niedziela, 23 kwietnia 2017

Rozdział XXXI – Sanktuarium Staroblasku

     Do Białej Grani dotarliśmy następnego dnia, w południe. Zostawiliśmy manele w domu, po czym ja udałem się do świątyni Kynaret, a Lydia, jak każda szanująca się małżonka, poszła tracić pieniądze w sklepach i na bazarze. Tak przynajmniej ona sama stwierdziła, a ja pomyślałem, że wcale by mnie to nie zmartwiło. Miło byłoby od czasu do czasu mieć normalną żonę. Jednak ona i pod tym względem była niezwykła. Jej osobiste potrzeby były bardziej niż skromne. Nie pragnęła ani biżuterii, ani bogatych strojów. Inna sprawa, że i bez nich wyglądała przepięknie. Najlepiej czuła się w zbroi, a ulubionym klejnotem zwykle stawał się dla niej błyszczący i wypolerowany miecz. No cóż, znajdowaliśmy się w Skyrim, a pośród Nordów nie było to niczym nadzwyczajnym. Trzeba było po prostu porobić trochę zakupów. Coś do jedzenia, jakieś miękkie futro do wyściółki zbroi, kilka drobiazgów… Rozstaliśmy pod domem, gdzie ja skręciłem w prawo do centrum, a ona przeszła na drugą stronę ulicy i wskoczyła po schodach do „Pijanego Łowcy”, sklepu myśliwskiego, gdzie można było kupić strzały, łuki, a także rogi, skóry i dziczyznę.

     Pobiegłem do świątyni. Było tu spokojnie i cicho, jak zawsze. Danica rozmawiała właśnie półgłosem z jakimś nieznanym mi Cyrodiilijczykiem w podróżnym stroju. Gdy wszedłem, odwróciła do mnie głowę i spojrzała na mnie z zaciekawieniem, a gdy wyjąłem zza pasa Zgubę Pokrzyw, skrzywiła wargi w uśmiechu.

     - Udało ci się już odebrać Zgubę Pokrzyw tym wrednym wiedźmokrukom!

     Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie. Danica nie była specjalnie komunikatywna. A raczej była, jak najbardziej, ale tylko w jedną stronę. Umiała wspaniale słuchać i czytać prawdę między wierszami, z samego tonu głosu, zwłaszcza, gdy ludzie uskarżali jej się na różne dolegliwości. Ale wysławiać się w sposób zrozumiały nie potrafiła. Zdarzało się jej połykać słowa, albo formułować myśli w taki sposób, że jej własne wypowiedzi rozumiała wyłącznie ona jedna. Zawsze musiała potem tłumaczyć, o co jej chodziło, co niezmiernie ją irytowało. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby uznać ją za wybuchową i mało sympatyczną osobę, ale byłby to błędny osąd. Z nią po prostu trzeba było nauczyć się rozmawiać.

     - Mam dla ciebie Zgubę Pokrzyw.

     Podałem jej magiczny nóż, ale ona odsunęła się, jakby bała się kontaktu z tym przedmiotem. Tak naprawdę nie chciała po prostu dotykać czegoś, co mogło być skażone. Po wiedźmokrukach można się bowiem było spodziewać wszystkiego. A w świątyni, która pełniła też rolę lazaretu, obowiązywała bezwzględna higiena.

     - Och, naprawdę nie spodziewałam się twojego powrotu – odrzekła.

     To tyle, jeśli chodzi o sztukę wysławiania się. Wyglądało to tak, jakby z całą świadomością posłała mnie na pewną śmierć. Oczywiście, zapomniała po prostu dodać „tak szybko”.

     Uśmiechnęła się zadowolona.

     - Oczywiście, cieszę się, że jednak jesteś.

     Po czym z zainteresowaniem, ale i rezerwą obejrzała ostrze, jednak nie wyciągając ku niemu ręki. Wskazała je tylko końcem palca.

     - Nie mam ochoty tego dotykać – oznajmiła, krzywiąc się lekko. – Myślisz, że możesz wykonać kolejne kroki?

     Aha… Czyli to nie koniec przygody! Sam będę musiał utoczyć sok ze świętego drzewa. Chyba nic trudnego, ale może to być daleko stąd.

     - Co trzeba zrobić? – spytałem.

     - Gaj, Sanktuarium Staroblasku, znajduje się na wschód stąd…

     Wyciągnąłem mapę i podałem jej, razem z ołowianym sztyftem do rysowania. Zaznaczyła mi punkt w pobliżu gorących źródeł, niedaleko fortu Amol. Nie ma co, dalekie zatoczyłem koło w tej wędrówce.

     - Możesz użyć Zguby Pokrzyw, by zdobyć trochę soku – mówiąc to, otworzyła stojącą pod ścianą skrzynię.

     Zajrzałem jej przez ramię. Stały tam same fiolki z lekarstwami, a niektóre puste i sterylne. Wybrała jedną i podała mi, patrząc mi ciepło w oczy.

     - Czy dobrze słyszałem, że zmierzasz do zagajnika Staroblasku?

