środa, 8 marca 2017

Rozdział XXV – Pryzmaskop

     Nazywał się Paratus Decimus. Był jednym z kilkorga badaczy Synodu, przysłanych tu z Cyrodiil, ale, jak się okazało, jedynym, któremu udało się przeżyć. Przekonawszy się, że jesteśmy ludźmi, wyraźnie odetchnął i opadło z niego napięcie, w którym musiał żyć już od dłuższego czasu. Wiadomość o śmierci Gavrosa jednak wyraźnie go przygnębiła.

     - To Falmerowie, tak? – spytał, choć z góry znał odpowiedź. – Niech będą przeklęci…

     Powoli wzruszył ramionami, jak człowiek, który właśnie stracił ostatnią nadzieję.

     - Wszystko zniszczyli – westchnął. – Jeśli nie ma Gavrosa, wszystko stracone. Miał wrócić z kryształem…

     Zamyślony rozejrzał się wokół.

     - Bez niego cały nasz wysiłek na nic.

     Przyjrzał się nam i uśmiechnął się smutno.

     - A ty, jeśli jesteś tu, by zdobyć skarb, wiedzę, czy cokolwiek innego, obawiam się, że tracisz tylko czas.

     Dał nam znak, byśmy poszli za nim. Zaprowadził nas do swego skromnego legowiska za filarem. Tam usiedliśmy na kamiennych postumentach.

     - O co chodzi z tym kryształem? – spytałem, bowiem zaczęła mi świtać w głowie pewna myśl.

     Ech, uczeni!... Mogą być w najgłębszej rozpaczy, ale gdy tylko ktoś spyta o ich dziedzinę wiedzy, natychmiast zapominają o całym świecie i z entuzjazmem rozpoczynają długi wykład. Wszyscy uczeni są tacy sami. Tak samo gadało się z Arnielem, z Calcelmo, czy z Farengarem. Paratus nie był wyjątkiem. Gdy tylko usłyszał moje pytanie, natychmiast się ożywił.

     - Za pierwszym razem nie zadziałało – rzekł zupełnie innym niż przed chwilą tonem. – Mówiłem Gavrosowi, ale nie słuchał. „Nie, wcale nie będzie za zimno!”, mówił. A nie mówiłem? Miałem rację – zaczął gwałtownie gestykulować. - Był źle zogniskowany, gdy tu doszliśmy. Zimno wszystko wypaczyło! Gavros zabrał kryształ z powrotem, aż do Cyrodiil. Zostawił nas tutaj, abyśmy bronili ruin przed Falmerami…

     Na wspomnienie ostatnich dni, głos znów mu się załamał. Westchnął ciężko, jak człowiek zbyt znużony ciągłą walką. Musiał naprawdę wiele przeżyć przez ten czas. Zwłoki jego przyjaciół, jakie mijaliśmy po drodze, świadczyły o tym, że było naprawdę ciężko.

     - Do czego służy ten kryształ? – spytałem z ciekawością.

     Przyszło mi bowiem do głowy, że tajemniczy klejnot, znaleziony przy martwym Falmerze, może być tym, czego szukał.

     - To genialny pomysł, naprawdę! – ożywił się. – Głównie mój, choć Gavros go sobie przywłaszczył…

     Rzucił okiem na moją zbroję i cień podejrzenia pojawił mu się na twarzy.

     - Tajemnica – rzekł ostrożnie. – Oficjalne sprawy Synodu. Nie mogę o tym mówić…

     Uśmiechnąłem się. Raz, ponieważ znów ktoś brał mnie za kogoś na usługach Thalmoru, a dwa, bo byłem już niemal pewien, że ogniskujący zestaw kryształów jest tematem naszej rozmowy. Sięgnąłem więc do podręcznej sakwy, przytroczonej do zbroi.

     - Przypadkiem wpadł mi w ręce kryształ skupiający – zademonstrowałem klejnot. – Tego szukałeś?

     Otworzył szeroko oczy.

     - Masz… - westchnął niemal szczęśliwy. – Jakim cudem?

     Przyjrzał się z ulgą trzymanemu przeze mnie klejnotowi, po czym pokręcił głową z niedowierzaniem.

     - Dość – szepnął. – Dość! – powtórzył głośniej. – Nie wiem, kim jesteś, ale chyba dzięki tobie ten mały projekt został uratowany…

     Urwał i znów mi się przyjrzał. Potem Lydii. Potem znów mnie.

     - Tak właściwie – spytał niepewnie, - to kim ty jesteś?

     Usłyszał już moje imię i jakoś nie skojarzył go ze Smoczym Dziecięciem. Zresztą, był przecież Cyrodiilijczykiem, nie Nordem. Być może w ogóle o mnie nie słyszał. Mogłem przedstawić się też jako cesarski legat, którym przecież byłem, ale uznałem, że najlepiej zrobię, gdy powiem mu wprost.

