sobota, 4 listopada 2017

Rozdzial VI – Sprawa kapitana Veletha

     Rankiem, upewniwszy się, że łup, zdobyty na rozbójnikach, podobnie jak w Skyrim należy do zdobywcy, chwyciłem ciężki tobół i z niemałym trudem zawlokłem go na rynek. Broń i tarcza powędrowały do Glovera, rozniecającego właśnie palenisko. Przywitał mnie uśmiechem i zerknął na zaprezentowane mu elementy uzbrojenia. Po krótkiej ekspertyzie zgodził się je kupić. Co do kosztowności, polecił mi kram Fethisa Alora po drugiej stronie rynku. Tamten jednak nie rozpoczął jeszcze urzędowania. Korzystając z okazji, udałem się więc do kopalni Krucza Skała, gdzie spodziewałem się zastać Cresciusa Caerelliusa.

     Kopalnia, przynajmniej w górnej części, zaraz za wejściem, bardziej przypominała mieszkanie. Skromne mieszkanie, dodajmy. Było to miejsce w którym górnicy przygotowywali się do pracy, jedli posiłki, albo odpoczywali. Jeszcze nie zdążyłem go ujrzeć, a już zza zakrętu wejściowego chodnika dobiegła mnie kłótnia. Wchodząc swym zwykłym, cichym krokiem myśliwego, mimowolnie stałem się jej świadkiem.

     - Cholera, kobieto, mówiłem ci, żebyś się odczepiła! – mówił wzburzonym głosem stary, łysawy i brodaty Cyrodiilijczyk w ubraniu górnika.

     - Cresciusie – jęknęła niemłoda, ale wciąż jeszcze krzepka Dunmerka, nie puszczając jego ramienia. – Jak ostatni raz badałeś kopalnię, to omal nie wpadłeś w przepaść! Nie chcę spędzić swoich ostatnich dni jako wdowa.

     - A ja mówię, że zrobię wszystko, żeby znaleźć szczątki mojego pradziada – odparł z uporem starzec, próbując uwolnić się z uścisków żony. – Wiem, że on jest gdzieś tam, na dole.

     - To było prawie dwa stulecia temu! – huknęła mu do ucha Dunmerka, potrząsając go przy tym za ramiona, jakby chciała go obudzić. – Tam już pewnie nic nie zostało!

     - Puść mnie, kobieto…

     - Cresciusie, jesteś upartym, starym durniem i kiedyś przez to zginiesz!

     I w tym momencie kłótnia się urwała, bowiem oboje dostrzegli mnie – intruza, zjawiającego się nie wiadomo po co.

     - Kim jesteś, do kroćset!? – spytał Crescius głosem na poły gniewnym, na poły zdziwionym. – Nie widzisz, że jestem zajęty?

     Uniosłem ręce w polubownym geście.

     - Czymże zajęty? – spytałem, próbując się uśmiechnąć.

     - Czemu miałbym ci to powiedzieć? – spytał Crescius, spoglądając na mnie podejrzliwie. – Nawet nie wiem, kim jesteś.

     Gdy usłyszał moje norskie imię, w jego oczach odbił się wyraz zaskoczenia. Pomimo panującego tu półmroku, poznał przecież, że jestem Cyrodiilijczykiem, podobnie jak on.

     - Tylko zwiedzam… - dodałem, próbując go uspokoić.

     - Zwiedzasz? – spojrzał na mnie spode łba. – Większość ludzi uważa to miejsce za niewarte zachodu.

     Przez chwilę przypatrywał mi się z ciekawością, ale ekspertyza musiała wypaść pomyślnie, bowiem nagle nabrał do mnie zaufania.

     - Słuchaj mnie uważnie – odezwał się, podnosząc w górę palec. - Te kopalnie skrywają tajemnicę, która może przywrócić świetność Kruczej Skały.

     - Przepraszam za brednie Cresciusa – mruknęła pod nosem Dunmerka.

     Widząc, że staruszek naprawdę sobie coś ubzdurał, postanowiłem zagrać w jego grę. Zrobiłem zaciekawioną minę.

     - Cóż za tajemnica może być tu ukryta? – spytałem.

     Podszedł do mnie i zniżył głos.

     - Tajemnica, którą dwa wieki temu Kompania Wschodniocesarska zamiotła pod dywan – oświadczył, powodując niecierpliwe przewrócenie oczami u swej żony. – To przez nią zginął mój pradziad, a Krucza Skała utraciła swoje znaczenie i kopalnię.

     - Kompania Wschodniocesarska? – spytałem zaskoczony

     O ile było mi wiadomo, Kompania Wschodniocesarska wycofała się z Solstheim już dwieście lat temu, gdy w kopalni wyczerpały się złoża ebonu. Nie było w tym żadnej tajemnicy. Ot, zwykła kalkulacja. Ale starzec zupełnie inaczej zrozumiał moje zdziwienie.

     - Nie znasz Kompanii? – uniósł brwi. – To największa kompania kupiecka w Tamriel, powołana przez samego cesarza Cyrodiil.

     Nie uznałem za stosowne poprawienie go, że cesarz ma pod sobą całe Tamriel, nie tylko Cyrodiil. Moi rodacy zwykle o tym nie zapominali. Ba, mówili to z dumą! Zamiast tego spytałem.

     - Kim był twój pradziadek?

     Jego pierś wezbrała dumą.

     - Gratian Caerellius przez całe życie badał starożytne ruiny w Tamriel – odezwał się z wyraźnym zadowoleniem. – I prawie dwieście lat temu zginął właśnie w tych kopalniach.

