wtorek, 14 marca 2017

Rozdział XXVI – Akcja w Zimowej Twierdzy

     Nie dotarliśmy do Wichrowego Tronu.  Okazało się, że było już znacznie później, niż nam się wydawało, a my spaliśmy znacznie krócej niż myśleliśmy. W podziemiach człowiek zupełnie gubi poczucie czasu, nie wie, kiedy dzień, kiedy noc, ani jak długo obywa się bez snu. Działa sprawnie, dopóki zmęczenie nie powali go z nóg. Przygoda z Mzulft musiała nam zabrać o wiele więcej czasu, niż nam się wydawało. Dość, że jeszcze nie doszliśmy do obozowiska giganta, znajdującego się przy tym trakcie, a już zaczął zapadać zmrok. My zaś, z powodu zbyt krótkiego snu, poczuliśmy zmęczenie znacznie wcześniej, niż się spodziewaliśmy.

     W nocy dowlekliśmy się do Gajkyne i tam w gospodzie przespaliśmy się uczciwie, do samego rana. Nie wiem, jak Lydia, ale ja spałem jak kamień, nie budząc się ani razu i zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół mnie.

     Na szczęście nie działo się nic…

     Gdy rano wypoczęci i najedzeni wybraliśmy się w dalszą drogę, postanowiliśmy nie tracić czasu na odwiedziny w Wichrowym Tronie. Żałowałem trochę, bowiem straciłem okazję pozbycia się ciężkich grud rudy księżycowego kamienia. W mieście, obok kuźni, stała zawsze czynna dymarka, w której wytopiłbym sobie metal i odlał go w znacznie lżejsze sztabki. Ale, co tam, dam radę. Nie było czasu na zabawę w hutnika.

     Obeszliśmy miasto dookoła, kierując się na zachód, potem na północ, potem znów na zachód, by wreszcie skręcić na wschód. Nadkładaliśmy drogi i to mocno, ale nie zapominajmy, że byliśmy przecież w Skyrim. Tu nie było prostych dróg. Jeśli chciało się przejść z jednego punktu do drugiego, zwykle początek podróży oznaczał marsz z bólem serca, dokładnie w przeciwnym od zamierzonego kierunku. Bo zawsze trzeba było najpierw obejść jakąś górę, czy też, jak w tym przypadku, cały łańcuch górski. Choć Zimowa Twierdza leżała niemal dokładnie na północ od Wichrowego Tronu, podróż między tymi miastami oznaczała głównie marsz na linii wschód-zachód. W dodatku, w tę stronę zwykle było pod górę. I to aż do Fortu Kastav, który był najwyżej położonym punktem na trakcie. Tam dorwała nas noc. Dobrze, że tam, bo przynajmniej było gdzie przenocować.

     Rankiem wyruszyliśmy bezpośrednio do Zimowej Twierdzy. Stąd było już nie dalej niż pół dnia drogi, w dodatku lekko z górki. Jedynie mroźny, przenikliwy wiatr od morza, wiejący prosto w nasze twarze, nieco nas opóźniał. Nawet niezwykle odporna na mróz Lydia szła zgarbiona, z głową wtuloną między ramiona i skórzanym wnętrzem rękawicy zatykała sobie usta. Cóż więc działo się ze mną, ciepłolubnym Cyrodiilijczykiem…

     Do Akademii dotarliśmy przemarznięci na kość. Pomny ostrzeżenia Neriena, postanowiłem niezwłocznie udać się do kwatery arcymaga. Lydia natomiast stwierdziła, że zaczeka na mnie w Komnacie Osiągnięć, w naszym pokoju i skombinuje coś rozgrzewającego do picia. Jakiś grzany miód, czy coś w tym rodzaju. Potem miała wspiąć się do Arcaneum i poszukać u Uraga jakiejś księgi, czy ksiąg o Labiryntianie. Nie wątpiliśmy, że w tak wielkiej bibliotece znajdziemy coś na temat tej starożytnej budowli.

     Na dziedzińcu spotkałem Phinisa Gestora, mistrza Szkoły Przywołania. Pozdrowiłem go uprzejmie. Uśmiechnął się i wdał się ze mną w krótką pogawędkę. Był to dobroduszny, starszy już, łysawy Breton, z wiecznym uśmiechem na pomarszczonej twarzy. Nie sposób było go nie lubić. Phinis był bardzo zadowolony z faktu, że może tu uprawiać swoją magię. Na Szkołę Przywołania ludzie na ogół patrzyli podejrzliwie. Nic dziwnego, nikt nie lubi, gdy przed nim niespodzianie staje jakaś daedra z Otchłani, albo wskrzeszony zostanie jakiś trup. Mimo to, była to ważna gałąź sztuki magicznej i warto było gromadzić wiedzę na jej temat, choćby po to, żeby nieprzemyślanym przywołaniem nie spowodować katastrofy. 