     Śpiewna mowa z rodzinnych stron zabrzmiała mi przy uchu. Odwróciłem się. Przede mną stał podróżnik, z zaciekawionym wyrazem twarzy.

     - W czym mogę pomóc? – spytałem uprzejmie.

     Przedstawiliśmy się sobie. Nazywał się Maurice Jondrelle. I pochodził wprawdzie z Cyrodiil, ale z dalekiego południa, znad morza Topal, podczas gdy moja wioska leżała na północy. Ale zawsze miło było porozmawiać z rodakiem, nawet z daleka.

     - Jestem podróżnikiem – rzekł. – Pielgrzymem. Podążam za głosem Kynaret wszędzie, gdzie jest on słyszalny. Od lat marzyłem o ujrzeniu Staroblasku.

     Pochylił się w moją stronę.

     - Mogę podróżować razem z tobą? – spytał proszącym tonem. – Obiecuję nie wchodzić ci w drogę!

     Roześmiałem się. Nie wiem, za kogo mnie wziął. Czyżby za jakiegoś dygnitarza, w dyplomatycznej wyprawie? Posłem byłem dotąd tylko raz. Maurice wyglądał sympatycznie. Mógł mieć około trzydziestu lat. Śniada cera, ciemne włosy i oczy, jak to u Cesarskich. Ale najbardziej w oczy rzucał się spokój, bijący z jego strony i jakoś dziwnie mi się udzielający. Z pewnością mówił prawdę, gdy twierdził, że podąża za głosem Kynaret. Uścisnąłem jego dłoń.

     - Z radością przyjmę twoje towarzystwo – zapewniłem go.

     Umówiliśmy się na ranek, ale nie jutrzejszy, tylko następny.

     - Muszę trochę podreperować nasz ekwipunek – wyjaśniłem. – To może potrwać.

     A potem poszedłem do sklepu Belethora, pozbyć się kilku drobiazgów, zdobytych w czasie podróży. Moja sakiewka znów zaciążyła. Tryb życia, jaki prowadziłem, był wprawdzie bardzo niebezpieczny, ale niesamowicie intratny. Kosztowności, jakie znajdywałem w czasie wypraw, stopniowo czyniły z nas bogaczy. W Wietrznym domku mieliśmy już pełny kuferek złotych septimów, a w jednej z szuflad przechowywałem drogie kamienie i małe sztabki złota i srebra. Niemal zawsze po takich wyprawach odwiedzałem wszystkich okolicznych kupców i ogołacałem ich z gotówki, pomimo, że nie brałem drogo. Belethor też lubił robić ze mną interesy. Twierdził, że zawsze mam dobry towar i niewygórowane ceny, a przedmioty, jakie mu znoszę, są na tyle rzadkie, że nigdy nie leżą u niego długo. Cóż, znosiłem mu klejnoty z całego Skyrim. Z broni zbieraliśmy zwykle tylko sztylety, bowiem miecze, czy topory były jednak zbyt ciężkie. No, chyba że było blisko do miasta. Ale broń sprzedawaliśmy głównie kowalom. Natomiast kupcy mogli liczyć na biżuterię, drogie kamienie, zaklęte przedmioty i jakieś szczególne osobliwości, jak na przykład obroża wampirzego Ogara Śmierci, czy elementy dwemerskiej zastawy stołowej, która zawsze cieszyła się wielkim powodzeniem. W ogóle, na wszystkie dwemerskie wyroby był spory popyt. Choćby dlatego, że były po prostu pięknie wykonane i bardzo trudne do zdobycia. Kiedyś zabraliśmy ze sobą żyroskop ze strażniczej sfery. Był nie zniszczony i wciąż działał. Kupił go jeden z handlarzy w Pękninie i zrobił sobie z niej ozdobę na ścianę. Zapewne nie wiedział nawet, co to jest.

     Gdy wróciłem do domu, Lydii jeszcze nie było. Zrzuciłem z siebie zbroję i przebrałem się w luźną bluzę i płócienne spodnie. A potem obejrzałem swój wysoki, elfi but, obłożony blachą z księżycowego kamienia.

     Zęby sideł nie były bardzo ostre. To zrozumiałe – nie zastawiano ich po to, żeby ucięły zwierzęciu nogę, tylko żeby je złapały i przytrzymały. Nie przebiły więc cienkiej blachy. Zresztą, blachę z księżycowego kamienia nie tak łatwo było przebić. Ale lekko ją wgniotły. Na tyle, że but trochę mnie uwierał. A poza tym, wgniecenie było widoczne i bardzo mi się ono nie podobało. Z daleka było widać, że Wulfhere, jak dzieciak, dał się złapać w żelazo. Nic innego nie zostawiało takich śladów. Naprawa nie była trudna. Trzeba było tylko rozwiercić kilka nitów, zdjąć dwie blachy, wyklepać je na gorąco, trochę wypolerować i przynitować z powrotem. Nie zajmie mi to więcej niż dwie godziny.

     Ponieważ pod naszą nieobecność pojawiło się kilka pajęczyn i trochę kurzu, chwyciłem w ręce miotłę i zabrałem się za robienie porządków. Nie jakieś wielkie sprzątanie. Na miotle się skończyło. W międzyczasie weszła Lydia, z plecakiem pełnym zakupów. Rzuciła na stół grubą wiązkę dwemerskich strzał i zakrzątnęła się przy kuchni. A ja po jej minie wiedziałem już, że właśnie poznała przepis na nową potrawę i koniecznie będzie chciała mnie zaskoczyć. 

     - Kupiłam miękką skórę na wyściółkę – oznajmiła. – Naprawisz mi kirys?

     - Pewnie – rozciągnąłem się na krześle, wyciągając nogi przed siebie i zakładając ręce za głowę. – Nie będzie z tym dużo roboty. Zajmę się tym jutro.

     Odwróciła się do ściany.

     - A twój but? – spytała. – Nie będziesz go naprawiał?

     - Też jutro – odparłem leniwie, usiłując utrzymać powagę. – Dziś mi się nie chce…

     - A jak się okaże, że to trudniejsze, niż myślałeś?

     - A co w tym trudnego?

     Wzruszyła ramionami.

     - Jeśli ci to zabierze więcej czasu…

     - To wyruszymy dzień później – skwitowałem. – Maurice poczeka…

     - Kto? – odwróciła się do mnie zdziwiona.

     - Będziemy mieli towarzystwo w tej wyprawie. Polubisz go.

     - Jakiej wyprawie? – zmarszczyła brwi. – To nie wracamy do Zimowej Twierdzy?

     No tak, ona niczego nie wiedziała. Opowiedziałem jej o wszystkim, co wydarzyło się w świątyni. Słuchała bez specjalnego zainteresowania, dopóki nie wymieniłem nazwy Staroblask.

     - To tam idziemy? – spytała podnieconym głosem. – Zawsze chciałam zobaczyć to miejsce. Podobno jest przepiękne!

     I zaraz spoważniała.

     - Wiesz, będę ten kirys potrzebować jeszcze dziś…

     Uszło ze mnie powietrze.

     - A po co?

     - No… - zająknęła się. – Bo muszę go przymierzyć.

     - To przymierzysz go jutro – wzruszyłem ramionami. – Mamy czas…

     - Ale ja sobie życzę mieć go dzisiaj, jasne?! – huknęła na mnie tak, że aż podskoczyłem. – Idź go napraw, albo napraw sobie but, albo idź porozmawiać z… Z kim tam chcesz, ale zniknij mi z domu!

     - Co cię ugryzło? – spojrzałem na nią zaniepokojony.

     Westchnęła.

     - Bo jak będziesz mi patrzył na ręce, to na pewno mi nie wyjdzie…

     Roześmiałem się w głos.

     - No i czego rżysz? – mruknęła zawstydzona. – Czy ja ci patrzę na ręce, jak psujesz żelazo?

     Porwałem ją na ręce i zakręciłem w kółko, przy czym straciłem równowagę i wiele nie brakowało, abyśmy oboje wylądowali w palenisku.

     - Wariat – skwitowała. – Zupełnie szalony! 

     - Na pewno szaleńczo zakochany – odparłem, kradnąc jej całusa. – Dawaj ten kirys i przestań się boczyć.

     - Jest na górze…

     I zaraz pożałowała tych słów, bowiem zamiast ją postawić na ziemi, z okrzykiem „Idziemy po kirys!” zaniosłem ją na górę. Choć przyznam, że było to z mojej strony lekkomyślnością, bo schody były strome.

*          *          *

     Ranek był słoneczny i ciepły. Maurice czekał już na nas przy bramie. Miał ze sobą dużą torbę podróżną, w dłoni sękaty kij, a u pasa długi nóż, poza tym jednak nie był uzbrojony. Na nasz widok uśmiechnął się i pozdrowił nas jako pierwszy.

     - Nie masz broni? – spytałem zdziwiony.

     Spojrzał na mnie zaskoczony.

     - Jestem pielgrzymem, nie wojownikiem – odparł. – Idę do sanktuarium, nie na wojnę.

     - To jest Skyrim – odrzekła łagodnie Lydia. – Tutaj bezbronny pielgrzym rzadko kiedy dochodzi do celu.

     Położyła dłoń na rękojeści Miecza Wampira, który ulepszyłem wczoraj jak umiałem, a który bardzo jej się spodobał. Zawsze wolała nieco cięższą broń, więc uznałem, że podarunek Tuliusa nie powinien kurzyć się na ścianie, tylko służyć w walce. Lydia przyjęła go z wdzięcznością, z jaką inna kobieta przyjęłaby zapewne diamentowy naszyjnik.

     - Moja żona ma rację – przytaknąłem. – To nie Cyrodiil. Skyrim to kraj ogarnięty wojną, pełen wyrzutków, dezerterów, zbójów i najróżniejszych groźnych bestii, od wilków do smoków.

     Westchnął ciężko.

     - Nawet gdybym chciał, nie potrafię władać mieczem. Czy to znaczy, że nie weźmiesz mnie z sobą?

     Potrząsnąłem głową.

     - Ależ, wezmę – zapewniłem. – Z nami jesteś bezpieczny.

     - W miarę – dodała Lydia.

     - Tylko co potem? Jak wrócisz? Nie możesz chodzić po Skyrim bez broni, bo daleko nie zajdziesz. Jak trafiłeś do Białej Grani?

     - Z oddziałem Cesarskich – odparł. – Przechodzili tędy. Odłączyłem się w pobliżu bramy, a oni pomaszerowali dalej na zachód.

     - To tłumaczy, dlaczego udało ci się zajść tak daleko – skinąłem głową. – Na razie się nie martw, zaopiekujemy się tobą.

     Ruszyliśmy. Nie spieszyliśmy się zbytnio, bowiem postanowiliśmy dojść dziś tylko do fortu Amol i tam przenocować. Stamtąd już było blisko. Maurice okazał się być miłym kompanem. Przez całą drogę opowiadaliśmy sobie różne zabawne historyjki. Dopytywał się też o niektóre sprawy, związane ze Skyrim. Początkowo najbardziej interesowały go sprawy najnowsze, czyli wojna domowa i Gromowładni. Potem zaczęły się opowieści o smokach. Co ciekawe, do Cyrodiil dotarły wprawdzie dokładne informacje o wojnie domowej, lecz o smokach wiedział niewiele, a o Smoczym Dziecięciu tylko tyle, ile ludzie opowiedzieli mu w Białej Grani. Nie chcąc się przed nim przechwalać, pominąłem swoją rolę w zwalczaniu smoków, ale on i tak o to spytał. Zdążył się już dowiedzieć, że tak mnie nazywają i koniecznie chciał wiedzieć, dlaczego. Cóż, odpowiedziałem, ale na jego gorące prośby, aby zademonstrować jakiś Krzyk, pokręciłem głową.

     - Głos to nie zabawka – odparłem stanowczo. – Ten dar służy do głoszenia chwały Kynaret. Można go użyć do obrony, albo do zwalczania wielkiego zła, ale nie do zaspakajania ludzkiej ciekawości.

     - I jeszcze śnieg nie pada – dodała Lydia. – Gdybyśmy mieli zawieję, można by chociaż rozproszyć chmury. A tak… - rozłożyła ręce.

     - Rozumiem – skinął głową. – Żałuję tylko, że nie zobaczę tego na własne oczy.

     - Lepiej, żeby nie było okazji – skinąłem głową. – Naszym celem jest dotarcie do Staroblasku i wolałbym uniknąć po drodze walki.

     I jak na złość, okazja się trafiła. Nie doszliśmy jeszcze nawet do wież Valtheim, gdy drogę przegrodziło nam troje dziwacznie ubranych osobników. Wszyscy mieli na sobie cesarskie zbroje, a w dłoniach dzierżyli broń niewątpliwie pochodzącą z cesarskich zbrojowni. Ale z pewnością nie byli legionistami. W Legionie nikt nie dostaje za małej zbroi, za dużego hełmu, ani butów, w których mógłby się utopić. I przede wszystkim, żołnierze zachowują się zupełnie inaczej, swobodniej. Nie próbują na siłę wyglądać groźnie, wypinając pierś i robiąc głupie miny.

     - Hej, ty! – stojący pośrodku Orsimer wskazał na mnie palcem. – To teren wojskowy, tu nie wolno wchodzić!

     Dobre sobie! Główny cesarski trakt miałby być terenem wojskowym. Oj, coś nietęgą głowę miał ten rozbójnik, bo że nim był, nie miałem wątpliwości.

     Zauważyłem, że Lydia nieznacznie przysunęła się w moją stronę, zasłaniając sobą Maurice’a. Była gotowa do walki.

     - Musisz zapłacić grzywnę! – warknął znowu Ork. – Powiedzmy… Dwieście sztuk złota.

     Przyglądaliśmy mu się w milczeniu, co chyba trochę go stropiło.

     - No dalej, płać! – zawołał, marszcząc groźnie brwi.

     - Jestem legatem Cesarskiego Legionu – odpowiedziałem spokojnie. – I mam cholerną pewność, że ty nie masz z nim nic wspólnego.

     Wiedziałem, że zaatakuje właśnie teraz. Nie miał już nic do stracenia. Bez ostrzeżenia machnął ciężkim, dwuręcznym mieczem i z potwornym rykiem rzucił się w naszą stronę. Po krótkiej chwili, dołączyli do niego towarzysze.

     - Iiz-Slen! – krzyknąłem w jego kierunku.

     Żaden rzeźbiarz nie dałby rady stworzyć tak wyrazistego posągu, w jaki zamienił się Orsimer, na skutek tego Krzyku. Lodowa Postać to Thu’um, działający bardzo szybko. Zamroził go w okamgnieniu, w pół kroku, z mieczem wzniesionym nad głową. Momentalnie cały pokrył się szronem, co z jego wybałuszonymi oczami i grymasem na twarzy nadawało mu groteskowy wygląd. Oczywiście, lodowy posąg nie mógł utrzymać się w pionie na jednej nodze. Jak pchnięty menhir, powoli przechylił się w naszą stronę i legł sztywno u naszych stóp.