     - Jak zginął?

     Wzruszył ramionami, ale odpowiedział rzeczowo.

     - Kompania Wschodniocesarska nazwała to „straszliwym wypadkiem” – prychnął. – Twierdzili, że zabiło go osunięcie skał, ale ja znałem prawdę.

     Uczyniłem naprawdę spory wysiłek, żeby się nie uśmiechnąć. Staruszek, jak widać rzeczywiście coś sobie ubzdurał, marząc zapewne o tym, by jego ród zapisał się jakoś w historii. Częsty przypadek u Cyrodiilijczyków, niestety…

     - Jaki masz dowód? – spytałem z powątpiewaniem.

     Ku mojemu zaskoczeniu, staruszek ożywił się.

     - Kiedy razem z zoną sprzątaliśmy dom, znaleźliśmy trochę rzeczy mojego pradziada, zamkniętej w starej skrzyni. Był tam nie wysłany list do Kompanii Wschodniocesarskiej. I klucz…

     - Co było w liście? – mimo woli zaciekawił mnie.

     - W liście opisano odkrycie, opisane przez górników – wyznał, zniżając glos. – Chcieli, żeby Gratian przyjrzał się temu. Kompania Wschodniocesarska musiała podejrzewać, że to coś cennego, ponieważ zamknęli dostęp do tej części kopalni.

     - Znaleziony klucz jest do zamkniętej części? – spytałem.

     - Tak – skinął energicznie głową. – Przynajmniej tak sądzę. Nie udało mi się znaleźć wejścia.

     Może poniosła go fantazja, a może nie… Nie wiedziałem, co o tym sądzić, ale wiedziałem coś innego. Aby posiąść wiedzę, która pozwoli mi zmierzyć się z Miraakiem, muszę przewrócić tę wyspę do góry nogami. Muszę wleźć w każdy zakamarek – im starszy, tym lepiej. Zbadanie starej kopalni to część mojego zadania. Poszedłbym tam tak czy owak. A tu jeszcze dochodziło rzekome tajemnicze działanie Kompanii. Nawet jeśli te poszukiwania nie przyniosą rezultatu, nawet jeśli to wszystko powstało w głowie Cresciusa, i tak musiałbym się tam udać, żeby to potwierdzić. A jeśli staruszek ma się przy tym poczuć lepiej…

     - Owszem – powiedziałem powoli, marszcząc brwi. – To wygląda podejrzanie.

     - Wreszcie ktoś mi uwierzył! – Crescius z radością klasnął w dłonie, nie zważając na pełen dezaprobaty grymas na twarzy swej dunmerskiej żony. – Mówię ci, tam jest coś ważnego. Coś, co Kompania Wschodniocesarska chciała przed wszystkimi ukryć.

     - Dlaczego mi to wszystko mówisz? – spytałem.

     Przyznaję, był to podstęp z mojej strony. Jednak podstęp całkiem niewinny. Chciałem, aby sam zaproponował mi zbadanie kopalni. Wtedy mógłbym udać się tam, nie zważając na protesty jego żony, której wyraźnie nie podobał się kierunek, w jakim zmierzała nasza rozmowa.

     Crescius podszedł jeszcze bliżej i zniżając głos, aby nie usłyszała go żona, wyznał.

     - Słuchaj, moja żona zrzędzi, że jestem za stary na włóczęgi po tych kopalniach. Czas jest moim wrogiem… Dogonił mnie, zanim znalazłem odpowiedzi, których szukam.

     Uśmiechnąłem się w duchu. Ale był to smutny uśmiech. Jego żona, jak się dowiedziałem, imieniem Aphia, choć już niemłoda, była przecież Dunmerką. Miała przed sobą jeszcze wiele lat życia. Niestety, w samotności, bowiem czas Cresciusa dobiegał końca. Jeszcze dziarski, jeszcze silny, ale już, jak to określił, dogonił go czas. Ludzie, w porównaniu do elfów, żyją bardzo krótko. Nie wiem do dziś, co sprawiło, że oboje zdecydowali się na to małżeństwo – przecież musieli o tym wiedzieć. Chciałem wierzyć, że wielka miłość. Znałem przecież potęgę Mary – doświadczyłem jej na własnej skórze. Ale ta miłość miała teraz Aphii podarować wielką i ciężką czarę goryczy. Jej wdowieństwo było nieuniknione. Nawet jeśli Crescius nie skręci karku w kopalni, jeśli dożyje szczęśliwie swoich dni, umrze na długo przed nią. Jedyne, co mogłem zrobić, to podarować staremu odrobinę radości, aby na tę resztę dni, jaka mu została, zachował pogodę ducha. Koniecznie chciałem osłodzić im ostatnie lata, jakie spędzają ze sobą.

     - Więc potrzebujesz mojej pomocy – stwierdziłem, kiwając głową.

     - Tak – Crescius przytaknął energicznie. – Chcę wiedzieć, co się stało z Gratianem i co ukrywa przed nami Kompania Wschodniocesarska.

     - Jakieś sugestie, gdzie mogę zacząć? – spytałem na tyle głośno, by usłyszała mnie Aphia.

     Obaj zapomnieliśmy, że Dunmerowie, ze swymi długimi, spiczastymi uszami, słyszą znacznie lepiej niż ludzie i Aphii nie umknęło żadne ze słów, jakie półgłosem między sobą zamieniliśmy.

