piątek, 7 kwietnia 2017

Rozdział XXIX – Potęga Oka

     Do fortu dotarliśmy późną nocą, ledwo powłócząc nogami. Chyba trochę przeceniliśmy swoje siły. Jakby nie patrzeć, nasza wyprawa nie była przecież wycieczką, tylko męczącą ekspedycją, w której często trzeba było chwytać za broń. Żadne z nas nie miało siły się umyć. Jeść trochę nam się chciało, ale na widok równo, po wojskowemu zasłanego łóżka, zrezygnowaliśmy z kolacji. Komendant, znajomy oficer, z którym niegdyś wspólnie walczyliśmy o Fort Amol, chętnie udzielił nam kwater. Zwaliliśmy się tam na łóżka jak podcięte kłody, ledwo zdjąwszy z siebie zbroje. Przez to wszystko zapomniałem mu powiedzieć, żeby zbudził nas o świcie. Spaliśmy naprawdę kamiennym snem – tak bardzo byliśmy zmęczeni. Oczy otworzyłem dopiero wtedy, gdy słońce wyjrzało zza góry i zaświeciło nam w okno.

     Ale nawet wtedy nie miałem siły zerwać się z łóżka. Jest taka granica zmęczenia, kiedy człowiek obojętnieje na wszystko. Zwlokłem się z barłogu powoli, angażując całą siłę swej mizernej  woli. Wzdychając ze współczucia, zbudziłem Lydię, choć zwykle to ona budziła się przede mną. Wstaliśmy niemrawo i smętnym krokiem udaliśmy się na dziedziniec, w stronę studni, żeby się trochę obmyć.
     
     Zimna woda orzeźwiła nas nieco, aczkolwiek nie na tyle, by w jakimś znaczącym stopniu dodać nam energii. Poczuliśmy głód, ale uznaliśmy, że już dość cennego czasu przespaliśmy. Nie chcieliśmy go marnować jeszcze na śniadanie. W gospodzie zaopatrzyliśmy się tylko w suchy prowiant do zjedzenia po drodze. Całe szczęście, że mieliśmy konie z Fortu Kastav. Nie wyobrażałem sobie odbyć tej drogi pieszo, choć i jazda konna nie należała przecież do najwygodniejszych. Zawsze potem strasznie bolały mnie nogi i siedzenie.

     Konie stały sobie spokojnie w stajni, przeżuwając podrzucone im przez legionistów wiązki siana. Były to spokojne zwierzęta, więc żaden z nich nie protestował, czy zaczęliśmy je siodłać. Ruszyliśmy w drogę późnym rankiem, przygryzając suchary i kawałki sera i popijając wodą z manierek. Sądziłem, że to dobry pomysł, ale przekonałem się, że trzeba jednak było zostać na śniadaniu. Na koniu tak trzęsie, że zjedzenie czegokolwiek w kulbace graniczy z cudem. Raz, czy dwa razy ugryzłem się w język. Udało mi się co nieco przełknąć, ale zdecydowałem, że już nigdy nie będę jadł w siodle. Zapewne wytrawny jeździec potrafi nawet spać w siodle. Ja jednak do takich nie należałem. Lydia również niezbyt dobrze czuła się na końskim grzbiecie. Była huskarlem i ufała raczej własnym nogom, niż zwierzęcym. Nigdy się jednak nie skarżyła i nie zrobiła tego również tym razem.

     Było już na tyle późno, że nawet konno nie dało się dotrzeć do Fortu Kastav za dnia. Zwłaszcza, że owe krępe i nieduże konie, hodowane w Skyrim nie należą do specjalnie rączych. Są silne, odporne na mrozy, dobrze łażą po górach i nie są wybredne, jeśli chodzi o karmę, ale przy tych wszystkich zaletach mają też wadę – nie potrafią szybko biegać. Powolny trucht to ich prędkość podróżna, a w bardziej rączy galop potrafią przejść tylko na krótkich odcinkach.  Inna sprawa, że równych terenów, odpowiednich do galopu, w Skyrim nie było zbyt wiele. Ponadto, zauważyłem, że wycie wilków bardzo pomaga koniom w przyspieszaniu. Im bliższe, tym więcej sił potrafiły z siebie wykrzesać. Jeszcze skuteczniejszy był ryk niedźwiedzia. Ale ów galop trwał zwykle tylko na tyle długo, aż koń zdołał oddalić się na bezpieczną odległość. Cóż, częściej używa się ich tutaj do chomąta, niż pod wierzch.

     Dotarliśmy późnym wieczorem, a raczej wczesną nocą, gdy dowódca warty właśnie rozprowadzał nocny ront. Był to jakiś nowy podoficer, którego nie znałem przedtem. Jego również zaskoczył widok dwu postaci w złocistych, elfich zbrojach, dosiadających koni, które rozpoznał od razu jako tutejsze. Znaliśmy za to komendanta i kilku innych legionistów, więc nie było problemu ani z kolacją, ani z noclegiem.

     Do Akademii wyruszyliśmy z samego rana, bez żadnych opóźnień. Tym razem zdecydowaliśmy się na pieszą wędrówkę, bo nie było bardzo daleko i nie bardzo było potem co zrobić z końmi. Tak naprawdę jednak, po prostu szukaliśmy pretekstu, aby iść pieszo, bo aż tak bolały nas siedzenia. Pogoda była jak złoto – słonecznie, choć mroźno, ale za to wiatr ustał zupełnie. Maszerowaliśmy więc w doskonałych nastrojach. Na miejsce dotarliśmy jeszcze przed południem. Ale w chwili, w której wkroczyliśmy na most, nasz dobry nastrój prysł. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Pobyt w Akademii nauczył mnie wyczuwać magiczne pole. Odczułem delikatne wibracje jakby wszystko wokół mnie naładowało się magią. Przedtem tego nie było. Coś musiało się stać! Przyspieszyłem kroku. Do magicznej studni wręcz dobiegłem i skierowałem się w górę do następnej, gdy nagle stanąłem jak zamurowany.

     Całą Akademię, aż do mostu, otaczała mglista, wibrująca magią zasłona. Wyglądała, jakby barwny dym owionął cały budynek i uformował się w ogromną kulę. Przypominało to barierę ochronną, jaką Ancano zbudował wokół siebie, gdy opuszczałem Akademię. Czyżby zdołał ją tak rozbudować, że ogarnęła cały gmach? Oblał mnie zimny pot, gdy pomyślałem o uwięzionych wewnątrz magach i studentach.

     Wbiegłem na filar mostu, gdzie stały już trzy osoby, bezsilnie przyglądające się temu widowisku. Poznałem ich z daleka. To Tolfdir, Faralda i Arniel. Tkwili bezradnie na moście, nie wiedząc co robić. Miny mieli naprawdę nietęgie, wszyscy troje. Dopiero, gdy do nich podbiegliśmy, trochę się rozjaśnili, a w ich oczach dojrzałem nadzieję.

     Musieli stać tu już od jakiegoś czasu, bowiem właściwa im energia, ustąpiła miejsca apatii. Jedynie Tolfdir trzymał się jako tako. Zauważyłem, że pod pachą miał szare zawiniątko, w którym rozpoznałem szatę arcymaga. Czyżby to jego wybrano na następcę Savosa? Szczerze mówiąc, wcale by mnie to nie zdziwiło i sam byłem gotów przyklasnąć temu pomysłowi, chociaż spodziewałem się raczej, że ten zaszczyt przypadnie Mirabelle.

     Stary mag przywitał nas jako pierwszy.

     - Udało ci się przeżyć – westchnął z ulgą. – Czy to znaczy, że to masz?

     Wyjąłem zza pasa Laskę Magnusa. Wszyscy troje z ciekawością na nią spojrzeli.

     - Miejmy nadzieję, że jest to tak potężne, jak sądzili Psijicowie – szepnął.

     Rozejrzałem się nerwowo.

     - Gdzie jest Mirabelle? – spytałem zaniepokojony.

     Ich reakcja powiedziała mi wszystko, zanim jeszcze zdążyli otworzyć usta. Zapadła grobowa cisza. Arniel opuścił głowę, w oczach Faraldy pojawiły się łzy, Tolfdir, choć próbował trzymać się dzielnie, również nie uchronił się przed wilgotnymi oczyma.

     - Ona… Nie dała rady – rzekł przez ściśnięte gardło. – Gdy stało się jasne, że będziemy musieli uciekać, została z tyłu, by zapewnić, że reszcie nie stanie się krzywda…

     Poczułem jakby krew odpłynęła mi z głowy. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nie… Bogowie, powiedzcie mi, że to nieprawda! Nie Mirabelle! Dlaczego właśnie ona?

     A więc przepadło… Akademia, nawet jeśli jeszcze stoi, straciła nie tylko arcymaga Savosa, ale też mistrzynię Mirabelle. Dwoje najpotężniejszych magów zginęło.

     - Dlaczego jesteś tutaj? – spytałem z trudem, bo słowa nie chciały przejść mi przez gardło.

     - Zobacz – Tolfdir zrezygnowany wskazał na Akademię. – Moc Ancano rośnie. Nie możemy przebić magicznej bariery, za którą się schronił.

     Ancano… Tyle nieszczęść przez jednego Thalmorczyka. Przeklęty Ancano! To on zabił Savosa Arena. To przez niego zginęła Mirabelle. Poczułem, jak krew się we mnie gotuje. Zapłaci za to. Zapłaci za każdą wylaną tu łzę! Osobiście roztrzaskam mu ten wredny uśmieszek, albo sam zginę! Odruchowo zerknąłem na Laskę Magnusa. Nie uszło to uwadze Tolfdira.

     - Mam nadzieję, że twoja wycieczka do Labiryntianu była owocna – rzekł cicho.

     - Chodźmy tam… - szepnąłem.

     - Będę tuż za tobą – zapewnił mnie.

     - Zdziwię się, jeśli ktokolwiek z nas to przeżyje – mruknął Arniel, ale bez wahania ruszył za starcem.

     - Nie powinniśmy byli tego tu przynosić – westchnęła Faralda, ruszając za Arnielem.

     Lydia zamykała pochód. Musieliśmy poruszać się gęsiego, bowiem most był bardzo wąski. Zaraz przy jego końcu zaczynała się magiczna bariera. Dotknąłem jej ostrożnie. Nie poraziła mnie błyskawica, ani mróz. Bariera lekko ugięła się pod naciskiem ręki, ale przebić jej się nie dało. Spróbowałem mieczem – odskoczył, jakbym uderzył kawałkiem drewna w kamień. Skierowałem więc na nią kostur. Poczułem mrowienie pod brzuchem. Przy pomocy oddechu przesunąłem je do ramienia, a z ramienia do kostura. Gwałtowny wydech i – z Laski Magnusa trysnął błękitny strumień energii. Rozlał się po magicznej barierze, a potem nagle rozpełzł jak stado mrówek i wydawało się, że zaraz zaniknie, ale tak się nie stało. Zanikła bariera…

     Nadzieja wstąpiła nam do serc. Jednak mimo wszystko, Laska okazała się potężniejsza od mocy Ancano, czerpanej zapewne z Oka Magnusa. Krótka chwila wahania i… Wbiegliśmy na dziedziniec. Tam napotkaliśmy Sergiusa Turrianusa, niezbyt przytomnie kręcącego głową i Niryę, próbującą dźwignąć się na uginające się pod nią nogi. Magiczne pole, wytworzone przez barierę, musiało pozbawić ich przytomności. Byli nie tylko osłabieni, ale i zziębnięci, przeleżawszy bez czucia jakiś czas na śniegu. Pozostałych chyba uwięziło w komnatach mieszkalnych, bo dopiero po chwili ujrzałem Enthira, niepewnym krokiem wychodzącego z Komnaty Osiągnięć, a jego wyraz twarzy mówił aż za wiele. Widząc nas, wszyscy troje podążyli za nami, choć tylko Enthir miał tyle sił, aby nie zostać za nami w tyle. Tamta dwójka dopiero z trudem dochodziła do siebie, racząc się wzajemnie uzdrawiającymi i wzmacniającymi czarami ze Szkoły Przywracania. Do Komnaty Żywiołów wpadłem jak bomba. Ale to, co tam ujrzałem, zmroziło mnie i to pomimo, że spodziewałem się takiego widoku.

     Ancano stał obok Oka Magnusa, z wyrazem euforii na twarzy. Między kulą a jego dłońmi wciąż zachodziła intensywna wymiana energii. Wyglądało to, jakby dostarczała mu ona jakiegoś ekstatycznego przeżycia, powodującego niesamowitą rozkosz i wywołującego zachwyt na jego szpetnej twarzy. Gdy wbiegłem na czele naszego skromnego pochodu, wolno odwrócił się w moją stronę i wykrzywił usta w złośliwym, pełnym pogardy uśmiechu.

     - Przychodzisz po mnie, prawda? – wycedził ostrym głosem. – Myślisz, że nie wiem, co kombinujesz?

     Ciekawe, skąd… Długo nad tym myślał? Tak trudno było zgadnąć, że zamierzam go powstrzymać i to raz na zawsze?

     Nawet nie wiem, jak miecz znalazł się w mojej dłoni. Kostur powędrował do lewej. Odłączyłem się od naszej grupki i z groźną miną podszedłem do niego. Ale on zaśmiał się tylko, a był to śmiech pełen wyższości i zadowolenia.

     - Myślisz, że nie mogę cię zniszczyć? – prychnął. – Mam w swoich rękach moc, mogącą zniszczyć ten cały świat, a ty uważasz,  że można coś z tym uczynić?

     Tolfdir z wściekłością posłał mu Ognisty Pocisk, ale ten nie zrobił mu żadnej krzywdy. Moc Oka chroniła go przed naszą magią.

     - Czary nie działają – jęknął Tolfdir.

     Ancano posłał mu wściekłe spojrzenie i skierował jedną dłoń w stronę grupki magów.

     - Mam już dość twoich żałosnych prób magicznych! – zawołał. – Nie możesz mnie tknąć!

     Przewidując, co chce uczynić, trzasnąłem go mieczem przez głowę, ale ostrze odbiło się od niego, jakby był wykuty z kamienia. Spróbowałem po raz drugi i o mało nie zraniłem sam siebie, gdy głownia znów odbiła się od jego postaci i trafiła  mnie w hełm.

     - Laska! – krzyknął Tolfdir. – Użyj jej na Oku…

     Tu urwał, bowiem Ancano nagłym ruchem posłał mu porcję jakiejś dziwnej magii, która wyglądała jak porcja zielonkawej mgły, ale momentalnie sparaliżowała całą grupę. Wszyscy znieruchomieli, jakby ich zamroziło, a potem wolno poprzewracali się na kamienną posadzkę. Gdybym przedtem nie odłączył się od nich, pewnie podzieliłbym ich los.

     - Dość! – wrzasnął Ancano i posłał mi spojrzenie pełne pogardy. – Wciąż nalegasz? Dobrze… Więc chodź, zobacz co potrafię!

     I nagle Oko otworzyło się. Ciemne płyty, tworzące jego skorupę, poprzesuwały się tak, że między nimi pojawiło się błękitne światło. I wypadł z nich ognik. Taki sam, z jakimi niedawno walczyliśmy w Zimowej Twierdzy. Ale ja nie zważałem na tę Magiczną Anomalię. Zwłaszcza, że na razie mnie nie atakowała, tylko bezładnie snuła się po komnacie. Miałem przed sobą znacznie silniejszego i znacznie bardziej zagrażającego nam wszystkim przeciwnika. Odruchowo spróbowałem jeszcze wbić w niego koniec miecza. Bezskutecznie.

     Ponury uśmiech na jego twarzy przywrócił mi zdolność myślenia. Poszedłem za radą Tolfdira. Skierowałem Laskę Magnusa na Oko i strzeliłem w nie porcją magii. Efekt był. Rozległ się cichy, przytłumiony huk i Oko zamknęło się. Jednocześnie dotarło do mnie, że urwał się strumień energii, jaki płynął od Oka do Ancano.

