piątek, 24 lutego 2017

Rozdział XXIV – Mzulft

     - To chyba było jakieś miasto – rozejrzałem się po okolicy.

     - Dwemerskie miasto nad ziemią? – Lydia pokręciła głową.

Skyrim - Mzulft, fragment kompleksu

     W każdym razie, nie była to jedna budowla, tylko cały ich kompleks. Zaczynał się przy cesarskim trakcie. Schody biegły po zboczu góry, co jakiś czas mijając to bramę, to jakiś taras, raz nawet jakąś większą budowlę, ale główny gmach stał nieco wyżej. Gdy stanąłem po nim, musiałem zadrzeć głowę w górę. Wyglądał imponująco i to pomimo faktu, iż znajdował się już w opłakanym stanie. Część budynku zawaliła się. Na zewnątrz sterczały jedynie jakieś rury, od nieznanych nam dwemerskich mechanizmów. Na górę prowadził podjazd w dobrym stanie, ale wejścia tam nie znaleźliśmy. Dopiero Lydia już na dole wskazała mi bramę, ukrytą za drzewami.

Mzulft - dwemerskie ruiny

     Zdjęliśmy łuki z ramion, poluzowaliśmy miecze w pochwach. Podeszliśmy do wejścia.

     Drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem i nie do końca. Zatrzymały się, tworząc jedynie szparę, na tyle jednak szeroką, że człowiek był w stanie się przez nią przecisnąć. Przekrzywiona budowla widać nieco je wypaczyła. Ale daliśmy radę. Znaleźliśmy się w niedużym przedsionku. I już na wstępie czekał nas wstrząs. Naprzeciw nas znajdowały się drugie drzwi, zamknięte. A pod nimi na pół siedziała, pół leżała postać w szacie maga. Musiały to zapewne być zwłoki wspomnianego przez Mirabelle członka Synodu.

     - No, pięknie – mruknęła Lydia. – Mam nadzieję, że nie wszyscy zginęli…

     I nagle stało się coś niesamowitego. Mag, o którym sądziliśmy, że nie żyje, poruszył się lekko i cicho jęknął. Dopadliśmy go jednym susem.

     Był to wysoki i szczupły Cyrodiilijczyk, nieco tylko starszy ode mnie. Był tak dotkliwie poraniony i stracił tak wiele krwi, że dosłownie gasł w oczach. Natychmiast przywołałem Uzdrawiający Dotyk.

     - Kryształ… Kryształ zniknął… - wycharczał, a w ustach pojawiła mu się krwawa piana.

     - Nic nie mów – odparłem, ciskając w niego magiczny ładunek uzdrowienia.

     Lecz choć pompowałem w niego magię Przywracania, jedną porcję za drugą, on nadal gasł. Z przerażeniem stwierdziłem, że jest już za późno. Wyszarpałem z kołczana miksturę uzdrowienia i przytknąłem mu fiolkę do ust. Ale on odtrącił ją dłonią, złapał mnie za blachy i szepnął.

     - Znajdź… Paratusa… W Pryzmaskopie…

     Chciałem przemocą wlać mu miksturę do ust, ale on już osuwał się na posadzkę. Oczy zachodziły bielmem. Nagle jego głowa zaciążyła mi w rękach. Odszedł…

     Ze smutkiem położyłem jego głowę na posadzce.

     - Niech Arkay ma cię w opiece – szepnąłem. – To pech. Spóźniliśmy się. I co teraz?

     - Nie był sam – podsunęła Lydia. – Mówił, żeby kogoś poszukać. Paratus… To cyrodiilijskie imię, prawda? Na pewno w środku jest ktoś jeszcze.

     - Może to nam coś powie – sięgnąłem po torbę nieszczęśnika. – Może ma tam jakieś dokumenty…

     Miał. W skórzanym etui był jakiś list. Napisany na czerpanym papierze, opatrzony pieczęcią nieznanej mi wprawdzie, ale niewątpliwie cesarskiej instytucji, o czym świadczyła mała, stylizowana figurka smoka w prawym, dolnym rogu, oznaczająca protektorat cesarza. Pieczęć była złamana. Rozwinąłem list i zagłębiłem się w lekturę starannie wykaligrafowanych cienkim piórem liter.


     Asystencie Gavros,

     Zostało podane do wiadomości Rady, iż wasza grupa nie poczyniła oczekiwanych postępów. Rada jest szczególnie niezadowolona z całkowitej nieprawidłowości waszych specyfikacji, dotyczących kryształu ogniskującego.

     Całe Konklawe Więzi pracowało bez wytchnienia. Rada jest przekonana, że nowy kryształ sprosta waszym wymaganiom. Niniejszym powierzamy wam obowiązek dostarczenia kryształu na miejsce, zakończenia prac i sporządzenia pełnego sprawozdania w jak najwcześniejszym terminie. Rada ufa, iż dostarczycie kryształ do pryzmaskopu osobiście i unikniecie dalszych komplikacji.