     - Jestem z Akademii w Zimowej Twierdzy.

     Spojrzał na mnie rozgoryczony.

     - Jesteś, prawda? – westchnął i pokręcił głową. – Savos nawet nie udzielił nam audiencji, kiedy do ciebie przyszliśmy…

     Wzruszyłem lekko ramionami i rozłożyłem ręce. Nie jestem Savosem Arenem. Nie odpowiadam za jego zachowanie. Choć trudno było mi uwierzyć, żeby arcymag, niezmiennie uprzejmy i pełen galanterii wobec absolutnie każdego, zupełnie bez powodu potraktował tak obcesowo swoich, bądź co bądź, kolegów po fachu z zaprzyjaźnionej prowincji cesarstwa.

     - A teraz ty przychodzisz tutaj i chcesz czegoś ode mnie – prychnął z pretensją w głosie. – Mówię ci, nie podoba mi się to.

     Pokręcił głową, ale zaraz uśmiechnął się, choć niezbyt wesoło.

     - Ale dzięki tobie jestem cały – rzekł łagodniej. – Więc póki co, może przymknę oko na przeszłość.

     Znów westchnął. Który to już raz? Po czym podniósł się na nogi, a my razem z nim.

     - Chodź, wszystko wyjaśnię ci w drodze.

     Ruszył wolno przodem wysokim, wąskim korytarzem, w kierunku jaśniejącego w oddali przejścia.

     - Nieważne, jak przedstawiał wszystko Gavros – odezwał się, a w jego głosie słychać było upór. – To był mój pomysł. Rada się o tym dowie, kiedy wrócę. Ja pierwszy wpadłem na pomysł użycia tego… - urwał, szukając odpowiedniego słowa – pryzmaskopu.

     Wzruszył ramionami.

     - Nie wiem, jak nazywały to krasnoludy – uśmiechnął się. – Pewnie i tak nie da się tego wymówić… Wszystkie nasze badania wskazują na to, że zamierzali rozpracować naturę boskości. Ta cała maszyneria była zaprojektowana po to, by zbierać światło gwiazd, a potem… Sam nie wiem… Jakoś je rozpraszać?

     Przecisnął się przez wąskie przejście i skinął, byśmy szli za nim.

     - Wpadłem na to, żeby zamienić jeden z kluczowych elementów konstrukcji na nasze kryształy ogniskujące – nie przestawał mówić. – Całe miesiące zaklinania na to poszły. Mam nadzieję, że tym razem nic im się nie pomieszało…

     Szedł przodem, więc nie widział naszych min, ani wielkich oczu, jakie zrobiliśmy, gdy tylko znaleźliśmy się w tym pomieszczeniu. Wąski korytarz zmienił charakter. Po lewej stronie pojawił się łukowaty mur, a po prawej…

     Po prawej ujrzeliśmy potężną kopułę z krasnoludzkiego metalu. Taką samą jak w wieży Mzark, w której znaleźliśmy Pradawny Zwój. Bez wątpienia, było to urządzenie tego samego typu, a przynajmniej bardzo podobne. Wąski korytarzyk dookoła kopuły zaczął się wznosić i wkrótce wyszliśmy na przezroczystą platformę, ponad którą wystawał tylko czubek kopuły. Tak samo, jak poprzednio, nad pryzmaskopem tkwiła zewnętrzna kopuła, z wprawionymi w nią ogromnymi kryształami, osadzonymi na ruchomych pierścieniach.  Zaś pomiędzy nimi, na smukłych wysięgnikach, znajdowały się inne, ruchome kryształy, tworząc jak na razie bezładną konfigurację. I tak jak w Mzark, ponad kopułą wznosił się taras z pulpitem sterowniczym.

Mzulft. Pryzmaskop - tajemnicze dwemerskie urządzenie. Z tyłu widoczne wejście na taras, gdzie znajduje się pulpit sterujący

     Spojrzeliśmy po sobie zdumieni. Paratus, oczywiście, nie zdawał sobie sprawy, co wywołało nasze zdziwienie. Sądził, że była to reakcja na tak doskonale zachowany mechanizm. Bo też trzeba było przyznać, że widok był bardzo efektowny. Tamto pomieszczenie, zapomniane od wieków, stało zaniedbane i stopniowo pokrywało się pyłem i pajęczynami. To doprowadzono do porządku, starannie pucując wszystkie elementy, które lśniły w blasku światła, wpadającego przez główny, górny kryształ. Prezentowało się naprawdę efektownie. Jedynym nie uporządkowanym elementem był nieduży stos ksiąg, leżący na stole, obok pulpitu.

     - Jest – uśmiechnął się z zadowoleniem, obserwując nasze zdumione miny. – Wspaniałe, prawda? Żeby uruchomić to ponownie, trzeba było niesamowitego wkładu pracy. Mam nadzieję, że było warto.