     - Istnieje niewiele miejsc, gdzie można uprawiać mój zawód bez strachu przed prześladowaniami – tłumaczył Phinis. – Jeśli potrzebujesz pomocy przy technikach Przywołania, proszę daj mi znać.

     Podziękowałem za tę deklarację. Wspomniałem o kuźni atronachów, znalezionej w Midden. Nie okazał zdziwienia. Wyjaśnił nawet, że to stanowisko służyło nie tylko do przywoływania atronachów. Można było tam wykonać również inne przedmioty. Na przykład kostur przywołania, bardzo przydatny, jeśli ktoś nie był biegły w tego rodzaju magii. Nie miałem wprawdzie zamiaru zajmować się przywoływaniem, ale uznałem, że dobrze byłoby poznać i tę szkołę. Każda umiejętność może się kiedyś przydać. Uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu.

     - Jeśli możesz – podniósł w górę palec, - ogranicz też obszar Przywoływania do terenów Akademii. Nie trzeba nam dodatkowo podburzać mieszkańców widokiem Atronacha, wałęsającego się po ich mieście. Przywoływanie nieumarłych poza Akademią, jest jeszcze mniej wskazane.

     Zachichotał zabawnie i pożegnał mnie uściskiem ręki. Otworzyłem drzwi do głównego budynku Akademii.

     Od razu zorientowałem się, że coś jest nie w porządku…

     Przed wejściem do Komnaty Żywiołów stali Mirabelle i Savos, oboje mocno zdenerwowani. W pierwszej chwili pomyślałem, że właśnie miała tu miejsce jakaś gwałtowna wymiana zdań, ale szybko okazało się, że to nie to. Wejście do komnaty było bowiem zablokowane magiczną barierą, przez którą bardzo niewyraźnie, jak przez nierówną taflę lodu, było widać jej wnętrze. Oboje najwyraźniej nie mogli dostać się do środka. A dobiegały stamtąd jakieś błękitne błyski i nie trzeba było bystrości, żeby domyślić się, że ktoś majstruje przy Oku Magnusa. 

     - Nie wiem, wygląda to na barierę ochronną – mówiła Mirabelle zaniepokojonym głosem. – Ale kto ją rzucił? Ancano? Jak?

     Ancano! No, jeśli to jego sprawka, można było spodziewać się kłopotów.

     Savos był wściekły.

     - Nie obchodzi mnie, co to jest – warknął. – Macie to zabić! Chcę wiedzieć, co on tam robi!

     Mirabelle spróbowała pokonać barierę magią mrozu, ale nie było widać żadnego skutku. Mróz odbijał się od niej, tworząc na powierzchni magicznej tafli białe kryształy lodu.

     W tym momencie Savos zauważył moje wejście i skinął mi głową.

     - Nie wiem, co on tutaj robi – wysyczał, - ale nie ujdzie mu to płazem!

     - Co się dzieje? – spytałem, podchodząc bliżej.

     - Ancano! – jęknął Savos. – Siedzi tam, robiąc… coś. Nie mamy pojęcia co. Próbujemy dostać się do środka.

     Zerknąłem na zablokowane przejście. Szron, jaki pojawił się na nim na skutek czarów Mirabelle, jeszcze bardziej ograniczał widok.

     - Zapłaci mi za to głową, zapewniam cię! – warknął Savos.

     A mnie przyszło do głowy, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tak czy inaczej, nareszcie pozbędziemy się tego aroganckiego Thalmorczyka z Akademii. Po czymś takim, nie miał już czego tutaj szukać.

     Tymczasem Savos przywołał zaklęcie Błyskawic. Dłonie Mirabelle znów owionęła mroźna mgiełka.

     - Pomóż nam z tym, dobrze? – Savos opanował się jakoś. – Zrobimy wszystko co w naszej mocy.

     Połączyliśmy nasze siły. Savos zaatakował Błyskawicą, Mirabelle Mrozem, ja Płomieniami. Trwało to tak długo, że niemal wyczerpała mi się mana, ale skoncentrowana Magia Zniszczenia pokonała wreszcie ochronę Ancano. Wpadliśmy do Komnaty Żywiołów. Savos pierwszy. Mirabelle za  nim, ja na końcu. Widok, jaki ujrzeliśmy, odjął nam mowę.