     Crescius tymczasem podreptał do jednej z szaf.

     - Gratian miał dziennik, w którym zapisywał swoje odkrycia – rzekł, otwierając szafę i grzebiąc w jej kącie. – Jeśli znajdziesz jego… - zawahał się – szczątki… Może to jakoś pomoże.

     Wygrzebał wreszcie to, czego szukał. Jakiś papier i żelazny, trochę pordzewiały klucz.

     - Oto wszystko co mam – oznajmił, wręczając mi oba przedmioty. – List i klucz.

     Zbliżył się do mnie i niemal szeptem poprosił.

     - Proszę zrób to dla mnie, bym odzyskał utracony szacunek.

     Spojrzał na mnie tak żałośnie, że musiałbym mieć chyba głaz zamiast serca, aby mu odmówić. Skinąłem głową i podszedłem do kaganka, rozkładając tajemniczy list. Był adresowany do Gratiana Caerelliusa, a napisany przez jakiegoś uczonego z Cesarskiego Miasta.


     Gratianie,

     Zwracam się do ciebie z prośbą o pomoc w pewnej sytuacji, która zaistniała w Kruczej Skale.
Wygląda na to, że tamtejsi górnicy znaleźli, nieopodal szybu numer trzy, jakieś ruiny. Dobrze byłoby mieć na miejscu eksperta, który by im się przyjrzał. Jeżeli twój kalendarz jest pełen, poślę kogoś innego, ale pomyślałem, że chętnie odwiedzisz rodzinne strony. Daj znać, jak tylko zdołasz coś ustalić.

     Rendellus Thandarian

     Kompania Wschodniocesarska

     Miasto Cesarskie, Cyrodiil

     Bezwiednie złożyłem list we czworo. Wyglądało na to, że istotnie coś jest na rzeczy. Teraz wołami by mnie nie odciągnęli od tej wyprawy. Ruiny! A w ruinach często występowały smocze ściany, a na nich Słowa… Kto wie, może nawet znalazłbym tam jakąś czarną księgę?

     Zapewniłem starego, że na pewno udam się do kopalni, ale nie w tej chwili, gdyż  muszę się do tego przygotować. Nie pójdę tam bez broni, pancerza i, oczywiście, swej towarzyszki. Pokraśniał z zadowolenia. Aż zrobiło mi się smutno, gdy zrozumiałem, że muszę powiedzieć mu o innej, nieprzyjemnej sprawie. W czas bowiem przypomniałem sobie, po co tu właściwie przyszedłem.

     - Glover chce odzyskać swój starożytny kilof Nordów – odezwałem się z zakłopotaniem.

     Tak jak się spodziewałem, po twarzy Cresciusa przebiegł grymas niezadowolenia.

     - Ten cholerny dureń nawet na niego nie zasługuje! – wybuchnął. – Kilof jest do pracy w kopalni, a nie na sprzedaż!

     Parsknął gniewnie, ale widząc moje nieubłagane spojrzenie, zmiękł.

     - Pewnie sam ukradł go Skaalom… – próbował jeszcze się bronić.

     Wolno pokręciłem głową.

     - On nie jest twój – rozłożyłem ręce.

     Przez chwilę stał bezradnie, z opuszczonymi rękami, aż w końcu parsknął gniewnie, energicznym krokiem podszedł do kąta i chwycił stojące tam narzędzie, po czym wcisnął mi je w ręce.

     - Och, dobrze, masz… - spojrzał na mnie spode łba. – Powiedz mu, że mam nadzieję, że upuści go sobie na stopę!

     Podziękowałem z uśmiechem, po czym, aby nie nabrał podejrzeń, obiecałem zająć się przeszukaniem kopalni, gdy tylko uporam się z kilkoma sprawami. Patrzył na mnie podejrzliwie, gdy wychodziłem. Zapewne zastanawiał się, czy może mi wierzyć.

     Gdy wyszedłem, musiałem przysłonić oczy dłonią. Słońce oślepiło mnie tak, że całą drogę do centrum miasta szedłem z opuszczona głową i ręką na oczach. Gdy zbliżałem się do kuźni Glovera, ten dojrzał mnie już z daleka i zdziwiony przerwał pracę. Widząc kilof w mojej dłoni, uśmiechnął się i z niedowierzaniem pokręcił głową.

     - Udało ci się odnaleźć mój kilof? – spytał, odkładając młot i żelazną sztabę, którą właśnie wykuwał.

     Zapewne spodziewał się, że stary nie przyzna się do niczego. Odwzajemniłem uśmiech i wręczyłem mu niezbyt ciężkie narzędzie.

     - Mam twój starożytny kilof Nordów – odrzekłem.

     Poobracał go w dłoniach.

     - A więc udało ci się wyśledzić starego Cresciusa – mruknął pod nosem, po czym zaśmiał się. – Niezłe z niego ziółko, co?

     Pokiwałem głową. Glover tymczasem przez chwilę bezmyślnie obracał kilof w rękach.

     - Wiesz co? – odezwał się niespodzianie, - po tak trudnych poszukiwaniach coś ci się należy.

     I ku mojemu zdziwieniu, wcisnął mi go w dłonie.

     - Zachowaj go dla siebie.

     Opadły mi ręce. Ta z kilofem też, o mało nie rozłupując mi kości w prawej nodze.

     - Po tym wszystkim? – spytałem zdumiony. – Dlaczego?

     Wzruszył ramionami i stęknął niewyraźnie, jakby sam nie wiedział.

     - Ja chciałem tylko przypomnieć temu dziadkowi, że nie może tak po prostu podbierać innym dobytku – mruknął, trochę zawstydzony. – Wiadomość chyba do niego dotarła, więc jestem zadowolony.

     Chwycił na powrót żelazna sztabę, włożył ją do paleniska i złapał za uchwyt miecha.

     - Poza tym – dodał, - od lat nie korzystam już z kilofa. Może zrobisz z niego lepszy użytek.

     Przyznaję, że zbaraniałem. Kilof, wykuwający stalhrim, był niezwykle cennym narzędziem, z pewnością cenniejszym niż niewielka w sumie przysługa. Ale kowal uparł się, dziwiąc się mojej reakcji. Przecież skoro mieszkałem w Skyrim, to musiałem wiedzieć, że za usługę trzeba płacić. W końcu stanęło na tym, że jeśli znajdę gdzieś bryłki stalhrimu, on zachowa prawo pierwokupu pierwszej partii po obniżonej cenie. Jego zdaniem, w ten sposób obaj na tym zyskamy. Chętnie na to przystałem.

     Fethis Alor pojawił się już przy swoim kramie. Na mój widok podniósł wzrok. Nie wiem, za kogo mnie wziął, ale jego pierwsze słowa przepełnione były wyrzutem.

     - Chcesz coś kupić, czy tylko naśmiewać się z naszego nieszczęścia?

     Obrzuciłem wzrokiem jego kram. Towarów miał całkiem sporo, więc nie wiedziałem, o jakie nieszczęście mu chodzi.

     - Handel idzie tu tak słabo? – spytałem zdziwiony.

     - Słucham? – zmarszczył brwi. – Co jeśli ci powiem, że jesteś dziś pierwszą osobą, która w ogóle spojrzała na mój towar?

     Westchnął przeciągle.

     - Skłaniam się ku temu, by odezwać się do znajomych z Kompanii Wschodniocesarskiej i spytać, czy nie potrzebują kogoś do pomocy w Wichrowym Tronie.

     Miałem już na końcu języka uwagę o tym, aby przygotował się na poszturchiwanie, pogardę i mieszkanie w slumsach, ale się powstrzymałem, nie chcąc go drażnić. Taka jednak była prawda. Przyzwyczajony do życia w Dunmerskiej osadzie, wśród swoich ziomków, gdzie traktowany jest na równi z innymi,  przeżyłby szok, gdyby trafił do ksenofobicznego miasta Nordów. Trzeba było dziesięcioleci, by wyplenić z niego rasizm. Zamiast tego zapytałem.

     - Masz znajomych w Kompanii Wschodniocesarskiej?

     - Oczywiście! – odrzekł nie bez dumy. – Niejeden raz wymieniałem listy z samą Vittorią Vicci. Wiesz, tą kobietą, która zarządza magazynem Kompanii Wschodniocesarskiej w Samotni. Ich największym magazynem w Skyrim.

     Skinąłem tylko głową, dla siebie zachowując wiadomość, że Vittoria, notabene kuzynka cesarza, po zakupie przez nas domu w Samotni, stała się moją najbliższą sąsiadką i nie tylko znałem ją osobiście, ale też widywałem ją często, podczas moich wizyt w Samotni.

     - No, dobrze… - mruknąłem tylko, zbierając myśli.

     Przez twarz Fethisa przebiegł wyraz zniecierpliwienia.

     - E… - machnął ręką. – Jesteś jak cala reszta tutejszych. Zapamiętaj moje słowa: kiedyś Kompania Wschodniocesarska wróci do Kruczej Skały, a wtedy będę dla nich nieoceniony.

     - Co właściwie tutaj sprzedajesz? – spytałem, chcąc zmienić temat.

     - Pytanie powinno brzmieć, czego tu nie sprzedaję – odparł z dumą. – Bo mam właściwie wszystko, czego możesz potrzebować. Sprzedaję chyba wszystko, poza bronią, pancerzami i miksturami.

     Pokiwałem głową z uznaniem.

     - Skąd masz te wszystkie przedmioty? – spytałem.

     - Gjalund dostarcza mi z doków większość zapasów – wyjaśnił. – Resztę zdobywam, handlując z ludźmi w mieście. O, Glover Mallory czasami coś mi podrzuca – wskazał na kuźnię. – Zwykle składa mi propozycje, których nie sposób odrzucić.

     Poczułem się dziwnie, na dźwięk nazwiska kowala. Mallory… Znalem to nazwisko. Odbiło się echem w mojej głowie. Skąd ja je znam? Pomyślmy. Kowal ma brata w Pękninie, o którym niechętnie mówi i niejasno wspominał, czym się zajmuje. W jednej chwili pokojarzyłem znane mi fakty.

     Glover był bratem Delvina, jednego z przywódców Gildii Złodziei! Pamiętałem tego zwalistego Bretona, zwykle przesiadującego z nosem w piwie w Wyszczerbionej Bani. Widziałem go zalewie kilka razy, ale zapamiętałem dobrze. Więc to są bracia! Nie może to być przypadek. I nagle zrozumiałem, dlaczego Glover tak niechętnie o nim mówił.

     Tymczasem Fethis dostrzegł chyba przemianę, jaka zaszła na mojej twarzy, bo zaczął mi się przyglądać z ciekawością. Opuściłem oczy, chcąc ukryć swe myśli i mój wzrok padł na trzymany w ręce kilof.