     Przez chwilę nikt z nas nic nie mówił. Wszyscy troje podziwialiśmy niesamowity widok. Osobliwe plemię, ci Dwemerowie. Wszystko, co robili, było nie tylko funkcjonalne, nie tylko precyzyjne i przemyślane, ale też piękne. Dla nas, współczesnych mieszkańców Tamriel, przede wszystkim piękne, bowiem często nie potrafiliśmy odgadnąć właściwego przeznaczenia danego przedmiotu. Nawet przyrządy naukowe, ba nawet głupia pompa, czy kocioł, były zbudowane z niewątpliwym rozmiłowaniem w geometrii i estetyce. Wszystko, co tylko wykonali, było doskonałe w formie i, jakby tego było mało, znakomicie wpasowywało się w otoczenie. A dwemerska ornamentyka była po prostu cudowna. Jednocześnie bogata i surowa. Pełna przepychu, ale też harmonijnego umiaru. Tutaj nawet magazyn wyglądał jak pałacowa komnata.

     A teraz tajemniczy pryzmaskop. Astrolabium, jak to kiedyś nazywała Lydia. Tajemnicze źródło światła w górnej kopule wyglądało, jakby wpadało tamtędy skupione światło słoneczne. Gra światła dodawała całej budowli niesamowitego piękna. Sądzę, że tutaj nawet kurz, rozpraszający światło, byłby czymś, co dodałoby mu uroku. Tyle, że kurzu już nie było. Magowie starannie wypucowali nie tylko przyrząd, ale i całe pomieszczenie.

     Paratus pierwszy przerwał milczenie.

     - Włóż kryształ do środkowego przyrządu – wskazał palcem zagłębienie w uchwycie nad kopułą. – I zaczynamy proces ogniskowania.

     Wdrapałem się na kopułę i sięgnąłem do gniazda w wysięgniku. Paratus tymczasem wspiął się na taras i stanął za pulpitem sterowniczym. Lydia poszła za nim i z ciekawością zaczęła przyglądać się sterującym elementom, zapewne porównując je z tymi, które zapamiętała z wieży Mzark.

     - Musisz to zrobić dobrze – uprzedził mnie. – To bardzo ważne.

     Przez chwilę dziwiłem się, dlaczego sam tego nie zrobi, skoro to takie ważne, ale gdy ujrzałem gniazdo kryształu, przestałem się dziwić. Było ono tak dobrze dopasowane do jego kształtu, że po prostu nie można było tego zrobić źle. Kryształ dało się zamontować wyłącznie w prawidłowej pozycji – inaczej nie dawał się wcisnąć.

     Gdy kryształ znalazł się już na swoim miejscu, zeskoczyłem z kopuły i przyjrzałem się swemu dziełu. Promień światła odbił się bowiem od niego i rozłączył na trzy osobne promienie, oświetlające zewnętrzną kopułę. Dołączyłem do Paratusa i Lydii na tarasie.

     Tutaj przyciski sterownicze były tylko trzy, po jednym dla każdego z pierścieni zewnętrznej kopuły. Żadne z nas nie znało prawidłowego ustawienia. Trzeba było zdać się na los szczęścia. Ale choć kręciliśmy pierścieniami i ustawialiśmy je w różnych konfiguracjach, nie przyniosło to żadnego efektu. Potem Paratus wpadł na pomysł, aby wypróbować każde możliwe położenie pierścieni. Tych było jednak niezmiernie dużo. Najpierw kręciliśmy górnym. Potem, gdy górny wykonał całkowity obieg dookoła osi, przestawialiśmy środkowy o jedną pozycję i znów kręciliśmy górnym. Gdy z kolei środkowy wykonał cały obieg, na co zeszło nam sporo czasu, przestawiliśmy dolny o jedną pozycje i cała zabawa zaczynała się od początku. Niestety, nie uzyskaliśmy żadnego rezultatu.

Pryzmaskop - widok z tarasu sterowniczego

     Zrezygnowani usiedliśmy na posadzce i wyciągnęliśmy swoje zapasy, częstując też cyrodiilijskiego maga. Przyjął poczęstunek z wdzięcznością. Od wielu dni żywił się tylko podróżnymi sucharami i wędzonym, suszonym mięsem. On jeden też nie tracił nadziei. Poinformował nas, że to wciąż dopiero początek eksperymentu. Kryształ reagował bowiem na temperaturę i działając na niego płomieniem, albo mrozem, zmieniało się jego zdolności ogniskujące, co zmieniało też kierunek wychodzących z niego promieni. Wszystko to więc należało powtórzyć przy różnych ustawieniach kryształu. Czekało nas jeszcze sporo pracy. Zdaniem Paratusa, tak właśnie wyglądał powszedni dzień dla uczonego. Żadnych spektakularnych czynów, tylko żmudna i systematyczna praca…

     Po posiłku Paratus pokazał mi, jak zmienić zogniskowanie kryształu. Do tego potrzebna była znajomość zarówno magii płomieni, jak i mrozu. Działając raz płomieniem, raz mrozem, Paratus zmieniał kierunek wychodzących z kryształu promieni, jak za dotknięciem jakiegoś sterującego przycisku. Wyglądało to efektownie, a mnie naprowadziło na pewien pomysł. Postanowiłem sam spróbować.

