czwartek, 23 marca 2017

Rozdział XXVII – Labiryntian

     - Kawał budowli…

     Sam nie wiedziałem, dlaczego mówię szeptem. Niby z uwagi na trolle, które ponoć zagnieździły się w murach Labiryntianu, ale przecież stąd nie mogły mnie usłyszeć.

     Prószył drobny śnieg, przez co widoczność nie była najlepsza. Ale trudno było nie dostrzec tak ogromnego obiektu.

Labiryntian - widok od strony traktu

     Zewnętrzny, północny mur sprawiał imponujące wrażenie. Budowla, o niewątpliwie norskim charakterze, znajdowała się w głębokiej przełęczy między dwiema dość stromymi górami. Została wybudowana przed wieloma wiekami, nikt już zapewne nie pamiętał, przez kogo. Prawdopodobnie przez starożytnych Nordów, jeszcze w czasach smoczego kultu, o czym świadczyła stylizacja kolumn na tak zwane „smocze dzioby” – element charakterystyczny dla smoczych świątyń. Została potem zajęta przez arcymaga Shalidora i stanowiła nie jeden, ale cały kompleks budynków, w większości  zapomnianego już przeznaczenia. Nazwa pochodziła od jednego z nich, w którym podobno ukryty był pełen magicznych pułapek labirynt, ale nie wiedziałem, po co go zbudowano. Wszystko stało się zbyt szybko i nie zdążyliśmy przejrzeć żadnej księgi, opisującej ten obiekt. A z pewnością w zbiorach Uraga znaleźlibyśmy wiele informacji, bowiem tajemnica Labiryntianu fascynowała magów od dawna i niejeden próbował dowiedzieć się o nim czegoś więcej.

     Aby dostać się do bramy, trzeba było poskrobać się najpierw na schody, prowadzące na coś, co wyglądało jak rozległa skalna półka. Najprawdopodobniej nie była ona naturalnego pochodzenia, miała bowiem zbyt równą powierzchnię, ale dziś, na skutek erozji skał, próżno było szukać na niej śladów obróbki. Widać, w tym miejscu kamień był jakiś inny, bardziej miękki. Farengar wspominał kiedyś, że u podnóży gór osypujące się kamienie mieszają się z piachem, gliną i innymi pozostałościami, przez tysiąclecia przekształcając się w masę, podobną do kamienia, ale nie tak twardą i bardziej podatną na erozję. To by wiele tłumaczyło.

     Potem kolejne schody, tym razem w stronę muru, ale w sporej odległości od ziejącej w oddali bramy. Wzdłuż ogrodzenia biegła za to szeroka, kamienna rynna, zapewne pełniąca przed wiekami rolę akweduktu. Dziś żadna woda nią nie płynęła. Przez wieki woda wypłukała sobie inne ścieżki i źródła zmieniły swój bieg. Za to rynna stanowiła teraz bardzo wygodne przejście do bramy.

Brama Labiryntianu

     Ta była wąska, jak w obronnej twierdzy. Zatrzymaliśmy się w niej i rozejrzeliśmy. Kompleks budynków okazał się być znacznie większy, niż mi się zdawało. Przypominał mi świątynię Skuldafn. To było niemal miasto i to wcale niemałe. Przed nami, nieco na prawo, znajdowały się wysokie schody, prowadzące do czegoś w rodzaju zamku, wykutego w skale. Obok jakieś mniejsze budowle, w kształcie kopuł, po lewej jakieś tarasy, mosty i placyki. W czasach swej świetności, zapewne przebywały tutaj tłumy ludzi, nie tylko magów, ale i dostarczycieli żywności, rzemieślników, handlarzy i strażników – tych wszystkich ludzi, stanowiących krew miasta, dzięki którym ludzkie osady żyją. Dziś jedynymi mieszkańcami były śnieżne trolle, ale żadnego z nich nie udało mi się wypatrzyć. Zdjęliśmy z ramion łuki i zaczęliśmy się uważnie rozglądać. Nabrałem powietrza w płuca.

     - Laas!

     Szept Aury to w istocie zadziwiający Krzyk. Choć zawołałem na całe gardło, usłyszałem jedynie niezbyt głośny dźwięk, którego w dodatku nie usłyszała ani stojąca tuż obok mnie Lydia, ani żadne stworzenie wokół. Dla nich z moich ust wydobył się po prostu bezgłośny strumień powietrza, w dodatku bez charakterystycznego świstu. Ale zaraz wokół zajarzyły się purpurowe sylwetki, których dotąd nie dostrzegałem.

     - Cztery – szepnąłem. – Jeden po lewej, dość daleko. Drugi na wprost, na tych wysokich schodach. Najbliższy za tym załomem – wskazałem ręką ścianę budynku.