     Thalmorczyk zerknął zaskoczony na Oko. Wprawdzie jego wzrok natychmiast zhardział, jakby doskonale wiedział, co robić, ale to już była ostatnia rzecz, jaką zrobił w swym życiu. W swoich rachubach nie wziął bowiem pod uwagę mnie. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie czułem do nikogo takiej nienawiści, jak w tamtej chwili do niego. Ogarnęła mnie prawdziwa furia. W ten cios włożyłem wszystkie siły. I całą swoją złość. Za Savosa Arena. Za Mirabelle. Za to, jak potraktował Tolfdira i Quaranira. Za ten jego wredny, drwiący uśmieszek. Za to jego nie wiadomo skąd się biorące przekonanie o własnej wyższości. Za tę nonszalancję, którą bezustannie okazywał wszystkim członkom Akademii. Za podłość, zdradę i wieczną pogardę do wszystkiego, co nie thalmorskie. Za to, że w tej chwili miał pecha znaleźć się przede mną zupełnie bezbronny.

     Nie potrzebowałem wcale użyć aż takiej siły. Ancano nie miał na sobie zbroi. Ale cała moja nienawiść, jaką go obdarzyłem, w tym jednym cięciu znalazła ujście. Widziałem to wszystko, jakby w spowolnionym tempie. Zamach znad głowy… Precyzyjne prowadzenie ostrza prosto w jego czoło… Jego wzrok wciąż skierowany na Oko Magnusa, nie dostrzega zbliżającej się śmierci. Ale nagle pojawia się w jego oczach jakiś cień. Coś jest nie tak! Nie zdążył jednak skierować ich na mnie. Ostra końcówka głowni dosięga jego głowy i bez wysiłku rozcina skórę. Teraz czuję opór i słyszę chrupnięcie czaszki.  Czuję drżenie na rękojeści. A potem miecz zagłębia mu się w mózg…

     Nie wydał nawet jęku, zanim osunął się na ziemię. Nikt po takim ciosie nie zdoła wydać z siebie głosu. Śmierć była natychmiastowa. Nie żył już w chwili, w której nogi ugięły się pod nim, aby jego bezwładne ciało gruchnęło na posadzkę, obryzgując ją krwią. Dysząc, jak po wielkim wysiłku, choć to tylko złość ze mnie uchodziła, patrzyłem na jego martwe ciało bez cienia współczucia. Zamiast niego, zamajaczyły mi przed oczami poważna i życzliwa twarz Savosa i pogodny uśmiech Mirabelle, których już nigdy nie zobaczę. Przez niego!

     Śmierć Ancano przerwała magiczny paraliż pozostałych. Z wysiłkiem dźwignęli się na nogi. Lydia od razu rzuciła się na Magiczną Anomalię, która wciąż krążyła po komnacie, niby wielka, ognista mucha, a o której ja zupełnie zapomniałem. Wspomogli ją Enthir i Tolfdir. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

     Przez długą chwilę staliśmy wszyscy w milczeniu bez ruchu. W głowie miałem zupełną pustkę. Stałem tak, aż Tolfdir ruszył ku mnie i położył mi dłoń na ramieniu.

     - Wiedziałem, że ci się uda – uśmiechnął się ciepło.

     Nie wiem, skąd czerpał tę pewność. Ja bowiem byłem pewien, że atakując Ancano idę na pewną śmierć. Wiedziałem, że czerpiąc energię z Oka, staje się potężniejszy od nas wszystkich, razem wziętych. Wątpiłem w skuteczność Laski Magnusa. Wydawała mi się mała i słaba w porównaniu do Oka. Na szczęście kostur nie zawiódł. Nie doceniłem też zgubnej siły arogancji. Tak, Thalmorczyka zgubiła jego własna arogancja i pogarda do wszystkich naokoło. W głowie mu się nie mieściło, że ktokolwiek jest w stanie mu zagrozić. Ba, nawet, że ośmieli się to zrobić! Nigdy nie zrozumiałem, skąd u Thalmorczyków tyle pogardy dla pozostałych mieszkańców Tamriel. Z pewnością nie była to cecha właściwa jego rasie. Znałem przecież tak wielu sympatycznych i szlachetnych Altmerów. Dwoje z nich stało zresztą w tej chwili obok mnie…

     Zamyślony podniosłem oczy na starca.

     - Co teraz robimy? – spytałem cicho.

     Podniósł wolno ramiona i lekko potrząsnął głową.

     - Ja… Nie wiem – przyznał z rozbrajającą szczerością. – Ancano zniknął… Ale cokolwiek uczynił Oku, najwyraźniej wciąż to działa.

     Westchnął cicho i rozejrzał się po pozostałych.

     - Nie mam pojęcia, co robić – przyznał.

     Otoczyliśmy Oko Magnusa, przypatrując mu się uważnie. Istotnie, nie trzeba było bystrości, żeby zauważyć, że coś się w nim zmieniło. Do tej pory obracało się majestatycznie, wolno i spokojnie. Teraz wydawało się ożywione i pobudzone. Magiczna wibracja, jaką emanowało, przybrała na sile. Zdawało się pulsować nerwowo, jakby czekało tylko na jakiś impuls, by eksplodować. Coś się z nim stało. I zdając sobie sprawę z jego mocy, wiedziałem, że wcale nie możemy jeszcze czuć się bezpieczni. W każdej chwili mogło się coś wydarzyć i raczej nie byłoby to nic dobrego.