     Ancano, z zimnym uśmiechem stał po drugiej stronie, z wyciągniętą w stronę Oka dłonią. Między Okiem Magnusa, a jego ręką przelatywała błyskawica, jednakże trudno było zorientować się, w którą stronę. Przypuszczałem jednak, że to Oko przesyłało Altmerowi magiczną moc, bowiem inaczej nie byłby on w stanie stworzyć bariery nie do pokonania dla arcymaga.

     - Ancano, przestań natychmiast! – zawołał Savos. – Rozkazuję ci!

     Ale Thalmorczyk rzucił mu tylko pełne pogardy spojrzenie. I wzruszył ramionami. Zrzuciwszy maskę potulnego doradcy, nie miał już powodu, by silić się na uprzejmość wobec kogoś, kim szczerze pogardzał. A że pogardzał wszystkimi, włącznie z innymi obecnymi w Akademii Altmerami, wylazła z niego cała jego prawdziwa natura. Był przekonany o swej wyższości i prawie do dominacji nad pozostałymi. Pod tym względem przewyższał nawet smoki.

     Często zastanawiałem się, skąd u Thalmorczyków bierze się to demonstrowane na każdym kroku przekonanie o własnej wyższości. Z pewnością nie była to cecha jego rasy. Znałem całą masę przyjacielskich Altmerów, zachowujących się zupełnie inaczej. Altmerkami były przecież Nirya i Faralda, Altmerem był Calcelmo z Markartu, Altmerami byli członkowie zakonu Psijic. A jednak tylko Thalmorczycy odnosili się do innych z tak wyraźnie okazywaną im pogardą.

     Widząc, że Ancano nie reaguje, Savos podszedł do niego zdecydowanym krokiem. Ale nie doszedł. Ancano wyciągnął druga dłoń w jego kierunku…

     - Nie zbliżaj się do niego! – usłyszałem jeszcze rozpaczliwy krzyk Mirabelle.

     Niezbyt dobrze pamiętam, co stało się później. Właściwie, jedyne, co zapamiętałem, to niesamowita jasność. Jakby bardzo jasny rozbłysk błękitnego, jaskrawego światła. Jakaś eksplozja, czy coś w tym rodzaju. Nie wiem, co działo się potem. Gdzieś pod czaszką tkwi mi jeszcze wspomnienie niewyobrażalnej ciemności, jakby zesłano mnie w Otchłań.

     Albo jakby mnie żywcem pogrzebano…

*          *          *

     Nie wiedziałem, co to za szum. Czy ja jestem w pobliżu jakiegoś wodospadu? W Cyrodiil nie było ich zbyt wiele. A może to palenisko mojego ojca tak skwierczy? Ale dlaczego nie słychać uderzenia młotem? Pewnie wrócił do domu napić się wody. W kuźni gorąco, chce się pić. Matka na pewno przygotowała mu już zimną, źródlaną wodę z zanurzonymi w niej gałązkami świeżej, zielonej mięty. Rosła sobie dziko na łące, koło stawu. To w naszym domu był podstawowy napój.

     Spróbowałem otworzyć oczy. Na co ja patrzę? Czy to jakiś tunel? Nie, to chyba sklepienie jakiejś budowli. Wysoko… Bardzo wysoko… Chyba leżę na plecach. I matka pochyla się nade mną… Ech, mamo, jak ja za tobą tęskniłem… Zaraz, to nie ona! Kto to? Jakaś inna kobieta, znacznie młodsza. A za nią stoi następna. Ale to też nie matka. Ta jest wysoka i smukła. I ma złotawą skórę. Jest Altmerką, nie człowiekiem. Nie jestem w domu. Gdzie ja jestem?

     Zamrugałem oczami, żeby powróciła mi ostrość widzenia.

     - Wszystko w porządku? – spytała kobieca postać melodyjnym, ale zaniepokojonym głosem. – Możesz chodzić?

     Znów zamrugałem i spróbowałem się dźwignąć, ale zakręciło mi się w głowie i opadłem na coś twardego. Coś przysłoniło mi widok. Sięgnąłem dłonią do oczu. Natrafiłem na jakąś przeszkodę. Spróbowałem podnieść się po raz drugi. Udało mi się usiąść. Zasłona na oczach okazała się być przekrzywionym hełmem.
Noszę hełm… Jestem żołnierzem? Zaraz, przecież jestem cesarskim oficerem! Przed oczami przeleciała mi twarz generała, wręczającego mi nominację. Trwa wojna. Z kim walczymy? Ach tak, z Gromowładnymi. Z Ulfrikiem... Tym samym, którego Tulius zabił w pojedynku.

     Zabił go. Czyli Ulfric nie żyje… To co ja robię tutaj w tym hełmie?

     Jakieś kobiece dłonie chwyciły mnie z tyłu i pomogły mi wstać… Spojrzałem z góry na tę, którą ujrzałem po przebudzeniu. Siedziała na posadzce, oparta o gruby filar i ciężko dyszała. Ładna, trzydziestoparoletnia Bretonka. Ja ją znam! Na pewno ją znam! To jest…

     - Musisz stanąć o własnych siłach – odezwała się z wysiłkiem. – Mamy kłopoty!

     Mirabelle! To jest Mirabelle… Tak, pamiętam. Pamiętam jeszcze, że bardzo ją lubię. A ta druga? Ta co pomogła mi wstać? Odwróciłem się. Wysoka i smukła Altmerka, roztrzęsiona i z trudem nad sobą panująca. Tak, ją też znam… To Nirya. Chyba jest czarodziejką. Tak, na pewno jest… Uklęknęła przy Mirabelle i dotknęła jej czoła. Złotawa mgiełka, jaka pojawiła jej się pod dłonią, oznaczała magię Przywracania.

     Powoli mój obolały od upadku mózg zaczynał się rozgrzewać. Kawałki myśli, które przy eksplozji rozsypały się jak pęknięty dzban, znów zaczęły trafiać na swoje miejsce. Znajdowałem się w Komnacie Żywiołów, dokąd wbiegłem za Savosem i Mirabelle. Mirabelle jest tutaj, a na odgłos eksplozji do komnaty wpadła zaniepokojona Nirya. Widząc nas w opałach, pospieszyła nam z pomocą. Ale gdzie jest Savos? Rozejrzałem się po komnacie. Coś musiało się tu stać! Świadczyły o tym porozbijane szyby. A na środku tkwiła jakaś niewyraźna, błyszcząca kula. Zaczynałem rozumieć i przyznam, że gdyby nie hełm, włosy stanęłyby mi na głowie. To Ancano! Grzebał przy Oku Magnusa. Po naszej interwencji, wywołał magiczną eksplozję, która porozrzucała nas po ścianach. A potem przywołał nową barierę, tym razem mniejszą, wokół siebie i Oka. Nie chciał, by mu ktoś przeszkadzał…

     - Chyba nic mi nie jest – wychrypiałem, choć sam nie byłem tego pewien.

     Po zaaplikowaniu porcji magii Przywracania przez Niryę, Mirabelle poczuła się lepiej. Pomogliśmy jej wstać. Wciąż jeszcze była trochę słaba, ale odzywała się zupełnie przytomnie.

     - Ancano robi coś z tym czymś… - szepnęła. – Z Okiem. Nie powstrzymamy go.

     Nie wytrzymałem. W pierwszym odruchu wyciągnąłem miecz i spróbowałem zaatakować barierę. Czary ochronne zwykle nie opierają się ostrzom. Ale ta bariera była inna. Mój miecz odbijał się od niej, jak bym uderzał drewnianym kołkiem w kamień. Usłyszałem tylko przytłumiony przez osłonę rechot Ancano.

     Mirabelle rozejrzała się po komnacie.

     - Nie widziałam Savosa od chwili wybuchu – odezwała się zaniepokojona. – Eksplozja musiała go stąd wyrzucić… Może być ranny.

     Odwróciłem się do niej i schowałem miecz. Arcymag! Rzeczywiście, coś musiało mu się stać. Ale gdzie go szukać? Jeśli wypadł przez któreś z okien, to już po nim! Spadłby z wysokiego klifu i żadna magia nie uchroniłaby od śmierci. Zrobiło mi się gorąco.

     - Musisz odnaleźć arcymaga – odezwała się z naciskiem. – I to szybko. Spiesz się!

     Przy tych słowach zatoczyła się i byłaby upadła, gdybyśmy oboje z Niryą nie przytrzymali jej za ramiona.

     - Co się dzieje? – spytałem. – Wszystko w porządku?

     - Nic mi nie będzie – potrząsnęła głową. – Potrzebuje chwili, żeby złapać oddech. Odszukaj Savosa.