     Miecze w naszych dłoniach znalazły się tak szybko, że, jak twierdził później Maurice, nawet nie zauważył, kiedy to się stało. Ruszyliśmy oboje na dwóch pozostałych, niespodziewanie dla nich skracając dystans. Ten manewr sprawił, że ich oręż, podniesiony już do morderczych ciosów, jakie miały spaść na nasze głowy, nie zdążył opuścić się na czas. Byli tak doskonale odsłonięci, że nie musieliśmy nawet używać tarcz. Jeden miecz w jedną pierś, drugi w drugą, dokładnie między blachami obu segmentat. Mój przeciwnik dodatkowo zajął się płomieniem, gdy Przedświt poraził go swoją magią. Ten, który rzucił się na Lydię, na krótką chwilę zajarzył się czerwoną poświatą, gdy Miecz Wampira w mgnieniu oka wyssał z niego życiową energię. Po chwili obaj po chwili leżeli na ziemi, w ciemnoczerwonych kałużach, a my zwróciliśmy się w stronę Orsimera.

     Lodowa Postać nie zamraża na długo. Jednakże dwa słowa Krzyku unieruchomiły zbója na czas znacznie dłuższy, niż potrzebowaliśmy go na rozprawienie się z jego kamratami. Gdy mroźny paraliż minął, Orsimer czuł już ostrze Przedświtu na swojej szyi. Leżąc, posłał mi wściekłe spojrzenie i ryknął jak niedźwiedź. Nagłym ruchem odtrącił mój miecz i zwinnie skoczył na nogi.

     Wiedziałem, co to znaczy. Wpadł w coś, co magowie nazywają Bersekerskim Szałem. To jednak jeszcze nie był koniec pojedynku.

     W świecie magii, jaki zewsząd nas otaczał, każda rasa wykształciła sobie jakąś właściwą sobie magiczną cechę, nie wyłączając nawet takich beztalenci w tej dziedzinie jak Nordowie, których nieczułość na mróz znacznie przekraczała zwykłą, ludzką odporność na zimno. My, Cesarscy, mieliśmy coś, co nazywano Cesarskim Szczęściem. To dzięki niemu tak łatwo znajdowałem złoto i kosztowności tam, gdzie ktoś inny nigdy by ich nie zauważył. Cechą Orsimerów, urodzonych wojowników, była zdolność do wpadania w Szał Bersekerski. Było to niezwykle groźne zjawisko, bowiem pozwalało Orsimerom poruszać się znacznie szybciej, zadawać znacznie potężniejsze ciosy, a te, które spadały na nich, wyrządzały im znacznie mniejszą krzywdę, niż w normalnym stanie. Natarł na mnie z furią. Pojedynek zapowiadał się bardzo groźnie, ale ku mojemu zaskoczeniu, do walki włączył się Maurice.

     Nie dosłownie, oczywiście. Użył jednak jeszcze jednej mocy, właściwej Cesarskim – Głosu Cesarza. Nie każdy wprawdzie Cyrodiilijczyk nim władał, ale była to umiejętność dość często spotykana u moich rodaków. Głos ten działa podobnie jak krzyk Pokój Kyne – tyle tylko, że uspokaja wyłącznie istoty rozumne: ludzi, elfów i innych humanoidalnych mieszkańców Tamriel. I ten właśnie Głos uspokoił Orsimera. Wprawdzie nie na tyle, by zaprzestał on ataku, ale wytrącił go z Szału. Teraz, dla tak doświadczonego wojownika jak ja, stał się już łatwym przeciwnikiem.

     - Poniechaj! – ostrzegłem go, odbijając pierwszy cios. – Będziesz żył.

     Ale nie poniechał. Z wykrzywionymi wściekłością ustami, z których sterczały kły, niby dzicze szable i które nadawały mu szczególnie dziki wygląd, natarł na mnie niby rozjuszona bestia. Natarł, by nadziać się na mój miecz.

     Jego wzrok przybrał wyraz zdumienia, a potem jeszcze przez chwilę dostrzegłem w nim błysk boleści, gdy objął go płomień od mojej klingi. A potem wolno osunął się na ziemię i legł u moich stóp.

     - Poniechaj – prychnęła Lydia. – Do Orsimera… Długo nad tym myślałeś?

     Fakt, w ogóle nie należało tego mówić. Orsimer to stuprocentowy wojownik, do ostatniej kostki, ostatniego włosa, do ostatniej, najmniejszej części jego wojowniczego ciała. Jeszcze nie zdarzyło się, by Orsimer poddał się w walce. Okryłby się hańbą w swoich własnych oczach. Kiedyś, w drodze do Pękniny, spotkałem starego Orsimera, który wręcz prosił, aby zadać mu „dobrą śmierć” – śmierć w walce. Czuł, że siły go opuszczają, a nie chciał umierać rozszarpany przez niedźwiedzia, albo zostać wygnanym z orsimerskiej twierdzy. Chciał umrzeć z mieczem w dłoni. Ale w walce. W prawdziwej walce, nie udawanej. Walczyłby jak lew. A ja jakoś nie umiałem się na to zdobyć. Gdyby był przestępcą, gdyby sam mnie zaatakował, pewnie dostałby to, o co prosił. Ale on był dobrym, starym orkiem, który nikogo nie skrzywdził. Widok jego oczu prześladowałby mnie do końca moich dni. Próbowałem odwieść go od tego zamiaru. Nie udało mi się. „Dobrą śmierć” zadał mu ktoś inny. Nie wiem kto, ale w drodze powrotnej znalazłem go martwego, z paskudną raną od miecza na piersi.