     Zaczęliśmy rzucać półgłosem różne pomysły. Faralda nieśmiało zaproponowała, aby umieścić to z powrotem w Saarthal. Tolfdir jednak nie był przekonany do tego pomysłu. Zdawał sobie sprawę, że pieczęć, chroniąca to miejsce, została przez nas złamana, a nieumarły strażnik zginął. Znów chwila ciszy, zanim Enthir spytał mnie, czy w swoich wędrówkach nie spotkałem jakiegoś miejsca, w którym można by było to umieścić, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Wszystkie wydawały mi się zbyt łatwo dostępne, a przecież chodziło o to, by ukryć to na zawsze. Pomyślałem o Szczurzych Norach, ale tam było zbyt wielu ludzi. Ktoś łatwo mógłby się na nie natknąć. W dodatku, nie widziałem żadnego sposobu, jak przetransportować to niepostrzeżenie do Pękniny. Poza tym, chodziło o to, by Oko umieścić z dala od ludzkich osad. Przeleciałem w myślach wszystkie miejsca, które zdarzyło mi się odwiedzić. Może jakieś dwemerskie podziemia? Pomyślałem o ruinach Nchuand-Zel, ale odrzuciłem to z tego samego powodu, co Szczurze Nory. Może Czarna Przystań by się nadawała? Głęboko pod ziemią… Pusto… Czy rzeczywiście pusto? No niezupełnie, tam przewijają się Falmerowie, a wolałbym nie sprawiać im takiego prezentu… Czarnygłaz? Nie, nie nada się, zbyt łatwo było się do niego dostać. Korvanjund? Może… Ale po tym, jak znaleźliśmy tam koronę, zaroiło się w tych ruinach od badaczy i poszukiwaczy skarbów. Nie miałem żadnego pomysłu. Przyszło mi w końcu do głowy, żeby zapakować to na okręt i utopić w morzu. Ale czy to nie wypłynie? Przecież nawet tutaj skutecznie opierało się grawitacji, lewitując nad ziemią.

     Nasze rozmyślania przerwał niezwykły blask, jaki pojawił się nagle w Komnacie Żywiołów. Nie od razu go zauważyliśmy, wpatrzeni w jasne Oko Magnusa. W pierwszej chwili myśleliśmy nawet, że to ono tak pojaśniało.

     - Co się dzieje? – bąknął Tolfdir, rozglądając się na boki.

     I wtedy między nami pojawił się Quaranir. Nie wiem, skąd. Mnich Psijic pojawił się po prostu znikąd, sobie tylko znanym, magicznym sposobem. Uśmiechnął się na powitanie, a my wszyscy poczuliśmy ulgę. Żywiliśmy bowiem nadzieję, że on podpowie nam co robić.

     Tymczasem Psijic podszedł wolnym krokiem do Oka i przez chwilę obserwował jego zachowanie, po czym odwrócił się w moje stronę.

     - Wiedzieliśmy, że zwyciężysz – odezwał się do mnie ciepło. – Twój tryumf uzasadnia naszą wiarę w ciebie.

     Wcale nie zrobiło mi się od tych słów lżej. Uzmysłowiłem sobie bowiem, że nie udało mi się ocalić ani Savosa, ani Mirabelle. Śmierć tego pierwszego zdążyłem już przeboleć, ale wciąż nie mogłem pogodzić się ze stratą Mirabelle, chyba najmilszej tutaj osoby.

     - Twe czyny dowodzą, że oddanie ci przywództwa w Akademii w Zimowej Twierdzy, jest słusznym wyborem – dodał Quaranir.

     Byłem zbyt zmęczony i przygnębiony myślami o Mirabelle, żeby dotarło do mnie, co on naprawdę powiedział. Na razie mi to umknęło. Zerknąłem na ciało Thalmorczyka i spojrzałem w oczy Quaranirowi.

     - Skąd się wzięła twoja pewność, że pokonam Ancano?

     Zdawałem sobie bowiem sprawę, że moja misja mogła z łatwością skończyć się niepowodzeniem. Tylko kilku szczęśliwym zbiegom okoliczności zawdzięczałem fakt, że w ogóle wyszedłem z niej żywy. 

     Quaranir spojrzał na mnie z wesołymi iskierkami w oczach. Zadziwiające… Był tak podobny do Ancano i jednocześnie tak bardzo się od niego różnił. Wszyscy Altmerowie wydają się ludziom niezwykle do siebie podobni. Wszyscy są wysocy i smukli.  Wszyscy mają złotawą skórę, wąskie, pociągłe twarze o ostrym podbródku i wielkie, skośne oczy. Poza tym, habit zakonnika Psijic przypominała trochę szatę thalmorskiego maga. Obaj zresztą, jakby nie patrzeć, byli potężnymi magami. Ale tu kończyło się ich podobieństwo. Oczy Ancano zawsze rzucały wokół ironiczne spojrzenia, pełne pychy i pogardy dla rodzaju ludzkiego.  Oczy Quaranira przeciwnie – pełne były ciepła, życzliwości i spokojnej, promieniującej wokół mądrości.

     - Widzimy wiele wspaniałych rzeczy, ukrytych przed twoim wzrokiem – zapewnił. – Od dawna wiedzieliśmy, że ci się uda.

     Pokiwałem głową. No tak, jak mogłem zapomnieć, że Quaranir potrafił zatrzymać czas. Skoro umiał zrobić coś takiego, kto wie, może mnisi Psijic mieli możliwość spojrzenia w przyszłość? To by tłumaczyło ich pewność i fakt, że wybrali właśnie mnie. Ale nie śmiałem o to pytać. 

     - Co teraz robimy? – spytałem.

     Quaranir zwrócił twarz ku Oku. Błękitna poświata odbiła się w jego oczach.

     - Oko stało się niestabilne – odrzekł. – Nie może tu pozostać, bo mogłoby zniszczyć Akademię i ten świat. Należy je zabezpieczyć.

     Choć nikt z nas nie miał powodu, aby mu się sprzeciwić, powiódł wzrokiem po nas i tonem, jakby się tłumaczył, oznajmił.

     - Czyny Ancano dowodzą, że ten świat nie jest gotowy na coś takiego. Będziemy go strzec, póki co.

     I nagle, nie wiem skąd, nadszedł Nerien, ten zakonnik, który ukazał mi się najpierw w Saarthal, potem z Mzulft. Za nim kroczył trzeci mnich, którego nie znałem.

     - Masz teraz okazję kontynuować  pracę na Akademii i wieść spokojne życie – uśmiechnął się Quaranir. – Przyjmij naszą wdzięczność, arcymagu.

     Tolfdir rozglądał się zdziwiony i oszołomiony.

     - Psijicowie? – rzekł zdumiony. – Tu i teraz? Co na Talosa…

     Urwał bowiem stało się coś niezwykłego, choć w towarzystwie zakonników Psijic powinniśmy może przywyknąć, że rzeczy niezwykłe stają się normą. Otóż, stanęli oni wokół Oka w równych odstępach i unieśli ramiona w stronę kuli. Przez krótką chwilę nic się nie działo, aż w końcu zarówno Oko jak i mnisi zamienili się w błękitne, zwiewne zjawy, utkane ze światła. Zupełnie jak duchy w Labiryntianie. A po chwili znikli, razem z Okiem Magnusa…

     Patrzyliśmy na to z podziwem, właściwym magom, doceniającym kunszt mistrzów. Na wszystkich twarzach pojawiły się, jeśli nie uśmiechy, to przynajmniej wyraz ulgi, albo zadowolenia. Ja sam czułem ogromną ulgę, że znalazł się ktoś, kto wybawił nas od kłopotu. Nie tylko nas. Akademia na pewno nie wytrzymałaby kolejnej magicznej eksplozji, a już na pewno nie Nordowie w Zimowej Twierdzy. Pytanie tylko, czy po czymś takim ocalałoby cokolwiek w Skyrim, a także, jeśli uwierzyć przechwałkom Ancano, na całym świecie.

     I dopiero, gdy Quaranir zniknął wraz z Okiem Magnusa, dotarło do mnie, co on powiedział. Jak on mnie nazwał? Arcymagiem? Żartował, oczywiście… To zapewne aluzja do tej nietypowej sytuacji, gdy w walce stanąłem na czele naszej grupki. Cóż, to była walka, czyli coś, co umiałem najlepiej, zaraz po polowaniu i machaniu młotem. Teraz wszystko wraca do normy i znów staję się nowicjuszem pośród doświadczonych i szanowanych magów. I znów poczułem ukłucie w sercu na myśl, że nie ma już między nami arcymaga Savosa, ani Mirabelle. Był na szczęście Tolfdir. Byli i inni starsi mistrzowie. Sergius Turrianus, stojący naprzeciw mnie, czy Phinis Gestor, którzy wydawali mi się najbardziej godni tego zaszczytu. Sam byłem ciekaw, w jaki sposób wybiera się arcymaga. Zapewne przez głosowanie specjalnie zebranej rady, bowiem w Akademii o problemach się dyskutowało i wspólnie wybierało się drogę działania. To mi się właśnie najbardziej tutaj podobało. Nikomu nie zamykano ust, każdego słuchano równie uważnie, bowiem powszechna była tu opinia, że każdy z nas ma inne doświadczenia i każdy z nas może zaproponować coś rozsądnego. Dotyczyło to także studentów.

     Przez chwilę milczeliśmy wszyscy, choć wszyscy później przyznali, że w tym momencie poczuli ogromną ulgę. Ciszę przerwał dopiero Tolfdir.

     - Udało się – rzekł cicho. – Dzięki tobie Akademia jest znowu bezpieczna – dodał głośniej, zwracając się do mnie. – Wiedziałem, że ci się uda!

     Uśmiechnąłem się. Akurat, wiedział!… Był tak samo przerażony jak my wszyscy, tylko lepiej nad sobą panował. Po prostu, będąc tu najstarszym, czuł na sobie obowiązek opieki nad nami i dodawania nam otuchy. Kochany staruszek!

     On tymczasem zerknął na pozostałych i rozjaśnił twarz. Zrobił bardzo mądrą minę i podniósł w górę palec.

     - Śmiem twierdzić – rzekł uroczystym tonem, - że Psijicowie mają rację. Moim zdaniem nikt bardziej nie zasługuje na zostanie arcymagiem. Masz, to należy do ciebie.

     I przy tych słowach podał mi zwiniętą w rulon szatę arcymaga. Chwyciłem ją odruchowo. Mój pusty umysł potrzebował dłuższej chwili, aby zrozumieć, co to tak naprawdę znaczy. Czy on oszalał? Nawet nie powinien żartować w ten sposób! Przerażony tym darem, natychmiast oddałem mu szatę z powrotem. On jednak łagodnie, acz zdecydowanie, na powrót wcisnął mi ją w ręce.

     - Komnaty arcymaga też – oświadczył, kładąc na płaszczu pozłacany klucz Savosa.

     Oczami wielkimi jak spodki zerknąłem na otrzymany dar. Dar bezcenny, jak olbrzymia bryła złota, ale… Równie ciężki, ciężarem odpowiedzialności. Kierowanie Akademią wymagało nie tylko znajomości sztuki magicznej na poziomie znacznie przewyższającym moje skromne umiejętności, ale też zdolności politycznych i cech przywódczych. Nie posiadałem żadnej z nich. Jak nowicjusz mógł mieć jakikolwiek autorytet u magów, którzy opanowali swój fach do poziomu wirtuozerii? Ja przecież nie potrafiłem nawet pokonać magią Zniszczenia przeciwnika silniejszego od wilka! Na czarach Iluzji nie znałem się prawie w ogóle, poznawszy dotąd tylko jedno zaklęcie. Przemianą i Przywracaniem posługiwałem się częściej, ale daleko mi było do biegłości w tej sztuce. A Przywołanie? Nigdy nie zdarzyło mi się użyć jakiegokolwiek czaru z tej szkoły, choć znałem już zaklęcie ożywiające słabe martwe ciało.

     Oszołomiony  spojrzałem na pozostałych, w nadziei, że zaraz wszyscy się roześmieją i uznają to za żart. Przecież chyba nie poprą tego szalonego pomysłu? Ku mojemu przerażeniu, Arniel skinął głową na znak zgody. To samo zrobili Sergius i Faralda. Zerknąłem na Niryę, mając nadzieję, że choć ona się temu sprzeciwi. Choćby po to, by zrobić na złość Faraldzie. Ale Nirya, potrafiąca kłócić się z Faraldą o byle drobiazg, wykazywała zadziwiającą zgodność w sprawach zasadniczych. Patrząc mi prosto w oczy, energicznie i zachęcająco pokiwała głową. Enthir to samo. Spojrzałem w końcu na Lydię. Ta wzruszyła tylko ramionami. Nie będąc członkiem Akademii nie miała prawa głosu i wcale o to nie zabiegała. Uznała, że skoro magowie tak chcą, to tak musi być.

     - Jeśli będziesz mnie potrzebować, służę radą – zapewnił mnie Tolfdir poważnym głosem.

     Enthir, z właściwym sobie humorem, zawołał.

     - Arcymag zwycięża! Akademia… Skyrim… Całe Tamriel wiele ci zawdzięcza!

     Uszło ze mnie powietrze. Wyglądało, że z niewiadomych dla mnie przyczyn, wszyscy, oczywiście oprócz mnie, zupełnie poszaleli i uznają ten wybór za znakomity pomysł. Czyżby aż tak bardzo ufali Zakonowi Psijic? Powoli też zaczęli się rozchodzić, taktownie zostawiając mnie samego z moimi myślami i strasznym kłopotem. Po chwili zostaliśmy sami z Lydią i Niryą, która jeszcze przez jakiś czas, ze smutkiem, spoglądała na skąpane we krwi ciało Ancano.

     Ona chyba najmocniej to przeżyła. Uważała go za niezwykle przystojnego mężczyznę i zapewne żal jej było, że okazał się takim łajdakiem. Możliwe, że nawet było coś pomiędzy nimi, choć przypuszczałem, że raczej była to jednostronne zaangażowanie. Nie uważałem, by Ancano był zdolny do jakiegokolwiek przyjaznego uczucia, nie mówiąc już o niczym poważniejszym. Nawet do Altmerki. Tym większy miałem podziw dla Niryi, że nawet przez chwilę nie wahała się, po której trzeba stanąć stronie i okazała się być lojalną członkinią Akademii. I to pomimo, że nie przepadała za Savosem i wcale nie uważała go za dobrego przywódcę, znacznie chętniej widząc na tym stanowisku Mirabelle.

     Z westchnieniem przeniosła swoje wielkie, elfie oczy na mnie.

     - Właśnie przez takich jak Ancano, do Akademii wstęp mają nieliczni – szepnęła.

     Po czym, jakby przepraszając za swoją słabość, ścisnęła mi lekko rękę.

     - Gdyby nie ty, już byłoby po nas.

     Uśmiechnęła się lekko, z pewną zadumą, po czym wolnym krokiem opuściła Komnatę Żywiołów. 

Akademia w Zimowej Twierdzy. Czarodziejka Nirya w Komnacie Żywiołów
     Spojrzałem z głupią miną na Lydię, potem na trzymaną w dłoniach szatę arcymaga, a potem znowu na Lydię.

     - Co teraz? – spytałem.

     Wzruszyła ramionami.

     - Chodźmy do kwatery arcymaga. Tam się zastanowimy.

     Dziwnie się czułem, wchodząc po schodach do komnaty Savosa, którego już nie było między nami. Cisza w niej panująca i echo, jakie zawsze było obecne w tym obszernym pomieszczeniu, sprawiły, że poczułem się jak w świątyni. Z wahaniem, pokonując jakiś wewnętrzny opór, usiadłem przy stole, dając odpocząć zmęczonym nogom. Lydia klapnęła po drugiej stronie, z westchnieniem ulgi. Przez chwilę nie odzywaliśmy się do siebie, wodząc tylko wzrokiem po ścianach, przy których stały szafy, regały i kufry. 

     - I po co kupowaliśmy dom w Pękninie, skoro teraz mamy takie wielkie mieszkanie? – spróbowałem żartować.

     Lydia jednak potrząsnęła głową.

     - Nie chciałabym tu mieszkać – stwierdziła. – Tu wszystko jest takie obce i inne. Lubiłam Savosa, jak wszyscy, ale wciąż mi się zdaje, że on wyszedł tylko na chwilę i zaraz wróci. I spojrzy na mnie zdziwiony, co ja robię w jego komnacie.

     - A potem rzuci jakiś żart, żebyś nie czuła się skrępowana – uśmiechnąłem się. – Szkoda go…

     Znów chwila milczenia.

     - Co masz zamiar zrobić? – spytała Lydia.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Na razie jestem zbyt zmęczony, żeby cokolwiek wymyślić – westchnąłem. – Moje najbliższe plany to kolacja, kąpiel i łóżko.

     Zaśmiała się cicho.

     - Podobają mi się twoje plany… Mam takie same.

     - Jutro zastanowimy się, co zrobić – mruknąłem, ściągając rękawice. – Chyba znajdę jakiś sposób, żeby wykręcić się od tego stanowiska. 

     - Chcesz zrezygnować? – spytała zdziwiona. – Dlaczego?

     Stwierdzenie, że mam typową żonę, byłoby dla niej obrazą. Nikt nie miał towarzyszki tak wyjątkowej jak ona. Która żona byłaby nie tylko miłością, ale i najlepszym przyjacielem, towarzyszem wypraw, walk i chodzącą tarczą? Ale pod jednym względem nic nie różniła się od innych żon – tak samo jak inne, przeceniała możliwości swego męża i była święcie przekonana, że nikt inny, tak jak on, nie zasługuje na wysokie stanowisko oraz że świetnie da sobie na nim radę. Nie miałem siły jej tego tłumaczyć.

     - Jutro – odrzekłem. – Jutro o wszystkim zadecydujemy. A na razie trzeba wypocząć.

     Tu nie było różnicy zdań. Pomogliśmy sobie wzajemnie przy pozbyciu się zbroi, po czym Lydia udała się do łaźni, a ja narzuciłem na siebie płaszcz, który znalazłem w szafie i wyszedłem na chwilę do Komnaty Żywiołów. U wejścia zastałem Faraldę, która uśmiechnęła się na mój widok.

     Spytałem ją, czy nie popełnię jakiejś niegrzeczności, jeśli poproszę wszystkich jutro na naradę, zaraz po  śniadaniu w Komnacie Żywiołów.

     - Nie znam aż tak dobrze zwyczajów Akademii – rozłożyłem przepraszająco ręce.

     Roześmiała się i po przyjacielsku chwyciła mnie za ramię.

     - Powiedziałabym, że wszyscy tego oczekują – odparła. – Ale zgodnie z niepisanym zwyczajem, takie rady odbywają  się w południe. Więc jeśli ci to nie przeszkadza…

     - Ależ skąd! – zaprzeczyłem gwałtownie. – Jak ich zaprosić?

     - Zajmę się tym, nic się nie martw – zapewniła mnie. – A na razie odpocznij. Wszystkim nam się to przyda.

     Podziękowałem jej i wróciłem na górę. Może niepotrzebnie się martwię? Niech rada zadecyduje, co z tym fantem zrobić. Wiedziałem tylko jedno: przybyłem tu, aby się uczyć, a nie bawić się w kierownictwo. Miałem nadzieję, że to zrozumieją. Na pewno zrozumieją! Przecież to wszystko, bez wyjątku, mądrzy ludzie i elfy. Kto ma zrozumieć, jeśli nie oni?

     Gdy już wykąpany i najedzony leżałem w łóżku z Lydią u boku, moje myśli były znacznie spokojniejsze. Przed oczami przesuwały mi się twarze przyjaciół z Akademii. Tolfdir z dobrocią i mądrością w oczach… Pogodne twarze Faraldy, Arniela, Enthira… Zamyślone spojrzenie Phinisa, czy poważne, nieco chmurne, ale szczere oczy Niryi. A potem nieco nieśmiałe spojrzenie Brelyny, spłoszone Onmunda, czy harde, kocie ślepia J’zargo. Otaczali mnie przyjaciele. Cóż więc złego mogło się stać?

     Jeszcze zanim zasnąłem, ujrzałem spokojne spojrzenie Savosa… A potem jego miejsce zajęło miłe każdemu sercu w Akademii oblicze Mirabelle. Ech, droga Mirabelle! Jak ciężko pogodzić się z jej śmiercią! Już nigdy nie zobaczymy jej uśmiechu, gdy na policzkach robiły jej się takie rozkoszne dołki. I tego promieniującego życzliwością spojrzenia ciemnych oczu, które potrafiły tak pięknie błyszczeć, gdy się śmiała. Nie usłyszymy już jej śmiechu, ani ciepłego zapewnienia podczas zająć, że następnym razem pójdzie lepiej. Ona jedna była tutaj nie do zastąpienia.

     Moją ostatnią myślą było, że w zasadzie każdy tutaj jest niezastąpiony, nie wyłączając mnie. A potem już nic nie pamiętam. Zasnąłem.

6 komentarzy:

  1. Niedokształcony Arcymag - u nas, można powiedzieć, rzecz na porządku dziennym;)

    OdpowiedzUsuń
  2. No to się narobiło...
    Najlepiej byłoby, żeby jednak abdykował. Dla mnie najlepiej, bo wtedy ruszy po następne przygody, a tak to będzie siedział na tyłku, objadał się, utyje i w ogóle się już nigdzie nie ruszy. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak się czułem, kiedy jako podchorąży przejąłem dowództwo nad batalionem. Był weekend, wszyscy dowódcy wyjechali na urlop, a ja miałem poprowadzić wszystkich żołnierzy do kina. Ale to było jednorazowo. Mam nadzieję, że Wulf sobie poradzi.

    OdpowiedzUsuń