piątek, 19 lutego 2016

Rozdział XIV - Pęknina po raz drugi

     Ranek był słoneczny i pogodny. Wstałem wcześnie, dobrze wypoczęty i wyszedłem z gospody, kierując się ku rzece. Osada jeszcze nie zbudziła się do życia. Wokół nie było nikogo. Na przeciwległym brzegu ogromny łoś pił wodę z rzeki, zanurzywszy się w niej po kolana. Gdy mnie ujrzał, targnął łbem, ozdobionym rozłożystymi łopatami i umknął w las, tratując zarośla.

     Zrzuciłem ciuchy i nagi rzuciłem się do rzeki. Była zimna i czysta, jak wszystkie w Skyrim. Usunęła resztki senności i doskonale mnie orzeźwiła.

     Gdy wróciłem do gospody, Wilhelm rozpalał właśnie ogień. Pozdrowiłem go radośnie i klapnąłem na ławie, w oczekiwaniu na śniadanie.

     - Jeszcze trochę – odezwał się oberżysta. – Dopiero rozpalam. Mam świetne steki z horkera, ale trochę potrwa, zanim się usmażą.

     - Co jest horker? – spytałem. – Już dawno chciałem o to zapytać.

     - Zwierzę takie – odparł Wilhelm. – Żyje w morzu, ale czasem wychodzi na brzeg. Duże i silne. Podobno w morzu bardzo niebezpieczne, ale jak się wygramoli na ląd, to niezdarne i z łuku łatwo je upolować.

     - Nie tak łatwo – wtrącił się Gwilin, który wszedł właśnie do gospody z naręczem drew. – Żyją w koloniach i bronią się nawzajem. A skórę mają tak grubą, że trudno ją przebić. Potrzeba naprawdę dobrego łuku.

     - Widziałeś kiedyś takie zwierzę?

     - Polowałem na nie – odparł, zrzucając drewno do przygotowanej skrzyni. – Żyją na wybrzeżu. To góry tłuszczu. W ostatniego musiałem wpakować jedenaście strzał, zanim jedna z nich dotarła wystarczająco głęboko, by zabić. Ale pod tym tłuszczem mają znakomite mięso. Polecam.

     - To od Gwilina mam te steki – dodał Wilhelm. – Podwędzone trochę, żeby się nie popsuły, ale naprawdę dobre. Chyba zamówię u niego następną partię.

     Elf roześmiał się.

     - To musisz być cierpliwy. Na razie nie wybieram się nad morze.

     Otworzyły się drzwi pokoju gościnnego naprzeciwko mojego. Wyszła z niego Lydia, trąc zaspane oczy.

     - Witaj, tanie – odezwała się, tłumiąc ziewanie. – Jak twoje samopoczucie?

     - Moje znakomicie – odparłem. – Jak ty się czujesz?

     - Całkiem dobrze – odparła. – Ktoś tu wspominał o stekach z horkera…

     - Zaraz przyrządzę – odrzekł Wilhelm. – Tylko mi się trochę palenisko rozgrzeje.

     Lydia stwierdziła, że zdąży się wykąpać przed śniadaniem. Wzięła płócienny ręcznik i ziewając wyszła z gospody, hałasując nie zasznurowanymi butami. Zauważyłem, że wszyscy trzej gapiliśmy się na nią, jak w obrazek.

     - Ładna dziewczyna – stwierdził Gwilin. – Jak sarenka! Przypomina mi kogoś, kogo znałem dawno temu. Gdybym nie widział twarzy, pomyślałbym, że jest elfką… A, właśnie, dowiedziałeś się czegoś o tej masce?

     Pokręciłem głową.

     - Szczerze mówiąc, zapomniałem o tym – westchnąłem. – A szkoda, byłem w Białej Grani, mogłem popytać. Tam mieszka wielu ludzi, którzy znają świat.

     - Jeszcze zdążysz – zapewnił mnie elf. – Mam nadzieję, że więcej tych cudaków tu nie spotkamy.

     - Są tu jeszcze ci strażnicy, co mi wtedy pomogli?

     Wilhelm potrząsnął głową.

     - Wymieniają ich co jakiś czas. Wrócili do Pękniny. Ale niezadługo pewnie tu powrócą. Coś im przekazać?

     - Nie, nic… - odrzekłem zamyślony. – Tak tylko pytam.

     Steki skwierczały już na patelni, gdy wróciła Lydia. Znikła na dłuższą chwilę w swoim pokoju. Gdy wyszła, miała na sobie grubą koszulę, a na głowie zawiązany ręcznik. 

     - Wyglądasz, jak redgardzki wojownik – uśmiechnął się Gwilin. – Niedawno było tu takich dwóch. Pytali o jakąś kobietę. Kogoś szukają.

     Zasiedliśmy do śniadania. Steki rzeczywiście były bardzo smaczne. Smakowały trochę jak dziczyzna, a trochę jak delikatna ryba.

     - Zbroję będę musiała chyba oddać do kowala – odezwała się Lydia, między jednym kęsem a drugim. – Troll odgiął mi lewy napierśnik. Nie mogę teraz strzelać z łuku.  Cięciwa zahacza mi się o blachę.

     - Po śniadaniu ją obejrzę – odparłem tonem znawcy. – Może da się to jakoś prowizorycznie dogiąć.

     Ale się nie dało. Próbowałem siekierą Gwilina na kamieniu, ale napierśnik był z kutej stali. Trzeba było go najpierw rozgrzać, a tego nie dało się zrobić, dopóki był przynitowany do skórzanego kaftana. W dodatku, wewnątrz zbroja miała miękką i delikatną wyściółkę, którą bałem się zniszczyć.

     - Szkoda, że nie macie tu kowala – westchnąłem.

     - A przydałby się – Wilhelm skinął głową. – Może byś się tu osiedlił? Jarl chyba nie będzie miał nic przeciwko temu.

