poniedziałek, 2 października 2017

Rozdział II - Freya

     Ruszyłem w stronę zachodniego wybrzeża. Nie było daleko. Zaczynało już zmierzchać, gdy stanąłem na skraju osady i przyjrzałem się robotnikom, krzątającym się wokół artefaktu. Kamień Ziemi był zielonkawy i wyraźnie promieniował magią. Kapliczka wokół niego była zwykłym, okrągłym i płytkim, kamiennym basenem, wypełnionym morską wodą. A wokół niego, niemrawo poruszali się budowniczowie, kując, stukając i obudowując kamień jakąś niesamowitą kamienną konstrukcją, bogowie raczą wiedzieć po co. Wyglądało to, jakby otaczali go kamienną koronką, czy raczej klatką. Jeszcze bardziej zdziwił mnie sposób, w jaki się poruszali. Jak dwemerskie automaty. Sztucznie, mechanicznie… I od razu poczułem, że coś tu jest nie tak. Oni są pod wpływem jakiejś magii!

     Podszedłem bliżej.

     Niestety, moje podejrzenia były słuszne. Wystarczyło spojrzeć na zamglony i nieobecny wzrok każdej z tych postaci. Niemłoda już Dumnerka, znajdująca się najbliżej mnie, mruczała coś pod nosem. Nadstawiłem uszu.

Solsheim, Krucza Skała. Kamień Ziemi. Widoczne rusztowanie i kamienna konstrukcja, budowana przez zniewolonych Dunmerów

     - Tu, w jego kaplicy – szepnęła.

     - Słucham? – spytałem.

     Ale odpowiedzi nie było. Zamiast niej odezwał się jakiś gwardzista w chitynowej zbroi.

     - Oni o tym zapomnieli…

     - O czym zapomnieli? – spytałem.

     - Tu trudzimy się… - odparł gwardzista.

     - O czym ty mówisz? – spojrzałem w jego oczy, ale te przesunęły się po mnie, wcale mnie nie zauważając.

     - Byśmy mogli pamiętać… - szepnęła Dunmerka

     - Nocą odzyskamy… - dodał gwardzista.

     Zrozumiałem. Oni nie mówili do mnie. Oni mówili do siebie, albo do kogoś, kogo usłyszeć nie byłem w stanie. Brzmiało to, jakby ktoś podawał im hasło, a oni od razu podawali odzew. Każde z osobna. Ich nieprzytomny wzrok upewnił mnie, że są obłąkani, albo pod wpływem narkotyku. Może nie narkotyku, lecz magii – nieważne, w każdym razie zostali oni w jakiś sposób zniewoleni. Jak draugry, pozbawieni swej woli, choć niewątpliwie wciąż żywi.

     Próbowałem zaczepić kilka innych postaci, ale bezskutecznie. Byli jak nieobecni, wpatrzeni tępo przed siebie i machinalnie pracujący, jak w transie. Co się tu stało?

     Podszedłem do Kamienia Ziemi. Wyciągnąłem ku niemu dłoń, ale zaraz ją cofnąłem. Magia, którą wibrował głaz, wcale mi się nie spodobała. Wyczułem w niej zło.

     Gdyby nie studia na Akademii w Zimowej Twierdzy, gdyby nie cierpliwość Tolfdira, Faraldy, czy nieodżałowanej Mirabelle, moja przygoda na ziemi skończyłaby się w tym momencie. To kamień był bowiem źródłem ich obłąkania. A raczej nie on sam, tylko moc, która go zbrukała i w tajemniczy sposób nim zawładnęła. Gdybym go dotknął, stałbym się takim samym zombi, jak oni, nawet o tym nie wiedząc. Ale wyczułem w nim wibracje, które w moim wyćwiczonym magią umyśle spowodowały dziwny dyskomfort. Nie zaryzykowałem.

     - Hej, ty! – usłyszałem nagle czyiś głos.

     Odwróciłem się. Przede mną stał smukły, łysawy Dunmer w lekkiej, oficerskiej zbroi. Wyglądał na strażnika i rzeczywiście, jak się okazało, pełnił obowiązki dowódcy straży Kruczej Skały. Ale najważniejsze było dla  mnie to, że patrzył przytomnie i w dodatku badawczym wzrokiem.

     - Nie wydajesz się być w takim stanie jak inni tutaj – stwierdził Dunmer, taksując wzrokiem moją elfią zbroję. – Bardzo ciekawe. Mogę spytać, co tu robisz?