     Pozostawiłem Mirabelle w rękach Niryi i wypadłem na dziedziniec. Stał tam kilkuosobowy tłumek, zbity w gromadkę. Dostrzegłem Tolfdira i Phinisa, a z naprzeciwka wybiegła Lydia, mocując się z kirysem. Jednocześnie podbiegliśmy do grupki magów. Mieli niewesołe miny. Klęczący przy ciemnym kształcie Phinis Gestor na mój widok podniósł się na nogi ze smutkiem potrząsnął głową.

     Zerknąłem na ciemny kształt, na pół zagrzebany w śnieżnej zaspie. Ze zgrozą rozpoznałem zdobioną kolorowym haftem szarą szatę Savosa. A wokół na śniegu – czerwone plamy…

     Tolfdir spojrzał na mnie z troską.

     - Nic ci nie jest? Co się stało?

     Potrząsnąłem głową, nie odrywając wzroku od Savosa.

     - Arcymag Aren nie żyje? – wyksztusiłem z trudem.

     - Aż trudno w to uwierzyć – westchnął Tolfdir.  – Ale nie ma czasu… To co się wydarzyło, wpłynęło również na Zimową Twierdzę. Musisz się tam udać i upewnić, czy wszystko jest w porządku. Ja zrobię tutaj, co mogę…

     Miał rację. Ktoś musiał szybko sprawdzić, co się dzieje w mieście. Kto, jeśli nie najmłodszy? Lydia, nie czekając za mną, wciąż usiłując zapiąć rzemień przy zbroi, bez hełmu, pospiesznie ruszyła w stronę mostu. Chciałem pobiec za nią, ale z trudem poruszałem nogami. Widząc to, Tolfdir popędził mnie łagodnie.

     - Idź już… Ruszaj.

     Przemocą oderwałem swoje nogi od zaśnieżonego dziedzińca i ruszyłem niezdarnie za pozostałymi. Dobiegł mnie jeszcze grobowy szept Phinisa.

     - Nie żyje…

     Nie żyje. Dwa krótkie słowa, a przecież oznaczały one dla nas koniec pewnej epoki. Co teraz będzie? Co z Akademią? Czy w ogóle uda się ją uratować przed szaleństwem Ancano?

     Na moście zderzyłem się niemal z Faraldą i Arnielem Gane. Oboje, zaniepokojeni odgłosem wybuchu, biegli w stronę Akademii.

     - Co się dzieje? – dopytywała się Faralda. – Co się stało?

     - Nie ma czasu – wskazałem w stronę miasta. – Musimy zadbać o bezpieczeństwo Zimowej Twierdzy!

     Nie trzeba było ich popędzać.

     - Pójdziemy z tobą – oświadczyła Faralda. – Ale wszystko mi wyjaśnisz, gdy to się skończy…

     W czwórkę zbiegliśmy z mostu do miasta. Dziwnie opustoszałego. W pierwszej chwili przeraziłem się, że mieszkańcy zamienili się w magiczne ogniki, z dużą prędkością buszujące po głównej ulicy. Ale okazało się, że oni tylko pochowali się przed nimi, nie wiedząc, co to takiego.

     Do dziś nie wiem, czym one były. Nazywaliśmy je po prostu Magicznymi Anomaliami. Widok był jednocześnie piękny i przerażający. Przypominało to rój olbrzymich, niezwykle szybkich i jasno świecących owadów. Poruszały się na wszystkie strony, ale nie w sposób bezładny, tylko tak właśnie, jak muchy, gdy znajdą się w zamkniętym pomieszczeniu. Przemieszczały się zygzakami, prawie zupełnie bezgłośnie, lekko tylko bucząc od magicznych wibracji. Każda z nich miała wielkość główki kapusty, ale ciągnęła za sobą ogon, jak płomyk. Przypominało to trochę świecącą błękitem, matową, szklaną kulę, a trochę lodowego upiora. Tylko lodowe upiory żyją pojedynczo, co najwyżej parami. Anomalii było około dziesięciu. Trudno było je policzyć, bo poruszały się za szybko, by za nimi nadążyć.

     Początkowo wydawały się niegroźne, ale gdy zbliżyliśmy się do nich, jedna z nich zaatakowała Faraldę. Zrobiła to, jakby chciała ją ugryźć w twarz, ale jedynie poraziła ją lekko, jakąś nieznaną mi magią. Faralda natychmiast posłała ku niej strumień ognia. Anomalia wściekłym ruchem próbowała zaatakować ją znów, ale czarodziejka poprawiła drugą ręką. Anomalia wyraźnie słabła…

     Nie miałem czasu na dalsze obserwacje, bowiem sam zostałem właśnie zaatakowany i to przez dwie kule jednocześnie. Nie było warunków do strzału. Przeciwnik był za szybki. Odrzuciłem łuk, który tylko mi przeszkadzał i dobyłem miecza. Co któryś zbytnio się zbliżył, obrywał jego końcem. A i tak trudno było w to trafić.

     Oboje z Lydią smagaliśmy tajemnicze ogniki mieczami, czując opór po każdym trafieniu. Faralda i Arniel razili je różnymi rodzajami magii. Ogniki atakowały nas ze wszystkich stron, więc zbiliśmy się w gromadkę i stanęliśmy plecami do siebie. Trwało to dość długo, aż wreszcie jeden z nich wydał dźwięk, jakby rozgniatanego orzecha i… rozpadł się, zamieniając się w kupkę plazmy. To dodało nam sił. Nie są nieśmiertelne! Można je zabić!

     Elfi pancerz nie chroni przed magią. Kilkakrotnie poczułem dotkliwy, paraliżujący ból, na szczęście krótkotrwały, gdy moja osłona była nie dość szybka. Ale zwykle po takim ataku udawało mi się smagnąć mieczem rdzeń ognika, co wywoływało wyraźny efekt. Ognik cofał się wtedy, jakby go zabolało. Po chwili jeden z tych, przed którymi się broniłem, po wyjątkowo celnym ciosie końcem ostrza, rozlał się u moich stóp w postaci błyszczącej plazmy. I zaraz potem drugi. Po chwili każde z nas miało już po kilka na rozkładzie. Jeszcze tylko Arniel siłował się z ostatnim. Obawialiśmy się przychodzić mu z pomocą, bowiem wszystko działo się tak szybko, że niechcący mogliśmy porazić, lub zranić jego. Ale on nie potrzebował pomocy. Gdy przeciwnik szedł prosto na niego, zderzył się ze strumieniem ognia, wychodzącym z jego ręki. Zaskwierczał cicho, jak przypalany kawałek słoniny, trzasnął i… Zamienił się w błyszczącą kałużę.

     Arniel odetchnął i bezwiednie rozgarnął ją stopą. Ku mojemu zdziwieniu, wewnątrz znajdował się klejnot duszy. Zabrałem go i obejrzałem. Naładowany! Przytknąłem go do miecza. Ładunek przeskoczył i klejnot rozpadł się na proszek, który zaraz wyparował.

     Zbadałem pozostałe. Niektóre były puste, ale w kilku znalazłem klejnoty duszy. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, skąd się tam wzięły.

     - Wracaj do Akademii – zwróciła się do mnie Faralda. – I opowiedz, co się dzieje. Arniel, stań na straży. Ludziom nie może stać się krzywda.

     Omiotłem wzrokiem pobojowisko. Tu nic już ludziom nie groziło. Arniel skinął tylko głową. Zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Można było to poznać po poważnej minie i zaciśniętych zębach, co temu pogodnemu zazwyczaj uczonemu zdarzało się niezmiernie rzadko. Został w mieście, podczas gdy my pospiesznie udaliśmy się z powrotem do Akademii. W połowie drogi Faralda postanowiła zająć miejsce na moście, skąd w razie czego mogła szybko przybyć z pomocą zarówno Arnielowi, jak i nam w Akademii.

     Wpadliśmy do Komnaty Żywiołów. Magiczna bariera wciąż trwała nienaruszona. Nie można było dostać się do Ancano. Ale, co też nie było bez znaczenia, on również nie mógł opuścić tego miejsca. Mirabelle i Tolfdir bezsilnie przyglądali się temu zjawisku.

     Z radością przyjąłem do wiadomości, że Mirabelle czuje się już dobrze. Choć, oczywiście, była przygnębiona. Zapewne Tolfdir już poinformował ją o śmierci Arena.

     - No i? – spytała na mój widok. – Czy wszystko tam w porządku?

     Skinąłem głową.

     - Póki co, Zimowa Twierdza jest bezpieczna… - wychrypiałem.

     Zdawałem sobie sprawę z kruchości tego bezpieczeństwa. Usunęliśmy skutek , ale przyczyna wciąż tkwiła w Komnacie Żywiołów. Tak blisko, że niemal można było jej dotknąć ręką – a jednocześnie tak daleko.

     - Chciałabym móc powiedzieć to samo o nas – westchnęła Mirabelle, obrzucając wzrokiem magiczną barierę. – Tolfdir i ja możemy spróbować to okiełznać. Ty musisz zdobyć Laskę Magnusa. – Chwyciła mnie za ramiona i potrząsnęła mocno. – Teraz!