     Był to wcale rozsądny pomysł, jak oceniam go z perspektywy czasu. Okolica była czysta, spokojna, malownicza, z mieszkańcami zdążyłem się już zaprzyjaźnić, na Wysoki Hrothgar niedaleko… Ale ja byłem wtedy młody, ciekawy świata.  Chciałem osiedlić się w mieście, między ludźmi. Spokojnego miejsca będę szukał na starość.

     Pożegnaliśmy mieszkańców i wyruszyliśmy przed siebie. Do miejsca, zwanego ruinami Bthalft był kawałek drogi. W pewnym momencie zeszliśmy z traktu i zagłębiliśmy się w las. Po krótkim czasie moim oczom okazały się schody, prowadzące na coś w rodzaju placyku, wyłożonego równo wygładzonym kamieniem. Musiała to być bardzo stara budowla, w nieznanym mi stylu.

     - Dwemerskie ruiny – szepnęła Lydia. – Mają z tysiąc lat, a założę się, że są w lepszym stanie niż mury Białej Grani.

     Słyszałem już co nieco o Dwemerach, zwanych w Skyrim krasnoludami, ponieważ swoje miasta budowali pod ziemią, wykuwając je w skałach. Byli rozkochanymi w geometrii mistrzami obróbki metalu i kamienia. Podobno w starych wykopaliskach, jeszcze dziś znajdowano działające dwemerskie mechanizmy.

     Rozdzieliliśmy się. Poszedłem przed siebie, prosto na schody, ze strzałą na cięciwie. Lydia, z obnażonym mieczem, okrążyła ruiny i weszła na plac z drugiej strony.

     Zauważyłem ruch. Jakieś dwie ciemne postaci oderwały się od podwyższenia i zeskoczyły na dół. Usłyszałem głosy rozbójników, naigrywających się z, jak błędnie sądzili, łatwej zdobyczy, w postaci Lydii. Wziąłem na cel tego, który stał od niej dalej i wypuściłem strzałę. Krzyk zbira i huk miecza Lydii o drewnianą tarczę, zlały się w jeden odgłos. Nie czekając na rezultat, posłałem mu drugą strzałę, od której zwinął się w kłębek na kamiennej posadzce. Lydia tymczasem zręcznie uniknęła ciosu topora i zatopiła miecz w szyi drugiego.

     - Za tobą! – zawołałem, dostrzegając trzecią postać, pędzącą od strony gór.

     Lydia stała na linii strzału, a ja byłem za daleko, żeby zdążyć przyjść jej z pomocą. Mogłem tylko bezradnie przyglądać się, jak rozbójnik wznosi dwuręczny miecz do morderczego ciosu, którego siła, zsumowana z pędem, byłaby zdolna rozpłatać niedźwiedzia.

     Ale jego przeciwnikiem nie był niedźwiedź, tylko doskonale wyszkolona wojowniczka. Lydia przeniosła po prostu ciężar z jednej nogi na drugą i cios trafił w próżnię, a napastnik stracił równowagę i rymnął jak długi u jej stóp, nie wypuszczając jednak z rąk miecza. Poderwał się zaraz, unosząc broń do ciosu, ale był zbyt powolny, jak dla norskiego huskarla. Lydia poradziła sobie z nim bez wysiłku.

     Rozejrzałem się wokół, obszedłem okolicę, ale więcej zbójów nie znalazłem.

     - Niezła zbroja – stwierdziłem, zerknąwszy na tego, który padł jako ostatni. – Warta z pięćdziesiąt septimów, jak nie więcej.

     - Zbroja huskarla – odparła Lydia. – I warta znacznie więcej.

     - Chyba nie zostawimy tego na żer szabrownikom? – spytałem. – Kto wie, w czyje ręce wpadnie.

     Zebraliśmy całą broń i zbroje bandytów. W kufrze, pod stołem, na podwyższeniu, znalazłem jeszcze trochę łupów. Kilkadziesiąt sztuk złota, srebrny naszyjnik, stalowy miecz… Chyba za bardzo nie wiodło im się ostatnimi czasy, bo łupy mieli raczej mizerne. W sumie jednak, było co dźwigać. Powiązaliśmy to wszystko rzemieniami i przywiązaliśmy do długiego kija, żeby móc nieść to wspólnie na ramionach. Potykając się na nierównym gruncie, wróciliśmy na trakt. Drogą szło już łatwo. Skierowaliśmy się do Pękniny, chcąc sprzedać tam cały łup i zainkasować nagrodę.

     Znałem już ten trakt. Trzeba było uważać na niedźwiedzie, czasem mógł się pojawić jakiś pająk, albo kilka wilków. Ale szczęśliwie te spotkania ominęły nas tym razem. Napotkaliśmy tylko jednego Bosmera, pracowicie wykuwającego kilofem kawałki rudy ze znalezionego przy drodze złoża. Pozdrowiliśmy się wzajemnie, po czym elf, z tajemnicza miną, zaproponował nam kupno skoomy.

     Był to popularny wśród Nordów narkotyk, niezbyt silny, a czasem używany również do celów medycznych. Jednak nie miałem ochoty na trucie się prochami. Skooma była nielegalna i handel nią poza aptekami był zabroniony, Nordowie jednak niespecjalnie, jak widać, przejmowali się zakazami.

     Bosmer nie był natrętny.

     - Każdy chadza własną ścieżką – rzucił sentencjonalnie, słysząc naszą odmowę, po czym wrócił do pracy.

     Do Pękniny nie było daleko, ale blisko też nie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy w oddali ujrzeliśmy rybacki port nad jeziorem i dachy miasta. I dobrze, bo nogi i ramiona porządnie nas już bolały. Ruszyliśmy raźniej i niezadługo stanęliśmy u bramy. Strażnik przepuścił nas bez żadnego problemu, patrząc tylko z zainteresowaniem na niesione przez nas uzbrojenie. Weszliśmy do miasta bramą od południa, to jest w pobliżu pałacu jarla. Jednak wizytę w tym miejscu zaplanowałem sobie dopiero na jutro. Byliśmy zmęczeni, spoceni i brudni. Przedtem chcieliśmy wypocząć i oporządzić się trochę. Skierowaliśmy się za to w stronę kuźni Balimunda, który kręcąc jednym palcem wokół wąsów, ze zmarszczonym czołem oglądał sztabki żelaza, leżące na warsztacie. Gdy go pozdrowiłem, spojrzał na mnie zaskoczony, po czym, poznawszy mnie, rozpogodził twarz.

     Rzucił okiem na przyniesione przez nas zbroje. Sprawdził okiem znawcy całość kaftanów, stan nitów i blach. Podrapał się po brodzie, po czym zaproponował nam całkiem przyzwoitą cenę.

     Zbroja to dość dziwny wyrób, jeśli chodzi o cenę. Zamówiona i kupowana była droga. Nic dziwnego, kosztowała sporo materiału i pracy. Jednakże sprzedawanie używanej zbroi kowalowi lub kupcowi nie było już tak opłacalne. Ich ceny, nawet pomimo dobrego stanu towaru, były bardzo niskie. Przeróbka zbroi i dostosowanie jej do sylwetki nowego właściciela były bardzo pracochłonne i kosztowne. Kowalowi po prostu często lepiej opłacało się wykonanie nowej. Nie spodziewałem się więc dużego trzosu za mój towar i cenę zaproponowaną przez Balimunda zaakceptowałem z zadowoleniem.

     - Co powiesz o mieczach? – spytałem.

     Tym razem oględziny były jeszcze dokładniejsze. Wziął każdy z nich do ręki, sprawdził, czy jest prosty, powiódł palcem po klindze, machnął kilka razy, żeby sprawdzić jak wyważony. Porównał ze swoimi wzorcami, chcąc sprawdzić strukturę metalu.

     - Za ten dam siedemdziesiąt – wskazał dwuręczny. – Dobra stal. Trzeba tylko naostrzyć i wypolerować. Ten też jest niezły – wziął do ręki stalowy miecz, znaleziony w kufrze. – Trochę wyszczerbiony, ale da się to naprawić. Dam trzydzieści pięć. Ale te, to złom. Nadają się jedynie do przekucia. Dwadzieścia za oba.

     Przystałem na to.

     - Od razu skorzystamy z twoich mistrzowskich umiejętności – uśmiechnąłem się. – Mojej towarzyszce trzeba naprawić zbroję.

     Obejrzał z bliska wygięty napierśnik, wysuwając szczękę do przodu.

     - A mógłbym… - uczynił ruch, jakby chciał ją z niej zdjąć.

     Nareszcie dowiedziałem się, jak Lydia sama potrafiła ściągnąć zbroję. Sięgnęła do szerokiego pasa, ukrytego pod okuciem, potem z drugiej strony. Jeszcze ruch rąk na bok, gdzie znajdował się trzeci. Zręcznie ściągnęła z siebie kirys i podała Balimundowi. Gdy chłodne, wieczorne powietrze owionęło jej koszulę, miejscami mokrą od potu, przeszył ją dreszcz. Czym prędzej wyciągnąłem z plecaka płaszcz kultysty i okryłem ją. Spojrzała na mnie z wdzięcznością.

     Balimund tymczasem dokonywał oględzin. Nadpruł wyściółkę, chcąc obejrzeć nity.

     - Nic trudnego – powiedział. - Roznituję to i wyprostuję ten kawałek na gorąco. Potem się zeszyje i będzie jak nowe. Ale dziś już nie dam rady – wskazał na nisko wiszące słońce. – Jutro z rana bym się za to wziął. Przed południem będzie gotowa. Bardzo wam się spieszy?

     - Wcale – odparłem. - Zostawimy ją u ciebie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Zdążymy jeszcze do „Krewetki”.

     - Jak się pospieszycie – uśmiechnął się. – Dobra, to lećcie. Tylko prosiłbym, żeby przyjść z rana. Zanim zahartuję i przynituję, wolałbym przymierzyć. 

     Pożegnaliśmy się i udaliśmy w stronę sklepu. Chciałem spieniężyć znalezione kosztowności i kupić dla nas jakieś stroje na zmianę. Mieliśmy szczęście – wciąż było otwarte. Łysawy właściciel – znałem już jego imię: Bersi – słysząc, czego potrzebujemy, natychmiast zasłał całą ladę najróżniejszymi ubraniami.

     Kupiliśmy po porządnej, płóciennej koszuli, ja wziąłem sobie jeszcze wełniane portki i takiż kaftan, całkiem przyzwoity. Na Lydię kaftana nie było, więc zadowoliła się wełnianą, pikowaną bluzą i długimi spodniami, z grubego płótna. Handlarz kupił od nas część kosztowności i wypłacił kilkaset septimów różnicy. Trzos przyjemnie zaciążył za pasem. Tylko kilku ametystów, ani dwóch rubinów nie przyjął.

     - Nie mam dziś tyle pieniędzy – odparł. – Mogę wam jedynie zapłacić towarami. Ale zobaczcie na rynku. Tam jest kram ze świecidełkami. Madesi chętnie to kupi. To tutejszy złotnik. Wprawdzie Argonianin, ale uczciwy.

     Podziękowałem za radę i pożegnałem sklepikarza. Na rynku jednak wszystkie kramy już zwinięto, więc sprzedaż kamieni odłożyłem na jutro. Byłem ciekaw tego złotnika. Poprzednio sprzedałem mu wprawdzie kilka kamieni, ale byłem pewien, że jest tylko handlarzem. Argonianie raczej nie słyną ze zręczności rąk. Trudnią się zwykle rybołówstwem, albo handlem. Złotnik Argonianin musiał być kimś wyjątkowym. Udaliśmy się do gospody „Pod żądłem” i zamówiliśmy dwa pokoiki na piętrze.

     - I do każdego dużą misę z wodą i kawałkiem mydła – dodałem. – Musimy się trochę obmyć.

     Argonianie, prowadzący gospodę, szybko zakrzątnęli się wokół mojego zamówienia, zachęceni widokiem złotych septimów. Już po chwili w moim pokoiku znalazła się nieduża balia, wypełniona do połowy parującą, ciepłą wodą. Z przyjemnością zanurzyłem w niej ręce. Obok, na poręczy łóżka, usłużna Argonianka – miała na imię Keerava – powiesiła kilka kawałów czystego płótna do wytarcia. Zrzuciłem zbroję i resztę ciuchów, umyłem się dokładnie i przebrałem w świeżą odzież. Poczułem się jak nowo narodzony. Zadowolony, zszedłem na dół, na kolację. Widząc mnie, gospodarz, zwany Talen-Jei, pobiegł na górę, zabrać balię. 

     - Wyprać twoje rzeczy? – spytał mnie jeszcze, wychylając głowę ze schodów.

     - Jak możesz, to bardzo proszę – odrzekłem, czując komfort pełnej kiesy. – Mojej towarzyszce też pewnie przyda się przepierka, ale na wszelki wypadek spytaj ją.

     Z zamówieniem wieczerzy postanowiłem poczekać na Lydię. Na razie kupiłem sobie tylko piwo, bo pić mi się chciało okrutnie. Sącząc złotawy płyn, obserwowałem, jak sprawnie para Argonian obsługuje gości, robiąc kilka rzeczy na raz. Byli naprawdę świetnie zorganizowani. Nie czekałem długo, aż na schodach ujrzałem szczupłą figurkę Lydii. Przechodząc obok kontuaru, wzięła piwo również dla siebie, po czym usiadła naprzeciwko mnie. Była poważna, jak zwykle, ale było widać, że czuje się dobrze i jest zadowolona. Uśmiechnęła się, zajmując miejsce.

     - Wiesz – zagaiłem. – Przeliczyłem pieniądze. Na tej wyprawie zarobiliśmy półtora tysiąca septimów. Niezła fortunka. Chcesz swoją połowę teraz, czy…

     - Słucham? – spojrzała na mnie zdumiona. – Jaką połowę?

     - Połowa za mało? – stropiłem się. – Wydawało mi się, że to uczciwy podział.

     - Nie rozumiem – błysnęła oczami. – Przecież ja swój żołd dostaję od jarla Balgruufa.

     Podrapałem się po nosie, nie wiedząc, co powiedzieć.

     - No… Ale… Bierzesz udział w tej wyprawie i uważam, że ci się należy część łupów – odezwałem się niepewnie. – Przecież narażałaś życie… 

     - Taki mój obowiązek – ucięła krótko. – Jedyne, co mogę przyjąć, to poczęstunek, jeśli zechcesz mnie nakarmić i ekwipunek, jeśli zechcesz mi go zafundować. No, gospodę również, jeśli taka twoja wola, tanie. Ale do twoich łupów nie mam żadnych praw.

     - Pytanie, czy to moje łupy, czy nasze – mruknąłem zaskoczony. – Zbiry, którym zabraliśmy te zbroje, draugry, przy których znaleźliśmy kosztowności… Przecież przynajmniej połowa z nich padła z twojej ręki.

     - W służbie tobie, tanie – odparła. – Zresztą, ja niczego nie potrzebuję. Wszystko mam.

     I gadaj tu z taką!

     - Ale może ci się przydać, jakby nas rozdzielono, czy coś – dodałem niepewnie. – Przecież coś jeść musisz.

     - Mogę je przechować, jeśli chcesz – odparła, wcale nie speszona. – I w przypadku nagłej potrzeby na pewno z nich skorzystam, ale to niczego nie zmienia. To twoje pieniądze, nie moje.

     - Więc nic nie przyjmiesz?

     Potrząsnęła stanowczo głową. W tej chwili zjawił się przy nas gospodarz, chcąc przyjąć zamówienie. Przerwaliśmy więc rozmowę o pieniądzach i zamówiliśmy sobie po misce polewki i pół bochenka chleba.

     - A miodu nie skosztujecie? – spytał Talen-Jei.

     Spojrzałem na Lydię, ale nie musiałem nawet pytać. Wspomnienie wczorajszego poranka odebrało nam apetyt na alkohol.

     - Odwiedzić Pękninę i nie skosztować miodu Czarnych Róż? – nalegał gospodarz. – Toż to grzech!

     - Źle się czuję po fermentowanych napojach – mruknąłem, ale gospodarza tym nie zniechęciłem.

     - Podam niesyconego czwartaka – zaproponował. – Po nim jeszcze nikogo głowa nie bolała.

     - Ale małą flaszkę – zgodziłem się.

     - Nie pożałujecie – odrzekł oberżysta, w charakterystyczny sposób marszcząc nos, co u Argonian było oznaką przyjaznych zamiarów i zadowolenia.

     - O czym to mówiliśmy? – podrapałem się w głowę, gdy gospodarz odszedł. – Ach, o pieniądzach…

     Lydia nieznacznie skrzywiła usta.

     - Widzisz, czuję się bardzo niezręcznie – ciągnąłem. – Narażałem też twoje życie. Dopóki wydawało mi się, że łupem się podzielimy, nie miałem oporów. To tak, jakbym miał wspólnika. Ale teraz… 

     Lydia westchnęła.

     - Tanie, jestem w twojej służbie – odezwała się poważnie. – Jestem żołnierzem! Takie są zasady i uważam, że to uczciwy układ.

     Namyślałem się dobrą chwilę, wpatrując się w jej ciemne oczy, w których odbijał się blask kaganka.

     - No, dobrze – powiedziałem powoli. – A czy dowódca może wynagrodzić żołnierza za dobrą służbę?

     - Nie pieniędzmi – odrzekła, jakby spodziewała się tych słów. – Zwyczaj pozwala przyjąć broń, albo część zbroi.

     - A na przykład złoty naszyjnik? – spytałem. – Albo diadem?

     Wyobraziłem ją sobie ze srebrnym diademem, wpiętym we włosy. Byłoby jej do twarzy…

     - To nie jest część ekwipunku – odparła. – Mogę przyjąć coś, co służy do walki, albo wykonania specjalnego zadania.

     - A na przykład, zaklęty naszyjnik? – spytałem. – Taki, który pomaga walczyć na miecze? Albo polepsza celność strzałów?

     Pewność znikła z jej twarzy. Uniosła brwi…

     - Nie wiem… - odrzekła z wahaniem. – Nigdy się z czymś takim nie spotkałam…

     - Wiem, że istnieją takie przedmioty – rzekłem zamyślony. – Sam mam jeden taki naszyjnik, chociaż ten na wiele nie przyda się ani tobie, ani mnie. Ale gdybym taki zdobył, chyba mógłbym ci go dać?

     - Nie wiem – powtórzyła niepewnie. – Pewnie tak…

     - Jak to człowiek się namęczy, zanim kogoś obdaruje – westchnąłem z udanym smutkiem. – A jeśli czegoś będziesz potrzebować, dasz mi znać?

     - Jeśli tak sobie życzysz…

     - Proszę cię o to.

     Uśmiechnęła się w zadumie i skinęła głową. Sprawa na razie została rozwiązana.

     - W takim razie, mógłbym już kupić dom – szepnąłem rozmarzonym głosem. – Mam już prawie pięć tysięcy. Za kamyki pewnie dostanę resztę. O ile wyniosę to wszystko z Pękniny, bo tutaj ludziom wszystko klei się do rąk.

     Gdy wspomniałem o domu, Lydii wyraźnie zgasły oczy i popadła w zadumę. Nawet nie próbowałem jej pytać, o co chodzi. I tak by mi nie powiedziała. Cóż, miała prawo mieć swoje tajemnice.

     - No tak, ale jak kupię dom, zostanę bez grosza przy duszy – stwierdziłem sam do siebie. – Chyba jednak będę musiał trochę poczekać…

     Na szczęście zjawił się gospodarz z kolacją. Obojgu nam poprawiła humor. A miód Czarnych Róż naprawdę był smaczny. Kosztowaliśmy go jednak bardzo ostrożnie.

     Przez dłuższą chwilę sączyliśmy miód w milczeniu. Lydia oparła się o drewnianą ścianę i wpatrzyła się w drzwi, zapewne w ogóle ich nie widząc. Zamyśliła się i spoważniała. Ja też zacząłem snuć plany na przyszłość. Najbliższa rysowała się wyraźnie – musiałem udać się do Ustengrav, co przyrzekłem Siwobrodym. Nie wiedziałem, jak długo będzie trwała ta wyprawa. To zależy od tego, co znajdę w świątyni. Jeśli mi się powiedzie, czekała mnie kolejna pielgrzymka na Wysoki Hrothgar. A potem… 
     
     Potem nie wiem. Może Siwobrodzi znów mi coś zlecą? Jeśli nie, to pójdę na północ. Zobaczę morze, o czym zawsze marzyłem…

     Coś mi się przypomniało.

     - Zaraz wracam – rzuciłem, wstając.

     Poszedłem do swojego pokoiku i pogrzebałem w plecaku, wyciągając mapę. Z rozłożonym arkuszem papieru zszedłem na dół i rozłożyłem ją na stole. Lydia zerknęła na nią zaciekawiona.

     -To tutaj Mjoll zgubiła swój miecz – odezwałem się w zamyśleniu, wskazując palcem zaznaczony punkt. – Nie pamiętam, jak to miejsce się nazywało. Jeśli ją jutro spotkam, muszę zapytać.

     - Kto to jest Mjoll? – spytała bez większego zainteresowania.

     - Nie znam jej zbyt dobrze – odrzekłem, wpatrując się w mapę. – Wojowniczka. Spotkałem ją tu poprzedniego razu. Powiedziała mi o dwemerskich ruinach, w których coś ją napadło. Jestem ciekaw, co to mogło być.

     - Masz zamiar się tam wybrać?

     Skinąłem głową.

     - Jeszcze nie teraz – odparłem. – Na razie muszę wykonać zadanie Siwobrodych, o tutaj – wskazałem na świątynię Ustengrav. – No i muszę to zrobić sam – uśmiechnąłem się przepraszająco.

     - Rozumiem – odparła bez emocji. – Masz jakieś zadanie dla mnie na ten czas?

     Pokręciłem głową.

     - Na razie nic mi nie przychodzi do głowy – odrzekłem. - Czy jest jakieś miejsce, które Ty chciałabyś odwiedzić?

     - Czy ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Może Samotnia. Dawno tam nie byłam. 

     - Ja jeszcze nigdy – odparłem. – A musiałbym się tam udać. Tam jest sztab legionistów. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o swoim bracie. Może mają tam zapiski, gdzie go pochowano…

     - Trzeba będzie poszukać w zamku Dour – odrzekła Lydia, pochylając się nad mapą. – Nie wiem tylko, czy ci pozwolą poszperać w kartotekach legionu. W końcu, mamy wojnę, a od szpiegów roi się po obu stronach. List od Balgruufa mógłby w tym pomóc.

     Miała słuszność. Będę musiał poprosić o to jarla. Chyba mi nie odmówi takiej drobnej przysługi?

     - Co jeszcze ciekawego jest w Samotni? – spytałem.

     - To dość duże miasto – odrzekła. – Całe murowane, z kamienia. Ładne na swój sposób. Zadbane. Czasem odwiedza je cesarz. Ma nawet swoją komnatę w zamku. I zawsze jest tam ktoś z cesarskiego dworu.

     Rozumiałem doskonale. Dwór zawsze przyciągał ludzi. Sam chciałbym zobaczyć cesarza na własne oczy.

     - Jest tam też siedziba Kompanii Wschodniocesarskiej – dodała. – Samotnia jest głównym portem handlowym całego cesarstwa. Jeśli szukać towarów z pierwszej ręki, to tam najlepiej. Wiem o tym od ojca – dodała z westchnieniem.

     - Może odwiedzisz ją, gdy będę się szlajał po Ustengrav? Spotkalibyśmy się tam.

     - Jak długo tam będziesz? – spytała.

     Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem.

     - Może lepiej poczekam w Białej Grani? – zaproponowała.