     Choć słowa brzmiały nieco podejrzliwie, w ustach dowódcy straży były czymś najzupełniej naturalnym. Ja na jego miejscu na pewno również zainteresowałbym się dziwną postacią, ubraną w thalmorskie skorupy, znajdującą się w miejscu, gdzie dzieje się coś dziwnego. Dlatego też ów oficer, jak się po chwili dowiedziałem, imieniem Veleth, zrobił na mnie bardzo korzystne wrażenie.

     - Szukam osoby o imieniu Miraak – odparłem prosto z mostu.

     Uniósł brwi i przekrzywił głowę. Wydawał się być zaskoczony moim wyznaniem.

     - Miraak… - mruknął, skubiąc odruchowo krótką, ciemną bródkę. – Miraak… Brzmi znajomo, ale gdzie ja to słyszałem?

     Milczał przez chwilę zamyślony, aż w końcu błysnął oczami.

     - O, czekaj, już pamiętam! – uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. – Ale kompletnie nie trzyma się to kupy…

     Podszedł do mnie bliżej, wbił we mnie badawczy wzrok i odezwał się zniżonym głosem.

     - Miraak nie żyje od tysięcy lat!

     Poczułem, jakby mi ktoś przyłożył w głowę. Jak to nie żyje? To kto nasyłał na mnie tych nawiedzonych kultystów?

     - Co to znaczy? – jęknąłem zaskoczony, bezradnie rozglądając się wokół?

     Uśmiechnął się smutno.

     - Nie jestem pewien, ale to fascynujące, czyż nie? – prychnął z nieukrywaną ironią. – Może to ma związek z tym, co się tu dzieje. Dość niespodziewane… – dodał, wzruszając ramionami.

     Przez chwilę bez słów przyglądaliśmy się wspomnianej już Dunmerce, przenoszącej głazy. Jej nieobecne oczy nic nie mówiły. Nie było w nich ani żalu, ani smutku, ani radości, zupełnie nic. Pustka, jak u martwej osoby.

     Veleth westchnął ciężko.

     - Obawiam się, że nie znam odpowiedzi – odezwał się smutnym głosem. – Ale w okolicach środka wyspy stoją ruiny starożytnej świątyni Miraaka. Na twoim miejscu poszedłbym tam.

     Znów chwila milczenia. Dunmerka, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi, odwróciła się i jak automat pomaszerowała po następny głaz.

     - Co robią ci ludzie? – szepnąłem z przestrachem.

     - Nie ma wątpliwości, że coś budują – Veleth powrócił do ironicznego tonu. – I nie wydaje mi się, żeby mieli w tej kwestii wiele do powiedzenia.

     Nie dziwiły mnie jego kpiące wypowiedzi. On widział to już dawno temu i zapewne sam próbował porozmawiać z obłąkanymi. To bezskuteczność jego prób wyzwoliła w nim ironię, w której pobrzmiewała bezsilność. Coś działo się w mieście, za które był odpowiedzialny, a on nie tylko nie wiedział, co to, ale też nic nie mógł z tym zrobić.

     - Bardzo jestem ciekaw, co się stanie, gdy skończą… - mruknął, rzucając okiem na nie ukończoną klatkę wokół kamienia.

     - Próbowałeś temu zapobiec? – spytałem.

     Roześmiał się gorzko.

     - Oczywiście, że nie! – odparł. – To przeszkodziłoby temu, co się teraz dzieje i nie mógłbym zobaczyć, jak to się skończy!

     Zacisnął wargi w bezsilnej złości. Byłem pewien, że zrobił, co tylko mógł. Patrzył na tych ludzi z takim współczuciem, że nie mogłem mieć wątpliwości co do jego prawdziwych intencji. Z pewnością znał wielu z nich, może nawet byli wśród nich jego bliscy. Zwłaszcza, że przy budowie pracowało trzech strażników, co łatwo było poznać po chitynowych zbrojach. Już choćby z tego powodu nie mogło mu się to podobać. Zresztą, pokażcie mi strażnika, który pozwoliłby na coś takiego w swoim rewirze!

     Pożegnaliśmy się, a ja wróciłem wolnym krokiem do gospody. Ku swemu zdziwieniu, w głównej sali znalazłem Lydię, odświeżoną i przebraną w luźny, podróżny strój. Szybko przeszło jej spanie. Rozmawiała z Dunmerką w bogatej sukni i widać było, że przypadły sobie do gustu, a w każdym razie świetnie się rozumiały.

     Jej towarzyszka miała na imię Cindiri Arano i była żoną rajcy Adrila, o czym dowiedziałem się jeszcze zanim zdążyłem do nich podejść.

     - Jako żona drugiego rajcy Kruczej Skały – mówiła do Lydii – z chęcią okażę ci wszelką pomoc.

