piątek, 27 października 2017

Rozdział V – Historia tajemniczego kilofa

     Freya i Storn przygotowywali się właśnie do wieczerzy w swojej chacie. Gdy stanęliśmy w progu, czym prędzej zaproszono nas do środka. Freya pomogła nam zdjąć zbroje i zakrzątnęła się przy palenisku, przygotowując spore porcje dla nas. Usiedliśmy przy stole, obok Storna.

     Przed rozpoczęciem jedzenia, oboje, i Frya i Storn, podziękowali za dary Wszechstwórcy. Wtedy właśnie, ze zdziwieniem dowiedziałem się, że ich religia znacznie rożni się od naszej. Zamiast dziewięciu bogów, czczonych w Tamriel, tutaj panował kult jednego Wszechstwórcy, ojca wszystkiego, stworzyciela świata. Wydawało mi się to bardzo dziwne.

     - Nam kult dziewięciu bogów z Tamriel też wydaje się dziwny – uśmiechnął się Storn.

     Gęsta, gorąca polewka na wędzące znakomicie syciła i rozgrzewała. Freya położyła przy każdym z nas spory kawałek razowego chleba do przygryzania. Przyjemnie chrupał między zębami. Przez chwilę w ciszy zaspokajaliśmy pierwszy głód. Wreszcie Storn przerwał milczenie.

     - Powietrze jest inne – odetchnął głęboko. – Jesteśmy bezpieczni, a to oznacza, że ci się udało.

     - Twój lud jest wolny – uśmiechnąłem się, bo sama ta myśl była dla mnie przyjemnością.

     Zgadza się – skinął głową. – Skaalowie cieszą się twoja przyjaźnią, więc ty możesz cieszyć się przyjaźnią Skaalów.

     Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, choć z drugiej strony, wszelkie słowa wydały mim się zbędne. Trudno było o jaśniejszą deklarację. Przyjaźń ludu, ceniącego sobie tradycję, prawo i honor to bardzo cenny dar. W dodatku zyskałem nieocenionych sojuszników w walce przeciwko Miraakowi. Wiedziałem, że w razie potrzeby będę mógł liczyć na ich pomoc.

     A przecież to zaledwie początek. Czekało nas jeszcze niejedno starcie. Wiele może się zdarzyć. Najgorsze, że nie miałem pojęcia, jaki będzie nasz następny ruch.

     - Co teraz zrobimy? – spytała Lydia.

     Słuszne pytanie! Widać gnębiło ją to samo, co mnie. Storn jednak nie odpowiedział od razu. Nie należał do ludzi, którzy najpierw mówią, potem myślą. Zapewne był to jeden z powodów, dla których tak wysoko ceniono jego rady. Skubnął kilka razy swoją brodę, zanim się odezwał.

     - Jeśli udało ci się uwolnić Kamień Wiatru i złamać władzę nad mymi ludźmi, może uda ci się zrobić to samo dla reszty Solstheim.

     Skinąłem głową. Też o tym pomyślałem. Coś mi mówiło, że skoro udało się tutaj, powinno też udać się pod Kruczą Skałą. 

     - Wątpię, żeby całkowicie powstrzymało to Miraaka – odezwał się znów Storn. – Ale na pewno spowolni jego działania.

     Przytaknąłem mu bezgłośnie. W ten sposób można było zyskać na czasie. Choć z drugiej strony, czy Miraak dbał o czas? Żył przecież już tak długo, że wydawał się się nieśmiertelny. Mój żywot był dla niego jak mgnienie oka. Jeśli go nie zniszczę teraz, będzie dalej zniewalał mieszkańców Solstheim, a kto wie, czy nie reszty Tamriel. Moja działalność będzie dla niego jak ukłucie komara – dokuczliwa, lecz krótkotrwała – i wkrótce o niej zapomni.

     - To nie wystarczy – westchnąłem. – Muszę go powstrzymać natychmiast.

     Storn domyślał się, co mnie gnębi. Skinął głową, ale potem westchnął i spojrzał mi w oczy.

     - Nie mogę ci w tym pomóc – rzekł cicho. – Nikt tutaj nie może. Będzie ci potrzebna wiedza, którą posiadł sam Miraak. Musisz dowiedzieć się więcej o jego czarnej księdze.

     Zauważyłem, że Lydia odłożyła łyżkę, jakby straciła apetyt. Doskonale rozumiałem jej obawy. Sam się tego bałem. Rozumiałem bowiem, że to właśnie owa wiedza zgubiła Miraaka i popchnęła go na ciemną stronę. Balem się, że ze mną będzie tak samo. Kto wie bowiem, jakie tajemnice kryje czarna księga.