     Stanąłem na kopule. Ponieważ znałem oba potrzebne zaklęcia, nie potrzebowałem pomocy Paratusa. Nie wiedział on, że to nie moje pierwsze spotkanie z tego rodzaju maszynerią. A ja usiłowałem sobie przypomnieć, jak to było w Mzark. Tam również były trzy promienie, choć lepiej widoczne – wiadomo, pył je rozpraszał. Tutaj same promienie były ledwo widoczne, wyraźnie za to było widać punkty, które oświetlały. Pamiętałem, że w Mzark biegły one inaczej, każdy promień do innego zewnętrznego pierścienia. Czy nie dałoby się tego tutaj ustawić podobnie? Wtedy. Podobnie jak w Mzark, cała zagadka ograniczyłaby się do takiego ustawienia pierścieni, aby promienie oświetlały osadzone na nich kryształy.

     Puściłem krótką wiązkę płomieni. Promyki światła odgięły się w górę, ale nadal żaden z nich nie trafiał w pierścień. Puściłem następną – nic, żadnego efektu. Domyśliłem się, że osiągnąłem skrajne położenie. Potraktowałem więc kryształ mrozem. Odgięły się w dół, do poprzedniego położenia. Co teraz? Płomień. Powróciły w górę. Nie, to nie w tę stronę! Znowu mróz i znowu powrót do wyjściowego położenia. Kolejna wiązka mroźnej mgły. Trzy punkty świetlne znów zmieniły położenie, ale jakoś inaczej, w sposób bardziej chaotyczny. Już nie odgięły się wszystkie w dół, tylko na boki. Spróbowałem jeszcze raz i jeszcze.

     Jest! Udało się! Każdy punkt oświetlał inny pierścień. To jest to!

     Paratus zszedł tymczasem z tarasu i z ciekawością przyglądał się moim poczynaniom. Gdy wydałem okrzyk zwycięstwa, spojrzał na mnie zdumiony, a ja posłałem mu bardzo pewne spojrzenie. Patrz, jak robi to student Akademii!

     Oczywiście, niczego takiego nie powiedziałem, nie chcąc go urazić. Zresztą, nie musiałem. Gdy zacząłem na powrót kręcić pierścieniami, wiedziałem już, że moje rozumowanie było słuszne.

     Ustawiłem górny pierścień tak, że promień światła z kryształu ogniskującego trafiał prosto w środek kryształu, osadzonego w pierścieniu. Światło odbiło się i skierowało do innego elementu ogniskującego. Oho, jest pierwszy efekt! Przy drugim pierścieniu, Paratus otworzył usta ze zdziwienia. Gdy trzeci pierścień znalazł się na miejscu, w pomieszczeniu nieco pociemniało, bowiem światło, nie rozpraszane już przez przypadkowe odbicia, skierowało się na gładką ścianę tuż pod tarasem.

     Paratus był oszołomiony.

     - Lata pracy w końcu zaowocują… - szepnął z przejęciem, zbliżając się do ściany.

     Zbiegłem z tarasu i stanąłem obok niego. Lydia zajrzała mi przez ramię. Wszyscy troje nie mogliśmy oderwać oczu od obrazu, wyświetlonego na gładkim kamieniu. A ujrzeliśmy tam… Mapę! Mapę Tamriel, ale nie taką, jaką zapamiętałem z książek. Ta była jakaś taka rozciągnięta. Właściwie, tylko zarysy granic Skyrim zostały odwzorowane wiernie. Im dalej od Skyrim, tym bardziej obraz był zniekształcony i niewyraźny.

     - Ale cóż to? – rzekł zdziwiony Paratus. – Te wyniki powinny być zupełnie inne!

     Wbił wzrok w świetlisty obraz, ale na jego twarzy zaczęło odmalowywać się coraz to głębsze rozczarowanie.

     - Ta projekcja powinna być rozświetlona niczym nocne niebo – rozczarowanie zaczęło ustępować miejsca rozdrażnieniu. – Coś wytwarza niesłychaną ilość zakłóceń.

     Wskazał rozświetlony punkt na mapie. Przypadkiem, czy nie, ale było to dokładnie to miejsce, w którym stała Akademia.

     - Wygląda na to, że to coś w Zimowej Twierdzy…

     Urwał i groźnie spojrzał mi w oczy.

     - W co ty pogrywasz? – syknął. – Czy to jakaś próba sabotażu?

     Nie czekał na odpowiedź. Był zbyt rozgorączkowany. Najpierw nadzieje rozbudzone do granic wybuchu, a teraz takie rozczarowanie. Zaczął chodzić energicznym krokiem po całym pomieszczeniu i gwałtownie gestykulować, podnosząc głos coraz bardziej.