     Jak widać, moja nieoceniona małżonka zaczęła już urabiać miejscową społeczność i zaczęła od samej góry. Cóż, przychylność mieszkańców nie tylko jest przydatna. Jest też przede wszystkim miła. I od razu budzi się w człowieku chęć, aby im pomóc. W czymkolwiek, choćby wyświadczając drobne przysługi. I Adrila, widać od razu to wyczuła. Gdy tylko zostałem jej przedstawiony, spojrzała mi w oczy, uśmiechnęła się lekko i pokiwała głową.

     - Wyglądasz na osobę, której niestraszne są wycieczki poza miasto – stwierdziła.

     Ramiona Lydii zaczęły się trząść. Adrila również z trudem utrzymywała powagę. Więc to tak! Obgadywały mnie przez ten czas, a teraz będą się ze mnie nabijać! Wstrętne baby!

     Okazało się jednak, że nie było tak źle. Lydia, chcąc zdobyć zaufanie i chęci do współpracy ze strony Dunmerów, postąpiła bardzo dyplomatycznie, ofiarując najpierw naszą pomoc mieszkańcom Kruczej Skały. Wielu z nich miało do załatwienia jakieś sprawy, wymagające odwagi zręczności i sprytu. Sami nie byliby w stanie pozbyć się kłopotów, ale przy naszej pomocy było to możliwe. W ten sposób powoli, stopniowo mogliśmy się wtopić w tę społeczność stać się jej częścią. A swoich, wiadomo, traktuje się inaczej. No i dobrze było mieć wielu przyjaciół i samemu być przyjacielem wielu.

     Spytałem więc uprzejmie, w czym mogę jej pomóc i zapewniłem, że choć nie znam wyspy Solstheim, to chętnie ją poznam, przy okazji robiąc coś pożytecznego. Adrila uśmiechnęła się na tę prawie dworską mowę pochyliła się ku nam.

     - Parę miesięcy temu – zaczęła ściszonym głosem – wysłałam do Cesarskiego Miasta ważny foliał do oprawienia, Do księgarni o nazwie „Pierwsze Wydanie”.

     Aż uniosłem brwi. Słyszałem o tym wydawnictwie. Było bardzo drogie. Zajmowało się wyłącznie cennymi dokumentami, a często nawet bezcennymi. W ostateczności takimi, których właściciel był gotów szczodrze sypnąć złotem za możliwość wydania bądź oprawienia. Księgi te niezmiernie rzadko trafiały do sprzedaży. Zwykle kończyło się na wydrukowaniu kilku egzemplarzy, z których większość trafiała do cesarskiej biblioteki. Księga, warta tego, by dać ją oprawić cesarskim introligatorom, musiała być bezcenna.

     - Niedawno go odesłano, ale do mnie nie dotarł – dokończyła z westchnieniem.

     - Był na jakimś statku? – domyśliłem się.

     - Tak, na „Ostrym Szkwale” – potwierdziła Adrila. – Czy coś w tym rodzaju…

     Okazało się, że statek rozbił się u południowego wybrzeża wyspy, ale wrak zaraz zasiedliła grupa rozbójników. Poza owym foliałem, nie było na nim wielu cennych rzeczy, więc nikomu nie chciało się ryzykować życia, aby odzyskać ładunek. Ot, trochę wina, żywności, sukna, broni – rabusie nie oddaliby tego po dobroci, a narażanie się dla tych nędznych łupów nie było warte świeczki. Co do księgi, rozbójnicy nawet nie zdawali sobie zapewne sprawy z jej wartości. Obawiałem się, czy przypadkiem nie użyli jej już na podpałkę. Mimo to, obiecałem zająć się tą sprawą. Siedliska bandytów to przecież jedna z moich specjalności.

     - Ale później – odrzekłem przepraszającym tonem. – Na razie najbliższą przyszłość mam zaplanowaną.

     Adrila tylko się uśmiechnęła. Czekała już tak długo, że kilka dni nie robiło jej różnicy. 

     Na drugi dzień, wcześnie rano, włożyliśmy swoje zbroje, przypasaliśmy miecze i kołczany i ruszyliśmy w górę, na przełaj, gdzie według słów Nelotha mieliśmy odnaleźć ruiny dawnej świątyni. Miała leżeć blisko wybrzeża, ale po północnej stronie wyspy, więc droga była dość daleka. Początkowo brodziliśmy w czerwonawym, wulkanicznym popiele. O dziwo, rósł tu dość gęsty las, któremu widocznie ów popiół nie przeszkadzał,  jednak ściółka była znacznie uboższa niż w Skyrim. Rosło tu zaledwie kilka nieznanych mi gatunków roślin. Dziwnie to wyglądało, jak pustynia pod dachem z koron drzew.