     - Sprzedajesz tu jakiś specjalny sprzęt górniczy? – spytałem szybko, chcąc zmienić temat.

     - Sprzęt górniczy? – Fethis uniósł brwi. – Nie… Ale sprzedawałem medaliony Kompanii Wschodniocesarskiej. To popularny drobiazg.

     - Czym są medaliony Kompanii Wschodniocesarskiej? – spytałem zaciekawiony, przypominając sobie łup ze szkatuły rozbójników, tkwiący w mojej kieszeni.

     - To amulet, produkowany wyłącznie dla Kompanii Wschodniocesarskiej – wyjaśnił. – Kiedyś dawali je swoim pracownikom. W nagrodę za dodatkową pracę. Już się ich nie produkuje, więc stały się przedmiotem kolekcjonerskim. Chciałbym mieć kilka takich…

     Urwał, widząc, że wyciągam z kieszeni medalion. Błysnęły mu oczy. Wyciągnął ku niemu rękę, a gdy mu go podałem, obejrzał dokładnie, ze wszystkich stron.

     - No, no… - pokiwał głową. – Wygląda na to, że jest jednak z ciebie pożytek…

     Zdecydowałem się na sprzedaż. Nie tylko medalionu, ale też tych kilku drobiazgów, które znalazłem w świątyni i w obozowisku zbójów. Szybko ustaliliśmy cenę. Nie byłem chciwy i rzadko się targowałem, nawet jeśli oferowana cena wydawała mi się niska. Byłem pewien, że i tak szybko to sobie odbiję na kolejnej wyprawie. Każda moneta miała dla mnie większą wartość niż bezużyteczny diadem, czy naszyjnik. Tymczasem, ku mojemu zdumieniu, tylko za medalion Fethis wypłacił mi pięćset septimów. Musiały być naprawdę poszukiwane!

     - Oto twoje pieniądze – rzekł zadowolony Fethis, wręczając mi ciężki trzosik. – Przynieś mi więcej medalionów, a też ci za nie zapłacę.

     W doskonałym humorze wróciłem do gospody na śniadanie.

*          *          *

     Przechodząc przez bramę Przedmurza, odniosłem wrażenie, że wychodzę z kopalni. Przedmurze było znacznie większą i bardziej skomplikowaną budowlą, niż mi się wydawało, gdy patrzyłem nań z daleka. Brama bardziej przypominała wznoszący się tunel. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że to, co wziąłem po prostu za gruby mur, miało wewnątrz pomieszczenia, używane jako koszary dla Gwardii Redoran.

     Strażnicy ostrzegali nas przed wyjściem. Wszyscy twierdzili, że za murem jest niebezpiecznie, nikt jednak nie umiał na powiedzieć, co tak naprawdę nam groziło. Odnieśliśmy wrażenie, że to jakiś przesąd.

     Stanąwszy po drugiej stronie Przedmurza, rozejrzeliśmy się po niemal pustynnym krajobrazie. Wszystko tutaj ginęło pod warstwą popiołu, którego nikt nie sprzątał. Jedynie wiatr nawiewał go czasem pod mur, tworząc spore zaspy, niby ze śniegu. Ale, o dziwo, i tutaj rosły jakieś rośliny. Niektóre przypominały trochę kaktusy, inne trawę, a jeszcze inne zwykłego buraka. Te ostatnie to były osławione bulwy popielne, jeden z podstawowych składników dunmerskiej diety na Solstheim. Miałem okazję ich spróbować i przyznaję, że pieczone w ognisku były całkiem smaczne.

     Skierowaliśmy się na południe, wzdłuż wybrzeża. Po lewej ręce mieliśmy wysoki klif, zabezpieczony przed osuwaniem się kamiennymi wzmocnieniami, o charakterystycznej tutaj, sześciokątnej strukturze. Wyglądało to jak olbrzymie, szare kryształy. Z daleka czasem taka wzmocniona budowla wyglądała, jak świątynia, której strop wsparto na licznych kolumnach. Kilkakrotnie już się na to nabrałem, w okolicach Kruczej Skały, gdy widząc z daleka jakiś budynek, podążałem ku niemu, by przekonać się, że to po prostu wzmocnione zbocze jakiegoś wzniesienia.

     Szliśmy dziarsko wąskim pasem wybrzeża. Niedługo pod klifem zamajaczyły mi kształty jakiejś drewnianej chaty. Pokazałem ją Lydii i oboje skierowaliśmy się ku niej, zaciekawieni, któż to i dlaczego zdecydował się na zamieszkanie w takim, zdawałoby się niegościnnym miejscu. Wydało nam się, że widzimy tam ruch, ale słońce, świecące nam prosto w oczy i unoszące się gdzieniegdzie tumany wulkanicznego pyłu, znacznie ograniczyły nam widoczność. Dopiero w pewnym momencie, gdy pył na chwilę opadł, stwierdziliśmy ze zdumieniem, że ktoś tam walczy.

     Rzuciliśmy się pędem w kierunku chaty, ale zanim dobiegliśmy, walka przeniosła się na brzeg morza. Widzieliśmy już wyraźnie, że dwóch gwardzistów zmaga się z trzema człekokształtnymi potworami, przypominającymi wielkie trolle, ale o barwie wulkanicznego pyłu. Zamierzaliśmy, oczywiście, wesprzeć gwardzistów, ale aby to zrobić, musieliśmy do nich dobiec. Nie zdecydowaliśmy się na użycie łuków – przeciwnicy byli zbyt blisko siebie. Byliśmy już w pobliżu, gdy jeden z gwardzistów padł pod ciosem jakiegoś dziwnego, zdawałoby się kamiennego miecza.