     - Co to jest? – wołał. – Co tu się stało?

     Podszedł do mnie.

     - Czy wiesz, co my tutaj usiłowaliśmy zrobić? – krzyknął.

     I zaraz poszedł w drugi koniec.

     - Czy jesteś tu, by się upewnić, że twój plan zadziałał? Że nasz wysiłek poszedł na marne?

     Znów do mnie podszedł gwałtownym krokiem. Tak gwałtownym, że Lydia odruchowo położyła dłoń na rękojeści miecza. Niepotrzebnie. Paratus był wzburzony, może nawet wściekły, ale ani razu nie próbował mnie zaatakować.

     - Wytłumacz się! – huknął mi prosto w twarz.

     Zaskoczony rozłożyłem ręce.

     - Nie wiem, o czym mówisz…

     Niczego nie udawałem. Naprawdę nie wiedziałem. Paratus jednak zapewne mi nie uwierzył. Z trudem nad sobą panował. Momentalnie stracił do mnie zaufanie. Cały nastrój zgody i współpracy prysł jak suchy patyczek, ustępując miejsca nieufności, o ile nie jawnej wrogości.

     - Zjawiasz się tutaj tuż przed zakończeniem naszej pracy – wydyszał. – A teraz to, co masz w Akademii sprawia, że nie mogę uzyskać żadnych wyników. Czy masz mnie za głupca? Czy myślisz, że nie domyślam się powiązania? Przez ciebie moja praca jest zrujnowana!

     Cóż, rozumiałem jego rozczarowanie, a nawet oskarżenia pod moim adresem. Mogłem sobie wyobrazić, że Rada Synodu nie jest tak pobłażliwa dla ludzkich niepowodzeń, jak arcymag Savos Aren, czy inni mistrzowie Akademii. Klęska tego eksperymentu była dla Paratusa czymś więcej niż tylko niepowodzeniem w eksperymentach. Prawdopodobnie była ona pogrzebaniem całej jego naukowej kariery, a dla uczonego nie ma gorszej alternatywy. Zapewne teraz Rada odsunie go od głównych nurtów swoich badań i biedak skończy jako zapomniany do końca swoich dni laborant, albo pomocnik jakiegoś pomniejszego maga. W ostateczności jako  prowincjonalny felczer.

     - Jak to się stało? – jęknął znów, dotykając ręką czoła i wpatrując się w rozświetloną projekcję.

     Podszedłem do niego i łagodnie położyłem mu rękę na ramieniu.

     - Naprawdę nie mam pojęcia, o czym mówisz – powiedziałem, siląc się na spokój.

     Wściekłym ruchem odtrącił moją dłoń.

     - Albo kłamiesz – syknął, - albo…

     I urwał nagle, jakby przyszedł mu do głowy jakiś pomysł.

     - Masz w swojej Akademii pewien przedmiot, czyż nie? – spytał po chwili dużo spokojniej. – Coś wyjątkowo potężnego… Wykraczającego ponad to, czego się spodziewam.

     Spojrzał mi uważnie w oczy.

     - Co to jest? – spytał.

     Uśmiechnąłem się lekko, bowiem zaczynałem rozumieć.

     Pryzmaskop miał wyświetlać miejsca, w których znajdowały się magiczne przedmioty, albo naładowane magią miejsca. Im silniejszy artefakt, tym jaśniej miał świecić, zupełnie jak gwiazdy na niebie. A że w Skyrim takich miejsc i przedmiotów było sporo, mapa powinna, jak to określił przedtem Paratus, „być rozświetlona niczym nocne niebo”. Tymczasem obraz ten przypominał wprawdzie niebo, ale w dzień. Ogromną jasnością błyszczała tam Zimowa Twierdza. Rozświetliła mapę, jak oślepiające słońce, przez co pomniejsze punkty stały się zupełnie niewidoczne. Lekko błyszczał tylko jeszcze jeden, gdzieś na pograniczu Bieli i Hjaalmarch. 

Pryzmaskop - mapa Tamriel, wyświetlona przez dwemerski projektor. Najjaśniej wyświetlaną krainą jest Skyrim. Tuż pod nią Znajduje się ojczyzna Wulfherea - Cyrodiil. Widoczne zarysy Cesarskieog Miasta

     I trudno było dziwić się Paratusowi, że podejrzewał mnie o krecią robotę. Sam przecież przyznałem mu się, że jestem z Akademii. A właśnie w Akademii znajdowało się przecież Oko Magnusa – ogromna, skoncentrowana magia. I ta magia zakłócała całą projekcję, niwecząc jego wysiłki. 

     - Tak – przyznałem. – Możemy coś mieć…

     Moja lakoniczna odpowiedź nie była podyktowana chęcią utrzymania tajemnicy, choć z perspektywy czasu przyznaję, że rozsądnie było powstrzymać język. Ja jednak wtedy dopiero zaczynałem podejrzewać, że może to mieć coś wspólnego z Okiem Magnusa. Niczego pewnego nadal nie wiedziałem.