     - W takim razie – odrzekłem, - opowiedz mi więcej o tej księdze.

     Wstałem od stołu i sięgnąłem po tomisko, zabrane ze świątyni. Gdy położyłem je na stole, wszyscy znieruchomieli. Dopiero po chwili Storn wyciągnął ku niemu rękę i położył ją na twardej, skórzanej oprawie, z metalowymi okuciami. Grymas przebiegł przez jego twarz. On również wyczuwał złe wibracje.

     - Miraak ją miał? – podniósł na mnie oczy.

     Wszyscy troje pokiwaliśmy głowami. Storn znów opuścił wzrok na księgę i przyjrzał się jej dokładnie.

     - Nie wygląda jak element smoczego kultu – mruknął ni to do siebie, ni do nas. – To mroczne rzeczy, nienaturalne. Nie chciałbym mieć z nimi nic wspólnego.

     Cofnął dłoń i spojrzał na mnie.

     - Ale mag mrocznych elfów, Neloth – odruchowo skubnął brodę. – Przybył do nas jakiś czas temu, pytając o czarne księgi. Myślę, że wie o nich bardzo dużo. Może nawet zbyt dużo – uniósł brwi, w wyrazie dezaprobaty.

     Jak każdy mag, używający białej, przyjaznej ludziom magii, obawiał się skutków jej ciemnej strony, powiązanej z cierpieniem i złem. Paranie się czarną magią uważał za stąpanie po cienkiej linie. Łatwo było stracić równowagę i upaść. I, co gorsza, miał rację. Każdy czarnoksiężnik zaczynał od badania ciemnej strony wiedzy. I zwykle w najlepszych intencjach. Tylko najczęściej, zamiast on wiedzę, zwykle wiedza brała w posiadanie jego.

     Spytałem o tajemniczego Nelotha. Niewiele mógł mi o nim powiedzieć.

     - Poszukaj go na południu – odrzekł.

     Wbrew pozorom, nie była to lakoniczna wskazówka. Silnego maga nietrudno było znaleźć, o ile tylko specjalnie się nie krył. Taki ktoś albo wspomagał okolicznych mieszkańców, lecząc i udzielając rad, albo przeciwnie, terroryzował ich i zniewalał. W obu przypadkach był postacią dobrze znaną w okolicy. Z pewnością ktoś na południu wskaże mi drogę do niego.

     - Zachowaj ostrożność, Smocze Dziecię – ostrzegł mnie szaman. – Działa tu jeszcze jakaś siła.

     Drgnąłem, bowiem do tej pory nie przyszło mi to do głowy. Dotąd jedynym przeciwnikiem widział mi się Miraak. Po raz pierwszy pomyślałem, że może się tu mieszać jeszcze jakaś inna siła. Pytanie, kto. Czyżby jakaś daedra? Poczułem, jak oblewa mnie pot. Z deadrami nie było żartów. Nie każda jest tak opiekuńcza i wyrozumiała, jak Azura. Jakie jednak miałem wyjście? Musiałem brnąć dalej.

     - Dlaczego uważasz, że ten Neloth może mi pomóc znaleźć czarne księgi? – spytałem.

     - On też ich szuka – uśmiechnął się Storn. – Jedną nawet znalazł. Pokazał mi ją, gdy tu przybył. Była podobna do tej, znalezionej przez ciebie w świątyni Miraaka – popukał palcem w leżący przed nim wolumin. – Dzieło czarnej magii, nie Wszechstwórcy…

     Tak, to był powód. Jemu też na tym zależało. Jakimikolwiek intencjami się kierował, nie powinien odrzucić propozycji pomocy. Wiedziałem więc już, że następnym krokiem będzie poszukanie Nelotha. Chociaż nie... Następnym powinno być uwolnienie Dunmerów, pracujących przy Kamieniu Ziemi pod Kruczą Skałą. Każda chwila ich niedoli jest zbyt długa. Muszę to zrobić najszybciej, jak się da. Ciekawe, jak to działa…

     - Co się stało po użyciu Krzyku na Kamieniu Wiatru? – spytałem.

     Storn poruszył krzaczastymi brwiami i znów zaczął skubać brodę.

     - Moc kamienia została spaczona – odrzekł po chwili. – Stała się źródłem tego, co przejęło kontrolę nad Skaalami. Twój krzyk złamał zło, które drzemało w kamieniu i przywrócił jego prawdziwą naturę – przewodu, przez który Wszechstwórca zsyła swoje dary. Uwolnienie innych kamieni pozwoli osłabić tę mroczną moc, rozciągającą się nad światem.