     Miała absolutną rację. Nie było chwili do stracenia. Kto wie, co Ancano tutaj jeszcze wymyśli.

     - Wyruszam do Labiryntianu – oznajmiłem zdecydowanym głosem i odwróciłem się na pięcie.

     Ale Mirabelle chwyciła mnie za rękę.

     - Co?

     Odwróciłem się i spojrzałem na nią. Była zdumiona.

     - Czy masz pewność? – spytała, spoglądając na mnie szeroko otwartymi oczami. – Laska jest właśnie tam?

     Skinąłem niepewnie głową. O ile dobrze zinterpretowaliśmy obraz z Pryzmaskopu, tam właśnie powinna być. Mirabelle zakryła dłonią usta. Przez chwilę namyślała się nad czymś, po czym chwyciła moją dłoń i pociągnęła mnie w kierunku wyjścia.

     - To nie może być zbieg okoliczności – mruknęła, ciągnąc mnie za sobą.

     - Nie rozumiem – bąknąłem. – Jaki zbieg okoliczności?

     Już nie szliśmy. Biegliśmy oboje w kierunku Komnaty Osiągnięć.

     - Savos… - odezwała się Mirabelle – Zanim… Zanim umarł. On… Dał mi coś. Bardzo niedawno.

     Wbiegliśmy do komnat mieszkalnych i skierowaliśmy się na schody.

     - Powiedział mi – ciągnęła, – że to pochodzi z Labiryntianu i że będę wiedziała, co z tym uczynić, gdy nadejdzie właściwa pora.

     Weszliśmy do jej kwatery. Sięgnęła do szuflady, lecz zamiast ją otworzyć, wyciągnęła ją z szafki i wysypała całą jej zawartość na łóżko. Było tam kilka mikstur, trochę biżuterii, pachnideł, skrawków delikatnego płótna, jakieś małe złocone narzędzia, zapewne kosmetyczne … Jednym słowem, same kobiece drobiazgi. Mirabelle chwyciła coś, co wyglądało jak przerwana obręcz, jakby żelazna obroża, z której zgubiono zapięcie. Poobracała to przez chwilę w palcach. Po czym wsunęła mi tajemniczy przedmiot w dłonie. Zdziwiłem się, czując jego ciężar. Czyżby to było kute żelazo?

     - Myślę… - zająknęła się. – Myślę, że miałam ci to przekazać.

     Spojrzała na mnie, swymi ogromnymi, ciemnymi oczami i uśmiechnęła się lekko.

     - Nie wiem, dlaczego, ale było to dla niego coś bardzo osobistego. Dla ciebie jest również ten amulet…

     Sięgnęła do szyi i odpięła jeden z wiszących na niej amuletów. Sama powiesiła mi go na karku. Poczułem magiczne wibracje i przypływ mocy.

     - Należał do Savosa – skrzywiła usta, próbując się uśmiechnąć, ale oczy lekko jej się zaszkliły. – Ale teraz tobie powinien bardziej się przydać. Weź to i uciekaj stąd…

     Chwyciła mnie za ręce i ścisnęła moje dłonie.

     - Przynieś tę laskę – szepnęła, - zanim Ancano zawali nam całą Akademię na głowę.

     Nie wiem, co mnie tknęło. To był odruch. Chwyciłem ją w ramiona i uściskałem, jak kogoś bardzo bliskiego. Odwzajemniła uścisk. Żegnała mnie, jak matka żegna syna, wyruszającego na niebezpieczną wyprawę. A przecież ona sama, pozostając tu, narażała się na niebezpieczeństwo o wiele większe, niż ja. Czyżbym już wtedy coś przeczuwał?

Mirabelle Ervine na dziedzińcu Akademii

     - Jeśli tego nie powstrzymamy, to co stanie się z resztą Skyrim? – szepnęła.

     Jeszcze jeden, pożegnalny uścisk i wybiegłem na dziedziniec, zgarniając po drodze Lydię i swój mały plecak, który wcisnęła mi dłonie. Niezwłocznie udaliśmy się w stronę mostu. Po drodze pożegnaliśmy Faraldę, a na samym dole Arniela, rozmawiającego z dwoma strażnikami. Weszliśmy szybkim krokiem na trakt i nagle zatrzymałem się, jak wryty. Lydia wpakowała się na mnie z rozpędu.

     - O co chodzi? – spytała.

     - Nic, zastanawiam się – mruknąłem.

     - A nie możesz po drodze?