     - A czwarty? – spytała szeptem Lydia.

     - Daleko – odpowiedziałem. – Daleko na wprost.

     Dwóch nie musieliśmy się obawiać. Troll nie ma zbyt dobrego wzroku, ani słuchu. Ma dość dobry węch, ale z tej odległości nie mógł nas zwietrzyć. Bezpośrednie niebezpieczeństwo stanowiły zatem tylko dwa najbliższe. Jednego z nich wkrótce dostrzegliśmy. Stał na schodach, zlewając się z otoczeniem, ale gdy wiedziało się, gdzie szukać, można go było zauważyć. Ale najpierw trzeba było zająć się najbliższym.

     Ostrożnie, ze strzałami na cięciwach, zakradliśmy się w stronę miejsca, gdzie ściana budynku załamywała się pod kątem prostym, stanowiąc zaułek, w którym ukrywał się troll. Ujrzeliśmy go, zanim on zauważył nas. Dwie szklane strzały z magicznym ładunkiem ognia wystarczyły. Skończyły się czasy, gdy trzeba było władować w trolla pół kołczana. Stwór z łomotem opadł na kamienny bruk, wydając z siebie odgłos, przypominający głośne westchnienie. To zaalarmowało drugiego. Pospiesznym krokiem zbiegł ze schodów i ostrożnie zaczął przybliżać się do miejsca, w którym na niego czekaliśmy. Wiał lekki wiaterek od południa, dzięki czemu do tej pory nas nie zwietrzył. Wypuściłem strzałę z dość dużej odległości. Szczęśliwie trafiłem w nasadę szyi. To szczególnie wrażliwe miejsce u trolla, ale trafić w nie jest niezwykle trudno. Choćby dlatego, że troll ma bardzo krótką szyję, tak krótką, że sprawia wrażenie, jakby w ogóle jej nie miał. Nawet nie próbowałem w to miejsce celować, trafiłem zupełnie przypadkowo. Ale dzięki temu wystarczyła na niego jedna strzała. Upadł na plecy, po czym zsunął się po oblodzonych schodach na sam dół.

     Zaczęliśmy rozglądać się wokół. Gdzieś tu znajdowała się Laska Magnusa. Ale gdzie?

     - I my mamy to wszystko przeszukać? – jęknąłem z rozpaczą.

     Labiryntian, jako się rzekło, był sporą budowlą, pełną najróżniejszych zakamarków. Na samo spenetrowanie tego wszystkiego, co wystawało ponad powierzchnię, nie starczyłoby kilku dni i to pod warunkiem, że szuka się czegoś dużego i rzucającego się w oczy. A kto wie, jak głęboko rozciągają się podziemia? To była norska budowla, nie wątpiłem, że pod ziemią jest co najmniej ze trzy razy taka jak na powierzchni. A gdzie tu znaleźć magiczną laskę? Niewielki przedmiot, który może leżeć porzucony gdzieś w kącie, pokryty grubą warstwą pyłu, albo wciśnięty w jakąś szczelinę.

Labiryntian - dziedziniec

     - Może nie będzie tak źle – pocieszała mnie Lydia. – Mówiłeś, że to potężna laska. Takich artefaktów pewnie nie porzuca się gdzieś w kącie. Raczej buduje się dla nich specjalne sanktuaria.

     Miała rację, ale to mogło oznaczać jeszcze gorszą możliwość. Laska mogła zostać celowo ukryta przed wzrokiem niepożądanych osób, w jakimś tajnym schowku, którego nie wtajemniczony w ogóle nie mógł dostrzec. Oczyma wyobraźni ujrzałem skalną ścianę, w której trzeba było nacisnąć kamyk, niczym nie różniący się od pozostałych, aby z chrzęstem odsunęła się skalna ściana, odsłaniając pokryte pajęczynami niewielkie pomieszczenie, gdzie między zmurszałymi resztkami kufra leżał zakurzony, podłużny przedmiot. Laska Magnusa… A skąd ja będę wiedział, że to jest właśnie Laska Magnusa, a nie jakiś inny kostur? Przecież nie miałem pojęcia nie tylko, jak ona wygląda, ale też jakie ma właściwości? Mogę strzelić z kostura na próbę, ale po czym poznam, że to ten właściwy? Jaka jest jego moc? Strzela ogniem? Mrozem? Błyskawicami? A może przywołuje atronachy?

     - Po prostu, zabierzemy wszystkie magiczne kostury, jakie znajdziemy – ucięła Lydia. – I proponuję zacząć szukać od największego budynku.