     - Innych kamieni? – spytałem zaskoczony.

     Choć właściwie nie powinno mnie to dziwić. Już Freya wspominała, że jest ich więcej. Ale jakoś nie przyszło mi do głowy spytać, ile. Myślałem, że są tylko dwa. A przecież, skoro zwie się je kamieniami żywiołów, powinno być ich przynajmniej tyle ile samych żywiołów. Czyli… Czyli właściwie ile?

     - Tak, jest ich sześć – Storn skinął głową.

     Podsunąłem mu mapę i ołowiany sztyfcik. Chwycił go w palce i wymieniając kolejne artefakty, zaznaczał je na mapie.

     – Kamień Wiatru – postawił krzyżyk w znanym mi już miejscu, - Kamień Wody, Kamień Ziemi, Kamień Bestii, Kamień Słońca i Kamień Drzewa. Dzięki nim zachowana zostaje jedność ziemi. Freya widziała, że Kamień Drzewa jest uwięziony w nowej świątyni Miraaka. Wątpię, by udało się go uwolnić, póki moc złoczyńcy nie zostanie zniszczona. Możliwe jednak, że uda ci się oczyścić inne kamienie. Nawet jeśli nie powstrzyma to Miraaka, na pewno opóźni jego powrót.

     Dobre i to… Każde osłabienie jego potęgi nieznacznie zwiększało moje szanse. I choć magią posługiwałem się coraz lepiej, wiedziałem już, że nigdy nie dorównam w niej Mirrakowi. Muszę w jakiś sposób – choć nie miałem pojęcia, w jaki – doprowadzić do tego, aby w ostatecznym starciu zdecydował miecz, lub łuk. W uszach wciąż brzmiały mim słowa Tolfdira o tym, że magia czasem zawodzi, a wtedy pozostają ostrze i tarcza. Wtedy zyskiwałem przewagę. Miałem przynajmniej taką nadzieję, bo o umiejętnościach Miraaka w fechtunku nie wiedziałem nic. Szybko zlustrowałem mapę. Najbliżej Kruczej Skały znajdował się znany mi już Kamień Ziemi, ale stosunkowo niedaleko, na południowym wybrzeżu, tkwił Kamień Słońca. Za te dwa postanowiłem zabrać się w pierwszej kolejności. Wyprawę do Kamienia Słońca zamierzałem połączyć z próbą odnalezienia tajemniczego, elfiego maga.

     Tymczasem zrobiło się już późno, a my mieliśmy za sobą męczący dzień. Freya i Storn chętnie udzielili nam noclegu. Położyliśmy się w ubraniach, wzorem Skaalów, zagrzebując się w posłanie z ciepłych futer. Tak nam poradzili i mieli rację. Rankiem, gdy ogień na palenisku wygasł, zrobiło się naprawdę chłodno. Ale o tym dowiedziałem się dopiero o świcie, gdy przespawszy uczciwie całą noc otworzyłem oczy. Bardzo nie chciało mi się wygrzebywać z ciepłego, wygrzanego posłania na mroźne powietrze. Widziałem, że niewielkie szybki w oknach przez noc zyskały nowe ornamenty – zamarznięta para utworzyła na nich całkiem malownicze wzory. Ale wyjść i tak musiałem. I to, co gorsza, musiałem wyjść na dwór. I to jeszcze w miarę pilnie…

*          *          *

     Do Kruczej Skały było dość daleko. Leżała niemal dokładnie po przeciwnej stronie wyspy, w dodatku początkowo trzeba było iść przez oblodzone, górskie szlaki. Ale nie było tak źle. Wkrótce po opuszczeniu gościnnej wioski zrobiło się całkiem ciepło. Na niebie ani jednej chmurki, słońce wesoło grzało, a wiatr ustał niemal zupełnie. Szliśmy więc dziarsko prawie cały dzień, aż wreszcie śnieg znikł nam spod stóp i stopniowo zagłębiliśmy się w południowa część wyspy, znajdującej się pod wpływem wulkanu.