     Krzyknąłem, chcąc odwrócić uwagę potworów od drugiego gwardzisty, Ale te nie zareagowały. Wszystkie trzy rzuciły się na osamotnionego strażnika. Ten trzymał je jeszcze na dystans długim, elfim toporem, ale jasne było, że wkrótce musi ulec. Z wyciągniętym mieczem wpadłem na najbliższego potwora i z pędu zadałem mu cięcie, które potrafiłoby rozpłatać niedźwiedzia. Lydia zrobiła to samo z drugim.

     Ku mojemu zdziwieniu, miecz dziwnie ugrzązł w ciele stwora, który z bliska wyglądał, jak posąg, ulepiony z piasku i popiołu. Każdy z nich był niemal dwa razy wyższy ode mnie i proporcjonalnie silniejszy. Ich ciała były jednak bardzo dziwne, jakby ktoś tchnął życie w mieszaninę popiołu i piachu. Wyrwałem ostrze i zadałem kolejny cios. Wrażenie było takie, jakbym walczył z workiem piasku. Trzeba było naprawdę mocno trzymać oręż, żeby nie ugrzązł w ciele przeciwnika na dobre.

     Stwór tymczasem podniósł na mnie czerwone, kamienne ostrze i zadał mi niezwykle silny cios. Pomny nauk Lydii, tarczę nastawiłem ukośnie, aby miecz osunął się po niej, ale nie doceniłem masy oręża. Zamiast miecza, osunąłem się ja. Cios wywrócił mnie na plecy. Stwór zamachnął się znów, ale wtedy z pomocą przyszedł mi gwardzista, w którym ku swemu zdziwieniu, rozpoznałem kapitana Veletha, dowódcę Gwardii Redoran. Trzasnął potwora w biodro, co lekko nim zachwiało i dzięki temu jego cios nie trafił we mnie. Zerwałem się na nogi, korzystając z okazji i wbiłem ostrze miecza prosto w odsłonięty brzuch. Niech będzie chwała kowalowi, który wykuł Rozdzieracz Chłodu! Potwór został sparaliżowany magią miecza. Pozwoliło mi to na zadanie ciosu sąsiedniemu, którego z kolei spowolniła magia mrozu. Veleth uporał się w międzyczasie ze swoim przeciwnikiem, który ku mojemu zdumieniu rozsypał się w kupkę popiołu i to razem z mieczem. Nie tracąc czasu na przyglądanie się, kapitan wsparł Lydię, ja zaś dobiłem sparaliżowanego potwora, który już zaczynał się podnosić. Po chwili przed nami leżały trzy kupki popiołu. Zupełnie, jakbyśmy nie tylko zabili atakujących, ale jeszcze dokonali na nich kremacji.

     Veleth, zmęczony walką, mokry od potu, dyszał ciężko, jak jakiś dwemerski mechanizm. Ale zdobył się na uśmiech i skinienie głową w podzięce za odsiecz. Minęła jednak chwila, zanim jego oddech uspokoił się na tyle, że był w stanie mówić.

     - Dziękuję – wydyszał. – Nie byłem pewien, czy ujdę stąd z życiem.

     Zerknął na ciało gwardzisty, leżące opodal i westchnął ciężko.

     - Chciałbym, żeby można było powiedzieć to samo o moim człowieku – rzekł z żalem.

     Podeszliśmy do niego, ale było już za późno. Nie żył. Jego głowa była niemal oderwana od tułowia. Przedstawiało to makabryczny widok i jedynym pocieszeniem był fakt, że śmierć nastąpiła natychmiast i nieborak nie cierpiał niepotrzebnie.

     - Czym były te stworzenia? – spytała Lydia.

     Kapitan potrząsnął głową. Sam nie był pewien.

     - Część ludzi z Gwardii Redoran zaczęła je nazywać popielcami – odrzekł. – Mnie nie obchodzi, jak się nazywają. Wiem tylko, że są zagrożeniem dla Kruczej Skały i trzeba je powstrzymać.

     W milczeniu przeszliśmy w stronę chaty. Z bliska można było dostrzec, że jest na pół zawalona i nikt w niej nie mieszka. Wokół można było dostrzec resztki ogrodzenia i uprawy, na którą składały się równe, choć dziś zaniedbane i zachwaszczone grządki bulwy popielnej. Usiedliśmy na progu, gdzie podłoga nieco wznosiła się nad grunt. Podałem Velethowi manierkę z wodą. Przyjął poczęstunek z wdzięcznością.

     - Jak cię przywiodło na tę starą farmę? – spytałem.

     - Planowałem poszukać tropów – odrzekł, wymownie wzniecając stopą obłoczek pyłu, - które doprowadzą mnie tam, skąd biorą się te potwory.

     Uśmiechnąłem się na ten widok. Tropienie w popielnym pyle miało sens jedynie wtedy, gdy tropy były zupełnie świeże. Wystarczył jeden dzień, aby popiół je zasypał, nie pozostawiając śladu.

     - Wiem, że to nie jest najlepsze miejsce na rozpoczynanie poszukiwań – dodał. – Ale wiemy, że nadchodzą z tej strony.

     Byłem doświadczonym myśliwym i tropicielem. Pomoc uważałem więc za swój obowiązek, zwłaszcza, gdy widziałem, że kapitan osobiście nie szczędził wysiłków, aby zapewnić miastu bezpieczeństwo. Dlatego też nie wahałem się ani chwili.