     - Jak chcesz. Przy najbliższej okazji odwiedzimy Samotnię – zapewniłem ją. – Jeśli zechcesz mi towarzyszyć.

     - Tanie – spojrzała na mnie z wyrzutem, ale widząc, że tylko się z nią droczę, uśmiechnęła się.
Tryknęliśmy się lekko kubeczkami. Miód Czarnych Róż przyjemnie rozgrzewał wnętrzności. Mimo to, nie zamówiliśmy następnej butelki. Wspomnienia z Grobowca Hillgrunda wciąż były zbyt świeże.

     *          *          *

     Rankiem, po przebudzeniu, z zadowoleniem stwierdziłem, że głowa mnie nie boli i że nikt mi w nocy niczego nie ukradł. Nalałem sobie wody do małej miski, przemyłem twarz i ubrałem się w swój nowy kaftan. Wyruszyć mieliśmy dopiero koło południa, więc nie było sensu wciągać zbroi już teraz.

     Gdy wychodziłem z pokoju, drzwi naprzeciwko otworzyły się i wyszła z nich Lydia.

     - Pozdrawiam cię, tanie – odezwała się poważnie.

     - Pozdrawiam cię, najdzielniejszy woju, jakiego znam – odparłem z równie poważną miną, choć miałem ochotę się roześmiać. – Zaczynamy nowy dzień. Z kim będziemy walczyli na początek? Z jajecznicą, grochówką, czy opiekaną piersią bażanta? Masz na coś ochotę?

     - Na rybę – odparła. – Jeśli mogę wybrać, wybrałabym rybę. Tutejsze jezioro jest pełne ryb. Pęknina z nich słynie. Mam ochotę na łososia.

     - Niech będzie łosoś - zgodziłem się, sam czując przypływ apetytu na rybę. – Jak miło, że wreszcie mówisz, czego chcesz, a nie tylko „tak, tanie”, „jak sobie życzysz, tanie” i inne takie.

     Pokręciła głową, ale nie odpowiedziała. Skierowałem się do stołu.

     - Nie siadasz? – spytałem zdziwiony, widząc, że kieruje się ku drzwiom.

     - A mogę mieć prośbę, tanie – spytała, lekko się uśmiechając. – Zamów i dla mnie. Przyrządzenie trochę potrwa, a ja w tym czasie załatwię sprawę z Balimundem.

     - No, nareszcie mówisz, jak kobieta! – aż klasnąłem w ręce. – Oczywiście, zamówię dwie porcje. Smażony, wędzony?

     - Niech gospodarz coś poleci, na pewno wie, co dobre – zakręciła się w kółko, jak modelka na wybiegu. – A teraz, wybacz, mam przymiarkę u swojego krawca!

     Gospodyni, słysząc naszą rozmowę, zmarszczyła wesoło nos i skinęła głową, na znak, ze zrozumiała. Ja zaś postanowiłem w międzyczasie przeczytać dwie księgi czarów, które walały mi się po plecaku. Skoczyłem na górę, wziąłem je pod pachę i wybrawszy mały stolik w rogu sali biesiadnej, oparłem się o ścianę i oddałem lekturze.

     Pierwsza księga miała tytuł „Płomienie” i znak szkoły zniszczenia. Bardzo przydatne, gdy człowiek nie ma broni! Szkoła zniszczenia, to nic innego jak magia, służąca do walki. Już we wstępie wymieniono kilka przykładów, jak Lodowy Kolec, przeszywający wroga mroźnym, paraliżującym soplem, czy Porażenie, którego to czaru doświadczyłem bezpośrednio na sobie, podczas walki z kultystami. Magia płomieni umożliwiała rażenie przeciwnika ogniem, na wprawdzie niewielką odległość, ale za to tak długo, aż wyczerpie się mana czarującego. Świetna broń do trzymania wroga na dystans. Skuteczna też w walce ze śnieżnymi trollami, które przy całej swej odporności i żywotności, okazały się być bardzo wrażliwe na ogień. Było i praktyczne zastosowanie – mag nie musiał nosić przy sobie krzesiwa, jeśli chciał rozpalić pod kociołkiem. Innymi słowy, warto było się tego nauczyć.

     Zaklęcie nie było skomplikowane. Przytoczono oryginalny zapis, a pod nim zapis fonetyczny, z dokładnymi wskazówkami, jak należy je wymawiać. Oczywiście, samo zaklęcie nie wystarczy, potrzebna jest moc. Ta brała się z wnętrza, kierowana do rąk odpowiednim sposobem oddychania. Skoncentrowałem się i z oddechem popchnąłem manę w stronę dłoni, wymawiając cicho zaklęcie. Niewielki płomyk, który pojawił mi się na ręce, szybko zgasiłem, nie chcąc wywołać katastrofy w drewnianym pomieszczeniu. Księga, tak samo jak poprzednio, zamieniła się w proszek, który szybko wyparował. Niestety, księgi czarów były jednorazowego użytku. Magowie nie chcieli, aby zbyt wielu ludzi dostało do rąk takie potężne możliwości, które mogły być użyte w złych celach. Księgi więc były pisane w taki sposób, że jedynie ktoś obeznany, albo niezwykle zdolny mógł przez nie przebrnąć. Nie miałem doświadczenia z magią, więc uznałem, że łatwość, z jaką uczę się zaklęć, to zasługa smoczej krwi.

     Drugiej księgi nie zdążyłem nawet otworzyć, bowiem zjawiła się Lydia, a jednocześnie Keerava postawiła przed nami dwa parujące półmiski. Pachniało naprawdę apetycznie.

     - I jak zbroja? – spytałem, zabierając się do jedzenia.

     Lydia była w wyśmienitym humorze.

     - Będzie wcześniej niż myślałam – odrzekła wesoło. – A ten kowal jest uroczy. Kiedy musiał przyłożyć mi tę blachę do piersi, był taki zażenowany, że zaczerwienił się po czubek nosa. Z pewnością nie jest z tych, co to nie przepuszczą żadnej okazji, żeby sobie podotykać. Ojej, naprawdę pyszne! – dodała, spróbowawszy podanej ryby.

     Uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie całą tę sytuację.

     - Obiecałem mu pomoc w zdobyciu soli ognia – powiedziałem, sięgając po widelec. – Jak dotąd mam tylko tę odrobinę, znalezioną w grobowcu. Gdzie tu można spotkać atronacha ognia?

     - Nie wiem – potrząsnęła głową. – Pewnie w pobliżu magów.

     No tak, to było trafne spostrzeżenie. I, jak się później okazało, prawdziwe. Dziś już wiem, że atronachy rzadko kiedy pojawiały się samoistnie. Najczęściej bywały przywołane przez maga.

     Po śniadaniu udaliśmy się do pałacu. Budynek nie był okazały. Cały z kamienia, miał w sobie coś przytłaczającego. Strażnik spytał tylko, w jakiej sprawie. Gdy pokazałem list gończy, przepuścił nas bez problemów.

     Główna sala była niewielka i ciemna. Nic dziwnego, skoro pałac w ogóle nie miał okien. Powoli podeszliśmy do podwyższenia, na którym stał tron jarla. Zdziwiłem się na widok, że jarl jest kobietą. Trudno było przy skąpym świetle określić jej wiek. Na oko dałem jej niewiele ponad trzydzieści. Skłoniliśmy się z szacunkiem, na co ona skinęła nam głową, z godnością, nie pozbawioną sympatii.

     - Domyślam się celu twojej wizyty, nieznajomy cudzoziemcze – odezwała się pierwsza. – Wieści w tym mieście rozchodzą się bardzo szybko. Wielu mieszczan widziało, co sprzedajesz wczoraj kowalowi. Jak brzmi twoje imię?

     - Jestem Wulfhere, pani – odrzekłem. – A to Lydia z Białej Grani.

     - Laila Prawodawca – przedstawiła się, - choć pewnie już wiesz.

     Nie wiedziałem, ale nie miałem zamiaru się do tego przyznać.

     - Jak słyszę wiele ci zawdzięczamy – odezwała się znów. – Ponoć ruiny Bthalft są już bezpieczne.

     - Tak, pani – odrzekłem, pochylając głowę. – Rabusie nie żyją. 

     - Dziękuję wam w imieniu Pękniny, której służę. Anuriel wypłaci wam nagrodę.

     Skinęła na wysoką Altmerkę, stojącą po jej prawej ręce. Ta skłoniła się lekko. Audiencja była skończona.

     Sto septimów to niewiele jak na taką robotę. Jednak można było dla siebie zatrzymać cały łup, nie płacąc od niego żadnego podatku, więc i tak się to opłacało. Wsypałem pieniądze do sakiewki, z zadowoleniem stwierdzając, że robi się coraz cięższa. Anuriel była miłą dziewczyną, co u Altmerów nie było wcale tak często spotykane.

     Potem odwiedziłem kramy na rynku. Zamierzałem, za radą Bresiego, sprzedać kamienie Madesiemu. Skinąłem głową Grelce. Ta odkłoniła się niepewnie, zapewne mnie nie poznając, a ja skierowałem się w stronę stoiska z biżuterią, za którym stał wysoki Argonianin.

     Nigdy nie byłem rasistą i rasizmu nigdy nie potrafiłem zrozumieć. Gdy spotykałem kogoś obcego, zawsze chciałem dowiedzieć się jak najwięcej o jego zwyczajach, religii, czy upodobaniach. Nigdy nie czułem do niego instynktownej niechęci, za to ogromną ciekawość. Może właśnie dlatego tak łatwo nawiązywałem kontakty z innymi rasami. Trudność w kontaktach z Argonianami polegała na tym, że mieli zupełnie inną budowę ciała i nigdy nie dało się bezwiednie wyczuć ich nastroju, jak to się miało z ludźmi, elfami, czy nawet Khajitami. Argonianie mieli sztywne, gadzie szczęki bez warg, zatem nie umieli się uśmiechać, krzywić, czy dziwić. To znaczy, nie potrafili tego okazywać, bowiem przekonałem się, że ich uczucia są bardzo podobne do naszych. Trzeba było ich dobrze poznać, żeby nauczyć się ich mowy ciała. Najprędzej można było to poznać po sposobie, w jaki poruszali nozdrzami. Gdy je zamykali, oznaczało to agresję. Półprzymknięte oznaczały smutek. Marszczenie nosa było oznaką dobrego nastroju, a w połączeniu z drgającą skórą na gardle – wesołości. 

     Nozdrza Madesiego były szeroko otwarte, co znaczyło, że jest spokojny. Sam mnie zaczepił.

     - Witaj podróżniku – rzekł. - Czy mogę cię zainteresować wysokiej jakości świecidełkami, oryginalnego, argoniańskiego wyrobu?

     Mówił gardłowo, jak wszyscy Argonianie, ale zupełnie wyraźnie.

     - Witaj – odpowiedziałem i uśmiechnąłem się, aczkolwiek nie wiedziałem, czy Argonianie nie mają z nami takiego samego kłopotu, jak my z nimi. – Nie należę do ludzi, którzy obwieszają się biżuterią. Ale przyznam, że mnie zaciekawiłeś. Nie widziałem nigdy argoniańskich świecidełek.

     Zerknąłem na dużą gablotę, przymocowaną na stałe do kramu. Leżało tam kilka naszyjników, pierścieni i dwa diademy. Przyznać musiałem, że mi się podobały. Wszystkie wykonane w tym samym stylu, lekkie w formie, asymetryczne, oszczędnie zdobione, bez zbędnych ornamentów. Widać było, że inspiracją do ich wykonania były morskie fale.

     - Jesteś prawdziwym artystą – ze szczerym uznaniem skinąłem głową. – Sam to wyrabiasz?

     Potwierdził i zmarszczył nozdrza, co znaczyło, że moje słowa sprawiły mu przyjemność.

     - Skąd bierzesz te piękne kamienie? – spytałem. – To chyba rzadkość.