     - No cóż – odezwał się prawie normalnym głosem. – Tego nie brałem pod uwagę…

     Przyjrzał się znów wyświetlanemu obrazowi i bezwiednie chwycił się za brodę. Trwał tak zamyślony kilka chwil.

     - Jeśli weźmiemy to pod uwagę, wyniki mogą stać się bardziej zrozumiałe – mruknął sam do siebie.

     Stanąłem obok niego.

     - O czym ty mówisz? – spytałem.

     Liczyłem na jakieś wyjaśnienie, ale zamiast tego Paratus uśmiechnął się chytrze i zerknął w moją stronę.

     - Szukasz czegoś, prawda? – spytał z przekąsem.

     Nie zdążyłem odpowiedzieć, bowiem zrobił to za mnie.

     - Laski Magnusa – powiedział tryumfalnym tonem.

     Przyznaję, że mnie zadziwił. Jak on to odczytał z tego obrazu? Tymczasem on podszedł do niego jeszcze bliżej i zaczął go uważnie studiować.

     - Nawet jeśli usiłujesz zrujnować moją pracę, mogę cię jeszcze czegoś nauczyć - mruknął z nieskrywanym zadowoleniem.

     A po chwili zupełnie wrócił do równowagi.

     - Nie mogę wyjaśnić ci szczegółów – odezwał się. – Wyjaśniając, musiałbym przed tobą odkryć wiele zbieranych latami tajemnic Synodu. Poza tym, wątpię, czy zrozumiesz te wszystkie techniczne szczegóły.

     Urwał i namyślał się przez chwilę.

     - Kojarzysz planetarium w Cesarskim Mieście? – spytał niespodziewanie.

     Skinąłem głową. Czytałem o nim, aczkolwiek nigdy go nie widziałem, nawet na obrazku.

     - To ono stanowiło inspirację dla tego pomysłu – mówił dalej. – Zamiast odzwierciedlać niebo, odzwierciedlamy całe Tamriel, a potem ujarzmiamy ukryte energie, żeby nałożyć pozycje… Najważniejsze jest to, że cały ten projekt ma na celu odkrycie źródeł potężnej magicznej mocy. Rzecz jasna, tylko po to, by lepiej chronić Cesarstwo.

     Powtórnie skinąłem głową, aczkolwiek domyślałem się, że ochrona Cesarstwa to tylko połowa prawdy. Potężne magiczne moce były po prostu siłą, której nie można było lekceważyć. I jeśli już miały zostać użyte, to lepiej, żeby przez nas, niż przez wrogów Cesarstwa.

     - Koniec końców – Paratus wskazał głową na wyświetloną mapę, – poznaliśmy jedynie dwa miejsca. Jednym z nich jest twoja Akademia – wskazał źródło jaskrawego światła na wybrzeżu. – Ten drugi…

     Podszedł jeszcze bliżej do mapy i popukał w jasny punkt, znajdujący się gdzieś pomiędzy Białą Granią, Bielą i Hjaalmarch.

     - To może być tylko Labiryntian – dokończył.

     A mnie aż zrobiło się ciepło. Labiryntian! Tajemnicza, przedwieczna budowla, a właściwie cały kompleks budowli, powstały wieki temu. Twierdza na pół legendarnego maga Shalidora. Czytałem o niej, słyszałem opowieści o niej, ale nigdy nie widziałem jej na własne oczy, choć mieszkałem przecież zaledwie o dzień drogi. Podobno zachowała się do dziś w całkiem niezłym stanie, aczkolwiek od dawna jedynymi jej mieszkańcami były śnieżne trolle. To właśnie one trzymały ludzi z daleka od tego miejsca.

     - A zatem, magu z Zimowej Twierdzy – w głosie Paratusa brzmiał nie skrywany tryumf, - wbrew twym intencjom, udaremniłem twoją podstępną grę! Nawet jeśli wszystko co mówisz to kłamstwa, wiem, że masz w Zimowej Twierdzy coś, czym Rada Synodu byłaby bardzo zainteresowana.

     Był tak pewny siebie, że nie widziałem szans na wyprowadzenie go z błędu. Zresztą, jedyne co mi wtedy przyszło na myśl, to odpowiedź „a, weźcie to sobie i spływajcie!”. Przecież i tak próbowałem zrobić wszystko, aby pozbyć się Oka z Akademii. Ugryzłem się jednak w język. Psijicowie ostrzegli mnie, że Oko może być niebezpieczne. Jeśli dostanie się w ręce ambitnych magów Synodu, ci nie oprą się pokusie i zaczną z nim eksperymentować. A wtedy katastrofa pewna…

     Zmierzyłem okiem odległość od Mzulft do Labiryntianu. Nie uszło to uwadze Paratusa.

