piątek, 22 września 2017

Rozdział I - Krucza Skała

     Trakt z Zimowej Twierdzy do Wichrowego Tronu wiódł prosto na południe. To jedyny odcinek trasy, na którym szło się w miarę prosto. Zwykle mocno w tym miejscu wiało, bowiem droga wiodła zboczem góry, i nic nie osłaniało jej od zimnych podmuchów z Morza Duchów. Tym razem jednak było spokojnie, a wiatr dmuchał bardzo łagodnie w nasze plecy. Wkrótce miało się to skończyć, a droga miała skręcić na zachód, w kierunku Fortu Kastav i od tego momentu wydłużała się niemiłosiernie, biegnąc najczęściej w poprzek obranego kierunku. W linii prostej z Fortu do Wichrowego Tronu wcale nie było daleko. No, ale to jest Skyrim, zawsze trzeba obejść jakiś zaśnieżony szczyt, czy stromy łańcuch górski. Wskutek tego, droga między tymi dwoma punktami pieszemu wędrowcowi zabierała całe dwa dni i to pod warunkiem, że maszerował naprawdę energicznie.

     W Forcie udzielono nam kwater, jak zawsze. Rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę, biegnącą w sporym wąwozie. Po południu dotarliśmy do gospody „Przy Nocnej Bramie”. Był to samotnie stojący budynek nad małym jeziorkiem. Urokliwe i spokojne miejsce. Słońce jeszcze stało wysoko, ale wiedzieliśmy, że czeka nas długa droga i do miasta zaszlibyśmy dopiero nad ranem. Tutaj więc przenocowaliśmy i odpoczęliśmy, by przed świtem wyruszyć w dalszą drogę.

     Minęło południe, gdy dotarliśmy do rzeki Yorgrin. Trakt wzdłuż jej nurtu prowadził już prosto do Wichrowego Tronu. I wtedy znów zaatakowali nas kultyści.

     W czasie naszego pobytu w Akademii, Miraak i jego wyznawcy wydali mi się dalecy i nierealni. Dziś znów tajemniczy osobnicy w maskach stanęli nam na drodze. Byli we trzech, jak zawsze. Sami Dunmerowie, o czym przekonaliśmy się, gdy z pokonanych już przeciwników ściągnęliśmy szkaradne maski. Musieli przybyć do Skyrim niedawno, zapewne dopiero wczoraj, lub dzień wcześniej, bo sakiewki mieli wciąż pełne. Być może marynarze ze statku, kursującego między Skyrim i Solstheim coś nam powiedzą na ich temat?

     Wieczorem dobrnęliśmy wreszcie do Wichrowego Tronu. Gospoda „Pod Knotem” przywitała nas smakowitymi zapachami i wygodnym łóżkiem. Należało nam się jedno i drugie.

     Rankiem udaliśmy się do portu. Przy kei stało kilka łodzi rybackich i dwie nieduże jednostki kupieckie. Spytałem o „Dziewicę Północy”. Doker wskazał mi jeden ze statków. Solidny, dobrze utrzymany, spodobał nam się. Ruszyliśmy w stronę kei.

"Dziewica Północy", przycumowana do kei w porcie w Wichrowym Tronie

     Kapitan statku był jasnowłosym, wysokim Nordem, przed czterdziestką. Zwał się Gjalund Rozsądny i naprawdę zasłużył sobie na ten przydomek, o czym przekonaliśmy się wkrótce. Gdy weszliśmy na pokład, siedział właśnie zamyślony obok masztu. Na nasz widok podniósł głowę i spojrzał na nas pytająco. 

     Upewniliśmy się, że to istotnie „Dziewica Północy”, ale na moje pytanie, czy zabierze dwoje pasażerów, kapitan westchnął tylko.

     - Jeśli chcesz się dostać na Solstheim, to masz pecha – oświadczył. – Nigdy tam nie wrócę.

     Spojrzeliśmy zdziwieni po sobie.

     - Jesteś kapitanem „Dziewicy Północy”? – upewniłem się.

     - Jasne – odparł. – Ta, to ja. A czemu pytasz? Kto cię przysłał?

     Westchnąłem cicho.

     - Zaatakowali nas kultyści, którzy przypłynęli na twoim statku – odrzekłem.

     - Hola, hola! – ożywił się. – To nie moja wina!

     Wstał i zamachał rękami.

     - Nie wiedziałem, że kogoś napadną!

     Chwyciłem go za ramię i przyjaźnie kiwnąłem głową. Uspokoił się, zrozumiawszy, że nie mam zamiaru go oskarżać.

     - Nawet nie wiem, jak się tu znalazłem – wyznał zniżonym głosem, aby nie usłyszała go załoga.

     Teraz ja pokręciłem głową. Nie wiedziałem, o czym mówi.

     - Jak to, nie wiesz, jak się tu znalazłeś? – spytałem. – Przypłynąłeś tu, prawda?

     - Trudno to wyjaśnić – westchnął. – Pamiętam ludzi w maskach, wchodzących na pokład. A potem… - wzruszył ramionami. – Następne co pamiętam, to to, że byłem tutaj – wskazał na port, - a oni zniknęli.

     Znów pokręcił głową, zdezorientowany, a w jego oczach pokazał się strach.

     - Nie powinienem tak zapomnieć kilku dni – szepnął. – Od jakiegoś czasu dzieje się coś dziwnego, ale po czymś takim… - westchnął. – Mam dość. Nie wrócę na Solstheim!

     Spojrzeliśmy po sobie i uśmiechnęliśmy się oboje. Jasne, że wróci, przecież z tego żył. Miał tam zobowiązania. Po prostu, chwilowo czuł się przerażony i zdezorientowany, bo nie rozumiał, co się stało. Dla nas było jednak jasne, że kultyści, biegli w magii, zastosowali jakieś zaklęcie, wymazujące pamięć.