     Tymczasem Maurice znalazł w pobliżu obnażone zwłoki trzech ludzi. Podbiegliśmy do niego. Trzech młodych mężczyzn, z ranami na szyjach i piersiach, porzucono w krzakach, ogołociwszy ich najpierw ze wszystkiego.

     - Julius – szepnęła Lydia, wskazując jasnowłosego chłopaka z przedziurawioną piersią.

     - Kto? – podniosłem na nią zdziwiony wzrok.

     - Cesarski łucznik – odrzekła ze smutkiem. – Był w moim oddziale, gdy odbijaliśmy fort Sungard. Ech, taki pogodny i wesoły chłopak…

     - Zatem już wiemy, skąd mieli zbroje – westchnąłem. – Napadli na cesarski patrol.

     - Chyba ich tak nie zostawimy? – spytał Maurice.

     Niewiele mogliśmy jednak zrobić.  W skalistym gruncie nie udało nam się wykopać dołu. Zwlekliśmy ich tylko do płytkiej niecki i obłożyliśmy głazami. Poleciliśmy ich dusze Arkayowi.

     Ta smutna przygoda zabrała nam jednak trochę czasu. Zaczynało szarzeć. Zmieniliśmy więc plany i postanowiliśmy przenocować w Valtheim. Do wież doszliśmy jeszcze zanim zapadł zmrok.

*          *          *

     Ciepła mgiełka unosiła się w pobliżu góry. Nic dziwnego, niedaleko znajdowały się gorące źródła. Góra natomiast nie była zbyt imponująca i być może dlatego widok, jaki ujrzeliśmy po przebyciu długiego opadającego, naturalnego korytarza, dosłownie nas olśnił.

Gorące źródła Wschodniej Marchii - okolice Sanktuarium Staroblasku.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła zachwycona Lydia.

     Maurice milczał, z szeroko otwartymi oczami, chłonąc piękno tego miejsca. A ja zupełnie zapomniałem o ostrożności i zamiast obserwować pobliskie zakamarki, jak to mam w zwyczaju, całkowicie poddałem się urokowi Sanktuarium Staroblasku.

     Trudno opisać słowami całe piękno tego miejsca. Znajdowało się ono w olbrzymiej jaskini, czy może raczej we wnętrzu krateru, zwężającego się ku górze i kończącego się naturalnym, szerokim kominem, przez który wpadało do środka światło słońca. Przez środek płynęła rzeczka, dookoła rosły gęste krzewy, rośliny o pięknych kwiatach, niewielkie drzewka. W jednym miejscu grunt podnosił się, tworząc podziemne wzgórze, na którym, niby władca tej krainy, rozrosło się ogromne, obsypane kwiatami drzewo, o korzeniach tak potężnych, że zdawało się oplatać nimi całą tę cudowną dolinę. Światło słońca nie wpadało tu bezpośrednio, lecz odbijało się od jasnych skał na krawędzi krateru, przez co nieco się rozpraszało i pozbawione było owej drapieżnej ostrości. Przeciwnie, blask, jaki rozświetlał sanktuarium, był miękki, lekko przytłumiony, bardziej przypominał światło księżyca. I zdawał się otulać tę dolinę, niby lekka, puchowa pierzyna. Cała kraina promieniowała wręcz spokojem i niczym nie zmąconym szczęściem.

Sanktuarium Staroblasku

     Nie wiem, jak długo trwaliśmy na skalnym tarasie. Maurice pierwszy się ocknął i wolnym krokiem ruszył dróżką, wiodącą do podnóża góry, gdzie zauważył dwie inne osoby. Podążyliśmy za nim.

     Miejsce to nie było bynajmniej dzikie i pozostawione samo sobie. Dróżka w bardziej stromych miejscach miała drewniane stopnie, wykonane z gładkich pni, a nad rzeczką ktoś postawił zgrabny, idealnie pasujący do tego miejsca mostek. Nieznajomi przywitali nas uśmiechami. Byli pielgrzymami, podobnie jak Maurice. Młody Nord, imieniem Sond i ładna kobieta, której wieku nie umiałem określić, imieniem Asta. Odpoczywali w tym miejscu, sycąc oczy i umysły jego pięknem i spokojem.

     Poddaliśmy się nastrojowi sanktuarium. Jakże miło było rzucić broń na ziemię zdjąć hełm i usiąść na kamieniu, wsłuchując się w szum przepływającej rzeczki i śpiew ptaków, które łatwiej było usłyszeć niż zobaczyć. Wyciągnęliśmy swoje zapasy i posililiśmy się nieco, po czym poleniuchowaliśmy jeszcze trochę. W końcu jednak trzeba było przypomnieć sobie, po co tu przyszliśmy. Wyciągnąłem z plecaka pustą fiolkę.