     W pewnym momencie zaatakowały nas koniki popielne. Duże insekty, wielkości szczura, obskoczyły nas z kilku stron. Próbowałem odpędzić je magią, ale okazały się być odporne na ogień. Uległy dopiero ostrzom. Na szczęście, było ich zaledwie kilka. Wyobraziłem sobie, jak rzuca się na mnie cała chmara – nie dałbym im rady!

     Dalej pyłu było coraz mniej i wreszcie pojawiła się trawa i leśne krzewinki. Wędrowaliśmy przez cały dzień, zanim dotarliśmy do skalistego podłoża, pokrytego śniegiem. Północna strona wyspy była górzysta. Już z daleka było widać ośnieżone turnie. Rozbiliśmy obóz w przytulnej kotlince. Tam zjedliśmy co nieco – okazało się, że koniki popielne są bardzo smaczne – i zapadliśmy w sen, na zmianę pełniąc wartę. Nic się nie wydarzyło, choć Lydia twierdziła, że słyszała przelatującego nad nami smoka.

     Rankiem ruszyliśmy dalej. Po drodze uważnie obserwowałem ślady. Zauważyłem bowiem tropy kilku dzików i jeszcze jakieś inne ślady, zupełnie mi nie znane. Były to bez wątpienia ślady ludzkie, lub istot podobnych do ludzi, w każdym razie, chodzących na dwóch nogach i używających prymitywnego obuwia. Co było w nich niezwykłe – były bardzo małe. Czyżby zamieszkiwały tu jakieś kolonie dzikich dzieci? Muszę o to zapytać w Kruczej Skale.

     Minęło południe, gdy poczuliśmy powiew morskiego powietrza. Grunt zaczął opadać i naszym oczom ukazała się niewielka dolina. Jej centralny punkt stanowiła budowla w norskim stylu, zbudowana na planie koła. Przypominała teatr, albo arenę jakiegoś cyrku. Całkiem nieźle zachowana. Co mnie zdziwiło, wokół leżało kilka smoczych szkieletów, poszarzałych ze starości. I ujrzeliśmy coś jeszcze – ruch. Kilkunastu ludzi krzątało się wokół ruin, wznosząc wokół kamiennych filarów coś, co jako żywo przypominało klatkę, stawianą wokół Kamienia Ziemi. Westchnąłem cicho.

Solstheim. Świątynia Miraaka. Widoczne rusztowania i elementy kamiennej konstrukcji, budowanej wokół świątyni. Pod schodami widoczne resztki smoczego szkieletu.

     - Nie zdziwię się, jeśli ujrzymy tu takich samych obłąkańców, jak w Kruczej Skale – odezwałem się, kierując się w dół. – To zapewne budowniczowie, zniewoleni przez tę samą moc.

     - Nawet budowlę wznoszą podobną – przytaknęła Lydia. – Kamienna koronka wokół filarów…

     Zeszliśmy na dół, ku ruinom, a raczej ku placowi budowy, czy też może raczej odbudowy. Nasze obawy spełniły się co do joty. Na drewnianych rusztowaniach, jak automaty poruszali się budowniczowie, nieobecni duchem, z obłędem w oczach, machinalnie wykonując swoją pracę. Nie zwracali uwagi na nas, ani na nic innego, co działo się wokół nich.

     - Skaalowie – szepnęła Lydia. – To wyspiarscy Nordowie.

     Istotnie, niektórzy z nich to byli ludzie, przypominający Nordów. Wysocy, jasnowłosi… Wyglądali mi na rybaków, choć był wśród nich również jeden w stalowej zbroi. No i kilku Dunmerów, stanowiących etniczną większość na tej wyspie. Wszyscy oni mieli nieobecny wzrok i mruczeli coś sami do siebie, jak w jakimś transie. Wyglądało to bardzo przygnębiająco.

     - Ciekawe, ile jeszcze takich miejsc napotkamy – westchnęła Lydia. – Jak dotąd…

     Urwała, widząc, że unoszę dłoń w uciszającym geście. Zdawało mi się bowiem, że kogoś słyszę. Oboje nadstawiliśmy uszu. Nie omyliłem się – ktoś wołał!

     Rzuciliśmy się w stronę świątyni, z której dobiegał głos. Im bliżej się znajdowaliśmy, tym wyraźniej było słychać słowa. Głos był kobiecy i bardzo, ale to bardzo przygnębiony.

     - Olafie! – wołała nieznajoma. – Błagam cię! Musimy opuścić to miejsce!

     Minęliśmy kamienny filar. Naszym oczom ukazała się rozpaczliwa scena. Młoda, norska wojowniczka, zakuta w stalową zbroję, siłowała się z innym wojownikiem, dźwigającym ciężki głaz. Ze łzami w oczach próbowała odciągnąć go od złowrogiej budowli. Ale w oczach jej ziomka widać było tylko pustkę. Nie słyszał jej i zapewne nawet nie czuł rąk, próbujących pociągnąć go do siebie. 

     - Ysra – załkała dziewczyna. – Słyszysz mnie?

     Zbliżyła swoją zapłakaną buzię do twarzy nieprzytomnego towarzysza.

     - Musisz stąd uciekać! – krzyknęła mu prosto w twarz.

     Ale na Skaalu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Niewidzącym wzrokiem musnął jej postać, po czym odszedł z głazem na ramieniu, mrucząc coś niezrozumiałego, sam do siebie. Dziewczyna zrezygnowana odprowadziła go wzrokiem i w tym momencie ujrzała nas. Przez chwilę przyglądała się nam zdziwiona, po czym na jej twarzy ukazały się kolejno wstyd, obawa i nadzieja. Wstyd, że ujrzeliśmy ja zapłakaną. Czym prędzej otarła łzy, zła sama na swoją słabość. Obawa, bo dwie postaci w altmerskich zbrojach, w dodatku z obnażonymi mieczami, to zwykle wróżyło kłopoty. Jednak w jej oczach dostrzegliśmy też nadzieję, gdy zrozumiała, że nie jesteśmy obłąkani, jak pozostali.

     - Hej, ty! – zawołała, kładąc rękę na rękojeści miecza. – Co tu robisz? Czemu tu jesteś?

     Schowałem miecz do pochwy. Lydia uczyniła to samo.

     - Kim jesteś? – spytałem spokojnym głosem.

     Podeszła do nas, przyglądając się nam nieufnie. Jednak uspokoiła się, stwierdziwszy, że nie jesteśmy Altmerami. Jasna, typowo norska twarzyczka Lydii chyba ją ośmieliła do końca. Dziewczyna miała na sobie bogato zdobioną, płytową zbroję, podobną do tej, którą swego czasu nosiła rozbójniczka z fortu Hraggstad. Zapewne pochodziła ona z tej samej kuźni, bowiem nawet stylistyka ornamentów była podobna.

     - Jestem Freya z ludu Skaalów – odrzekła.

     Przedstawiliśmy się jej. Uśmiechnęła się, gdy usłyszała, skąd jesteśmy.

     - Przybyłam tu, aby ocalić moich ziomków – westchnęła. – Lub ich pomścić.

     - Od czego chcesz ich ocalić? – spytałem, w nadziei, że dowiem się czegoś więcej o tej dziwnej pladze.

     - Nie jestem pewna – pokręciła głową. – Jakaś siła owładnęła umysłami większości mieszkańców Solstheim. Ludzie snują się jak duchy, nie poznając bliźnich i – zatoczyła krąg ręką – wznoszą odrażające budowle, które plugawią ziemię.

     Rozejrzeliśmy wokół. Istotnie, pod wpływem obłąkanych budowniczych, zmieniał się norski charakter obiektu. Nabierał zupełnie innego stylu, lekkiego, jakby wychodzącego spod ręki elfa, moim zdaniem całkiem przyjemnego dla oka. Lecz jednocześnie przygnębiającego. Wyglądało to, jakby ktoś chciał zamknąć moc świątyni w kamiennej klatce – cóż z tego, że pięknej.

     - Mój ojciec, Storn – ciągnęła Freya, - nasz wioskowy szaman, twierdzi, że Miraak powrócił na Solstheim.

     Rozejrzała się ze źle skrywanym przestrachem.

     - Ale to niemożliwe – dodała niepewnie.

     Spojrzeliśmy z Lydia po sobie.

     - Ten Miraak próbował doprowadzić do mojej śmierci – mruknąłem, kręcąc głową. – Wielokrotnie…

     Usiedliśmy na kamiennych stopniach. Freya nabrała chyba do nas zaufania, bo usiadła tuż obok Lydii. Wyciągnęliśmy swoje zapasy, gestem zapraszając dziewczynę do posiłku. Z uśmiechem przyjęła poczęstunek.

     - Zatem tobie też powinno zależeć na rozwikłaniu tej tajemnicy – odezwała się pomiędzy jednym kęsem, a drugim.

     Skinąłem głową. I opowiedziałem jej wszystko, co wiedziałem o Miraaku i jego wysłannikach w Skyrim. Jednak niewiele tego było. Freya wiedziała o nim trochę więcej, ale też niewiele, głównie stare dzieje.

     - Jest równie stary co ta wyspa – mówiła. – Służył smokom w czasach, gdy to one władały światem. Był kapłanem w ich zakonie. Wielu wtedy uginało przed nim karki. On jednak w końcu przeciwstawił się gadom. Zrzucił ich jarzmo i sam był panem swojego losu. Jednak przyszło mu za to słono zapłacić. Ponoć chciał wydrzeć smokom Solstheim i za to został zgładzony.

     Nie tłumaczyło to jednak zjawisk, dziś zachodzących na wyspie. Miraak musiał jakoś wrócić na Solstheim. Zapewne jeszcze nie w cielesnej postaci, ale jego moc objawiała się wyraźnie.

     Opowiedzieliśmy też trochę o sobie, a Freya napomknęła o osadzie Skaalów i o świętych Kamieniach Żywiołów, których, jak się okazało, jest więcej. I przy każdym z nich, tak jak przy Kamieniu Ziemi w Kruczej Skale, pracowali zniewoleni mocą Miraaka ludzie, obudowując artefakty tą dziwną, kamienną klatką. Nikt nie wiedział, po co. Ja sam, choć znałem się na magii, nie umiałem odgadnąć przeznaczenia tych budowli. Przypuszczałem, że to jakaś bariera, która wypełniona magią zatrzymuje, albo w jakimś celu akumuluje moc Kamieni Żywiołów. Freya ponadto twierdziła, że kamienie te zawsze miały zbawienny wpływ na wyspę i jej mieszkańców, dopiero od niedawna zaczęły promieniować złą energią. Przedtem w ich pobliżu ludzie doznawali ozdrowień, olśnieni, albo pocieszenia. Niestety, teraz każdy, kto wzorem dawnych czasów dotknie kamienia, zamiast oczekiwanego błogosławieństwa, otrzymuje przekleństwo i staje się niewolnikiem. Przyznam, że zasiało to w mojej duszy ziarno niepokoju. Miraak musiał być o wiele potężniejszy ode mnie.

     Przez cały czas uważnie jej się przyglądałem, bezwiednie szukając podobieństwa do Lydii. Miała jasną twarz, o nieco zaróżowionych policzkach, jak u Nordów, ale tu kończyły się podobieństwa. Miała niezwykle jasne oczy, niemal białe. Włosy również miała jasne. Choć nieco starsza od nas, aczkolwiek niewiele, biła z niej dziecięca niemal szczerość i budziła sympatię od pierwszego spojrzenia. Sprawiała wrażenie osoby energicznej i zdolnej do szybkiego działania. Wysławiała się przy tym jak osoba wykształcona, która niejedna księgę w swym życiu przeczytała. Widać, ojciec, sam posiadłszy sporą wiedzę, bo inaczej nie zostałby szamanem, zadbał również o jej edukację.

     Gdy zaproponowaliśmy zbadanie ruin świątyni, w oczach Frei ujrzałem cień lęku, ale mimo to oświadczyła, że idzie z nami. Zapewniłem ją, że jesteśmy doświadczonymi eksploratorami pradawnych budowli. Uprzedziliśmy ją, że możemy spotkać draugry. Wiedziała, co to, aczkolwiek, jak twierdziła, sama jeszcze takiego czegoś nie spotkała. Lydia opowiedziała trochę o pułapkach, płytach naciskowych, o Krzykach, jakimi posługują się najpotężniejsze draugry. Ale dzielna dziewczyna nie zmieniła swego postanowienia. A gdy Lydia napomknęła, kim jestem, w oczach jej zabłysła nadzieja.

Świątynia Miraaka. Gotowa, wykończona konstrukcja, zbudowana wokół Kamienia Drzewa

     Kiwnęła ręką, żebyśmy szli za nią. Zaprowadziła nas na schody, prowadzące w dół. Ruszyliśmy tam. Schody zamieniły się w korytarz, przegrodzony żelaznymi drzwiami. Dały się z trudem otworzyć. Poczuliśmy charakterystyczny zapach norskich podziemi – mieszaninę niezbyt silnej woni stęchlizny, doprawionej nutą olejowego dymu i tego czegoś, czego żadne z nas nie umiało określić, niepodobnego do niczego innego. Naszym oczom ukazał się obły korytarz, na pół naturalny, a po obu jego stronach widniało po kilka przejść do innych pomieszczeń.