     Pierwszy Adiunkt Oronrel


     Zwinąłem bezwiednie list. Mag, który umarł nam na rękach, to niewątpliwie był wspomniany w liście Gavros. Przybył z Cyrodiil z jakimś kryształem, ale w ruinach coś go zaatakowało i nie przeszedł dalej. Zdołał jedynie wyczołgać się na zewnątrz i umarł od ran. Ktoś wewnątrz przemocą odebrał mu przesyłkę. Albo zaatakował go jakiś dwemerski automat, a ten, uciekając, zgubił ją. Dziwne tylko, że na taką wyprawę wybrał się samotnie. Nawet silny mag nie obroni się, gdy zaatakuje go kilku zbirów, a o tych w Skyrim nie było trudno. Tak czy inaczej, trzeba było wejść do środka.

     Brama otworzyła się lekko i bez zgrzytów. Naszym oczom ukazał się korytarz, lekko wznoszący się ku górze, by zaraz skręcić w lewo. Po obu stronach pojawiły się złociste kraty z krasnoludzkiego metalu, zakrywające jakieś starożytne mechanizmy. Wskazałem Lydii płytę naciskową. Skinęła głową, przechodząc obok. W dwemerskich ruinach trzeba bardzo na nie uważać. Tutejsze pułapki bywają bardzo przemyślne i trudne do ominięcia. Szliśmy naszym wytrenowanym, cichym, myśliwskim krokiem. Nie robiliśmy więcej hałasu niż dwa cienie.

Mzulft - podziemny korytarz

     Kawałek dalej ujrzałem na posadzce jakiś podłużny kształt. Leżał w cieniu, więc nie było widać, co to jest, ale po śmierci Gavrosa byłem pełen najgorszych przeczuć. I niestety, miałem rację. Były to zwłoki innego badacza Synodu. Musiał zginąć niedawno. Zapewne towarzyszył Gavrosowi, gdy obaj zostali zaatakowani. Tamten zdołał uciec, choć życia mu to nie uratowało. Ten zginął na miejscu.

     Obszukałem ciało. Nie lubię tego robić, ale potrzebowałem wskazówek. Niestety, żadnych dokumentów przy nim nie znalazłem. Przyczynę śmierci nietrudno było określić, jako że jego pierś przypominała przypaloną miazgę. Nie wiedziałem jednak, co zadało mu tak paskudną ranę.

Mzulft - fragment podziemi

     Ruszyliśmy cicho dalej. Korytarz skręcił w prawo, potem w lewo i rozszerzył się w przestronną, choć niską komnatę. Nagły chrobot zatrzymał nas w miejscu. Zza filaru wyszedł mechaniczny pająk-strażnik. Nie zauważył nas. Powoli nałożyłem dwemerską strzałę i poczęstowałem go z łuku. Zauważyłem już dawno, że na krasnoludzkie mechanizmy najlepiej działa krasnoludzka broń, zbudowana z tego samego, twardego metalu. Grot uderzył na tyle mocno, że choć strzała odbiła się od pająka, zdołała go zniszczyć samym uderzeniem. Nagłe spięcie rozświetliło mrok, lekko nas oślepiając. Krasnoludzkie automaty miały delikatną i lekką budowę. Musiały takową mieć, bowiem inaczej trzeba by im zbyt często uzupełniać energię. Wyjątkiem był centurion, ale ten miał własną stację energetyczną i uruchamiał się tylko w razie większego zagrożenia, podczas gdy pająki i sfery patrolowały podziemia przez cały czas. Na sygnał wyładowania zaczął ku nam zbliżać się kolejny strażnik. Strzała Lydii zatrzymała go, zanim zdążył nas zlokalizować.

     W sali na półkach leżało sporo dwemerskiego złomu. Jakieś tryby, pręty, kółka… Poszukiwacz krasnoludzkiego metalu miałby tu niezłe żniwa. Nas jednak one nie interesowały. Za to zainteresował nas korytarz po prawej stronie, lekko wznoszący się w górę. Zagłębiliśmy się weń. Prowadził do następnej sali, podobnej do pierwszej, ale tym razem przechodniej. Zarówno na przeciwnej ścianie, jak i na lewej znajdowały się zamknięte drzwi. Omiotłem komnatę wzrokiem, ale nie znalazłem w niej niczego ciekawego. Lydia podeszła do lewych drzwi, ale zaraz zawróciła, nawet nie próbując ich otworzyć.

     - Pułapka – szepnęła. – Musisz ją najpierw rozbroić.

     Podszedłem do drzwi i zlustrowałem ich otoczenie. Lydia miała rację. W posadzce znajdowało się kilkanaście podłużnych otworów, w których dało się dostrzec zagłębione ostrza. Zapewne po otwarciu drzwi, ostrza wysuwały się, robiąc z intruza rzeszoto. Na szczęście w podłodze znajdował się zamek, który dał się otworzyć wytrychem. Gdy zapadka puściła, rozległ się cichy szczęk. Końce ostrzy, tkwiące w otworach, drgnęły ledwo dostrzegalnie. Pułapka została rozbrojona.

     Na wszelki wypadek stanąłem obok pułapki i nacisnąłem drzwi końcem miecza. Otworzyły się lekko, jak wszystkie dwemerskie wrota, ukazując korytarz, biegnący w dół. Niestety, ślepy. Nie w zamyśle, tylko zawalony na końcu i to tak dokładnie, że nie było mowy o znalezieniu tam przejścia. Jedynie w resztkach rozbitego kufra znajdowało się trochę kosztowności, które zabraliśmy.

     Zbadaliśmy więc drugie przejście. Tam z kolei korytarz wznosił się przez pewien czas, by na samej górze skręcić w lewo. Unieszkodliwiliśmy z daleka krasnoludzkiego pająka i doszliśmy do kolejnych zamkniętych drzwi. Korytarz za nimi po chwili zamienił się w na pół naturalny kopalniany chodnik. Zrobiło się też chłodniej i ciemniej. Chodnik dość długo biegł prosto, by na samym końcu skręcić w lewo i rozszerzyć się w dość wysoką jaskinię. Stało tu kilka drewnianych konstrukcji, w kształcie podestów. W ścianach zatknięto pochodnie, a na polepie widać było trochę porozrzucanych górniczych sprzętów.

     I dał się słyszeć dziwny szelest. Jakby ktoś pocierał o siebie delikatne, cienkie blaszki. Coś przypominał… Gdzieś już go słyszałem…

     Strzała Lydii wyrwała mnie z zamyślenia. Przeskoczył z niej magiczny ładunek ognia i przy jego świetle wyraźnie ujrzałem cel. Czym prędzej napiąłem łuk. Źródło szelestu bowiem nagle przybliżyło się i ujrzałem chaurusa-łowcę. Ta forma wyposażona jest w skrzydła i potrafi latać. Strzała Lydii utkwiła w jego głowie i wyraźnie mu przeszkadzała, aczkolwiek nie wystarczyła, aby go zabić. Zrobiła to dopiero moja.

     Przydał mi się prezent od Savosa Arena. Kostur Magicznego Światła rozświetlił nam pomieszczenie. Puściłem niewielką kulę światła pod samo sklepienie. Rozejrzeliśmy po jaskini.

     Pod jednym z podestów znaleźliśmy kolejne zwłoki badacza Synodu. Ten niewątpliwie zginął od jadu chaurusa, o czym świadczyło zielonkawe zabarwienie jego skóry. Nie żył już od dawna. Również przy nim nie było żadnych dokumentów. Trochę to było dziwne. Uczeni zwykle mają przy sobie jakieś notatki, czy drobne instrumenty pomiarowe.

     - Kopalnia – szepnęła Lydia, rozglądając się wokół. – Księżycowy kamień…

     Rzeczywiście. Tuż obok znajdowała się cienka, błyszcząca żyła rudy księżycowego kamienia. Było to cenne znalezisko i gdyby nie fakt, że mieliśmy do wykonania zadanie, niewątpliwie wydobyłbym sobie kilka sporych grud. Teraz jednak nie miałem zamiaru obciążać się niepotrzebnie. Choć sam metal był stosunkowo lekki, trzeba go najpierw było wytopić z ciężkiej rudy. To tę rudę nazywano księżycowym kamieniem, ponieważ błyszczała szczególnie intensywnie przy świetle Księżyca. Sam metal z niej wytapiany nie miał już tej właściwości, niemniej również nazywano go księżycowym kamieniem, dla odróżnienia dodając określenie „rafinowany”. Jego zaletą była nie tylko niska waga, ale przede wszystkim ogromna wytrzymałość, przewyższająca najlepsze stale. Niezwykła lekkość elfich zbroi, z niego wykutych, brała się stąd, że można było ją po prostu wykonać z blachy znacznie cieńszej, niż w przypadku stali, a pomimo to była ona równie mocna. Zaś odpowiednie ukształtowanie metodą karbowania, nadające jej elementom podobieństwo do ptasich piór, nadawało jej sztywność. Oszczędne zużycie rekompensowało trochę niewiarygodnie wysokie ceny tego materiału. Mimo wszystko, jakiś niewielki zapas bardzo by nam się przydał. Zwłaszcza nam, używającym elfich zbroi, które przecież zawsze mogą się zepsuć, albo zostać uszkodzone w walce. Może, w drodze powrotnej trochę sobie podłubię w ścianie. Na razie musiałbym stracić rozum, żeby zacząć hałasować kilofem. Zleciałyby się stwory z najgłębszych zakamarków tych podziemi!

     Od jaskini biegł wąski i długi korytarz. Prowadził niemal prosto, nieznacznie tylko czasem zbaczając to w lewo, to w prawo. Właśnie w takim zaułku krył się chaurus. Ujrzałem go z daleka, dzięki mojemu nowemu Krzykowi, o którym w czas sobie przypomniałem. Jego sylwetka zajaśniała mi w oddali. Mimo ciemności, poczęstowałem go celną strzałą z daleka. Jedna jednak nie wystarczyła. Insekt nieco niezdarnie ruszył w naszą stronę. Wysłałem drugą strzałę ku gasnącemu już światłu. A następnie przywołałem Wykrycie Życia. Nic nie pokazało. Chaurus był już martwy.

     W korytarzu znaleźliśmy jeszcze jeden podest. Z prawej strony znajdowało się niewielkie zagłębienie w ścianie, tworząc coś w rodzaju płytkiej jaskini. I tutaj wydobywano księżycowy kamień. Ciekawe, czy to Dwemerowie eksploatowali tę kopalnię, czy powstała ona później. Jakoś nigdy w krasnoludzkich ruinach nie znalazłem żadnego sprzętu z księżycowego kamienia. Ale kto wie, może był on jednym ze składników krasnoludzkiego metalu? Do dziś nie znamy jego składników i nie wiemy, z czego go wytapiano. Rozmawiałem o tym niedawno z magiem Arnielem Gane, wielkim znawcą dwemerskiej kultury, z którym zdążyłem się już zaprzyjaźnić.

     Chodnik rozszerzył się i w oddali zamajaczyły dwemerskie ruiny. Po ubiciu jeszcze jednego chaurusa, tym razem nieco większego, znaleźliśmy się na powrót w dwemerskim korytarzu. Drzwi, jakie napotkaliśmy, otworzyły się lekko i naszym oczom ukazał się kolejny korytarz. Skręcił w prawo i zaczął wznosić się pod górę. Na samej górze dostrzegliśmy kolejne złociste drzwi. Zawiodły nas one do małego, ale jasno oświetlonego pomieszczenia. Niestety, pustego. Na lewo odchodził kolejny korytarz, skręcający potem wprawo i w górę. Wspinaliśmy się cicho po łagodnie pochylonej posadzce, aż dotarliśmy do kolejnych drzwi. Było zza nich słychać jakiś regularny, przytłumiony hałas. Po ich otwarciu okazało się, że to wciąż działające dwemerskie pompy powietrza, napędzane nieznaną nam energią, zasłonięte złocistymi kratami po obu stronach korytarza. To właśnie przez ten odgłos nadjeżdżającą sferę usłyszeliśmy tak późno. Za późno na strzał. Na szczęście Lydia w porę chwyciła miecz i wykorzystując pęd mechanizmu, zadała mu druzgocący cios, od którego lekka konstrukcja rozpadła się na kawałki.

     Korytarz kończył się, a raczej dobiegał do drugiego, położonego prostopadle. Prawa odnoga była ślepa. Ale lewa zaprowadziła nas do piętrowego pomieszczenia. Dookoła, na naszym poziomie było coś w rodzaju szerokiego tarasu. Z niego prowadziły schody w dół, do niedużego pomieszczenia, zamkniętego bramą z kutej kraty. Zamknięte. Wyjąłem pęk wytrychów. Namocowałem się z tym zamkiem, nie ma co! Złamałem trzy wytrychy, zanim brama stanęła otworem. Ale trud opłacił się. W pomieszczeniu stał ozdobny kufer, a w nim schowano trochę złota, piękny rubin i jakieś rękawice.

Mzulft - opisany taras. Na lewo od kolumny widoczne szczątki krasnoludzkiego pająka

     Dalej nic nie było, musieliśmy zawrócić. Po wspięciu się z powrotem na schody, znaleźliśmy korytarzyk, prowadzący z tarasu do następnego pomieszczenia, znacznie większego i również dwupoziomowego. Chrobot na dole poinformował nas, że bynajmniej nie pustego. Ostrożnie wychyliłem się zza gzymsu. Pomieszczenie składało się, podobnie jak poprzednie, z wąskiego tarasu dookoła i zagłębienia pośrodku, do którego prowadziły szerokie schody. Spacerowały tam dwa mechaniczne pająki. Unieszkodliwiliśmy je dwiema celnymi strzałami.

     Jednak przejścia tam nie było. Całe pomieszczenie w ogóle było jakieś dziwne. Nie mam pojęcia, do czego mogło służyć. Trzeba było iść wąskim gzymsem z lewej strony, omijając cały szereg bardzo szerokich rur, wyglądających, jakby zapomniano podłączyć do nich jakiś wielki mechanizm. Ostrożnie ominąłem trzy pierwsze. Dalej było aż sześć ciasno położonych płyt naciskowych. Na pewno uruchamiały jakąś pułapkę. Ale jaką? Ominąć je było bardzo trudno. Drżąc o to, że ześlizgnę się z wąskiej krawędzi i runę w dół, udało mi się przejść bokiem. Lydia założyła łuk na ramię i z wyciągniętymi na boki mieczem i tarczą, używając ich ciężaru do utrzymania równowagi, zręcznie przebiegła po krawędzi. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Zżerała mnie jednak ciekawość, jaką pułapkę one uruchamiały. Po namyśle chwyciłem ciężki kawał krasnoludzkiego złomu i cisnąłem na płyty. Rozległ się głośny syk i nagle… Z zakończeń dwu rur wysunęły się ogromne tłoki, na całą szerokość gzymsu. Pojawił się obłoczek pary…

Mzulft. Nie wiadomo, do czego służyło wąskie przejście, z płytami naciskowymi. Przedstawiona na ikonografii pułapka jednak istnieje naprawdę i do dziś działa

     - Zadziwiające – szepnęła Lydia. – Te tłoki spychały w dół tego, kto przechodził!

     - Chyba tak – przytaknąłem. – Ale przemyślna pułapka...

     - A może to arena? – rzekła zamyślona Lydia. – Może rozgrywały się tu jakieś zawody? Kto przejdzie przez gzyms bezpiecznie…

     Wysnuwaliśmy różne domysły, ale na zawsze pozostały one tylko domysłami. Cokolwiek to było, Dwemerowie zabrali tajemnicę ze sobą. Dokąd? Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Arniel Gane w Akademii studiował ten temat już od lat i też nie znał odpowiedzi na to pytanie. Kiedyś pytałem o to innego uczonego, Calcelmo z Markartu, ale i on tego nie wiedział. Zagadka zniknięcia Dwemerów do dziś pozostaje nie rozwiązana.

     Korytarz skręcał w prawo i znów zaczął się wznosić. Na zakręcie znaleźliśmy szczątki dwóch mechanicznych pająków i zwłoki Falmera. Oj, zaczyna się robić niebezpiecznie. Żywy Falmer był o wiele groźniejszym przeciwnikiem niż martwy, zaprogramowany automat, atakujący na ślepo. Na górze, przed zamkniętymi drzwiami, znowu to samo – martwy Falmer i szczątki automatów. Co tu się działo?

     Klasyczne dwemerskie drzwi działają na zasadzie wahadła, popychanego jakiegoś rodzaju przemyślnymi sprężynami o opóźnionym działaniu. Aby je otworzyć, wystarczy pchnąć. Zamkną się po chwili same, ale cała zagadka polegała właśnie na tym, że po chwili, a nie od razu. Nigdy nie udało mi się jej rozwiązać.

     Za przejściem znaleźliśmy się chyba w kotłowni, albo czymś podobnego przeznaczenia. Wszędzie dookoła błyszczały przydymionym złotem szerokie, grube rury, przemyślnie powyginane w tajemnicze instalacje. Na posadzce leżały porozbijane automaty – pająki i jedna sfera. Korytarz wciąż biegł w górę, łagodnym skosem, prowadząc do ciemnego pomieszczenia. Nie na tyle ciemnego, żeby nie można było zauważyć szczątków pająków i sfer. Musiała się tu rozegrać jakaś większa bitwa. Z kim? Dowiedzieliśmy się zaraz za zaułkiem, gdy celną strzałą ustrzeliłem skradającego się Falmera. Korytarz skręcił w prawo i znów pod górę. Czy ten labirynt wiódł do samego szczytu góry? A może…

     Aż mi się zrobiło gorąco z podniecenia. Przecież to gdzieś tutaj znajdowała się świątynia Skuldafn! Ta, w której znajduje się portal do Sovngardu. Gdzieś na szczytach tego właśnie pasma gór. Gdyby ten labirynt prowadził na samą górę, może znalazłbym jakieś przejście do Skuldafn? Miałem wielką ochotę odwiedzić znów to miejsce. Chciałem je znów zobaczyć.

     Ale nie zdołałem ukryć przed samym sobą, że naprawdę chodzi mi o coś innego. Chciałem wejść do Sovngardu. Chciałem upewnić się, że Galmar Kamienna-Pięść dostąpił zaszczytu ucztowania z pradawnymi herosami. I chciałem sprawdzić, czy między nimi jest Ralof.

     Gdziekolwiek o niego pytałem, nikt nie umiał mi o nim niczego powiedzieć. Spotkałem kilka osób, które go znały, ale nie widziały go od dawna. Jakby się pod ziemię zapadł.

     Pod ziemię, a może… Trafił do Ambasady Thalmoru…

     Oblał mnie zimny pot. W takim wypadku pozostałoby mi jedynie życzyć mu szybkiej śmierci. I spotkać później w Sovngardzie. Marzyłem o tym, żebyśmy we trzech, razem z Hadvarem, w najlepszej zgodzie wychylili kielich miodu. Nieważne, czy tutaj, na ziemi, czy w Sovngardzie. Choć przyznaję, że wolałbym tutaj…

     Z zamyślenia wyrwała mnie strzała Lydii, która świsnęła mi przy uchu i pomknęła w stronę Falmera, czającego się na górze. Tam korytarz zamienił się w dużą, choć niską komnatę. Ta dla odmiany była pełna najróżniejszych sprzętów. Wszędzie walały się jakieś misy, dzbany, czy kubki. Stamtąd było przejście do następnej komnaty, z szerokim filarem na samym środku. Zza filaru wychylił się Falmer. Dostał dwie strzały, zanim upadł, ale dźwięk padającego ciała zwabił następnego. Dołączył do swego towarzysza w krainie, do której Falmerowie chodzą po śmierci…

     Poza wejściem, którym się tu dostaliśmy, komnata miała trzy wyjścia. Dwa z nich, po lewej i naprzeciw, były zamknięte kratową bramą. Taka sama brama po prawej stronie była uchylona. Zbadaliśmy najpierw dwie pierwsze. Dały się otworzyć, aczkolwiek łatwo nie było. Trud jednak okazał się daremny. Pierwsza prowadziła do niewielkiej komnatki, całej zawalonej dwemerskim złomem, pochodzącym z automatów. Druga była zupełnie pusta.

     Otwarte przejście prowadziło do krótkiego korytarza, który szybko zamienił się w kopalniany chodnik. Ustrzeliliśmy wałęsającego się tam chaurusa i przeszliśmy do jaskini, w której Falmerzy rozbili jedno ze swych obozowisk.

     Obecność chaurusów wśród Falmerów już mnie nie dziwiła. Zauważyłem, że te groźne insekty ich nie atakują, za to niemal wszystkie falmerskie sprzęty zbudowane są z chityny, pochodzącej z chaurosowego pancerza. Niewątpliwie, insekty były dla nich zwierzętami hodowlanymi. Tutaj również spotkaliśmy jednego i drugiego. Najpierw pozbyliśmy się Falmera, bo łatwiej było go ubić. Chaurus uniósł zaniepokojony czułki, ale nie zdołał nas zlokalizować. Dostał dwie strzały i zajął się ogniem, gdy przeskoczyły z nich magiczne ładunki.

Obozowisko Falmerów w jaskini, połączonej z korytarzami Mzulft

     Nie były to jedyne niespodzianki, jakie napotkaliśmy na swojej drodze. Dotarliśmy bowiem do miejsca, w którym zamieszkiwali Falmerowie, a co za tym idzie, również chaurusy. Zagłębiając się dalej w wąski chodnik ubiliśmy jeszcze kilka, zanim potknęliśmy się o zwłoki badacza Synodu. Leżał twarzą do ziemi, z falmerską strzałą w plecach. Nie koniec na tym. Korytarz prowadził bowiem do następnej falmerskiej osady. Musieliśmy stoczyć jeszcze kilka pojedynków, zanim znaleźliśmy się na powrót w dwemerskich ruinach.

     Nadal była to część jakiejś krasnoludzkiej infrastruktury. Nie wyglądało to na komnaty mieszkalne. Wzdłuż ścian i sklepienia biegły jakieś rury, niby kanały wentylacyjne. Niektóre z nich wciąż pracowały. Można było poznać po tym, że były gorące, albo przeciwnie, skraplała się na nich rosa. W mijanych komnatach można było czasem znaleźć jakieś pozostawione sprzęty. W jednej znaleźliśmy oryginalny i w zupełnie dobrym stanie krasnoludzki hełm. Przymierzyłem go – pasował idealnie. Był jednak tak ciężki, że niemożliwym było jego używanie, przynajmniej dla mnie. W dodatku przyłbica bardzo ograniczała widok. Pozostawiliśmy go na miejscu, stwierdziwszy, że jeśli będzie okazja, to zabierzemy go kiedy indziej. Było to bowiem cenne znalezisko. Zarówno Arniel Gane, jak i Calcelmo, z pewnością ucieszyliby się z takiego prezentu. Nie zostawiliśmy za to amuletu Dibelli, ani diademu, zaklętego magią, wspomagającą Zniszczenie. Leżały bezpiecznie w kufrze, nawet nie zakurzone.

     Należy tu nadmienić, że dwemerski kufer nazywany jest tak tylko z powodu swego przeznaczenia, nie zaś wyglądu. Nie jest to skrzynia, ale rodzaj sejfu, wmurowanego w ścianę, lub posadzkę, zwykle kształtem niepodobny absolutnie do niczego, z wyjątkiem innego dwemerskiego kufra.

     Wąskim, lecz wysokim korytarzem doszliśmy nagle do dziwnego, podłużnego basenu, przegradzającego nam drogę. Zlikwidowaliśmy dwóch wałęsających się Falmerów i poszliśmy dalszym korytarzem, pod kolejne drzwi, gdzie znaleźliśmy kolejne zwłoki badacza Synodu. Przestaliśmy ich już liczyć. Straciliśmy nadzieję, że znajdziemy jakiegoś żywego.

Zbiornik wodny w Mzulft. Mimo, iż budowla jest bardzo stara, pompy i filtry wciąż działają, dzięki czemu woda w zbiorniku  wciąż jest zadziwiająco czysta

     Za drzwiami budowla zmieniła charakter. Pomieszczenia stały się wyższe, większe, jaśniej oświetlone i bardziej funkcjonalne. Mniej było mechanizmów, rur i kół zębatych, a więcej ławek, stołów i przeróżnych ornamentów. Przypuszczalnie opuściliśmy pomieszczenia gospodarcze i doszliśmy do centrum podziemnego miasta.

     Podwójny korytarz doprowadził nas do ogromnej sali. Wałęsało się w niej czterech Falmerów, których oczywiście, ustrzeliliśmy. Po lewej stronie znajdowały się wysokie i szerokie schody, wyglądające, jakby zostały stworzone do efektownego zejścia królowej balu do sali tanecznej. Na ich szczycie znajdowały się wysokie drzwi. Niestety, zamknięte na głucho, a przemyślnie i fantazyjnie ukształtowana dziurka od klucza uniemożliwiała wsunięcie wytrycha wystarczająco głęboko. Niestety, ten zamek mnie pokonał. Ze złością kopnąłem jakiś przedmiot, walający mi się pod nogami.

Mzulft. Widok z Wielkiej Sali na schody. Na górze widoczna brama, którą próbował otworzyć Wulfhere. Nieco niżej, po  prawej stronie, falmerski szałas

     - Może któryś z tych Falmerów ma klucz? – podsunęła Lydia.

     Może… Cuchnący i obrzydliwi Falmerowie byli ostatnimi stworzeniami, które miałem ochotę dotykać, ale nie wpadłem na żaden lepszy pomysł. Okazało się przy okazji, że niektórzy z nich mają przy sobie złoto, albo drobne kosztowności. U jednego znaleźliśmy zadziwiający klejnot. Wyglądał jak oprawiona w krasnoludzki metal bryła kamiennego węgla albo ebonu, z wprawionymi weń kilkoma specjalnie ukształtowanymi kryształami. Z początku myślałem, że to ogromne diamenty, ale po chwili rozpoznałem pięknie wyszlifowane i wypolerowane kryształy kwarcu. Ukształtowane były tak, że patrząc w nie można było ujrzeć w  środku swoje odbicie, ale pomniejszone i odwrócone. Nie mieliśmy pojęcia, do czego to mogło służyć.

     Zabraliśmy to, oczywiście. Może Arniel nam wyjaśni, co to takiego.

     Skoro nie mogliśmy iść w górę, postanowiliśmy iść w dół. Po prawej stronie znajdowały się drugie schody, nie tak efektowne, prowadzące zapewne do niższych partii miasta. Otworzyliśmy drzwi i naszym oczom ukazała się kwadratowa sala z kamiennymi ławkami po bokach i podwyższeniem na środku. Przypominało mi to salę obrad, albo arenę dla zapaśników. No, fakt, ring był trochę za mały… Drzwi naprzeciwko prowadziły do korytarza, który skręcił raz w lewo, raz w prawo i skończył się drzwiami.

Mzulft. Domniemana Sala Obrad

     Zza drzwi dobiegały jakieś dźwięki, jakby pracującej maszyny. Pchnąłem złociste skrzydła.

     Gdyby nie refleks Lydii, pewnie byłoby ze mną krucho. Z komnaty buchnął bowiem w moim kierunku obłok gorącej, przegrzanej pary. W ostatniej chwili Lydia odepchnęła mnie na bok i strumień pary trafił w próżnię.

     W komnacie stał krasnoludzki centurion. Czynny! I do tego bardzo blisko…

     Walka z tym automatem polega głównie na trzymaniu go na dystans i strzelaniu do niego z łuku, w nadziei, że któraś tam z kolei strzała trafi w jakiś istotny element i maszyna zatrzyma się, albo wręcz rozleci. Tu było na tyle blisko, że centurion mógł razić nas strumieniem przegrzanej pary, choć dosięgnąć bezpośrednio jeszcze nas nie mógł. To było chyba najszybsze strzelanie, jakiego udało nam się dokonać. Bez precyzyjnego celowania, na oślep, zwłaszcza, że automatu nie było zbyt dobrze widać zza parowej zasłony.

     Ale ten krótki dystans i nam dawał pewną przewagę. Strzały nie wytracały prędkości i uderzały znacznie mocniej. Kilka z nich przebiło nawet twardy pancerz centuriona i coś musiały mu uszkodzić, bowiem para poszła mu na boki, a on sam zwolnił jeszcze bardziej. Zapewne któraś ze strzał uszkodziła mu parowe przewody. Teraz już poszło łatwo. Jeszcze kilka strzał i centurion stanął na dobre, otoczył się obłokiem wychodzącej z niego pary, a potem wolno, jak przewracające się potężne drzewo, z hukiem runął w przód, przy okazji rozbijając niektóre elementy swojej konstrukcji. Para wciąż z niego uchodziła, ale jej obłoczek był coraz słabszy i słabszy. Aż wszystko ucichło.

     - Szkoda mi tak wspaniałej maszyny – westchnąłem. – Kto dziś byłby w stanie zbudować coś równie doskonałego? Zniszczyliśmy techniczne dzieło sztuki.

     Lydia nie podzielała moich wyrzutów sumienia.

     - Obiecuję, że jak spotkam przyjaznego centuriona, zostawię go w spokoju – prychnęła.

     Dlaczego napotkaliśmy czynny automat, który opuścił swoją stację ładowania, można było się łatwo domyślić. Zwłoki trzech Falmerów wytłumaczyły nam, jak to się stało. Gdybyśmy weszli tam później, zapewne zdążyłby znów podłączyć się do swej stacji i przynajmniej z początku byłby w uśpieniu, dopóki by nas nie zlokalizował. Przy naszych umiejętnościach cichego i niepostrzeżonego poruszania się, może udałoby się nam go unieszkodliwić, zanimby na powrót ożył. Ale Falmerowie pierwsi stoczyli z nim walkę, którą przegrali i przedwcześnie go przebudzili.

     W komnacie znajdował się kufer. Było tam trochę złota, kilka wytrychów, jakieś norskie rękawice, zdobiony pręt nieznanego mi przeznaczenia… Ale nade wszystko, był w nim klucz. Masywny i fantazyjnie powyginany klucz. Kształt skrzydełka sprawił, że poczułem ciepło na policzkach. Przecież taki sam kształt miała ta dziurka od klucza, w zamku, którego nie umiałem przed chwilą otworzyć! W każdym razie, bardzo podobny…

     Wróciliśmy tą samą drogą i ponownie wspięliśmy się na schody. Chwila niepewności… Wyciągnąłem klucz i przyłożyłem do dziurki. Pasował idealnie!

     - I co, panie zamek? – uśmiechnąłem się ironicznie. – Myślałeś pan, że mnie pokonasz? Nie ze mną te sztuczki. Nie chciałeś wytrycha, ale tego, że znajdę klucz, nie przewidziałeś! Musisz mi ulec…

     - Co ty bredzisz? – zaniepokoiła się Lydia.

     - Naigrawam się w pokonanego przeciwnika – wyjaśniłem. – On się najpierw śmiał ze mnie, teraz ja się pośmieję z niego.

     - Dobrze się czujesz? – upewniła się.

     - Nigdy nie czułem się lepiej – zapewniłem. – A oto, proszę, przejście wolne!