     - Idę ją napełnić – oznajmiłem. – Ktoś będzie mi towarzyszył?

Sanktuarium Staroblasku

     Zarówno Lydia, jak i Maurice wyrazili gotowość wspięcia się na wzgórze i obejrzenie drzewa Staroblasku z bliska. Przeszliśmy przez most i zaczęliśmy wchodzić na okalającą wzgórze serpentynę. Już na samym początku musieliśmy się jednak zatrzymać, bowiem potężny korzeń przegradzał nam drogę, uniemożliwiając przejście. Próbowałem się wspiąć po gładkiej korze, ale nie dałem rady. Cała pokryta była rosą i jakimś śliskim porostem.

     Wyciągnąłem Zgubę Pokrzyw. Danica powiedziała mi wyraźnie, że sok muszę utoczyć z pnia u nasady, a nie z korzenia, ale przecież to chyba taki sam sok…

     Ku mojemu zdziwieniu, gdy tylko dotknąłem nożem korzenia, ten poruszył się gwałtownie, jakby go zabolało. Nie zdążyłem nawet naruszyć kory, gdy powili i majestatycznie uniósł się w górę, obsypując nas przy okazji ziemią. Po prostu, uciekł przez Zgubą Pokrzyw!

     - To nie jest zwyczajne drzewo – mruknąłem. – Ono się broni.

Korzenie Drzewa Staroblasku - po wizycie Wulfhere'a na zawsze pozostały uniesione

     Poszliśmy dalej przez przejście, które otworzył nam uniesiony korzeń. Zanim dotarliśmy na szczyt, taka sytuacja miała miejsce jeszcze kilkakrotnie, bowiem korzenie tego drzewa były naprawdę potężne. Nie ukrywam, że trochę się bałem, bowiem nie wiedziałem, co się stanie, gdy ugodzę drzewo Zgubą Pokrzyw. Te korzenie miały w sobie wystarczająco dużo siły, aby mnie opleść i znieść w swych potężnych ramionach jak robaka.

     Zawahałem się przez chwilę, ale w końcu podstawiłem fiolkę i spróbowałem zaciąć korę. O dziwo, poszło nadzwyczaj łatwo. Zaklęcie Zguby Pokrzyw pokonało twardą jak kamień korę drzewa. Z zadzioru popłynął mętny, żywiczny sok. Najpierw lekko trysnął, potem coraz słabiej, aż w końcu zaczął jedynie kapać. Fiolka napełniła się bladoniebieskim płynem. Docisnąłem zadzior tylcem noża. Momentalnie przykleił się do resztki kory, tłumiąc wyciek.

Drzewo Staroblasku


     - Patrzcie! – krzyknął nagle Maurice, pokazując ręką coś w dole.

     Z miejsca, w którym klęczałem, nie mogłem niczego zobaczyć, bowiem pień drzewa zasłaniał mi widok. Ale przerażona twarz Maurice’a sprawiła, że poderwałem się natychmiast i zerknąłem w dół.

     - Wiły! – krzyknęła Lydia.

     Istotnie, były to wiły. Dwie, jedna większa, druga nieco mniejsza. Pojawiły się nie wiadomo skąd, atakując Sonda i Astę. Oboje, zupełnie nieprzygotowani na jakikolwiek atak, bronili się rozpaczliwie rękami przed uderzeniami twardych, drewnianych ramion wiły. Uciec nie mieli dokąd.

     Lydia pierwsza, ja za nią, popędziliśmy w dół jak wicher. Już z daleka jednak było widać, że nie zdążymy. Jeszcze chwila, a wiły zabiją ich oboje. Nie miałem innego wyjścia, szybkim ruchem sięgnąłem po łuk i chwyciłem elfią strzałę. Niestety, w tym czasie wielka wiła przebiła Sonda swym konarem na wylot, dosłownie rozdzierając mu klatkę piersiową. Z rozpaczą wycelowałem w drugą, przeklinając czas, zmarnowany na celowanie. Wiła jednak znajdowała się tak blisko Asty, że nie mogłem oddać strzału. Ale gdy zamierzyła się na nią ostrym ramieniem, nie miałem już wyboru. Wypuściłem strzałę. Wiedziałem, że mogę trafić Astę i zabić ją, zamiast jej pomóc. Ale jeśli nie strzelę, wiła zabije ją na pewno.

     Trafiłem bezbłędnie. Wiła zajęła się płomieniem i przewróciła się od jednej strzały. Cóż z tego, skoro o ułamek sekundy za późno… Asta osunęła się na ziemię, z rozoraną piersią.