     - Chętnie pomogę – zaproponowałem.

     Spojrzał na mnie ciepło i skinął głową.

     - Dobrze, przyda mi się każda pomoc – odrzekł i z niejaką obawą rozejrzał się wokół. – Poza tym – zniżył glos i wyznał, nieco zawstydzony, - nie czuję się dobrze opuszczając Kruczą Skałę, a nie chciałbym już stracić nikogo z Gwardii Redoran.

     Uśmiechnąłem się mimo woli. Typowy mieszczuch! Poza murami wielu z nich czuło się nieswojo. Wielu ludzi z miast, położonych w niebezpiecznych dzielnicach tak miało, o ile za młodych lat nie było zmuszonych do dalekich podróży. I dziwić się trudno. Poza murami czyhało tak wiele niebezpieczeństw, że bez instynktownej czujności, właściwej awanturnikom naszego pokroju, trudno było dożyć następnej przygody. Mimo wszystko, podobało mi się, że samemu obawiając się wybrzeża, nie chciał też wysyłać tutaj nikogo ze swoich gwardzistów. Nie należał do dowódców, którzy wysługują się podwładnymi tam, gdzie sami nie mają odwagi. Dwoje włóczęgów, w naszych osobach, nie obawiających się wyjścia z miasta, mających, jak to mawiali mieszkańcy miast, „oczy dookoła głowy”, spadły mu jak z nieba.

     - Dobrze więc – trzepnąłem się dłońmi po kolanach i wstałem. – Od czego mam zacząć?

     Również wstał, rozglądając się dookoła i bezwiednie skubiąc swą czarną, spiczastą bródkę.

     - Przeszukiwaliśmy farmę – zaczął niepewnie, - gdy napadły nas popielce.

     Rozłożył ręce w bezradnym geście. Sam nie wiedział, czego szukać, ale fakt, że potwory zaatakowały właśnie tutaj, i mnie wydal się podejrzany. Coś musiało tu być. Co? Tego nikt nie wiedział.

     - Rozejrzyj się i zobacz, czy znajdziesz coś przydatnego – rzekł w końcu, wzruszając ramionami. – Powiadom mnie, jeśli odkryjesz coś nietypowego.

     Czyli szukanie po omacku! Mimo to, żadne z nas nie miało lepszego pomysłu. Veleth zaczął myszkować po farmie. My zaczęliśmy sprawdzać pas wybrzeża. Przede wszystkim, zbadaliśmy kupki popiołu, jakie pozostały po popielcach. Jarzyły się jakimś magicznym blaskiem i jasne było dla mnie, że były to po prostu ożywieńce, którym jakaś moc nadała pozory życia. Zupełnie jak draugry, tylko nie po balsamowaniu a po kremacji. Rozgarnąłem stopą najbliższe szczątki. Coś tam błysnęło. Schyliłem się i ku swemu zdziwieniu, znalazłem w prochach sporą grudkę lekkiego metalu.

     - Srebro – bąknąłem zdumiony i podałem Lydii.

     Ta obejrzała dokładnie nieregularną bryłkę.

     - Jesteś pewien? – spytała. – Okopcone to…

     - Jestem kowalem, przecież poznam srebro – odparłem. – To jest grudka przed przetopem.

     - Ruda srebra?

     Uśmiechnąłem się.

     - Można tak powiedzieć. To grudka, wydobyta z żyły srebra, z kopalni.

     Schyliła się ku kupce popiołu i zaczęła przesiewać go między palcami, w pewnym momencie na rękawicy zostało jej coś małego i ciemnego. Dmuchnęła w dłoń i wytarła swoje znalezisko z pyłu.

     - Ametyst – odezwała się zdziwiona. – I to oszlifowany!

     - Pokaż!

     Rzeczywiście, na jej dłoni leżał niewielki, prostokątny ametyst. Skąd się tam wziął? Skierowaliśmy się ku pozostałym szczątkom. W jednej znalazłem sporą, zielonkawą grudę. Była to ruda malachitu. Lydia z kolei wydala okrzyk zdziwienia, gdy z popiołu wygrzebała kawał rudy ebonu i jakiś nadpalony z jednej strony, we czworo złożony kawałek papieru, z pieczęcią. Rozwinęła go. Zajrzałem jej przez ramię. Był to jakiś list, całkiem czytelny, choć pożółkły od ognia i miejscami przykopcony.

     Do żołnierzy z Kruczej Skały

     Ponieważ nie doczekałem się odpowiedzi na wezwanie do złożenia broni i zaprzestania działań zbrojnych, zmuszony jestem potraktować was jako wrogów Cesarstwa.

     Uprzedzam, że agresja, wymierzona w Fort Nocnego Mrozu, skończy się dla całej Kruczej Skały tragicznie. Dołożę wszelkich starań, aby zetrzeć was z powierzchni Tamriel. Dalszej komunikacji między nami nie będzie.

     Generał Falx Carius

     Dowódca garnizonu, Fort Nocnego Mrozu

     Spojrzeliśmy po sobie. Brzmiało to jak deklaracja wypowiedzenia wojny, ale nie miałem pojęcia, kim jest tajemniczy Carius.

     - Dziwne to – mruknąłem. – Generał jest dowódcą fortu?