     Wulkan ten był doskonale widoczny z wybrzeża. Wciąż dymił, jak olbrzymi komin. Po południu, gdy słońce przesuwało się w stronę zachodu, często zostawało przysłonięte przez chmurę tego dymu i pyłu, co nadawało jego światłu łagodnie czerwone zabarwienie i pozbawiało go ostrości. Świat nabierał wtedy przytłumionych, miękkich barw. Miało to swój urok. A gdy jeszcze powiał odpowiedni wiatr, wulkaniczny pył przepływał dokładnie nad wyspą, osiadając na południowym wybrzeżu, na którym wszystko, co wystawało ponad ziemię, miało już jego burą barwę. Dunmerowie jednak przywykli do tego. Raz na jakiś czas, niezbyt często, uprzątali popiół z ulic i zabudowań. Częściej nie miało sensu. Wiadomo było, że dziś uprzątnięte miejsce jutro i tak będzie na powrót pokryte burym popiołem.

     Późnym popołudniem ujrzeliśmy jakieś obozowisko, przy którym koczowało kilku ludzi. Wzięliśmy ich za myśliwych. Postanowiliśmy trochę tam odpocząć. Jednak gdy skierowaliśmy swe kroki ku nim, powitały nas przekleństwa i walka. Obozowicze okazali się być zwykłymi zbójami. A już myślałem, że na Solstheim ich nie będzie… Myliłem się. Trójka bandytów zdołała nas trochę pokiereszować, zanim nam uległa. Musiałem użyć magii przywracania, aby zasklepić kilka niegroźnych ran, jakie otrzymaliśmy przy tej okazji. Potem spenetrowaliśmy obozowisko. Dwa solidne drewniane kufry zawierały trochę broni, złota i odrobinę kosztowności. Na pustej skrzynce stała też pancerna szkatuła. Ciężka, z grubej stali. Potrząsnąłem nią – coś zagrzechotało w środku. Z niemałym trudem sforsowałem jej zamek. Ale opłaciło się. Znalazłem w niej kilka drogich kamieni i jakiś medalion z symbolem statku, przypominającym godło Kompanii Wschodniocesarskiej, jakie często widywałem w Samotni i w Wichrowym Tronie. Ponieważ do Kruczej Skały nie było już daleko, postanowiliśmy zabrać wszystko, pomimo że trochę to wszystko ważyło. Miałem zamiar oddać to wszystko rajcy, bowiem nie wiedziałem, jak prawo Morrowind traktuje takie łupy. W Skyrim cały należałby do nas. Tutaj, jak zauważyłem, prawo wcale nie różniło się aż tak bardzo, ale nie znając szczegółów, wolałem się upewnić.

     Zapadł już zmierzch, gdy dotarliśmy do miasta. Sklepy już były pozamykane. Poszliśmy więc do gospody, przedłużyć sobie pobyt o jedną dobę i złożyć łupy w pokoju. W gospodzie było sporo gości. Geldis Sadri poprosił o chwilkę cierpliwości, bowiem musiał ich najpierw obsłużyć. Stanęliśmy więc przy ladzie, czekając na swoją kolej.

     Był tu również Adril, drugi rajca, ten sam, który powitał nas w porcie. Z uśmiechem zwracał się do siedzącego obok Bretona, w którym na milę wyczułem kowala. Breton, miał na imię Glover, z zażenowaniem słuchał przemowy Adrila, powiedzianej tak, by wszyscy usłyszeli. Wynikało z niej, że miasto jest kowalowi bardzo wdzięczne za to, że ten bezinteresownie naprawiał zbroje i broń Gwardii Redoran, czyli po prostu straży. Adril twierdził, że wie o tym od kapitana Veletha i bardzo wylewnie mu teraz podziękował. Kowal opuścił głowę i mruknął coś, że niby dobry sprzęt straży to także jego bezpieczeństwo, ale widać był o po nim, że czuje się nieswojo, gdy wszyscy na niego patrzą.

     Muszę przyznać, że podobała mi się zarówno postawa kowala, któremu widać leżał na sercu los tej społeczności, jak i rajcy, który dowiedziawszy się o tym, zadbał, by owa społeczność dowiedziała się, kto jest jej dobroczyńcą. Trzeba pamiętać, że Breton był tu obcy pośród niemal samych Dunmerów. A obcy często oznacza również samotny, lub wręcz otoczony nie zasłużoną pogardą. Musiał starać się dwa razy bardziej od innych, by być traktowanym tak samo. Z pewnością jego pozycja wzrosła po tej przemowie.

     Mowa nie trwała zresztą długo. Skłoniwszy się lekko, Adril wrócił do stolika, przy którym siedziała jego żona, natomiast kowal, wciąż jeszcze nieco się czerwieniąc, wdał się w pogawędkę z innym Dunmerem, zajmującym miejsce przy tym samym stoliku. Zorientowałem się, że elf ma na imię Garyn i jest handlarzem. Dopytywał się on o Wysoką Skałę, ojczyznę Bretonów, ale ten, ku memu zdziwieniu, uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową, twierdząc, że nigdy tam nie był.

     - Urodziłem się i wychowałem w Skyrim – stwierdził wciąż jeszcze trochę nieśmiało.

     Garyn zaskoczony uniósł brwi.

     - Masz jakichś ziomków? – spytał.

     Kowal nie odpowiedział od razu.

     - Mam brata w Pękninie… - rzekł z wahaniem.

     Nadstawiłem uszu. W Pękninie! Czyżby stamtąd pochodził? Może nawet był uczniem Balimunda, mojego przyjaciela!

     - Spory kawał drogi – Garyn pokiwał głową i łyknął jakiegoś zielonkawego płyny z kielicha. – Czym on się właściwie trudni? Też jest kowalem?

     Glover spłoszył się nieco. Jakiś ledwo widoczny grymas przebiegł mu przez twarz, zanim odpowiedział z wyraźną niechęcią.

     - Gdzie tam – prychnął głosem, w którym wyczułem odrobinę ni to pogardy, ni to niechęci. – Zajmuje się… - urwał, jakby szukał odpowiednich słów, - znajdywaniem rzeczy, których inni poszukują… Nieźle na tym zarabia.

     Oj, czyżby był on kimś podobnym do mnie? Podróżnikiem? Człowiekiem do nietypowych zadań? To całkiem dobry fach. Nie wiem, dlaczego brat, jak było wyraźnie widać, nie pochwalał tego zajęcia. Zapewne, jak każdy oddany swej pracy rzemieślnik, uważał awanturnicze życie za coś nagannego. Wszyscy rzemieślnicy są tacy sami. Uważają, że każdy powinien, jak to oni mawiali, „wziąć się do uczciwej pracy, a nie ganiać za motylami po świecie”. Mój ojciec mawiał dokładnie tak samo. Koniecznie musiałem pogadać z tym kowalem. Ale póki co, nie miałem okazji. Geldis bowiem w międzyczasie wręczył mi klucz do pokoju, więc dźwignąwszy nasz dobytek, powlekliśmy się do przytulnego pomieszczenia. Tam, zostawiwszy ciężkie łupy, zabierając tylko broń, udaliśmy się w stronę Kamienia Ziemi. Zamierzałem spróbować tego samego Krzyku. Może zdejmie klątwę również z tego artefaktu?

     Przechodząc przez główną salę, rzuciłem okiem na miejsce kowala. Było puste. Widać poszedł dokądś. Szkoda, ale pewnie jeszcze będzie okazja, by pogadać.

     Słońce już zaszło, gdy stanęliśmy pod Kamieniem Ziemi. Jedynie jasna łuna na zachodzie rozświetlała mrok. Nie było więc zupełnie ciemno. Pamiętając, co stało się poprzednio, zdjęliśmy łuki z ramion i przygotowaliśmy je do strzału. Po czym nabrałem powietrza w płuca i skierowałem się ku artefaktowi.

     - Gol!

     Tak jak przy Kamieniu Wiatru, błyszcząca fala uderzeniowa zderzyła się z budowlą i… rozbiła ją. Na kamiennej konstrukcji pojawiły się zarysowania i pęknięcia. Pracowicie ułożone bloki rozsypały się z hukiem, jak źle poskładane klocki i wzbiły niedużą chmurę pyłu.

     I znów w basenie, jakby znikąd, jakby wyłoniona spod wody, pojawiła się czarna postać czyhacza.
Dwie strzały wbiły mu się w łeb, zanim jeszcze na dobre się wynurzył. Zaryczał przeciągle i tak jak poprzedni, rzygnął w naszą stronę czarnym, kleistym błotem. Staliśmy jednak za daleko, by mógł nas dosięgnąć. Uniósł nogę, chcąc wyjść poza ocembrowanie. Ale nie zdążył. Dwie kolejne strzały wbiły się w jego ciało. Zwłaszcza strzał Lydii musiał dosięgnąć jakiegoś wrażliwego miejsca, bowiem potwór momentalnie zwiotczał, po czym powoli osunął się w wodę.

     Opuściliśmy łuki. Jak się zaraz okazało, przedwcześnie. Od strony morza dobiegł nas bowiem następny, przyciszony nieco ryk.

     - Drugi! – krzyknęła Lydia, wyciągając strzałę z kołczana.

     Istotnie, w wodzie, przy brzegu szalał drugi czyhacz. Ale tym razem zdążyliśmy wypuścić tylko po jednej strzale. Nie byliśmy bowiem sami.

     Jak wspomniałem poprzednio, przy kamieniu pracowało trzech zniewolonych gwardzistów. Obudziwszy się z koszmaru, nie mieli wiele czasu na dojście do siebie. Przed sobą bowiem ujrzeli strasznego potwora.

     Byłem dla nich pełen podziwu. Gdybym ja, nagle, nie wiedząc nawet skąd się tu wziąłem, ujrzał przed sobą takie monstrum, pewnie wziąłbym nogi za pas. A oni bez namysłu, odruchowo sięgnęli broni, którą na szczęście wciąż mieli przy sobie i całą trójką rzucili się w stronę wybrzeża. Oto są strażnicy! Redoranie mogą być dumni z takiej gwardii! Nie uciekają, lecz walczą. I to jak walczą! Czyhacz nie zdołał żadnemu z nich uczynić krzywdy. Osłabiony nieco przez nasze strzały, szybko uległ strażnikom i ich znakomitej, elfiej broni. Z głośnym pluskiem przewrócił się w płytką wodę. Dopiero po skończonej walce gwardziści spojrzeli po sobie zdziwieni, zastanawiając się, skąd właściwie się tu wzięli i z kim tak naprawdę walczyli.

     Wyjaśniłem im w kilku słowach, co się stało. Do naszej grupki dołączyło dwoje biednie wyglądających Dunmerów, również dopiero dochodzących do siebie. Z otwartymi szeroko oczami słuchali moich wyjaśnień. Gdy skończyłem, wszyscy z niedowierzaniem kręcili głowami.

     Gwardziści, naładowani adrenaliną po walce, doszli do siebie szybko, a przynajmniej tak to wyglądało, gdy zgodnie postanowili zameldować się u komendanta i pospiesznym krokiem udali się do miasta. Gdy przestali dowierzać własnemu rozumowi, zawierzyli dyscyplinie. Nie wiedzą, o co chodzi, ani co mają zrobić – to proste, komendant im powie. Przy nas zostało tylko dwoje cywilów: niemłoda już Dunmerka, imieniem Bralsa Drel i długowłosy mężczyzna, ze szpiczastą bródką. Oboje zaniedbani, jako że w transie nikt nie myślał o własnych potrzebach, wyglądali naprawdę biednie. Aż żal mi się ich zrobiło. Gdy mnie wysłuchali, kobiecie zaszkliły się oczy.

     - Straciłam dom – szepnęła, - rodzinę, życie… A potem nawet rozum.

     Otarła oczy, ale łzy wciąż jej do nich napływały.

     - Jak to możliwe, że upadłam jeszcze niżej?

     Pociągając nosem, odwróciła się i wolnym krokiem oddaliła się w kierunku miasta. Przedstawiała widok tak żałosny, że aż serce mi się ścisnęło. Czymże zasłużyła sobie ta biedna elfka na takie potraktowanie przez aroganckiego Miraaka?

     Dunmer był mniej wylewny. Pożegnał nas wkrótce po niej.

     - Ciekawi mnie czasem, czemu Miraak zmuszał nas do budowy tych kapliczek – rzekł na odchodnym. – Ale boję się, że nie zdzierżyłbym prawdy…

     Mimo przygnębiającej sceny, spojrzeliśmy z Lydią na siebie z zadowoleniem. Jednak się udało! Kamień Ziemi został uwolniony. Krzyk działa. Trzeba nam teraz zrobić to samo z trzema pozostałymi.

     - Jutro z rana wyruszymy jeszcze dalej na południe – odezwałem się. – Tam jest następny kamień. I poszukamy tam Nelotha.

     - A przy okazji odwiedzimy wrak „Ostrego Szkwału” – uśmiechnęła się Lydia. – Trzy pieczenie na jednym ogniu.

     Gdy usłyszałem „pieczeń”, poczułem skurcz w żołądku. Byłem piekielnie głodny. Dziś jadłem tylko śniadanie u Storna i przegryzłem jakąś pieczoną bulwę, którą wyciągnęliśmy z ogniska w obozowisku rozbójników. Kolacja nam się należała jak psu micha. Czym prędzej więc, chwyciwszy się za ręce, powędrowaliśmy do Kruczej Skały, skorzystać z wyśmienitej kuchni u Geldisa.

     W gospodzie wciąż jeszcze było trochę klientów. Zamówiliśmy sobie po misce gęstej i smacznej zupy z warzywa, zwanego boleśniakiem i po sporej pajdzie chleba. Zanim to przygotował, umyliśmy się i przebraliśmy w swobodniejsze rzeczy.

     Muszę przyznać, że zupa smakowała wybornie, przypominając trochę polewkę z buraków.

     Po wieczerzy Lydia pocałowała mnie i poszła do pokoju, twierdząc, że pada z nóg. Też byłem zmęczony, ale jakoś nie czułem senności. Więc zamówiłem sobie piwo i postanowiłem jeszcze trochę posiedzieć. Wolałem nie ryzykować z dunmerskmi specjałami przed wyprawą. Zdążyłem jednak tylko umaczać usta, gdy w gospodzie znów pojawi się Glover, wyraźnie z czegoś niezadowolony. Rozejrzał się po wszystkich.

     - Wiesz może, gdzie jest Crescius Caerellius? – spytał przy ladzie.

     Geldis Sadri potrząsnął głową i rozłożył ręce.

     - Stary dureń znów zabrał mój kilof – jęknął kowal.

     Musiało zdarzyć się to już nie pierwszy raz, bo na twarzach obecnych zauważyłem pełne zrozumienia uśmiechy. Glover pokręcił głową i zamówił sobie piwo, po czym zaczął rozglądać się za wolnym stolikiem. Gdy spojrzał w moją stronę, skinąłem głową, przywołując go do siebie, po czym zaproponowałem mu miejsce przy moim stole. Przyjął zaproszenie.

     Zamieniliśmy po kilka słów. Przede wszystkim przedstawiłem mu się i powiedziałem, że też param się kowalstwem. Spojrzał na mnie przyjaźnie, a gdy dowiedział się, że mieszkam w Skyrim i znam Pękninę, wszelkie lody między nami, o ile w ogóle były, w mig stopniały. Popytał trochę, co dzieje się w mieście. Zdziwił się bardzo na wieść, że Laila Prawodawca nie jest już jarlem, a jej miejsce zajęła Maven Czarna–Róża. Wiedział oczywiście o wojnie, ale nie sądził, że akurat taki przyniesie ona skutek. Wolałem przemilczeć, jak to się stało. Potem spytał o kilka osób, między innymi o Balimunda, którego kiedyś znał. Miło się nam gawędziło, mając świadomość, że mamy wspólnych znajomych.

     - W jaki sposób znalazłeś się w Kruczej Skale? – spytałem w pewnym momencie.

     Zaśmiał się cicho.

     - Dobre pytanie – odparł i łyknął piwa. – Często pada z ust przybyszów.

     Potem zadumał się na chwilę, zanim odpowiedział.

     - Chciałbym wyciągnąć teraz z rękawa jakąś ciekawą opowieść – uśmiechnął się. – Ale ja po prostu szukałem szczęścia i wybrałem Kruczą Skałę, aby uprawiać swoje rzemiosło. Poza tym, umiejętność naprawy kościanych zbroi rzadko miała zastosowanie w Pękninie.

     Roześmiałem się. Rzeczywiście, Nordowie nie uznawali innych materiałów, poza stalą. Nigdy nie widziałem w Skyrim nikogo, kto używałby kościanego, czy chitynowego pancerza. No, poza Falmerami…

     - Kto cię tego nauczył? – spytałem ze śmiechem.

     - Miałem tam kiedyś przyjaciela, mrocznego elfa, imieniem Vanryth.

     Spojrzał na mnie pytająco, ale ja potrząsnąłem głową. Nie znałem go.

     - Był niezwykle utalentowanym płatnerzem – ciągnął Glover. – Spędziłem długie godziny, wymieniając się z nim technikami wykuwania. Nauczyłem się sporo, między innymi, jak naprawiać masę kościaną. Gdy mój towarzysz przeniósł swój warsztat, ja postanowiłem spakować się i przetestować nową wiedzę w praktyce tutaj, I tak już zostałem.

Krucza Skała - kuźnia Glovera Mallory'ego

     Pogadaliśmy jeszcze chwilę o kowalstwie. Potem ja opowiedziałem, jak znalazłem się w Skyrim. A w końcu spytałem go o zaginiony kilof. Pokręcił głową, jakby ze zniecierpliwieniem. Tak jak myślałem, stary, zdziwaczały górnik, imieniem Crescius Caerellius, Cyrodiilijczyk, jak się domyśliłem po brzmieniu nazwiska, nie pierwszy raz zabrał mu to narzędzie.

     - Skąd zamieszanie wokół zwykłego kilofa? – wzruszyłem ramionami.

     - Nie, nie, nie! – Glover potrząsnął głową. – To nie jest zwykły kilof! To starożytny kilof Nordów. Widzisz, one nie rosną na drzewach – uśmiechnął się.