     Lydia z mieczem w dłoni dopadła wielką wiłę. Natychmiast pojawiła się między nimi krwistoczerwona poświata, gdy Miecz Wampira, zbliżywszy się jedynie do przeciwnika, rozpoczął wysysanie sił witalnych. Założyłem łuk na ramię i wolnym, zrezygnowanym krokiem ruszyłem w dół. Byłem pewien, że Lydia poradzi sobie bez mojej pomocy. Wiła nie mogła poważnie zaszkodzić wojownikowi, zakutemu w elfią zbroję. Jej kończyny nie zdołałyby przebić takiej blachy. Tak też się stało. Wystarczyły dwa uderzenia miecza, a wiła osunęła się tuż obok swej ofiary.

      Zarówno Asta, jak i Sond, zginęli od razu. Wystarczył rzut oka na ich rany, by stwierdzić, że żadne zaklęcie niczego tu już nie zmieni. Staliśmy w trójkę nad czterema ciałami – dwoma ludzkimi, dwoma przypominającymi drzewa – bez słowa, bo żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć. Niedawny sielski nastrój prysł jak bańka na wodzie, ustępując miejsca goryczy i poczuciu ogromnego rozczarowania.

      - Czy to możliwe… - zająknąłem się. – Czy to możliwe, że zaatakowały dlatego, że ja…

      Urwałem, wskazując na drzewo Staroblasku.

      - Nie wiem – szepnął Maurice. – Ale to możliwe. Wiły to obrońcy drzew.

      - Więc dlaczego nie rzuciły się na mnie, tylko na nich? – wybuchnąłem. – Przecież oni nic tu nie zawinili!

      Maurice ze smutkiem wzruszył ramionami i rozłożył ręce.

      - Nie wiem – powtórzył. – Dla nich człowiek to człowiek. Zresztą, nie wiemy, czy akurat to było przyczyną.

      - Przynoszę pecha każdemu miejscu, w które zawitam – wykrztusiłem i poczułem, że wilgotnieją mi oczy. – Zawieźli mnie do Helgen, to spustoszył je smok i legło w ruinie. Polazłem do Akademii, to zginęli oboje przywódcy… Przywiało mnie w miejsce, będące darem bogów, to zbrukała je śmierć… Gdziekolwiek się pojawiam, zostawiam za sobą trupy!

      Gorycz dyktowała mi te słowa. Ale naprawdę wtedy tak właśnie się czułem. Ujrzałem siebie jako iskrę, która powoduje pożary, gdziekolwiek się pojawi. Prawie nie czułem gorącego i silnego uścisku Lydii, która otoczyła mnie z tyłu ramionami i próbowała uspokoić.

      Ale tu odezwała się magia tego miejsca. Po wylaniu zaledwie kilku łez poczułem ulgę i uspokoiłem się trochę. Spojrzałem ze smutkiem na pozostałych.

Sanktuarium Staroblasku

      - Musimy ich pochować – szepnąłem.

      - Zostaw to mnie – odparł Maurice, ściskając moje ramię. – Mam zamiar pozostać tu przez jakiś czas. Zajmę się wszystkim. Jesteś za bardzo wzburzony.

      - Dziękuję ci – odrzekłem cicho, czując ogromną wdzięczność, bowiem czułem, że nie powinienem zostawać tutaj dłużej.

      - To ja dziękuję, że mnie tu zabrałeś – uśmiechnął się Maurice.

      Pożegnanie było proste i niewylewne – dwa szczere uściski rąk. Po czym odwróciliśmy się i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Tam, gdzie zaczynał się tunel, przystanęliśmy i odwróciliśmy się jeszcze, by zerknąć na sanktuarium i naszego towarzysza. Pomachał nam ręką, po czym poszedł poszukać grubego kija, aby zacząć smutną uroczystość kopania grobu.

      Zagłębiliśmy się w tunel, prowadzący do wyjścia.

6 komentarzy:

  1. Dziwna nazwa tego drzewa.Sadzę, że u nas przydały by się wiły, żeby bronić drzew.
    Zwłaszcza wobec planu wyrzynania starodrzewu w puszczy.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadomy minister szybko wprowadziłby obowiązkowy odstrzał wił.

      Usuń
  2. Ale tam jest pięknie! Jak Śnieżne Kotły, Szklarka i Kamieńczyk w jednym! :)
    No i co z tą tajemniczą potrawą Lydii? Ugotowała? Smakowało? Da przepis? ;)
    W związku z Twoim zażaleniem na moim blogu ostatnio przypominam delikatnie, że mam jeszcze dwa inne blogi, na które serdecznie zapraszam. :))))
    http://radiomuzykant.blogspot.com/
    http://nakarkonoskichszlakach.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętniki Wulfhere'a nie wspominają o tej potrawie.
      Wiem o blogach, ale wolę spotykać się w jednym miejscu. Tam też zaglądam okazjonalnie, ale to jednak ten różowy jest tym głównym.

      Usuń
    2. Hahaha, a to dobre, przecież Ty sam masz dwa blogi i chyba lubisz, żeby Cię odwiedzać na obu? ;p

      Usuń
  3. dziwnie to rozwiązałeś. maurice powinien zwrócić uwagę ze ranienie drzewa tym nożem jest złe i zaproponować inne rozwiązanie po którym wiły nie atakują

    OdpowiedzUsuń