Labiryntian - jedna z budowli kompleksu

     Wybraliśmy na chybił-trafił wysoki gmach po prawej stronie. Wspięliśmy się na wysokie, strome schody. Ostrożnie, bo pokrywała je warstwa lodu. A potem na następne schody i następne. Minęliśmy kilka tarasów, zanim wspięliśmy się na ostatni, położony najwyżej, pod samą skałą, w której tkwiły okrągłe, żelazne drzwi, podobne nieco do smoczych wrót w starożytnych norskich świątyniach, otwieranych kluczem w kształcie szponu. W słoneczne dni z tarasu zapewne roztaczał się wspaniały widok na całą okolicę. Dziś jednak było pochmurno i wciąż padał śnieg, ograniczając widoczność do mniej więcej połowy strzału z łuku.
Podeszliśmy bliżej. I nagle…

     Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Oboje zmartwieliśmy, zaskoczeni nagłym widokiem. Na tarasie, przed drzwiami pojawiły się nagle zjawy. Sześć przezroczystych postaci, jakby ulepionych z błękitnego światła. Wszystkie miały na sobie szaty magów z Akademii i wszystkie stały zwrócone twarzami do wrót, jakby zastanawiając się, czy wejść do środka.

     Przez chwilę trwała cisza, aż wreszcie jedna z postaci, stojąca na czele, odwróciła się do pozostałych i dziwnie znajomym głosem odezwała się.

     - Chodźcie, już prawie jesteśmy na miejscu! Nie traćmy więcej czasu.

     Głos brzmiał, jakby dolatywał do nas z daleka, ale był całkowicie zrozumiały. A ja nie mogłem oderwać oczu od owej postaci. Lydia również.

     - Savos… - szepnęła.

     Tak, to był Savos Aren. Wszędzie poznałbym ten ciepły głos. Czyżby przybył tu po śmierci? Czyżby i tu znajdowała się brama do zaświatów? Savos był Dunmerem, nie Nordem. Może Dunmerowie po śmierci idą gdzieś indziej… Ale kim są pozostali?

     - Na pewno chcemy to zrobić? – zaskrzeczała postać po jego lewej ręce. Po głosie i po wystającym zza szaty ogonie poznałem Argoniankę.

     Zamiast Savosa odpowiedziała inna postać, młoda kobieta, jak zdołałem się zorientować po głosie i sylwetce.

     - Wróćmy w mury Akademii – powiedziała z obawą. – Nim ktokolwiek się zorientuje, że nas nie ma…

     - Zaciekawiłoby cię to – odparł wysoki mężczyzna z tyłu. – W końcu, arcymag cię uwielbia.

     - Nie zapominaj, że to wszystko były pomysły Atmahy – odrzekł Savos, wskazując głową na dziewczynę.

     - Wejdźmy tam i zobaczmy, co jest w środku – zaproponował drugi, równie wysoki, zapewne Nord.

     A ja wybałuszałem oczy i próbowałem zrozumieć, o co tu chodzi. Wspomnieli o arcymagu, jak o kimś, kto znajdował się daleko stąd, a przecież on stał pomiędzy nimi. Przyjrzałem się jeszcze raz postaci Savosa. To on, nie ma żadnych wątpliwości! Szczuplejszy wprawdzie i jakby młodszy…

     W tej samej chwili wizja znikła. Taras na powrót opustoszał, a Lydia i ja spojrzeliśmy na siebie zdumieni.

     - To były duchy? – spytała Lydia. – Udawały się do zaświatów?

     A ja wolno pokręciłem głową, bowiem coś zaczęło mi świtać.

     - To są chyba wizje z przeszłości – odparłem niepewnym głosem. – Poznałaś Savosa? Był o wiele młodszy.

     - I wspomnieli o arcymagu – mruknęła Lydia. – Czyli on nie mógł nim być.

     - Zgadza się – pokiwałem głową. – To pewnie wizja z czasów, gdy był jeszcze studentem. Sprzed wielu lat…

     - Ale dlaczego?...

     Wzruszyłem ramionami. Nie miałem pojęcia. Wszystko, co wiedziałem, to jedynie to, co opowiedziała mi Mirabelle – że Savos był kiedyś w Labiryntianie. 

     - Przekonajmy się – mruknąłem, wskazując bramę. – Coś mi mówi, że dobrze trafiliśmy. Laska zapewne będzie tutaj. Może to Savos zsyła na nas te wizje?

     - Chce nam pomóc? – Lydia uniosła brwi.

     - Bardzo możliwe – skinąłem głową. – Był dobrym elfem. Pomaga nawet z zaświatów… Wiesz – odwróciłem się do niej i spojrzałem jej w oczy. – Odnoszę wrażenie, że on nie miał tak do końca czystego sumienia. Coś go gryzło od dawna. Możliwe, że to tutaj dopuścił się czegoś… Nie wiem… Nieuczciwego, albo nawet haniebnego. I chyba to właśnie chciałby teraz naprawić. Nie pytaj, skąd ta myśl. Po prostu, czuję to…

     Już od dawna zastanawiało mnie, dlaczego Savos był ślepy na wszelkie poczynania Ancano. Doszedłem do wniosku, że nie widzi ich, bo nie chce ich widzieć. A co takiego mogło zmusić arcymaga do tolerowania pod nosem takiego szpiega? Tylko szantaż. Ancano wiedział coś o Savosie. Coś, co mogłoby narobić mu sporych kłopotów – drobnymi by się nie przejmował. Tak, byłem niemal pewien, że Savos w młodości popełnił jakiś błąd. I ten błąd kłuł go bez przerwy. Nie trzeba było magicznych zdolności, by odgadnąć, że arcymag nosi w sercu tajemnicę. I że jest ona gorzka.

     Stanąłem przed bramą. Była zamknięta na głucho. Nie miała żadnej dziurki od klucza, żadnego przycisku, żadnej pieczęci. Jak tu dostać się do środka? Zaczęliśmy obmacywać zimne żelazo. Ale jedyne, co odkryliśmy, to fakt, że pierścienie na nich były wyryte. Drzwi nie składały się z osobnych elementów. Były to po prostu zwykłe, żelazne wrota, tyle że z nieznanym mi zamkiem. Jedynym elementem, który mógł służyć do otwarcia, był występ w samym środku, z poprzecznym, przelotowym otworem. Czyżby należało go przekręcić?

Labiryntian - brama, prowadząca do wnętrza budowli

     Ściągnąłem rękawicę, licząc na to, że gołą dłonią wyczuję jakiś znak, albo ruchomą część. Ale zamiast tego, dotyk żelaza przypomniał mi o czymś innym. Wyciągnąłem tajemniczą obręcz, podarowaną mi przez Mirabelle i przyłożyłem ją do wrót. Nie ulegało wątpliwości, to pochodziło stąd! Ta sama barwa, ta sama stylistyka, nawet wżery po korozji miały podobną głębokość. I gdy tylko przyłożyłem obręcz do żelaznych drzwi, odgadłem, co należy z nią zrobić. To była klamka! Otwór w występie idealnie pasował do końcówek obręczy. Nie zwlekając, włożyłem ją do otworu i przekręciłem. Zamek puścił, a drzwi stanęły otworem. Proste jak drut…

     Po wizycie w Mzulft, przyzwyczajeni do lekkiego otwierania się dwemerskich drzwi, trochę się rozczarowaliśmy. To była norska budowla, nieco bardziej prymitywna. Na skrzydło trzeba było naprzeć ramieniem, by dały się otworzyć. Ale przecisnęliśmy się do środka i znaleźliśmy się w obszernej, na pół naturalnej jaskini. Pod nogami ujrzeliśmy szerokie schody, prowadzące w dół, do tego sporego pomieszczenia, wyglądającego na jakąś salę, z wysokim sklepieniem. Podobieństwo do sali balowej lub tronowej było uderzające, ale psuły je rozsypane wokół szkielety. Ale nie te chodzące szkielety, których nekromanci używają jako strażników. Tutaj były to zwykłe, ludzkie szczątki, leżące na schodach lub w ich pobliżu. Leżały tak, jak zginęli ich właściciele. Wyglądało to, jak nieudana próba panicznej ucieczki, bowiem wszystkie kości zwrócone były w naszą stronę, jakby ci ludzie biegli w stronę bramy, ale coś śmiertelnie poraziło ich z tyłu i rzuciło ich zwłoki na schody. Grozę budził fakt, że prawdopodobnie to coś zabiło wszystkich jednocześnie. A szkieletów było aż dziesięć!

Labiryntian - pierwsza sala. Widoczne porozrzucane szkielety

     Przeszedł mnie dreszcz. I nie tylko mnie, jak się okazało. Bowiem gdy posunęliśmy się dalej, okazało się, że ci, co byli tu przed nami, też odczuli lęk. Znów pokazały nam się zjawy. I wydawały się być czymś zaniepokojone.

     - Nie wierzę, że to robimy – szepnęła z przestrachem kobieca postać.

     Savos odwrócił się w jej stronę i zmusił twarz do uśmiechu, ale i on był spięty.

     - Wyobrażasz sobie ich miny, gdy wrócimy? – spytał tonem, który zapewne miał być żartobliwy.

     Zamiast niej odezwał się wysoki Nord.

     - Mów dalej – prychnął. – Z przekonaniem, że znajdziemy tu coś użytecznego.