     Dałem znak Frei, żeby szła na końcu. I na paluszkach! Lydia i ja zdjęliśmy łuki z ramion. Freya chwyciła za miecz. Pierwsze pomieszczenia po lewej przypominało salę obrad. Stało tam kilka kamiennych tronów, ustawionych w półkole. Dwa z nich były zajęte przez poszarzałe, pokryte pajęczynami i niekompletne szkielety. Poza tym, pusto. Po prawej za to znajdowały się aż dwie komnaty. Były to bez wątpienia pomieszczenia, w których dokonywano przygotowania zwłok do pochówku. Nordowie stosowali zarówno balsamowanie, jak i kremację. Oba te pomieszczenia służyły właśnie do tego. W jednym znajdował się kamienny stół do balsamowania zwłok, w drugim palenisko, nad którym zawieszono kilka żelaznych klatek. W trzech znajdowały się na pół zwęglone szczątki i widać było, że wiszą tu od bardzo dawna.

Wnętrze Świątyni Miraaka - rzekoma sala obrad

     Dalej korytarz zamieniał się w schody i prowadził w dół. Na samym dole skręcił i rozszerzył się w nieduże pomieszczenie, za którym znajdowały się następne schody do podziemi. I tam właśnie ujrzałem wolno wchodzącego kultystę, a za nim drugiego.

     Nie czekaliśmy, aż nas poczęstują swoja magią. Oba łuki podniosły się jednocześnie. Oboje znaliśmy już ten rytuał na pamięć. Każde z nas brało na cel tego, który stał po jego stronie i na „raz-dwa” jednocześnie wypuszczamy strzały. Wybrałem prawego, Lydia lewego. Obie strzały trafiły bezbłędnie. Rozległ się rumor upadających ciał i na powrót zrobiło się cicho.

     Freya nie od początku zorientowała się, co się dzieje. Odgłos upadających ciał przestraszył ją. Jednak po chwili ujrzeliśmy w jej oczach wyrazy uznania dla naszego, jak to określiła, profesjonalizmu. Od tej chwili zaufała nam całkowicie.

     W komnacie znajdowały się też dwa pionowe sarkofagi, wmurowane w ścianę, ale choć byliśmy przygotowani na atak draugrów, nic z nich nie wylazło. Za to u wyjścia ktoś umieścił pułapkę – zatrute strzałki, wydmuchiwane z ledwo widocznych otworów w ścianie, po nadepnięciu na płytę naciskową. Pokazałem ją Frei i wyjaśniłem zasadę jej działania.

Wnętrze świątyni Miraaka. Widoczne dwie owalne płyty naciskowe w kamiennej posadzce

     - Musimy zachować czujność w tych ruinach – pokiwała głową, - bo na pewno są tu pułapki i to niemało. To tutaj Miraak chciał zaczerpnąć mocy. To miejsce miało go ochronić.

     Chodnik tymczasem zaprowadził nas do komnaty, pełnej urn, potem przez następną, której sklepienie wsparto na filarach, skręcił w lewo, po czym zamienił się w krótkie schody, przegrodzone kratą. Na szczęście obok wisiał uchwyt, który ją otwierał. Znaleźliśmy się w ogromnej jaskini.

     Tutaj czuć było ludzką rękę. Centrum jaskini stanowił głęboki prostokątny szyb, do którego prowadziły schody, które zauważyłem po przeciwnej stronie. Po prawej znajdowało się coś w rodzaju ołtarza, czy może jakiejś innej budowli – wystarczająco wysokiej, by sięgnąć niemal sklepienia. A pod sklepieniem wisiało kilka zardzewiałych, żelaznych klatek. W niektórych dostrzec można było ludzkie szkielety.


Ogromna komnata w świątyni Miraaka. Widoczne żelazne klatki, o których wspomniano w tekście

     - Nie chcę sobie nawet wyobrażać, do czego dochodziło w tej komnacie – szepnęła Freya z przejęciem. – Kim byli ci nieszczęśnicy w klatkach? Jakim cierpieniom poddał ich Miraak?

     Pokręciła głową wzruszona.

     - Czy wykonywał rozkazy smoków, czy działał na własną rękę? – mruknęła po chwili.

     Rozglądaliśmy się wielkim pomieszczeniu, aż Lydia dostrzegła schody, prowadzące w górę, na owa tajemniczą budowlę. Niestety, zawalone w połowie.

     - Czekaj! – Freya chwyciła mnie za ramię. – Chyba widzę coś tam w górze!

     Pobiegłem za jej wzrokiem. Rzeczywiście, na szczycie budowli coś urządzono. Dostrzegłem ciemne kształty jakiegoś mechanizmu, czy szczątki jakiegoś ołtarza. Trudno było rozpoznać w ciemności.

     - Schody nie nadają się do użytku – stwierdziła Freya z nosem na kwintę. – Ale jestem pewna, że jakoś wespniesz się na górę.