     Drzwi faktycznie się otworzyły. Ale żeby nie było za pięknie, za nimi ukazał się biegnący w górę korytarz, a na jego końcu następne drzwi. I też wyglądały na zamknięte.

     Wspięliśmy się na górę. Pod drzwiami leżały zwłoki Falmera. I te drzwi również, niestety, były zaryglowane. Spróbowałem kluczem – nie pasował. Trochę zrzedła mi mina. Wyjąłem wytrychy i zacząłem manipulować przy zamku.

     Niespodziewany głos zza drzwi sprawił, że pęk wytrychów wyleciał mi z ręki i z głośnym trzaskiem uderzył w kamienną podłogę.

     - G… Gavros?

     Nieznany mi głos był przestraszony, ale niewątpliwie należał do człowieka. Do mężczyzny. Czyżby to był Paratus, którego polecił mi odszukać nieszczęśnik przy wejściu?

     - Paratus?... – spytałem ostrożnie.

     - To ty? – w głosie słychać było ulgę. – Już prawie straciłem nadzieję. Otworzę drzwi…

     Śpiewna mowa, rodem z ojczystych stron, podniosła mnie na duchu. Po drugiej stronie z pewnością stał Cyrodiilijczyk. Tak też było w istocie, o czym przekonałem się, gdy jedno ze skrzydeł uchyliło się, ukazując młodego badacza Synodu w ciemnym korytarzu. Na nasz widok, spłoszył się nieco.

     - Co u… - zająknął się zaskoczony. – Kim jesteś?

     Zgarbił się i momentalnie przywołał zaklęcie ze Szkoły Zniszczenia. Obie dłonie zajarzyły mu się ogniem. Nie wątpiłem, że potrafi się posługiwać tym zaklęciem. Sam fakt, że umiał przywołać je jednocześnie na obie ręce świadczył o jego umiejętnościach.

     Poprzednie przygody w norskich, czy dwemerskich podziemiach nauczyły nas skutecznego postępowania w takich miejscach. Do drzwi, czy to otwartych, czy zamkniętych, podchodziliśmy zawsze z wyciągniętą bronią. Nigdy nie było wiadomo, co kryje się za nimi. Już od dawna stosowaliśmy taką taktykę, że ja brałem łuk, a Lydia wyciągała miecz. Gdyby przeciwnik był daleko, na mnie spoczywał obowiązek zlikwidowania go. Gdyby czaił się tuż za przejściem, najpierw atakowała go mieczem Lydia, dając mi czas na dobycie swojego i potem wspólnie, wzajemnie się osłaniając, dokańczaliśmy dzieła. Nie dziwię się więc, że widok dwu postaci w thalmorskich zbrojach, przyczajonych do ataku, zaskoczył go i przeraził. 

     - Gdzie jest Gavros? – zapytał ostrym tonem. – Co tutaj robisz? Co się stało z Gavrosem?

     Chcąc go uspokoić, Lydia schowała miecz, a ja przewiesiłem łuk na plecy.

     - Twój przyjaciel Gavros  nie żyje – oznajmiłem poważnym tonem.

     Nie poruszył żadnym mięśniem na twarzy. Tylko oczy, ze spłoszonych i zdecydowanych stały się nagle zrezygnowane i potwornie smutne. Ta wiadomość musiała nim wstrząsnąć. Zanikły płomienie na końcach jego palców. Powoli opuścił ramiona. I dopiero wtedy przymknął powieki i zrezygnowany potrząsnął głową.
Wcale nie musiałem udawać żalu. Naprawdę go czułem. Szczerze żałowałem magów z Synodu. To przecież byli moi rodacy.

     Przez chwilę staliśmy bez ruchu. W końcu mag westchnął przeciągle. Gestem zaprosił nas do środka. Gdy tylko weszliśmy, starannie zaryglował drzwi. Na razie byliśmy bezpieczni.

4 komentarze:

  1. Nie powiem, ładne te podziemia. Ale nie wlazłabym tam nawet za kufer drogocennych kamieni! ;)
    Szkoda, że Wulfhere nie zna jakiegoś krzyku, którym mógłby obezwładnić po prostu te wszystkie cuda techniki, zamiast je niszczyć. A może zna? Bo faktycznie trochę ich szkoda... Już sobie wyobrażam, jak całą taką zgraję prowadzi do domu, a potem je przeprogramowuje i pilnują jego domu, przy okazji sprzątając, gotując, piorąc i zmywając. Skoro Jaybo na Iego umiał to zrobić z robotami Separatystów, to czemu nie? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Smoki nie schodziły pod ziemię i o Dwemerach, ani ich mechanizmach nie wiedziały nic. Zatem, nie stworzyły takiego Krzyku.

      Usuń
  2. Nie wiem, jak ocenić Paratusa. Schował się, a jego przyjaciele zginęli. Jest tchórzem, czy najsprawniejszym wojownikiem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiedziałbym, że pełni rolę grododzierżcy. Do tej kryjówki nie można dostać się od zewnątrz - dlatego skutecznie zapewnia bezpieczeństwo. Ale też musi być w niej ktoś, kto wpuści przybysza.
      Ta historia nie jest wyjaśniona do końca. Możliwe, że ruiny były opuszczone i magowie swym przybyciem dopiero zwabili Falmerów. W dalszej części trochę się wyjaśni.

      Usuń