam jakiegoś draugra.

      Usuń
  2. A ja to chyba chciałabym mieć smoka... Latalibyśmy sobie nad Karkonosze na spacer... :)
    Ładny ten domek sobie kupili. I nazwę też ma ładną.
    Nie jestem pewna czy wykradanie miecza to dobry pomysł. Lepiej by poczekał jak złodzieje coś odwalą i pokonał ich w walce. Takie nieodebrane prawidłowo miecze na pewno nie będą w 100% słuchać właściciela.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, ile taki smok żre?
      A co do miecza - jak widzisz, Wulfhere też jest przesądny i wciąż się waha.

      Usuń
  3. Sympatyczny zarządca pomaga urządzić domek - u nas władza tylko ściąga podatki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W jego interesie jest, aby w mieście zamieszkiwali ludzie znani i poważani. W Skyrim za to nie ma pincetplusa.

      Usuń