     - Nie możesz wysłać strażnika, żeby znalazł Cresciusa? – spytałem.

     Skrzywił się i potrząsnął głową. Wysłanie strażnika oznaczało dla Cresciusa spore nieprzyjemności, włącznie z aresztowaniem. Nie chciał narażać starego na więzienie, nawet krótkotrwałe. Według niego, kraty były przeznaczone dla złych ludzi, a stary był wprawdzie irytujący i uparty jak worek węgla, ale poza tym nie był złym człowiekiem. Ot, ubzdurał sobie coś w głowie i nie dało mu się przemówić do rozsądku. Starzy ludzie tak miewają.

     - Wolę sam załatwiać takie sprawy.

     Łyknął piwa i wytarł wąsy. A potem nagle dotarło do niego, że ja również pochodzę z Cyrodiil. Od razu ujrzał świetną okazję.

     - Słuchaj, jeśli zobaczysz Cresciusa, powiedz mu, żeby oddal mój kilof – poprosił. – A ja zapłacę ci za fatygę – dodał po chwili.

     No tak, urodził się i wychował w Syrim – nic bez zapłaty…

     Zgodziłem się. Głównie dlatego, że chciałem poznać rodaka, chyba jedynego w tym mieście. No i podobało mi się, że Glover woli załatwiać sprawy polubownie. Widać, nie był konfliktowym człowiekiem. Chciałem mu pomóc.

     - Czym jest starożytny kilof Nordów? – spytałem.

     W oczach kowala błysnęły iskierki.

     - To jedyne narzędzie na tyle mocne, by skruszyć stalhrim – odrzekł z rozmarzonym spojrzeniem. – Na świecie zostało już niewiele tych cudeniek. Nikt już nie potrafi ich wykuwać. Ten „pożyczony” przez Cresciusa – wydął zabawnie wargę – pochodzi z wioski Skaalów na północy. Musiałem za niego dać sporo w zamian.

     Stalhrim… Gdzieś już słyszałem to słowo. Czy nie od Beora w wiosce Skaalów?

     - Czy stalhrim to kruszec? – spytałem zaciekawiony.

     Pokręcił głową i uśmiech skrzywił mu wargi.

     - Nazywanie stalhrimu kruszcem, to jak porównywanie pieca kowalskiego do ogniska – odparł. – Niektórzy zowią go „zaczarowany lód”, ale według mnie chodzi o coś więcej.

     - Zakładam, że jest rzadko spotykany?

     - Przez całe życie widziałem tylko fragment, albo dwa, a przecież zajmuję się kowalstwem.

     Widząc moją zdezorientowaną minę, pochylił się ku mnie.

     - Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, to udaj się do wioski Skaalów – poradził. – Ktoś tam na pewno będzie wiedział więcej niż ja.

     Według jego słów, tajemniczy stalhrim przypominał z wyglądu zwykły lód. Miał podobną prawie białą barwę, z lekkim odcieniem błękitu i identyczny niemal połysk. I był piekielnie twardy. Zwykłe, stalowe narzędzia, nie były w stanie nawet go zarysować. Obróbka tego kruszcu wymagała niemałych umiejętności. Bardziej polegała na bardzo precyzyjnym łupaniu niż na kuciu. On sam, jak twierdził, nie należał do mistrzów w tej dziedzinie. To była starożytna sztuka, którą niewielu dziś znało. Skaalowie wiedzieli o tym więcej. Żyli w zgodzie z tradycją i wielu z nich pielęgnowało stare zwyczaje.

     Pogwarzyliśmy jeszcze trochę, aż w końcu poczułem senność. Glover chyba też, bo coraz rzadziej się odzywał. W końcu, uścisnąwszy sobie nawzajem ręce, wstaliśmy od stołu. Ja powędrowałem do swojego pokoju, Glover ku wyjściu. Mieszkał bowiem w niewielkim piętrowym domu obok kuźni.

     Lydia już spała. Delikatnie, aby jej nie obudzić, wsunąłem się do lóżka. Pomruczała przez sen, po czym przytuliła się do mnie i spała dalej. Przez chwile przyglądałem się jej z czułością. W końcu jednak i ja zasnąłem, nawet nie wiem kiedy.

2 komentarze:

  1. Mam niejasne przeczucie, że zanim "odczaruje" ostatni Kamień, to pierwszy już znowu zostanie opanowany przez Miraaka. Zbyt pewny siebie się wydawał w rozmowach, musi mieć jakiegoś asa w rękawie!

    OdpowiedzUsuń