     - Zaklęte bronie – odrzekł Savos. – Tomy pełne starożytnej wiedzy, sekrety samego Shalidora… Któż wie, co możemy tu znaleźć?

     - A co jeśli… - Argonianka zająknęła się. – Co jeśli tego miejsca strzegą jakieś stworzenia?

     Dziewczyna, nazwana Atmahą, wzruszyła ramionami.

     - Przeciwko sześciu magom z Akademii? Chyba damy radę!

     Zjawy rozwiały się…

     Spojrzeliśmy na siebie z Lydią. Wzruszyła ramionami. Wiedziałem, co chce przez to powiedzieć. Tamci mieli wybór – mogli iść, lub zawrócić. My musieliśmy iść dalej, bez względu na wszystko.

     Ruszyliśmy więc, ze strzałami na cięciwach. Ostrożnie i cicho przeszliśmy przez wielką salę. Kończyła się szerokim korytarzem, skręcającym lekko w prawo, potem równie lekko w lewo. Korytarz kończył się zakratowaną bramą, obok której w posadzce tkwiła żelazna dźwignia. Pomny obecności pułapek w norskich budowlach, zbadałem najpierw ściany, czy nie ma tu jakiegoś szyfrowego zamka. Niczego nie było. Ostrożnie przerzuciłem dźwignię i krata uniosła się, ale tylko na chwilę. Dobrze, że najpierw postanowiłem omieść wzrokiem kolejne pomieszczenie, bo spadłaby mi na głowę.

     O ile poprzednia sala była wielka, następną mogę opisać tylko jako ogromną. Widziałem ją przez kratę. I widziałem coś jeszcze – ruch. Wytężyłem oczy. Po sali chodziły jakieś postaci… Ciche trzeszczenie, jakie dotarło do moich uszu, upewniło mnie, że to…

     - Szkielety – szepnęła Lydia, nakładając tanią strzałę z żelaznym grotem, jaka na tego przeciwnika w zupełności wystarczała. – Poćwiczysz magię Zniszczenia?

     Pokręciłem głową. Było ich zbyt wiele. Nie przyszliśmy tu by ryzykować niepotrzebnie. Mamy misję do spełnienia. Napiąłem łuk i nogą przerzuciłem dźwignię. Krata uniosła się na chwilę. Wystarczyło, aby dwie strzały posłały dwóch przeciwników na bruk. Krata opadła…

     - Jeszcze raz – szepnęła Lydia, napinając łuk.

     Kolejne dwa szkielety rozsypały się po równym, kamiennym podłożu. I wtedy właśnie szkielety nas zauważyły. Niezdarnym, kołyszącym się krokiem, przypominającym wolny bieg człowieka w podeszłym wieku, skierowały się ku przejściu. Zdążyliśmy jeszcze ustrzelić dwa, zanim krata na powrót opadła. Resztę wykończyliśmy przez kratę.

     Przeszliśmy na drugą stronę. Sala była naprawdę ogromna. Po bokach miała wykute jakieś nawy, na które wchodziło się po niskich schodach. Kończyła się tak daleko, że w półmroku trudno było w ogóle dostrzec drugą ścianę. Za to na środku miała coś, co jako żywo przypominało smoczy kurhan. Nie wiedząc, czego się spodziewać po tym znalezisku, bardzo ostrożnie ruszyliśmy naprzód. Tylko po to, by zatrzymać się w pół kroku, gdy usłyszeliśmy głośny chrobot. Ziemia w kurhanie poruszyła się.

     Nie potrzeba było słów. Oboje momentalnie nałożyliśmy po ebonowej strzale. Smok jeszcze nie wychylił łba, a my już trzymaliśmy łuki napięte. Dopiero zdumienie kazało nam je opuścić. Z kurhanu wyszedł bowiem smok, ale nie taki, jakiego się spodziewaliśmy.

     To był szkielet smoka!

     Ten, kto nadał mu pozory życia, nie miał widać takiej mocy jak Alduin. Nie był w stanie wskrzesić go całkowicie. Jedynie jego kości związał jakąś magią i pchnął przeciwko nam. Nie namyślając się długo, posłaliśmy mu po strzale. A potem po następnej. Ku naszemu zdumieniu, wystarczyło to w zupełności, aby szkielet legł na bruku. Nie był to specjalnie silny przeciwnik. Przynajmniej dla nas, doświadczonych zabójców smoków.

     Sala kończyła się tunelem w dół, a ten niedużą komnatą, pośrodku której tkwiła niewysoka kolumienka, jakiej w świątyniach używa się jako mównicy. Leżała na niej jakaś księga. Zaciekawiony, podszedłem bliżej, ale zaraz zatrzymałem się jak wryty, bowiem znów pojawiły się duchy przeszłości.

     Tym razem nie były już tak spokojne i zdecydowane. Przeciwnie, sprawiały wrażenie zdyszanych i przerażonych. Co więcej, jednej postaci brakowało – jednego z dwóch wysokich Nordów.

     - Ledwie uszliśmy z życiem – wysapał drugi Nord drżącym głosem. – A ty chcesz tam wrócić?

     Atmah ostrożnie obejrzała się za siebie.

     - Już za późno – załkała. – Nie zostało z niego na tyle dużo, by warto było wracać…

     Argonianka była wyraźnie zrozpaczona.

     - Na bogów – jęknęła. – Cośmy uczynili?

     Savos zdawał się być opanowany, ale to tylko pozory. On też był przerażony. Już wtedy jednak odezwała się w nim natura przywódcy. Poczuł się odpowiedzialny za grupkę swych przyjaciół i za wszelką cenę próbował się opanować.

     - Nie możemy zawrócić – odezwał się, nieudolnie ukrywając drżenie głosu. – Więc równie dobrze możemy przeć naprzód…

     Zapadła chwila ciszy. Przerwała ją dopiero Atmah.

     - Savos ma rację – szepnęła. – Damy radę, jeśli będziemy uważać.

     Spojrzeli po sobie i kolejno, z powagą kiwnęli głowami. Na tym projekcja się skończyła, a zjawy poznikały.

     - Musieli być przerażeni – szepnęła Lydia. – Wtedy nie było jeszcze tutaj smoków…

     Miała rację. My daliśmy radę, ale przecież my potykaliśmy się już z żywymi smokami. W dawnych czasach pojawienie się szkieletu musiało budzić lęk znacznie większy, niż dziś atak żywego smoka, z którymi niektórzy nauczyli się już walczyć. My wprawdzie byliśmy w tym najlepsi, ale wcale nie jedyni. Już nie… Podczas naszych podróży, smok zaatakował Białą Grań. Pod naszą nieobecność strażnicy poradzili sobie z nim sami. Z trudem, bo z trudem, ale skutecznie. I nie był to odosobniony przypadek w Skyrim! Dziś ludzie już nie bali się smoków tak bardzo jak kiedyś. Wiedzieli już, że można je pokonać.

     I nie dziwiłem się, że nasi magowie nie chcą wracać do komnaty smoka. Stwór musiał dopaść jednego z nich i rozszarpać. Szkielet, czy nie szkielet, zęby wciąż miał…

     Tak rozmyślając, podszedłem do czarnej kolumny i zerknąłem na leżącą na niej księgę. Okazało się jednak, że to nie była księga, lecz kamienna tabliczka, z wyrytym jakimś napisem. Zdmuchnąłem z niej kurz.

Chwała wspaniałemu miastu Bromjunaar
Po wsze czasy te mury będą stać
Niech wrogowie ujrzą Jej Wysokość
Niechaj wszyscy przed nią Zadrżą

     Napis był dla mnie zupełnie niezrozumiały. Wzruszyłem ramionami, ale zaraz w mojej ręce pojawił się kawałek węgla drzewnego i skrawek papieru, jaki od czasu rozpoczęcia studiów w Akademii, zawsze nosiłem przy sobie. Przyłożyłem papier do tabliczki i pocierając go węglem, zrobiłem na papierze odbitkę. Za długo przebywałem pośród uczonych, żeby i mnie nie złapał odruch gromadzenia wiedzy i sporządzania notatek.

     Z komnaty prowadził wąski korytarz, kończący się schodami w dół. Kawałek dalej znajdowały się drzwi. Solidne, drewniane, okute żelazem drzwi. Na szczęście, nie zamknięte na klucz. Wiodły do niedużej, choć szerokiej komnaty, zupełnie pustej, z której prowadziły dwa wyjścia na wprost i oba opadały w dół. Tyle, że lewy był zawalony i nie było mowy, aby przejść. Skierowaliśmy się więc do prawego. Ten powiódł nas do niewielkiej ni to jaskini, ni to komnaty…

     - Wo meyz wah dii vul junaar?

     Potężny, dźwięczny, niski głos, dobywający się nie wiadomo skąd, zatrzymał nas w pół kroku. Rozejrzeliśmy się uważnie, ale nie dostrzegliśmy niczego ani nikogo. Spróbowałem omieść komnatę zaklęciem Wykrycie Życia, ale ze zdumieniem stwierdziłem, że manę mam wyczerpaną aż do zera. Ten tajemniczy głos odbierał mi magię! Jak to możliwe?

     Ścisnąłem mocniej łuk. Nie mogę polegać na magii! Skoro coś zakłóca jej swobodny przepływ przeze mnie, może mnie ona zawieść w krytycznej chwili. Muszę zaufać sile ramion i własnej zręczności. Umiejętność władania Głosem na razie postanowiłem zachować dla siebie. Wolałem, by ów tajemniczy właściciel głosu na razie nie wiedział, kim jestem. Chociaż byłem pełen wątpliwości, czy uda się to ukryć.

     Komnata była prawie pusta, tylko na jej końcu walały się w nieładzie jakieś księgi. Znalazłem Księgę Czarów – Płomienie, ale nie zabrałem jej, bowiem znałem już to zaklęcie.

     Po prawej stronie znajdowały się drewniane drzwi. Dziwne drzwi – całe pokryte szronem. Spróbowałem je otworzyć – nie dało się. Tylko dłoń o mało nie przymarzła mi do okucia. Jak tu iść dalej?

     Mój wzrok padł na porzuconą księgę. To chyba nie przypadek… Oszronione drzwi, utrzymywane były w zamknięciu zapewne jakimś rodzajem magii mrozu. A co jest najlepsze przeciwko magii mrozu? Oczywiście, magia płomieni…

     Niewiele się namyślając, przywołałem Płomienie i skierowałem strumień na drzwi. Szron zniknął, a drzwi się otworzyły, lecz za to stanęła w nich dziwna postać w stalowej, pradawnej, norskiej zbroi. Półprzezroczysta, również oszroniona, otoczona zimną mgiełką, jak bryła lodu, gdy wniesie się ją do ciepłego pomieszczenia… Duch Mrozu! Tak go przynajmniej później nazwaliśmy. Nie miałem pojęcia, kto to jest. On jednak momentalnie przywołał zaklęcie mrozu i skierował dłoń w moją stronę. Za  chwilę poczęstuje mnie lodowym ciosem!

     Gdy chodziło o moje bezpieczeństwo, Lydia działała odruchowo. Nieważne, kto to. Dostał sztych w szyję i… Rozpłynął się momentalnie, jak topniejący śnieg. Odetchnąłem i z wdzięcznością spojrzałem na swoją żonę. Ale ona nie patrzyła już na mnie, tylko z ciekawością zaglądała za drzwi. Poszedłem za jej przykładem.

     Naszym oczom okazał się naturalny szyb, poprzecinany kilkoma skalnymi formacjami, tworzącymi naturalne mosty. Ktoś w idealny sposób wykorzystał warunki tego miejsca, wykuwając tylko gdzieniegdzie kawałki skał, aby umożliwić przejście. Można było zejść na sam dół, albo dojść do bramy naprzeciwko, wykorzystując naturalne mosty. Na razie jednak moją uwagę zaprzątnął draugr, stojący poniżej, na skalnej półce. Wybrałem elfią strzałę, bo stał dość daleko. Wystarczyła jedna, by płonąc od magicznego ładunku, zwalił się w dół. To jednak nie koniec. Na ten odgłos, niezdarnym krokiem przybiegł drugi. Podzielił los swego towarzysza. O ile zdołałem się zorientować, więcej ich tu nie było.

     - Ten głos – szepnęła Lydia. – Jak myślisz, to był głos tego ducha? Tego lodowego?

     Nie zdążyłem otworzyć ust, gdy odpowiedź na jej pytanie rozległa się wokół.

     - Nivahriin muz fent siiv nid aaz het…

     Głos był tak potężny, że drżały od nich wnętrzności. Prawie tak, jak kiedyś od głosu Alduina. Miał jednak inną barwę. Cieplejszą. Nie emanował samym złem, jak głos Pożeracza Światów. Ale manę znowu mi odebrał. Czyżby do przemowy wykorzystywał cudzą moc?

     - Masz swoją odpowiedź – mruknąłem. – Nie mam pojęcia, kto to jest. Chodźmy dalej, może go napotkamy.

     Zeszliśmy po skalnej, pochyłej półce i znaleźliśmy się w miejscu sztucznie wyrównanym. W lewo biegł wykuty korytarz, którego przedtem nie zauważyliśmy. Zagłębiliśmy się weń ostrożnie, ze strzałami na cięciwach. Nasza ostrożność okazała się być całkowicie uzasadniona. Naprzeciw nam wyszedł bowiem draugr – Pan Śmierci. Lydia strzeliła pierwsza. Pradawny wojownik drgnął i nabrał powietrza. Zaraz poczęstuje nas Krzykiem! A staliśmy przecież na wąskiej półce. Gdybyśmy z niej spadli, zdmuchnięci Nieugiętą Siłą, runęlibyśmy w przepaść i nic by nas nie uratowało. Ani nas, ani Akademii…

     Strzeliłem, uprzedzając Krzyk. Moja strzała wydusiła powietrze z jego płuc. Draugr zatoczył się jak pijany, ale nadal próbował użyć Głosu. Tym razem zastopowała go strzała Lydii, dając mi czas na nałożenie nowej, z ebonowym grotem. Zanim nabrał powietrza na powrót, ugodziła go ona w pierś. Draugr przewrócił się na plecy i już więcej się nie podniósł.