     - No właśnie, zastanawiam się, którędy iść – odparłem. – W zasadzie, do Gwiazdy Zarannej najbliżej byłoby wybrzeżem…

     - Najbliżej? – pokręciła głową. – Najbliżej jest przez Alftand, ale nie wiem, czy to dobry pomysł.

     - Najbliżej w sensie najszybciej – uściśliłem. – Idąc traktem naddajemy sporo drogi. Wybrzeżem byłoby szybciej. Tylko nie ma gdzie przenocować.

     Zdarzało nam się już nocować w szałasie, skleconym z kilku gałęzi, czy nawet w skalnej zapadlinie. Problem w tym, że nad morzem wiał teraz bardzo zimny i przenikliwy wiatr, przed którym trudno było się schować. Szałasu tam nie było z czego sklecić, zresztą i tak by nas nie obronił przed lodowymi wilkami, czy śnieżnymi niedźwiedziami. Cała nadzieja w tym, że znajdzie się jakąś jaskinię, ale nie wiadomo, czy z marszu uda się takową znaleźć, a na poszukiwania nie było czasu.

     Ruszyłem niepewnym krokiem przed siebie. Niepewnym, bo nie podjąłem jeszcze decyzji, a każdy krok oddalał mnie od morza. Zdecydowałem się dopiero, gdy spojrzałem w niebo. Słońca wprawdzie nie było widać, bo przykrywała je warstwa chmur, które tylko patrzeć jak sypną śniegiem. Jednak wiedziałem, że jest już późne popołudnie i niebawem zacznie się ściemniać. Nie było sensu iść wybrzeżem. Dziś jeszcze mogliśmy dojść do fortu Kastav, gdzie można było bezpiecznie przenocować, a rankiem wyruszyć wygodnie traktem. Gdybyśmy dobrze wyciągali nogi, może udałoby się nam za dnia dojść do fortu Dunstad. A stamtąd to już na pewno przed zmierzchem dotarlibyśmy do Labiryntianu.

     - Może w którymś forcie będą mieli konie? – podsunęła Lydia.

     To mnie przekonało. Każdy fort miał stajnię dla koni, używanych do zaopatrzenia i dla kurierów. Wprawdzie oficjalnie nie przysługiwał mi już przywilej korzystania z legionowych wierzchowców, ale regulamin w tym akurat punkcie nie był do końca jasny, No i przecież kolegów z wojska się ma. A każdy z nich chętnie nagnie zasady dla współtowarzysza broni, zwłaszcza jeśli nosi on stopień legata.

     Chwyciłem Lydię za rękę i ruszyłem przed siebie. Dziś wyśpimy się może w spartańskich, wojskowych, ale na pewno cywilizowanych warunkach. Nasz cel na dziś: Fort Kastav.

6 komentarzy:

  1. O matko, obgryzłam paznokcie do łokci!
    Co za podstępny, zdradziecki, przebiegły szczur z tego Ancano!
    A Wulfhere znów musi walczyć z czasem... Chwili spokoju nie ma! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, zalatany chłopak jest, nie da się ukryć. Pomazaniec boży nie ma lekko.

      Usuń
  2. W naszej telewizji zachęcają do romantycznych spacerów brzegiem morza w zimie. Ale myślę, że Wulf dobrze zrobił wybierając inną drogę. Nie należy ufać podstępnym radom Thalmorczyków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie widziałeś wybrzeża Skyrim. Tam nie ma plaż - tylko skały, jedynie miejscami trochę równego gruntu. Dobrze zrobił, że poszedł traktem.

      Usuń
  3. Ten to ma ciekawe życie!Nuda mu nie grozi.

    OdpowiedzUsuń
  4. czytam ten blog jakiś czas. widze ze nadal go piszesz. nie wiem czy dostajesz powiadomienia o komentarzach. jeśli nie to pewnie nie przeczytasz. ale jedną sprawe chce wyjaśnić

    talmorczyczy wywyzszają sie z powodu wiary, bez zaglebiania sie w szczegóły. dla nich to ze lokhan oszukał cześć bogów i nakłonił ich do stworzenia świata. przy czy utracili oni przez to swoją nieśmiertelność i duzo mocy. jest czymś strasznym. elfy wysokiego rodu uważają ze przed tym zdarzeniem byli istotami boskimi. talmorczyczy sądzą że jeśli zdobędą odpowiednią moc i wiedze uda im sie odwrócić stworzenie świata. i odzyskać boskość. ale do tego niezbędne jest również zniszczenie ras ludzkich. dlatego właśnie sa tak pełni pogardy dla innych

    OdpowiedzUsuń