     Zwykle fortem dowodzi oficer w randze kapitana. Żeby na czele postawić generała, fort musiałby pomieścić kilka legionów. Ten list napisał jakiś wariat. Ale fakt, że znaleźliśmy go przy atakującym stworze sprawiał, że nie można było go zlekceważyć. Podążyliśmy więc do chaty, gdzie Veleth przetrząsał właśnie zawartość tego, co zostało z kominka.

     - Udało ci się coś znaleźć? – spytał na mój widok.

     Lydia wyciągnęła dłoń z listem.

     - Udało mi się znaleźć ten dokument – odrzekła. – Przy jednym z popielców.

     Veleth zerknął na podany mu papier i przebiegł wzrokiem po ciemnych literach. Skończywszy uniósł brwi i potrząsnął głową.

     - To dziwne – mruknął. – Notatka jest rzekomo od generała Falxa Cariusa, ale to niemożliwe.

     - Niemożliwe? – zajrzałem mu przez ramię. – Dlaczego?

     - Cóż – uśmiechnął się kapitan. – Carius był dowódcą garnizonu cesarskiego w Forcie Nocnego Mrozu – wskazał głową jakiś nieokreślony kierunek. – Ale zginął ponad dwieście lat temu, gdy wybuch Czerwonej Góry zrównał to miejsce z ziemią. Niemożliwe, żeby wciąż żył…

     Ostatnie zdanie wypowiedział powoli, jak człowiek, który zbyt wiele widział, aby od razu skreślać taką możliwość. Przed chwilą walczył z trzema nieumarłymi, ponadto dotarły już do niego wieści o rzekomym powrocie Miraaka. Wiedział, że śmierć nie zawsze oznacza unicestwienie.

     - Co mam zrobić? – spytałem.

     Wzruszył ramionami. Sam nie wiedział. Spojrzał na list, potem wbił oczy w dal, potem znowu na list.

     - Jeśli generał Carius naprawdę żyje – rzekł ostrożnie, - jest coś, co sztucznie utrzymuje go na tym świecie.

     Spojrzał na mnie, a ja skinąłem głową. Widziałem już wiele takich przypadków. Wykonałem uspakajający gest, chcąc go zapewnić, że zajmę się tym.

     - Musisz udać się do Fortu Nocnego Mrozu i to sprawdzić – rzekł, skubiąc w zamyśleniu bródkę.

     Znów skinąłem głową. Też nie miałem lepszego pomysłu. Lydia podsunęła mu mapę i ołowiany sztyft. Zaznaczył jakiś punkt na południowym wybrzeżu i podpisał czytelnie. Widać było jednak, że nie wiązał z tym miejscem wielkich nadziei. Czego w końcu można się spodziewać po forcie, dwa wieki temu zrównanym z ziemią przez wybuch wulkanu? Ja jednak liczyłem na to, że ocalały chociaż lochy, albo piwnice. Wiedziałem, że czasami wiele można tam znaleźć.

     - Ja wrócę do Kruczej Skały – westchnął. – I przygotuję ludzi na kolejne ataki.

     Nie był zadowolony, to pewne. Wolałby, jak każdy rasowy gwardzista, wyeliminować źródło problemu, a nie zaledwie jego skutek. Nic innego jednak mu nie pozostało.

     - Czym są te popielce? – spytała niespodziewanie Lydia.

     Uśmiechnął się do niej.

     - Nikt naprawdę nie wie – odrzekł. – Przesądni mówią, że to ożywione formy dawno umarłych, ale nie jestem tego taki pewien. Kilka tygodni temu zaczęły atakować Przedmurze. Moim ludziom udało się ich zabić, ale wciąż powracają.

     - Jak często atakują? – spytałem.

     - Były dwa inne ataki na Przedmurze – odparł. – W różnych miejscach.

     Teraz lepiej rozumiałem obawy strażników przed wychodzeniem na zewnątrz. Nie byli tchórzami, po prostu nie znali przeciwnika i nie wiedzieli, czego się po nic spodziewać. Że przeciwnik był groźny nikt już nie miał wątpliwości.

     - Wiem, że to brzmi wariacko – roześmiał się Veleth, - ale wygląda na to, jakby się organizowały i sprawdzały, czy mur nie ma słabych punktów!

     - Podejrzewasz, że mają powód, by atakować? – pokiwałem głową.

     - Dokładnie! – uniósł palec w górę. – Coś musi je obracać przeciw nam. I musimy się dowiedzieć, co, lub kto to jest.

     Byłem skłonny każdą ciemną sprawkę przypisywać Miraakowi, ale to byłoby zbyt duże uproszczenie. Niejedna mroczna siła zalegała na tej wyspie.

     - Uważajcie na siebie – rzekł nam jeszcze kapitan na odchodnym. – Ten generał Carius zdaje się być wariatem.

     Trudno było się z nim nie zgodzić.

4 komentarze:

  1. Urocza wyspa. Coraz to lepsze potwory się pokazują.
    Ale to dobrze, bo historia się komplikuje i rozwija. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdradzę Ci, że te popielce to na Solstheim element miejscowego folkloru ;)
      Ale fakt, akcja się komplikuje, bo sporo jest wątków pobocznych i muszę się bardzo pilnować, aby nie przedobrzyć.

      Usuń
  2. Dzięki Ci Zeusie, wreszcie mogę spokojnie poczytać-wszystko rozpakowane i jest internet. Życie czasami jest piękne, nawet gdy gdzieś potwory popielcowate grasują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy jest, czego zazdrościć Wulfhere'owi i Lydii - oni nie mieli Internetu!

      Usuń