     Uśmiechnąłem się, bowiem odgadła moje myśli. Kamienne podpory po obu stronach wyglądały solidnie. Były też wystarczająco chropowate, aby dało się po nich wspiąć. Freya w ciężkiej zbroi nie dałaby rady, ale mnie, odzianemu w lekkie, elfie skorupy, powinno się udać. Wspiąłem się ostrożnie, uważając głównie, aby się nie zsunąć. Łatwo nie było, ale dotarłem na szczyt.

     Było to miejsce ciekawe i ohydne jednocześnie. Szczyt budowli stanowił obszerny taras widokowy, z kamiennym tronem i czymś w rodzaju kamiennego stołu. Zapewne to z tego miejsca Miraak, lub inny kapłan, racząc się smakołykami, rozstawionymi na stoliku, przyglądał się torturom i wsłuchiwał się w krzyki swych ofiar. Bogowie, jakże trzeba być wyzutym z sumienia, aby w tak okrutnych praktykach jeszcze znajdować rozrywkę!

     Rozejrzałem się wokół, ale niczego więcej tu nie znalazłem. Tylko wejście, zawalone całkowicie kamieniami i ziemią. Innej drogi powrotu nie było, więc po prostu zsunąłem się ostrożnie tą samą drogą, którą wlazłem na górę. A potem obeszliśmy szyb z lewej strony, aby dostać się do schodów.

     Szedłem pierwszy, Lydia za mną, Freya zamykała pochód. Ale oto zza filarów wynurzyły się dwie postaci i podążyły nam naprzeciw. Draugry! Strzeliłem ja, strzeliła Lydia. Potem poprawiliśmy. Oba legły na kamiennej posadzce, ale to nie był koniec walki. Jej odgłosy zwabiły bowiem trzech kultystów, którzy niespodziewanie wynurzyli się z szybu tuż obok nas. Choć było blisko, zdołałem napiąć łuk i wpakować pierwszemu strzałę w czoło, Potem drugiemu i trzeciemu – jak w amoku. Dopiero, gdy trzecie ciało z łoskotem padło na schody, minął mi wojowniczy szał.

     Freya spojrzała na mnie z lekkim przestrachem. Nawet Lydia z podziwem uniosła brwi, choć widziała już niejedno i niejedno sama umiała. Żadna z nich nie spodziewała się widocznie takiego popisu umiejętności. Przyznam, że tym razem zaskoczyłem sam siebie. Ot, przypadkiem wszystko mi się tym razem udało. Nic mi się nie zaczepiło, nic mi z rąk nie wypadło i wszystkie strzały trafiły dokładnie tam, gdzie celowałem. Gdy wspominam tę scenę, muszę przyznać, że mogła ona wyglądać bardzo efektownie. Aż żal, że nie patrzyłem na nią z boku…

     Nie było czasu na oklaski. Ruszyłem w dół, na schody, a moje towarzyszki za mną. Schody skręcały kilkakrotnie w prawo, by na samym dnie zamienić się w niewielką kryptę. Żelazna krata przegradzała przejście. Za nią dostrzegliśmy następną kryptę, znacznie większą. Freya pociągnęła za uchwyt i uśmiechnęła się, gdy krata uniosła się. Widać, po raz pierwszy zetknęła się z tym mechanizmem.

Świątynia Miraaka - wejście do krypty

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie, ściskając łuki w ręce. Skinęliśmy sobie lekko głowami.

     - A teraz na paluszkach – szepnąłem w kierunku Frei. – Tu zapewne będzie roić się od draugrów. Staraj się ich nie obudzić. Śpiącego łatwej uwolnić.

     Skinęła głową i mocniej ścisnęła miecz. Policzki miała czerwone od podziemnej duchoty, a na skroniach pojawiły jej się kropelki potu. Ale nie zważała na to.

     Wolno i cicho zagłębiliśmy się w podziemne cmentarzysko.

3 komentarze:

  1. Zaczyna się dziać. Podziemny cmentarz to nic miłego-zwiedzałam kiedyś takie podziemia pełne trumien- robi to przygnębiające wrażenie, znacznie bardziej niż "normalny" cmentarz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W grze są i takie z trumnami, choć rzadko. Ale wszystkie trumny są puste. Norskie krypty wyglądają jak piętrowe łóżka, wykute w skale, a na nich poowijane w całun, wysuszone mumie,m lub wręcz gołe szkielety.

      Usuń
  2. Gdzie się nie ruszy, żeby coś zrobić, to zaraz mu się trafia następne zadanie. ;)
    Lubię Twoje podpisy pod obrazkami. Bez nich np. nie zauważyłabym szkieletu smoka.
    Okropne miejsce. Już się boję, co będzie dalej. Ale to nie dziś - trzeba sobie dozować przyjemności. ;)

    OdpowiedzUsuń