     - Wrócisz – odparłem przekornym tonem. – Zabierzesz mnie na Solstheim.

     - Czy ty mnie nie słuchasz? – jęknął. – Nie wrócę tam!

     - Zapłacę ci podwójną stawkę.

     Ten argument zawsze działał na handlowców. Podziałał i tym razem. Widma pięciuset złotych septimów nie da się tak po prostu odrzucić.

     - Cóż, muszę zarabiać na życie – mruknął, drapiąc się po brodzie.

     Spojrzał na chmury, rozejrzał się wokół i wciągnął powietrze nosem. Ekspertyza pogodowa musiała dać bardzo zadowalające wyniki, bo rozjaśnił twarz i oznajmił.

     - Natychmiast odpływamy!

     Jako pasażerowie, nie mieliśmy nic do roboty. Staraliśmy się tylko nie przeszkadzać. Nagle padło wiele zupełnie dla nas niezrozumiałych rozkazów. Na pokładzie zadudniły stopy marynarzy. Część z nich rzuciło się do wioseł, jeden stanął przed masztem, dwóch chwyciło grube liny, którymi przycumowano statek do kei.

     Gjalund stanął przy sterze. Nakazał odcumowanie. Grube liny gruchnęły o pokład, a marynarze wskoczyli zaraz za nimi, po czym zaczęli odpychać statek od kei. Używali w tym celu długich, drewnianych drągów, zakończonych żeleźcem, w kształcie kolca i odchodzącego od niego haka. Wyglądało to jak niesamowicie długa gizarma, ale oni mówili na to "bosak". Gdy kadłub odsunął się od drewnianego pomostu, padła komenda „Wysuń wiosła!” i z obu stron wystrzeliły jasne drzewce, równo, jak legioniści w czasie musztry. Padło jeszcze kilka komend, których nie zrozumiałem. Wiosła zanurzyły się w wodzie i nagle, ku mojemu zdumieniu, marynarz, stojący przed masztem, zaczął śpiewać. Śpiewał głośno i całkiem ładnie, wybijając sobie rytm stopą. Była to dziwna pieśń, o falach, sztormie i wrakach na dnie morza. Marynarz śpiewał jeden wers, a pozostali, przy wiosłach, odpowiadali mu chórem, naśladując dźwięk gromu. Statek, popchnięty równym, silnym ruchem wioseł, drgnął, jakby coś w niego uderzyło. I znów… i znów… I nagle keja zaczęła się od nas oddalać, zupełnie, jakby to ona odpływała, a nie my.

     Bosaki wylądowały w mosiężnych, zapewne specjalnie po to przygotowanych uchwytach, a dwaj marynarze zajęli się skręcaniem cum w równe kręgi. Statek tymczasem raźno pruł wody Białej Rzeki, zbliżając się do ujścia.

     Sam będąc oficerem, choć niespecjalnie doświadczonym, umiałem docenić profesjonalizm marynarzy. Każdy wiedział, co robić. Komendy kapitana służyły jedynie synchronizacji ich ruchów. Marynarz przy maszcie wciąż śpiewał, marynarze wciąż odpowiadali mu zgodnym chórem, a my po prostu chłonęliśmy piękno tej niezrozumiałej dla nas chwili. Czyżby to był rodzaj śpiewanej modlitwy, z prośbą o pomyślność w czasie rejsu?

     Minęła godzina, gdy minęliśmy ujście Białej Rzeki. Od razu poczułem lekkie kołysanie. Kapitan z lubością wciągnął w nozdrza świeże powietrze. Zrobiłem to i ja i od razu wyczułem inny zapach. Świeży, czysty i odżywczy. Zapach morza.

     Padła kolejna komenda i wiosła znikły jak zdmuchnięte. Zamiast tego marynarze stanęli przy linach, a czterech zwinnie wdrapało się po sznurowych drabinkach na maszt i stanęło na linie, rozciągniętej pod reją. Pieśń również się zmieniła. Teraz miała inny rytm. Przy pierwszych słowach marynarze na maszcie pociągnęli jakieś liny i… Z masztu, niby kaskada, spłynął biały, prostokątny żagiel. Załopotał na wietrze, ale marynarze, w rytm pieśni, szarpnęli za inne sznury. Żagiel napiął się i wypełnił. Statek lekko przechylił się lekko na prawą burtę i pomknął przed siebie, jak pchnięty czarodziejską siłą. Marynarze nie ustawali. Przed głównym żaglem zaczął piąć się w górę drugi, trójkątny, rozpięty na linie, podtrzymującej maszt z przodu. Jeśli dobrze zrozumiałem, mówili o nim „sztaksel”…

     Już po chwili mknęliśmy przed siebie, słysząc tylko gwizd wiatru w takielunku. Tak, poznałem wtedy takie słowo! Chociaż wtedy myślałem, że to ten długi proporczyk na czubku masztu…

     Podszedłem do kapitana. Gdy statek sunął przed siebie, on wydawał się być innym człowiekiem. Jeszcze niedawno zagubiony i przestraszony, tu śmiał się radośnie do fal i zdawał się w pełni panować nad statkiem. Widać było, że kochał morze.

     - Ta pieśń – spytałem. – To jakaś modlitwa?

     Spojrzał na mnie pobłażliwie, po czym uśmiechnął się.

     - To szanta – wyjaśnił. – Marynarze śpiewają po to, by utrzymać rytm pracy. To narzędzie, jak każde inne. Ale przyznasz, że piękne, prawda?

     - Zadziwiające – uśmiechnęła się Lydia. – