sobota, 1 kwietnia 2017

Rozdział XXVIII – Laska Magnusa

     Pomieszczeniem, do którego zaprowadziły nas drzwi był dość długi taras, na końcu którego znajdowały się schody, prowadzące w dół, ale w naszą stronę. Tam też ujrzeliśmy draugra. Posłaliśmy go strzałami na bruk i podobnie postąpiliśmy z następnym, który wyłonił się zza skalnego załomu. Całość wyglądała, jakby ktoś tutaj często przebywał. Wszechobecny w podziemiach pył i pajęczyny, tutaj zostały przez kogoś zamiecione. Płonęły tu też starożytne kagańce, rozświetlając mrok, a na niższym poziomie było coś w rodzaju zacisznego zakątka, gdzie ustawiono kilka regałów. Walało się na nich kilka zniszczonych ksiąg, ale na jednej z półek znalazłem wielki klejnot duszy. Powietrze też było inne, chłodniejsze, bardziej wilgotne. Dał się słyszeć lekki szum.

     - Tu gdzieś płynie woda – szepnęła Lydia.

     Znaleźliśmy ją prędzej niż przypuszczaliśmy. Obok regału znajdował się nieregularny otwór, przez który udało nam się przecisnąć. Znaleźliśmy się w jaskini. Szeroki korytarz prowadził nas w dół, do podziemnego strumienia, który z szumem przepływał obok i niknął gdzieś za żelaznymi drzwiami, majaczącymi w oddali. Za to nad miejscem, z którego wypływał, odkryliśmy skalną półkę, a na niej…
     
     - To ona! – Lydia wskazała na podłużny kształt. – Ma taką samą szatę.
     
     - O kim ty mówisz? – spojrzałem na nią zdziwiony.
     
     - O tej Argoniance. No, o jednym z duchów…
     
     Z wahaniem weszliśmy na skalną półkę. Stała tam drewniana skrzynia, zamknięta na klucz, a obok leżało ciało Argonianki w stanie daleko posuniętego rozkładu. Została z niej tylko skóra i gdzieniegdzie prześwitujące przez nią kości. Odziana była w na pół zgniłe szaty maga, ale mimo to rozpoznałem barwy Akademii. Lydia miała rację.

     Poleciliśmy ją Arkayowi. Jeśli miałem wątpliwości co do pokazujących się nam zjaw, to w tej chwili uzyskałem pewność. Widzieliśmy wspomnienia. Widzieliśmy projekcję czegoś, co wydarzyło się tu naprawdę. Nie wiem jakim cudem materializowały się one przed naszymi oczami, ale w końcu cała ta budowla służyła sztuce magicznej. Wszystko tutaj przesiąknięte było magią. Przez chwilę zastanawiałem się, kto zsyła na nas te wizje. I w jakim celu? Czy chce nas ostrzec? A może zniechęcić do dalszych działań?

     Z zamyślenia wyrwał mnie stukot zamka. Lydia, nauczona przeze mnie posługiwania się wytrychami, otworzyła skrzynię. Było w niej trochę złota. Przyda się. Było coś jeszcze. Gdy wyciągnęła to z kufra, aż uniosłem brwi w niemym podziwie. Była to szklana tarcza. Z wyglądu podobna nieco do elfiej, ale ze znacznie większymi wypustkami i bardziej bogato zdobiona. Przez chwilę Lydia ważyła ją w ręku.

     - Trochę cięższa. I grubsza. Ale niewiele.

     Obejrzeliśmy ją sobie dokładnie. Była to cenna zdobycz, ale zbyt nieporęczna, by się nią obarczać. Nasze płaskie, elfie tarcze były lekkie, mocne i gładkie, dzięki czemu mogliśmy stosować trik z osuwającym się po niej ostrzem atakującego miecza. Lydia wzruszyła ramionami i schowała znalezisko z powrotem. Udaliśmy się z biegiem strumienia. W pewnej chwili tajemniczy głos znów osadził nas w miejscu. Tym razem jednak mówił z wyraźnie wyczuwalną radością.

     - Arenie, wróciłeś, mój stary przyjacielu!

     Nie wiedziałem, czy mówi do mnie, czy też napotkał ducha arcymaga. Ale sam fakt, że nazwał go przyjacielem, zmroził mnie. Aren miał z tą budowlą więcej wspólnego niż mi się wydawało.

     Otworzyliśmy żelazne drzwi, brodząc po kostki w zimnym strumieniu. Przed nami ukazała się krata. Strumień przepływał przez nią i niknął gdzieś za skalnymi załomami. Na szczęście krata nie zasłaniała całego przejścia. Z boku było wolne miejsce. Brodząc w płytkiej i strasznie zimnej wodzie, znaleźliśmy się w malowniczej, wypłukanej przez wodę jaskini, o gładkich ścianach i naturalnych filarach. Nie byliśmy tu jednak sami. Strażnicy podziemi, draugr i szkielet, wyszli nam naprzeciw. Po jednej strzale na każdego wystarczyło w zupełności.

     Jaskinia skręcała w prawo i lekką kaskadą opadała w dół. Gdy znaleźliśmy się w tym miejscu, Głos znów zabrzmiał pośród otaczających nas skał.

     - Chcesz zakończyć to, czego zakończyć ci się nie udało?!

     Tym razem był wyraźnie wzburzony. Nie poprawiło to naszego samopoczucia. Mocniej ścisnęliśmy w dłoniach łuki. Kręty tunel skręcił w lewo. Poprowadził nas do zawalonego przejścia. Strumień znalazł sobie ujście szczelinami, ale my musieliśmy zboczyć nieco z drogi i zejść do przyległej jaskini, skąd prowadził inny chodnik. A ten zaprowadził nas do niewielkiej groty, również na pół zawalonej. W jednym miejscu znajdowało się ciasne przejście. Ruszyliśmy w tamtym kierunku, ale nagle zatrzymaliśmy się, bowiem oboje wyczuliśmy trolla.

     Wykrycie Życia nie pozostawiało wątpliwości – troll czyhał w wąskim przejściu na nieostrożne ofiary. Nie doczekał się. Dwie szklane strzały błyskawicznie zakończyły jego żywot.

     Przejście zaprowadziło nas do obszernego pomieszczenia. Była to jaskinia, którą nieznane ręce przekuły na dużą salę, wyrównując posadzkę i wygładzając ogrodzenie, w których umieszczono kraty. Na równej posadzce stał dziwaczny most, prowadzący do jakiegoś otworu w skale. Odór trolla był bardzo wyraźny. Na dole przechadzały się dwa szkielety. Na murze ponad nami stał trzeci. Nie bawiłem się w magię Zniszczenia. Wszystkie ustrzeliłem z łuku. Poćwiczyć można w bardziej dogodnych warunkach. Skierowaliśmy się na most. Ale zanim do niego doszliśmy, Głos znów się odezwał. Tym razem zabrzmiał jak ostrzeżenie, pomieszane z pogardą.

     - Po raz kolejny stąpasz w obliczu klęski…

     I po raz kolejny nie doczekał się odpowiedzi z naszej strony.


Labiryntian. Widoczny most, prowadzący do jaskini trolli

     Trolle były dwa. Jaskinia, do której prowadziło to przejście, stanowiła ich legowisko. Pełno było tam poobgryzanych kości, ale nie wyglądały na ludzkie. Cuchnęło tam straszliwie. Czym prędzej opuściliśmy to miejsce i skierowaliśmy się do krat, gdzie ujrzałem dźwignię, która zapewne je otwierała.

     - Nie… - odezwał się znów tajemniczy głos, mrożąc krew w żyłach. – Nie jesteś Arenem, prawda? Przysłał cię tu…

     A więc jednak cały czas mówił do mnie. Nie wiedział, że Aren nie żyje. Ale co ja miałem mu odpowiedzieć? Zamiast tego pociągnąłem dźwignię. Żelazne pręty schowały się w posadzce. Ostrożnie wstąpiłem do czegoś, co wyglądało na kryptę, ale zamiast kamiennych leży, były w niej drewniane rusztowania, a na nich drewniane trumny. Nie wyglądało to na pradawny sposób chowania zmarłych. Bardziej przypominało mi to rodzime obyczaje. Ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, bowiem nagle otoczyły nas ogniki.

     Czytałem w Akademii księgę o ognikach i Matkach Ogników, które je przywoływały. Nikt nie wiedział, na czym to zjawisko polegało, ani kim była Matka Ogników. Pewność autor miał tylko co do jednego: Matka Ogników nie była przyjazna ludziom i należało się wystrzegać zarówno jej, jak i jej dzieci, czy może wytworów, które teraz właśnie, świecąc bladobłękitnym światłem, latały sobie swobodnie po całej krypcie. Póki co, nie atakowały nas. Postanowiliśmy więc dać im na razie spokój. Może nie zaatakują. Matki Ogników nigdzie nie dostrzegłem. 

     Wspięliśmy się na drewniany taras. Wciąż cicho i ostrożnie przekradaliśmy się w stronę kładki, skleconej z desek, prowadzącej do niewielkiego otworu w ścianie. Ogniki nie zaatakowały nas. Ich tajemnicza matka nie pokazała się nam. Cieszyłem się z tego, ale też i trochę żałowałem. Chciałbym zobaczyć na własne oczy Matkę Ogników. Księga opisywała ją jako zwiewną, kobiecą postać, pełną niesamowitego wdzięku.

     Mostek zaprowadził nas do następnej jaskini. Nie zdążyliśmy jednak się po niej rozejrzeć, gdy tajemniczy Głos znów zatrzymał nas w miejscu. Tym razem brzmiał groźnie.

     - Czy ostrzegał cię, że twoja własna moc może stać się twoją zgubą? Że sprawi tylko, że będę silniejszy?

     Zamiast odpowiedzi, odruchowo skuliłem się w sobie.

     - Prowadź nas, Maro – szepnąłem tylko.

     Szliśmy uparcie dalej. Robiło się coraz cieplej. W końcu dotarła do mnie znajoma woń rozgrzanego żelaza. Czyżby kuźnia? Ale nie… Dotarliśmy tylko do małej jaskini. Przypominała tę, w której spotkaliśmy Ducha Mrozu i, podobnie jak tamta,  też miała drzwi, tym razem rozpalone niemal do czerwoności.

     - Pewnie spotkamy za nimi Ducha Ognia – uprzedziłem, wyciągając ręce. – Ktoś zadał sobie wiele trudu, aby zapieczętować to miejsce.

     Strzeliłem w drzwi magią Mrozu. Zasyczało, pojawiła się para, ale drzwi puściły. I tak, jak przewidziałem, pojawiła się w nich ognista postać, ubrana w żelazną zbroję. Na nasz widok uniosła miecz. My unieśliśmy swoje. Dwa potężne ciosy odesłały strażnika z powrotem do Otchłani.

     Ostrożnie przeszliśmy przez drzwi, starając się nie dotknąć rozpalonego żelaza. Za nimi znajdował się wąski korytarz, skręcający w lewo i kończący się zakratowaną bramą. Na szczęście, otwartą. Weszliśmy do niedużej, okrągłej komnaty. I w niej napotkaliśmy naszych starych znajomych. Duchy były już, gdy weszliśmy. Ale, o dziwo, tylko trzy.

     - No dalej! – mówił Savos, rozpaczliwym tonem. – Nie możemy się teraz zatrzymywać. Musimy iść dalej.

     To już nie był zdecydowany głos przywódcy. To był głos człowieka, który starał się uciec z pułapki. Widać, nie szukał już przygód. Rozpaczliwie szukał ocalenia dla siebie i swych towarzyszy.

     - Gdzie Elvali – rozległ się głos Atmah, a dziewczyna z przestrachem rozejrzała się po komnacie. - Była tuż za mną!

     W odpowiedzi młody Nord potrząsnął smętnie głową.

     - Nie żyje – szepnął. – Coś dopadło ją  z zaskoczenia. Zginęła, zanim mogłem coś zrobić.

     Atmah ukryła twarz w dłoniach. Ramionami wstrząsnął szloch.

     - Masz rację, to wszystko moja wina! – załkała. – Mamy zawrócić?

     Nord wzruszył ramionami.

     - Powrót tam to raczej kiepski pomysł – mruknął.

     - Gdybyśmy zawrócili, oznaczałoby to nasz koniec – poparł go Savos. – Uda nam się, jeśli będziemy przeć naprzód.

     Urwał na chwilę, po czym pewniejszym głosem powtórzył.

     - Uda się!

     Brzmiało to tak, jakby próbował przekonać sam siebie. A ja stałem się mimowolnym świadkiem rozpaczy trojga wędrowców. Współczułem im z całego serca, ale też gorączkowo zastanawiałem się, cóż takiego mogło spowodować takie spustoszenie pośród młodych wprawdzie, ale jednak magów z Akademii. I wcale nie robiło mi się od tego lżej na duszy.

     - Chodź, dasz radę – szepnął Nord, chwytając dziewczynę za ramię. – Chodźmy…

     Zjawy poznikały.

     - Co mogło pokonać sześcioro magów z Akademii? – westchnąłem przeciągle. – Co ich tak przeraziło?

     Lydia nie odpowiedziała od razu.

     - Magia to potęga – szepnęła. – Ale na pewno są sytuacje, w których lepszy jest miecz i zbroja. Magia to może wspomóc, ale tego nie zastąpi.

     - Pewnie znowu masz rację – skinąłem głową. – Mamy tę przewagę, że jesteśmy przede wszystkim wojownikami. Jak dotąd rzadko posługiwałem się magią.

     - Wspominałeś, że ten głos odbiera ci całą moc – zauważyła. – Może z nimi też się tak stało?

     - Może – odparłem niepewnym głosem. – I wtedy nie zostało im nic. Nie mieli zbroi, ani broni. Wtedy byle przeciwnik jest w stanie ich pokonać.

     Odważniej spojrzeliśmy na siebie, po czym zagłębiliśmy się w wąski, naturalny tunel, który prowadził z komnaty. Na końcu dostrzegliśmy szkielet, którego Lydia rozbiła strzałą. Ale zaraz za nim pojawiły się postaci, jakich nie widziałem jeszcze nigdy przedtem. Po sylwetce i sposobie chodzenia poznałem draugra, ale tylko po tym. Postać była bowiem przezroczysta, jak zjawa, która dopiero co się rozwiała. I towarzyszył jej równie przezroczysty, widmowy pies. Nie mieliśmy czasu na dokładniejsze przyjrzenie się napastnikom, bo oto pies, jak wyrzucony z katapulty, skoczył w moją stronę. Ustrzeliłem go w locie, jak kaczkę. Lydia tymczasem unieszkodliwiła draugra, który okazał się być równie podatny na ciosy jak te, które już znaliśmy.

     Teraz dopiero mogliśmy się im przyjrzeć. Oba ciała wyglądały, jakby wykonano je ze szkła, albo raczej z przejrzystej galarety, uginały się bowiem pod naciskiem naszych butów. Żadne z nas nie wiedziało, co to. Podniosłem i obejrzałem dokładnie łuk, który draugr upuścił przy upadku. Łuk również był przezroczysty. Być może nałożono na niego jakieś zaklęcie, ale nie wiedziałem, jakie. Poza tym, niczym nie różnił się od pradawnych, norskich łuków, jakie często znajdywaliśmy w starożytnych kryptach. Pomyślałem, że warto byłoby go zabrać na pamiątkę, ale poniechałem. Był zbyt wielki i ciężki. No i nawet nie umywał się do naszych, szklanych.

     Ruszyliśmy dalej. Tylko na chwilę zatrzymał nas gniewny Głos.

     - Przyjdź! – zadrwił. – Staw czoło upadkowi!

     Zadrżałem, ale nie zwolniłem kroku.

     Kręty, opadający korytarz doprowadził nas do kolejnej komnaty, przypominającej bardziej górniczy szyb, albo wnętrze pustej wieży. Tam ruszyły na nas kolejne dwa widmowe draugry. Te miały na hełmach coś, co przypominało pióra, albo raczej jelenie poroże. Nie wiedziałem, co to, ale draugry były silniejsze od poprzedniego. Gdy je pokonaliśmy, rzucił się na nas jeszcze szkielet, ale szybko się rozsypał po precyzyjnym sztychu Lydii.

     Na ziemię upadły widmowy topór i miecz. Topór nie interesował mnie, ale chciwie pochwyciłem miecz o fantazyjnej głowni i wąskiej, za wąskiej rękojeści, pozbawionej oplotu. Miecz był znacznie lżejszy, niż norski tej samej wielkości, mimo, iż kształtem żywo go przypominał. No i był przezroczysty. Jakby wykonany ze szkła, lekko zabarwionego na niebiesko. Przez chwilę walczyłem ze swoimi myślami, ale poległem. Żal mi było wyrzucić tak niezwykłą broń. Przytroczyłem ją na plecach, starannie zważając na to, by nie przeszkadzała mi w sięganiu strzał z kołczana.

     Z komnaty wąskie schody w dół doprowadziły nas do bramy. Za nią korytarz skręcał w lewo i znaleźliśmy się nagle w wysokiej komnacie. I tam czekały na nas widmowe draugry, ale nie byli to dla nas przeciwnicy wystarczająco silni, by nas zatrzymać. Z komnaty korytarz powiódł nas do żelaznych drzwi. Trochę zastane, ale dały się otworzyć. Znaleźliśmy się w krypcie.

     Szeroki korytarz krypty wciąż opadał w dół. Po bokach dojrzeliśmy leża dla zmarłych. Posuwaliśmy się więc bardzo ostrożnie, nauczeni doświadczeniem, że w każdej chwili może z nich wstać jakiś draugr. Te jednak, które nas zaatakowały, nie powstały z martwych, lecz po prostu wyszły zza zaułka. I też były przezroczyste. I też miały psa. Doprawdy, miejsce to było tak przesiąknięte magią, że nawet draugry były tu inne.

     Z krypty wyprowadził nas całkiem przyzwoicie wykuty korytarz. Ostrożnie wysunąłem się zza zaułka i nagle… Huk, przed oczami zrobiło mi się ciemno i poczułem przenikliwe, paraliżujące zimno. Byłbym upadł na posadzkę, gdyby Lydia mnie nie przytrzymała. Nadepnąłem na Runę Mrozu. Nie zauważyłem jej, zbyt zaabsorbowany tym, co znajdę za zakrętem.

     - Mam za swoje – mruknąłem. – Trzeba patrzeć pod nogi. Wszystkim to powtarzam, a sam zapominam.

     Musiałem przywołać zaklęcie Leczenia, żeby odzyskać siły. Ruszyliśmy dalej, tym razem uważnie patrząc pod nogi.

     Znowu! Paraliżujący mróz… Poczułem jeszcze, jak Lydia przytomnie odciąga mnie za róg korytarza. Musiałem usiąść, bo nogi zrobiły mi się sztywne. Co jest grane?

     - Magiczna pułapka – odrzekła Lydia, ostrożnie wyglądając za róg. – Klejnot duszy w reflektorze. Pamiętasz Szczyt Postradanej Mowy? Taka sama pułapka.

     Wychyliła się jeszcze raz i oczy rozszerzyły jej się ze zdziwienia.

     - I to nie jedna! – bąknęła. – Stąd widzę aż trzy. Jak my teraz przejdziemy?

     Ostrożnie wyjrzałem za róg. Nie odważyłem się wprawdzie wychylić bardziej, więc ujrzałem tylko dwie, ale i tak musiałem się gwałtownie cofnąć, gdy pierwsza z nich plunęła we mnie Lodową Burzą. Wokół nas pojawiła się mroźna mgiełka.

     - Ktoś zadał sobie wiele wysiłku, żeby utrudnić dostęp do tego miejsca – mruknąłem niezadowolony. – Tu za bardzo nie ma nawet jak porządnie napiąć łuk.

     Mimo wszystko spróbowałem. Najpierw nałożyłem elfią strzałę, jako najcelniejszą, ale po namyśle zmieniłem ją na pradawną, norską, znalezioną przy draugrach. Szkoda było drogiej, elfiej strzały na taką odległość. Udało mi się wystrzelić jedną, ale chybiła. Dopiero druga wybiła z reflektora klejnot duszy, unieszkodliwiając pułapkę. Wziąłem na cel następną…

     Posuwaliśmy się bardzo wolno. Najpierw ja strzelałem do klejnotów duszy, a jeśli mi się udało trafić, przesuwaliśmy się do miejsca, z którego mogłem wybić następny. Ze zdziwieniem naliczyliśmy aż pięć pułapek. Naprawdę ktoś włożył w to wiele wysiłku!

     Z korytarza wąskie schodki prowadziły do ciasnego przejścia, a to z kolei - do małej jaskini. Znów widmowe draugry! Nie czekałem, aż zaatakują. Wyciągnąłem Przedświt i trzasnąłem bliższego w głowę. Zajął się płomieniem, jednocześnie wywołując eksplozję, która zabiła drugiego. W myślach podziękowałem Meridii za ten dar.

     Gdzieś pod nami szumiała woda. Z jaskini prowadził korytarz, kończący się rozwidleniem. Na ścianie przed nami ktoś urządził makabryczną ozdobę – szkielet człowieka, przykuty do ściany. Był dobrze oświetlony, bowiem na końcu lewego, bardzo krótkiego korytarza, płonął spory znicz.

     - To jakaś kaplica – mruknęła Lydia.

     Istotnie, tak to wyglądało. Znicz oświetlał wielki, dwuręczny miecz o pradawnych kształtach, zatknięty tuż za nim. Na jego rękojeści ktoś powiesił żelazny hełm. Czyżby to była broń tego wojownika, który zginął przykuty do ściany? Powiodłem palcem po stalowej głowni. Jarzyła się czerwoną, pulsującą poświatą. Zaklęcie ognia. Cenna broń, ale zbyt ciężka, by się nią obarczać…

     Oderwałem rękę od miecza i wyprostowałem się. Jak zahipnotyzowany ruszyłem w stronę prawego korytarza.

     - Co się stało? – spytała Lydia, widząc moją zmienioną twarz.

     - Słowo – szepnąłem.

     Usłyszałem bowiem tak dobrze znany sobie zew. Wołało mnie Słowo! Zrazu cicho, ledwo słyszalnie, ale im dalej zagłębiałem się w korytarz, tym wyraźniej słyszałem pieśń pradawnych herosów. Zew zaprowadził nas do niedużej jaskini. Naprzeciwko nas stała smocza ściana. Przed nią zaś, na kamiennym podwyższeniu, ktoś ustawił tron, zwrócony w stronę ściany. Jarzące się na poręczach ręce uzmysłowiły mi, że siedział na nim kolejny widmowy draugr.

     Lydia zręcznie trzasnęła mieczem widmo atakującego psa. Ja, ze wzrokiem wbitym w pulsujące na ścianie Słowo, zupełnie machinalnie grzmotnąłem Przedświtem draugra, który wstał i wyszedł mi naprzeciw. Dar Meridii i tym razem pokazał swoją moc, bowiem eksplozja po moim ciosie zabiła mojego przeciwnika od razu. A ja, nie bacząc na nic wokół, podszedłem do ściany. Nie mogłem oderwać wzroku od pulsującego błękitnym blaskiem Słowa, napisanego smoczym alfabetem.

     - Ul – szepnąłem. – Wieczność…

     Słowo oderwało się od ściany i wniknęło we mnie. Lekki zawrót głowy i dźwięczny krzyk herosów, składający się w melodyjny akord. I poczułem się panem czasu. Niemal równy mocą Quaranirowi, który go niedawno zatrzymał. Poznałem trzecie słowo Spowolnienia Czasu.

     Usiadłem na kamiennym podwyższeniu pod tronem. Jakoś nie pomyślałem o tym, że tron byłby wygodniejszym siedziskiem. Ale po takim rytuale nie zawsze miałem jasność w głowie. Musiałem odpocząć.
Ruszyliśmy dopiero po chwili.  A droga zawiodła nas do krótkiego korytarza. Ale tak bardzo nie pasował on do reszty podziemi, że zatrzymaliśmy się przed nim.

     - Nie podoba mi się to – mruknęła Lydia.

     Korytarz był jasno oświetlony. Posadzka wygładzona. Po bokach niskie podwyższenia, a na ich granicy po kilka grubych filarów z każdej strony. Bardziej przypominało to część zabudowy jakiegoś pałacu niż podziemny korytarz. Ostrożnie postawiliśmy pierwsze kroki.

     Nasze przeczucia ziściły się co do joty. Nagle zza filarów wysunęły się draugry i otoczyły nas ze wszystkich stron. Było ich chyba z pięć, czy sześć, a na domiar złego towarzyszyły im dwa szkielety. Za blisko na łuk. Odrzuciliśmy je więc czym prędzej i dobyliśmy mieczy. W samą porę.

     Pierwszy cios odbiłem mieczem, bo nie zdążyłem jeszcze sięgnąć po tarczę. Trzasnąłem końcem głowni atakującego mnie draugra i wtedy wreszcie uchwyt tarczy wskoczył mi w lewą rękę. Poczułem się pewniej, mogąc się osłonić. Jednak ciosy, które na mnie spadały, choć nieco bezładne, były zadawane dwuręcznymi mieczami i toporami. W dodatku było ich tak wiele, że nie sposób traktować ich wybiórczo i odpowiednio ustawiać osłonę. Trzeba było po prostu trzymać tarczę z całej siły przed sobą, i spróbować szybko wyeliminować przynajmniej część z przeciwników, żeby nie zginąć pod gradem ciosów. Na pomoc Lydii nie miałem, co liczyć – sama miała niemałe kłopoty. Używać Głosu też nie chciałem, właśnie ze względu na nią. Znaleźliśmy się naprawdę w rozpaczliwej sytuacji.

     Pomógł mi dar od Meridii. Po kilku cięciach, Przedświt uwolnił swą magię i wywołał potężną eksplozję. Zmiotła ona szkielety, a draugrami zachwiała na tyle, że zdołaliśmy przecisnąć się między nimi i stanąć po jednej stronie, w wąskim wejściu do korytarza, obok siebie. Teraz było już łatwiej. Mogliśmy sobie wzajemnie pomagać, a przeciwnicy nie mogli atakować nas jednocześnie, bo przejście było za wąskie. Położyliśmy po jednym nieumarłym, gdy Przedświt wywołał następną eksplozję. Ta dokończyła dzieła. Oczy draugrów pogasły, a one same osunęły się na ziemię.

     - Bądź pozdrowiona, Meridio – szepnąłem resztką sił.

     Byliśmy tak wyczerpani, że jednocześnie usiedliśmy na ziemi. Przywołałem Uzdrawiający Dotyk i rzuciłem dwie porcje magii Przywracania w Lydię.

     - Nic mi nie jest – zaprotestowała. – Zajmij się sobą. Krwawisz.

     Istotnie, jeden z draugrów tak mocno trzasnął toporem w moją tarczę, że ta odskoczyła i jej krawędź rozorała mi policzek. Dobrze, że miałem hełm, bo inaczej wbiłaby się jeszcze głębiej. Zaleczyłem sobie rany i poczułem się lepiej. Spojrzeliśmy po sobie.

     - Ruszamy? – spytała Lydia.

     Skinąłem głową i uśmiechnąłem się. Odwzajemniła uśmiech, a wesołe ogniki zajarzyły się w jej ciemnych oczach.

     - Jak sobie życzysz, tanie.

     Prychnąłem z dezaprobatą.

     - Będę cię chronić własnym życiem!

     - Nie pogrążaj się – zgrzytnąłem zębami.

     - I wszystkiego, czego posiadasz – dodała, siląc się na powagę.

     Podniosłem na nią wzrok.

     - Naprawdę? – spytałem, wyszczerzywszy zęby. – Czy mam rozumieć, że tego, co uznam za najcenniejsze, będziesz strzec z największym zaangażowaniem?

     Spoważniała i spojrzała na mnie pytająco.

     - Więc strzeż mojej żony! – szepnąłem jej do ucha. – To mój najcenniejszy skarb.

     Uśmiechnęła się tak miło i tak ciepło, że zrobiło mi się błogo. Musiałem ją pocałować.

     Ruszyliśmy dalej. Korytarz prowadził do niewielkiej komnaty, w której znów ujrzałem ducha Savosa. Niemal łkał.

     - Cóż innego mogliśmy uczynić? – jęczał. – Zostać tam i umrzeć wraz z nią? Nie chciała iść dalej, nie mieliśmy wyboru!

     Nie wiedziałem, do kogo to mówił, bo nie zdołałem ujrzeć innego ducha. Usłyszałem tylko głos, ale nie dam głowy, czy nie należał przypadkiem do Savosa.

     - Zgoda, trzymamy się razem…

     Zjawa znikła. A szeroki korytarz, skręcający w lewo, wyprowadził nas z komnaty i zawiódł do solidnej, drewnianej, okutej żelazem bramy. Otworzyliśmy ją i naszym oczom ukazał się niezwykły widok.

     Dopiero później, z książek, dowiedziałem się, że to miejsce nazywa się Trybuny Labiryntu i naprawdę na taką nazwę zasługiwało. Istotnie, wyglądało, jakby miały się tu odbywać jakieś magiczne rytuały, obserwowane przez wtajemniczonych. Całość znajdowała się w ogromnej jaskini. Kamienna budowla po lewej stronie przypominała trochę widownię, a może raczej rozległy taras, na który prowadziły schody. Nad nim, wysunięte, niby dzioby atakującej czapli, znajdowały się kamienne balkony, zbudowane w pradawnym, smoczym stylu, charakterystycznym dla norskich budowli. Ale jeszcze dziwniejsze było to, co właśnie odbywało się w tym pomieszczeniu.

Trybuny Labiryntianu.

     Otóż, na obu balkonach stały… widma. Po sylwetkach poznałem, że to magowie, albo może raczej ich duchy. Nieprzerwany, ciągły strumień magii, kierowali na taras, leżący naprzeciw balkonów. A tam, pod błękitną kopułą magicznej energii tkwił smoczy kapłan, a raczej to, co pozostało z niego po śmierci.
Zrozumienie, co się dzieje, zajęło mi kilka minut. Otóż, dwa zniewolone duchy magów utrzymywały nad kapłanem barierę ochronną, ale nie po to, żeby go chronić, ale aby chronić świat przed nim. Dlaczego, o tym dowiedziałem się później. Dużo później. Otóż ów kapłan, imieniem Morokej, był nie tylko niezmiernie potężny, ale i zły do szpiku kości. Uwolniony, byłby ogromnym zagrożeniem dla świata. Nie można było zostawić go samego sobie. Skąd ci magowie się wzięli, nie wiedziałem. Czyżby to byli ci, których przywiódł tu Savos? Chyba nie…

     Wiedziałem jednak jedno – Morokej musi umrzeć. Zbyt potężnym był magiem, by obawiać się czarów, ale czy zdoła przeciwstawić się wojownikowi?

     Wspięliśmy się na trybunę i stanęliśmy w idealnym miejscu do strzału. Niestety, obie strzały odbiły się od bariery, nie czyniąc kapłanowi krzywdy. Trzeba było najpierw ją zdjąć. Ale jak?

     - Trzeba chyba zabić te… duchy – szepnąłem przez ściśnięte gardło.

     - Zabić? – Lydia uniosła brwi. – Nie myśl tak. Trzeba je uwolnić, nie zabić. Przecież ich ciała już nie żyją.

     Miała całkowitą rację. Odetchnąłem z ulgą. Świadomość, że wyświadczam im nieocenioną przysługę, uwolniła mnie od wyrzutów sumienia. Napiąłem łuk i wycelowałem w bliższego.

     Nie wiem, jak to się dzieje, że na niemal wszystkie napotkane w Skyrim duchy zjawy i inne ezoteryczne stworzenia, działa normalna broń. Tolfdir tłumaczył mi kiedyś, już długo po wydarzeniach w Labityntianie, że to nie sama broń zabija, tylko wola i energia życiowa wojownika. Jednak broń bardzo pomaga w ich ukierunkowaniu, podobnie jak czyni to magiczny kostur. Gdy strzała przeszywa ducha, uwalnia się wola wojownika, która traktuje go, jakby był żywym człowiekiem. Śmiertelnie trafiony duch po prostu się rozwiewa, ale oczywiście nie umiera. Jeśli duch krąży po ziemi, to znaczy że został przez jakąś moc zniewolony i nie może jej opuścić. Ta chwila, która wygląda jak śmierć, jest w rzeczywistości uwolnieniem, chwilą niezwykłej ulgi dla owego ducha, który może się już przenieść w zaświaty.

     Duch maga jęknął i… Rozwiał się, wydając westchnienie ulgi. Strumień magii między nim i barierą zniknął. Zapewne teraz się uda. Wybrałem ebonową strzałę i wycelowałem w Morokeja. Brzęk cięciwy i… Grot odbił się od błękitnej poświaty. Trzeba będzie najpierw uwolnić drugiego maga.

     - Strzelisz w drugiego maga, ale dopiero, gdy ci powiem – odezwałem się do Lydii.

     Ta spokojnie skinęła głową. Napiąłem łuk i wycelowałem w Morokeja.

     - Teraz!

     Strzała Lydii pomknęła ku błękitnej postaci. Nie patrzyłem w tamtą stronę. Usłyszałem tylko znów jęk i westchnienie ulgi. Ale magiczna bariera znikła, jak zdmuchnięta. W tym momencie wypuściłem swoją strzałę. Trafiła. Cios był tak mocny i niespodziewany, że Morokej zachwiał się, jakby miał upaść. Ale okazało się, że był za silny, aby położyła go jedna strzała. Podniósł magiczny kostur i skierował go w moją stronę.

     W tym momencie jednak zachwiał się znów, gdy dostał strzałę od Lydii. Zatoczył się jak pijany, dając mi sposobność do wpakowania w niego trzeciej strzały. To wystarczyło. Duch kapłana zakręcił się, jak w tańcu i… Rozsypał się, tworząc kupkę błyszczącego pyłu. Na posadzkę, z cichym łoskotem, upadły tylko jego maska i kostur, który potoczył się po kamiennym tarasie.

     Kostur…

     Czyżby to było to, czego szukamy?  Z wahaniem zstąpiłem o kilka stopni i wszedłem na most, łączący trybunę z tarasem. Podszedłem do kupki błękitnego popiołu, jaka pozostała z kapłana i jednocześnie uniosłem oba przedmioty.

     Maska Morokeja była niewątpliwie zaklęta. Było to tak cenne znalezisko, że nie zamierzałem go tu zostawiać. Ale jeszcze bardziej zainteresował mnie kostur, pulsujący magiczną poświatą. Był prosty w formie, bez żadnych wyrafinowanych ozdób, a w główkę oprawiony miał klejnot duszy. To musiało być to! Laska Magnusa. Zaklęcie było podobne w działaniu do tajemniczego Głosu – odbierało atakowanemu magiczne siły. A gdy te wyczerpywały się do zera, zabierało mu siły witalne. O tym dowiedziałem się dopiero później, podczas dokładnych studiów nad owym magicznym przedmiotem. Ale, co najważniejsze, istotnie była to Laska Magnusa. Udało się. Jest szansa ocalić Akademię!

     - Chodźmy – ponagliła mnie Lydia. – Wracajmy do Akademii. Kto wie, co Ancano tam wyprawia.

     - Chodźmy – zgodziłem się z nią, pakując laskę za pas. – Może znajdziemy tu jakieś inne wyjście?

     Wyjście było tuż za trybuną. Spore drewniane drzwi zasłaniały przejście do szerokiego korytarza. Zagłębiliśmy się weń, ale już na początku stanęliśmy jak wryci, bowiem znów ukazał się nam duch Savosa.

     Arcymag nie przypominał ani trochę silnego przywódcy Akademii. Był załamany. Z oczu leciały mu łzy, których nie próbował nawet ukryć. Zresztą, jak wywnioskowałem z jego mowy, nie miał przed kim…

     - Wybaczcie mi, przyjaciele… - łkał. – Tak mi przykro! Nie miałem wyboru… To był jedyny sposób, by upewnić się, że ten potwór nigdy nie ucieknie! Przysięgam, że nigdy więcej do tego nie dopuszczę. Zapieczętuję to miejsce…

     Byłem wstrząśnięty. A więc to jednak Savos zostawił swoich zniewolonych przyjaciół, aby strzegli pułapki Morokeja! Zapewne już wtedy nie żyli. Możliwe nawet, że stało się to za ich zgodą, gdy przejęci skutkami mimowolnego uwolnienia smoczego kapłana, sami się poświęcili dla dobra ludzkości. Magowie byli do tego zdolni, zwłaszcza młodzi, pełni ideałów studenci. Jednakże nigdy nie miałem się dowiedzieć, jak było naprawdę. Ci, którzy wiedzieli, odeszli na zawsze.

     Zjawa rozwiała się. A my, milcząc, wstąpiliśmy do chodnika, który piął się lekko w górę i kończy drzwiami z masywną zasuwą. Odsunąłem ją i otworzyłem drzwi. Za nimi znajdował się następny korytarz, po chwili skręcający w prawo, a zaraz potem w lewo. Naszym oczom ukazała się komnata, ale wejście do niej zamknięte było kratą. Na szczęście tuż obok znajdowała się dźwignia, która ją podnosiła.

     Weszliśmy do komnaty, Była pusta, ale naprzeciw miała drewniane drzwi. Ruszyliśmy w tamtą stronę, gdy nagle drzwi otworzyły się same. Tak nas to zaskoczyło, że mimowolnie dobyliśmy broni.

     W drzwiach, z szerokim uśmiechem na wąskiej twarzy, stał nieznany mi Altmer, w stroju thalmorskiego maga. Widok był tak zaskakujący, że znieruchomieliśmy ze zdziwienia.

     - A więc, udało ci się przeżyć – wycedził Thalmorczyk drwiącym głosem. – Ancano miał rację… Jesteś zagrożeniem.

     To mówiąc, wciąż zbliżał się do nas wolnym krokiem.

     - Obawiam się, że muszę odebrać ci ten kostur – cedził dalej przesłodzonym głosem. – Ancano nie chce, by był w niepowołanych rękach.

     Dotknął ręką czoła, w kiepskim, aktorskim geście, udając, że właśnie sobie coś przypomniał.

     - Aha – uśmiechnął się paskudnie. – I chce też twojej śmierci.

     Wzruszył ramionami.

     - To nic osobistego – zapewnił mnie ze złośliwym uśmieszkiem.

     Nie wytrzymałem. Z całej siły trzasnąłem go mieczem w tę uśmiechniętą gębę. Byłbym mu ją rozpłatał na dwoje, gdyby w ostatniej chwili nie przywołał jakiegoś czaru ochronnego, które osłabiło mój cios na tyle, że jego głowa odskoczyła tylko w tył, i pojawiła się na niej lekka szrama. Ale uśmiech zniknął, jak zdmuchnięty.

     - Z drogi! – warknąłem, wznosząc miecz, do kolejnego ciosu.

     - Nie masz szans, głupia istoto! – wrzasnął Thalmorczyk, przywołując zaklęcie błyskawic. – Nie trzeba było tu przyłazić!...

     Zgubiła go jego własna arogancja, właściwa jego ziomkom. Gdy mówił, przyzwyczajony był do tego, że nikt mu nie przerywał i każdy wysłuchiwał jego przemowy do końca. Tymczasem ja nie miałem dla niego nawet tej części szacunku, wymaganej do wysłuchiwania jego przemowy choćby do połowy. Nie czekając, aż skończy i poczęstuje mnie piorunem, trzasnąłem mieczem po raz drugi. Tym razem nie zdążył się zasłonić. Zapewne nawet by nie zdołał. Urwał w połowie słowa i zalał się krwią. Legł u naszych stóp, nie wydając nawet jęku.

     Z okrutną obojętnością przekroczyliśmy jego ciało i przeszliśmy do krypty za drzwiami i wspięliśmy się na schody. Tam ujrzeliśmy kolejne drzwi z zasuwą. Po jej odsunięciu weszliśmy do rozległego, ale na szczęście niezbyt wysokiego szybu. Na sklepieniu ujrzeliśmy niezbyt dokładnie zamknięte drewnianą, rozlatującą się klapą wyjście. A do niego prowadziła drabina, również w nie najlepszym stanie.

     Lydia wspięła się pierwsza. Ja za nią. Znaleźliśmy się na czymś, co kiedyś zapewne było balkonem, ale teraz stanowiło jedynie stertę gruzów. Powoli, aby nie skręcić karku, zsunęliśmy się po resztkach muru na dół i stanęliśmy na ziemi.

     - Gdzie jesteśmy? – rozejrzałem się wokół.

     - Wciąż w Labiryntianie – odparła. – Stamtąd przyszliśmy – wskazała ręką.

     Istotnie, ujrzałem we wskazanym kierunku schody do wysokiego budynku, a za nimi, bramę, którą weszliśmy. Zerknąłem w górę.

     - Zaraz zacznie szarzeć – mruknąłem. – Chodźmy. Może dojdziemy chociaż do fortu Dunstad.

     - I tak dojdziemy w nocy – ziewnęła, uzmysławiając mi, jak bardzo jestem zmęczony.

     Chwyciliśmy się za ręce i ruszyliśmy w kierunku bramy. Spiesznie. Czekała nas daleka droga.

6 komentarzy:

  1. Może szkoda, że nie uwolnili Savosa od dręczących go wyrzutów sumienia, skoro i tak już nie nie żył?
    Mam nadzieję, że zdążą wrócić do Akademii na czas.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Makabryczny odcinek, mimo wszystko sukces. Ale czym był ten Głos?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakby powiedział Mariusz Kałamaga: "To jest tajemnica lasu".
      A mówiąc poważnie - nigdy się tego nie dowiedziałem - a zatem Wulfhere też nie może tego wiedzieć.

      Usuń
  3. Ufff, udało się.
    Ciekawe czy oprócz laski nie było tam jeszcze jakichś innych ciekawych/potrzebnych/niebezpiecznych przedmiotów. Głupio byłoby, gdyby za chwile musieli tam wracać po coś następnego. ;)
    Biedne duchy, dobrze, że chociaż te dwa udało się uwolnić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest w grze wątek, w którym trzeba szukać ksiąg dla Uraga. Znajdują się w najróżniejszych miejscach. Możliwe, że jakaś pałętała się po Labiryntianie. Poza tym, oni przecież spenetrowali zaledwie jeden budynek - a jest ich tam sporo.

      Usuń