     Zbiegliśmy z półki skalnej na nieco solidniejszy grunt. Uff, było blisko! Trzeba bardzo uważać…

Wnętrze Labiryntianu - widoczne naturalne mosty

     Korytarzyk skręcił w lewo, prowadząc do małej komnatki. Było to jakieś laboratorium maga, bowiem wyposażono ją  w magiczny katalizator i warsztat alchemiczny. Wokół na regałach stało pełno alchemicznych składników. Na posadzce leżał draugr, już nieżywy, o ile można powiedzieć tak o kimś, kto już raz powstał z martwych. A na krześle, przy stole, siedział człowiek w szacie maga. A raczej jego wysuszone zwłoki, w zetlałych resztkach szaty. Na stole leżała otwarta księga. Lydia zdmuchnęła z niej kurz i przeczytała tytuł.

     - „Równowaga”… To jakaś księga czarów.

     Spojrzałem na nią. Rzeczywiście, miała na okładce emblemat ze znakiem szkoły Przemiany. Otworzyłem ją i rzuciłem okiem na słowo wstępne. Czar ten mógł zwiększyć manę maga… Ciekawe! Ale gdy doczytałem dalej, trochę zrzedła mi mina. Robił to bowiem kosztem sił witalnych, niby wampir. Uwaga, rzucona pogrubioną czcionką „Może zabić nieostrożnego maga!” zniechęciła mnie do tego czaru. W ogniu walki rzadko człowiek ma czas zastanawiać się, czy może jeszcze trochę poczarować, czy już w żaden sposób nie powinien. Ale zabrałem tę księgę. Każdy czar przyda się do praktyki. Zerknąłem jeszcze na zwłoki maga. Czyżby on wykończył sam siebie właśnie w ten sposób?

     Wyszliśmy z komnaty i na powrót stanęliśmy na półce, wykutej w ścianie. Przed nami droga na most. Za nim widziałem jakąś bramę. Była jeszcze jedna droga, prowadząca bokami na sam dół przepaści. Wzruszyłem ramionami i na chybił trafił skierowałem się na wprost, ale zaraz zatrzymaliśmy się jak wryci. Głos bowiem przemówił po raz kolejny, wysysając ze mnie całą magię i wywołując dreszcz. Ale tym razem przemówił w naszym języku.

     - Nie odpowiadasz… - rzekł zawiedzionym tonem i zaraz dodał ze wzburzeniem. – Czy muszę korzystać z tego twojego języka rynsztoków?

     Tłukły nam się po głowie domysły, kto mógł do nas przemawiać. Czyżby duch Shalidora? A może ktoś inny? Głos był silny, donośny i o zniewalającej barwie. Z pewnością należał do kogoś potężnego. Przypominał mi głos daedr. Ale czy jakiś daedryczny książę przemówiłby do mnie w obcym, nieznanym mi języku?

     Muszę przyznać, że pełen obaw wkroczyłem na kamienny most. Trafiłem na kogoś znacznie od siebie silniejszego. I nie wiedziałem nawet, czy jest moim przyjacielem, czy wrogiem.

     - Prowadź mnie, Dziewiątko – szepnąłem cicho. – Wy wiecie, że moje intencje są czyste. Pomóżcie mi uratować Akademię…

     Nasze kroki cicho zadudniły w kolejnym korytarzu.

6 komentarzy:

  1. I co dalej??? Ależ Ty jesteś, przecież mogę zejść z ciekawości!;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, moment, przecież pisanie trochę trwa! A ja nie mogę każdej wolnej chwili spędzać przy kompie ;)

      Usuń
  2. Przypomniała mi się scena z Harry'ego Pottera. "Szukamy czegoś. Co to? Nie wiem? A gdzie jest? Też nie wiem" ;p;p;p
    Dziś, żeby nie obgryźć znów wszystkich paznokci, wzięłam sobie kanapkę. :D
    Kiedy ciąg dalszy?! Bo w takim momencie się urwało...

    OdpowiedzUsuń
  3. Głos krytykował język rynsztoków, a więc reprezentował kulturę wyższą. Przydałaby się taka i w naszej rzeczywistości. Ciekaw jestem grzeszków Savosa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tyle wyższą, co przekonaną o własnej wyższości. To jednak nie to samo, prawda?

      Usuń