     Nozdrza lekko mu się zamknęły. Musiałem go czymś zasmucić. Istotnie, stwierdził, że coraz trudniej je zdobyć. Obwiniał o to wojnę i pałętające się wszędzie bandy rozbójników.

     - Kupcy rzadko odwiedzają Pękninę – stwierdził na końcu. – Nie mam żadnego stałego źródła kruszców. A przydałoby się, bo już mi się kończą.

     - Co powiesz na to? – wysypałem na szybę gabloty kilka kamieni.

     Chwycił je w zakończone pazurami ręce. Chwycił wszystkie naraz, przekładając je zręcznie między palcami, inaczej niż ludzie. Przysunął do oka, które zaokrągliło mu się, jak soczewka.

     - Ten ametyst bardzo ładny – rzekł. – Przydałby mi się. Pozostałe są drobne, ale w jubilerstwie używa się różnych wielkości kamieni. A rubiny… rubiny nie są najczystszej wody. Oba mają niewielkie skazy. Tak czy owak, zawsze to coś. Chcesz je sprzedać?

     - Ile za nie dasz?

     Pomyślał przez chwilę i wymienił sumę. Trochę mniej niż się spodziewałem, ale cóż, nie znałem się na kamieniach i nie miałem żadnych argumentów, aby podbijać cenę. Zaproponowałem sumę zaokrągloną w górę. Przystał na to i dokonaliśmy transakcji.

     - Sporo wędrujesz? – spytał.

     - Sporo – przyznałem. – Ostatnio więcej niż bym chciał.

     - Gdybyś napotkał gdzieś kilka towarów, zapłaciłbym ci po królewsku. Poszukuję kilku rzeczy wartych dla mnie każdej ceny. Jestem w trakcie wykonywania swego największego dzieła…

     - Jeśli znajdę… - odparłem niezdecydowany.

     Wyciągnął kartkę papieru, kałamarz i pióro. Posługiwał się tymi przyborami z wielką wprawą, choć znów inaczej niż ludzie – pióro trzymał między ostatnim i przedostatnim palcem.

     - Tu masz spis rzeczy, które by mnie zainteresowały – podał mi kartkę, złożoną we dwoje.

     Zerknąłem na nią. Były tam dwa szafiry bez skazy, złoty samorodek i kieł mamuta. Z tego wszystkiego wiedziałem jedynie, gdzie szukać ostatniej pozycji, choć wiedziałem też, że to ryzykowne. Mimo wszystko, obiecałem, że jeśli uda mi się zdobyć któryś z tych przedmiotów, przyniosę mu go. Pożegnaliśmy się i poszliśmy do kuźni. 

     Balimund uśmiechnął się szeroko, gdy nas ujrzał.

     - Zbroja pani już gotowa! – przywitał nas. – Nie było trudno naprawić. Przymierzamy teraz?

     Lydia uśmiechnęła się i skinęła głową. Balimund sięgnął za warsztat, gdzie schował kirys. Metalowe wstawki wydały mi się teraz ciemniejsze.

     - Zgadza się – potwierdził kowal, pomagając Lydii założyć zbroję. – Przetarłem je woskiem, żeby nie rdzewiały. Bardzo ładna zbroja, widać, że nie dla byle kogo. Nie uwiera?

     - Nie – zapewniła Lydia, wykonując kilka bojowych ruchów. – Wszystko w jak najlepszym porządku.

     - Ile się należy za naprawę, mistrzu Balimundzie – spytałem, potrząsając kiesą.
Wymienił skromną sumę.

     - Nie było z tym dużo roboty – zapewnił. – Ale mam coś, co może cię zainteresuje i tego już tanio nie sprzedam. Ponoć jesteś świetnym łucznikiem. Co powiesz na dwemerskie strzały?

     - Dwemerskie? – Lydia otworzyła szeroko oczy. – Skąd je masz?

     - Od takiego samego wagabundy jak on – odparł, uśmiechając się i sięgając pod blat warsztatu. – Były w kiepskim stanie, ale naprawiłem każdą z nich. Zużyłem cały skromny zapas krasnoludzkiego metalu, ale z rezultatu sam jestem dumny.

     Zaprezentował pęk złocistych, lekkich strzał, precyzyjnie wykonanych i nawet zdobionych. Było ich ponad trzydzieści. Zaświeciły mi się oczy, ale gdy spytałem o cenę, zrzedła mi mina. Cena jedenastu septimów za jedną naprawdę mnie zaskoczyła. Dopiero, gdy sam spróbowałem wyrabiać takie strzały, stwierdziłem, że Balimund bynajmniej nie był chciwy, przeciwnie, musiał darzyć mnie niejaką sympatią, że chciał mi je sprzedać tak tanio. Dwemerskie strzały były bowiem wykonane w całości z metalu. Były to cienkościenne, sztywne rurki, puste w środku. Nawet lotki miały z blaszki. Roboty z nimi było w bród.

     Drogo, ale ja już dawno przestałem klepać biedę. Dobra broń mogła przesądzić o życiu i śmierci. Wysypałem mu żądaną sumę na warsztat. Uścisnęliśmy sobie dłonie.

     - Sam jesteś kowalem, to wiesz, że to niełatwa robota – odezwał się na pożegnanie.

     A mnie niesamowita przyjemność sprawił, nazywając mnie kowalem. Taki tytuł w ustach mistrza był niewątpliwym komplementem.

     Opuściliśmy Pękninę w doskonałych nastrojach, kierując się ku północnej bramie.

6 komentarzy:

  1. Pomimo, że opisywany świat jest feudalny, podoba mi się szacunek dla rzemieślników. W dzisiejszej Polsce z trudem można odnaleźć ich niedobitki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kowala trudno, ale o mechanika samochodowego bardzo łatwo. Czy to ważne, jakie konie się podkuwa?

      Usuń
  2. To wtedy były już wybiegi z modelkami??? A ja myślałam, że to bardziej nowożytny wymysł;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pałacu cesarza nie takie rzeczy się działy!

      Usuń