     - Świetnie, idź do Labiryntianu, szukać swojej laski! – rzekł kpiąco. – Ja mam zamiar wrócić do Cyrodiil i dostarczyć Radzie pełen raport. To jeszcze nie koniec, zapewniam cię!

     - A więc Laska Magnusa znajduje się w Labiryntianie – powiedziałem wolno, ignorując jego zachwyty nad samym sobą.

     - No… - zająknął się. – Tak… Prawdopodobnie. To znaczy, tak, na pewno tak. Ale teraz to bez znaczenia, bo wiem, że trzymasz coś o wiele bardziej istotnego w Akademii. Rada zostanie o tym poinformowana. Dowiedzą się, co zamierzasz.

     Zaczynał mnie drażnić. Jego Rada mogła z nim zrobić, co chciała, ale ja nie podlegałem żadnej Radzie. Jedynymi moimi zwierzchnikami byli generał Tulius w Legionie i arcymag Savos Aren w Akademii. A i tak nie byłem zobowiązany do żadnego posłuszeństwa wobec nich. Generał sam zwolnił mnie z tego obowiązku, a liberalny i tolerancyjny Savos dawał mi niemal całkowicie wolną rękę i nigdy nie próbował narzucić mi swego zdania.

     - Chyba już za długo tu jesteś – mruknąłem. – Odbiło ci…

     Gwałtownie zamachał rękami.

     - Odbiło mi? – zawołał z ironią. – Odbiło mi? Myślę, że odkryłem więcej niż się spodziewałem. Twoje oszustwa mnie nie zmylą!

     A potem zrobił bardzo obrażoną minę.

     - To już chyba wszystko – rzekł wyniosłym i oficjalnym tonem. – Masz to, o co ci chodziło, czyż nie? No to wracaj do swojej Akademii!

     Cóż, i tak miałem zamiar wyjść. Nasza obecność tutaj tylko zagęszczała i tak już nie najlepszą atmosferę. Skinąłem mu głową i ruszyłem w stronę wyjścia. Widziałem jeszcze, że Lydia ścisnęła mu ramię, zanim podążyła za mną. Ona też nie miała mu za złe tego tonu. Rozumiała, skąd się brał.

     Paratus nawet na nas nie spojrzał. Ważniak! Poskromiłem żądzę przyłożenia mu rękawicą w brzuch. W końcu, nie zrobił mi nic złego, a przeciwnie, bardzo pomógł, choć zapewne niechcący. Jego humory nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Po tym, co przeżył, trudno było mu się dziwić.

     Zaleźliśmy się w wysokim korytarzu. Czyżby czekała nas teraz droga powrotna przez całe Mzulft? Zacząłem rozglądać się na boki. Jak przez mgłę pamiętałem, że tu gdzieś były jeszcze jedne drzwi. Zauważyłem je poprzednio, ale zasłuchany w mowę Paratusa, nie zwróciłem na nie uwagi. Nawet jeśli nie było to wyjście to i tak warto było to zbadać.

     Skręciłem w prawo, w krótki korytarz, ale nie zdążyłem się weń zagłębić, gdy nagle wokół mnie wybuchła jasność. Tak to nazwałem, bo trudno nazwać to inaczej. Nagłe, jaskrawe światło, wydobywające się nie wiadomo skąd, jakby zewsząd jednocześnie. Drgnąłem gwałtownie, a widząc to, Lydia odruchowo dobyła miecza. Ale nie był potrzebny. Owa jasność to bowiem nic innego, jak wizja, za pomocą której komunikowali się ze mną mnisi Psijic.

     I nie omyliłem się. Jednocześnie zmaterializowała się przede mną postać mnicha. Świadomy, że Lydia może go nie widzieć, uspokoiłem ją gestem.

     - Psijic!

     Poruszyłem ustami, jakby wymawiał to słowo, ale nie wydobyłem z siebie głosu. To była tylko informacja dla Lydii, która uspokojona, schowała miecz do pochwy.

     Tym razem skomunikował się ze mną ten sam mnich, którego spotkałem w Saarthal. Miał na imię Nerien, o ile dobrze pamiętałem.

     - Jak na razie jesteśmy zadowoleni z twoich starań – odezwał się do mnie ciepłym głosem. – Ale czeka nas czas próby. Musisz wrócić do Akademii. Otrzymasz wezwanie do podjęcia błyskawicznych działań.

     A zatem, zmiana planów. Nie Labiryntian, tylko Akademia. Ale dlaczego? Czyżby podczas mojej nieobecności coś się tam wydarzyło?

     Tymczasem mag zmienił się na twarzy. Spoważniał i jego głos stwardniał, jakby chciał w ten sposób podkreślić wagę swych słów.

     - Masz temu sprostać! – rzekł twardym tonem – i odkryć, na co cię stać.

     Skinąłem głową. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale ufałem starożytnemu Zakonowi. Skoro tak mówi, to musi to być sprawa niezmiernej wagi.

     Tymczasem Nerien uśmiechnął się lekko i złagodził głos.

     - Podążasz właściwą ścieżką – zapewnił. – I zatryumfujesz.

     Nie wiem, skąd brała się jego pewność, ale nie zdołałem o to spytać, bowiem wizja rozpłynęła się w powietrzu, jak dym. Mnich zniknął. Westchnąłem ciężko i powtórzyłem Lydii słowa Neriena.

     - Może to nawet lepiej – stwierdziła. – Pogadamy z Uragiem. Na pewno ma coś o Labiryntianie. 

     Wyszliśmy przez masywne, choć niezbyt szerokie drzwi. Rzeczywiście, było to wyjście. Wyjście w noc, która w międzyczasie zapadła. Z przyjemnością wzięliśmy po kilka głębokich oddechów. Świeże powietrze, którego po mimo sprawnej wentylacji tak brakowało w podziemiach, przynosiło ulgę i orzeźwienie. Wokół było zupełnie ciemno, żadnego światełka w oddali. Znaleźliśmy się na rozległej półce skalnej, zawieszonej, jak mi się wydawało, wysoko nad podnóżem góry, a wokół walały się gruzy jakiegoś dwemerskiego obiektu. Zapewne kiedyś były tu jakieś schody, lub podjazd, ale teraz, gdy przez wieki zbocze góry osunęło się, ścieżka, która zapewne wiła się tu kiedyś, zamieniła się w kamienisty piarg u podnóża. Rzuciłem kamyk w przepaść. Długo trwało, zanim zagrzechotał na skałach. Musiało tu być naprawdę wysoko. Zejście nawet za dnia zapewne nie było możliwe, co dopiero w nocy. Nie było rady, trzeba zawrócić i iść tą samą drogą, którą tu przyszliśmy.

     Doszliśmy jednak tylko do kotłowni, gdzie postanowiliśmy przenocować. Padaliśmy już z nóg. Zamknęliśmy się w jednej z licznych tu komnat, które miały drzwi, wyposażone w zamek. Pomajstrowałem przy nim wytrychem i zaryglowałem go. Byliśmy bezpieczni, nie było potrzeby wystawiania warty. Oboje byliśmy na to zbyt zmęczeni. Po skromnym posiłku ułożyliśmy się na twardej posadzce, w pobliżu ciepłej rury. Nie wiedzieliśmy, jaka była jej funkcja, ale przyjemnie grzała. Zapadliśmy w sen.

     Jak długo spaliśmy, żadne z nas nie wiedziało. Obudziłem się pierwszy i łagodnie zbudziłem Lydię. Przetarła oczy i ziewnęła. Zapewniła mnie, że możemy iść dalej.

     Poszliśmy więc. Jedyny postój wyprosiłem w kopalni księżycowego kamienia, gdzie wydłubałem sobie ze skalnej żyły kilka sporych grudek rudy. Starczy na trzy, może nawet cztery sztabki.

     Gdy wyszliśmy wreszcie na zewnątrz, musieliśmy zmrużyć oczy. Mimo, iż dzień był pochmurny, niebo wydało nam się strasznie jasne. Ze wzrokiem wbitym w ziemię, byle tylko nie patrzeć w górę, zeszliśmy do cesarskiego traktu, zanim wzrok przyzwyczaił nam się do światła.

     Ruszyliśmy na północ, z postanowieniem dotarcia dziś chociaż do Wichrowego Tronu.

6 komentarzy:

  1. Zastanawiam się,czy nadejdzie taki czas, gdy zaczniemy wszyscy mieszkać pod ziemią, bo na powierzchni będzie zbyt skażona atmosfera. Jak na razie to bardzo skutecznie podcinamy gałąz na której siedzimy- niszczymy co tylko się da.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sądzisz, że pod ziemią będzie lepiej? Nie wydaje mi się. Jeśli nastanie skażenie, dosięgnie ono również podziemi.

      Usuń
  2. Wiedziałam, że w końcu musi się pojawić i "czarodziejska mapa". :)
    Musiałoby to naprawdę pięknie wyglądać, gdyby się rozjarzyła takimi drobnymi światełkami... Aż szkoda, że się nie udało. Ale może kiedyś...
    To w końcu ma wracać, czy jest na właściwej ścieżce? Ja nie rozumiem w ogóle tego przekazu!!! :/

    OdpowiedzUsuń
  3. Rola religii w tym świecie jest raczej pozytywna - np. mnisi Psijic.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym świecie bogowie tak otwarcie manifestują swoje istnienie, że nikt nie jest w stanie przemycić do niej fałszywej treści. Tutaj człowiek nie wierzy, tylko wie, że służy bóstwu, a nie grupie kapłanów, wykorzystujących jego naiwność. Zatem nic dziwnego, że religia jest w cenie.

      Usuń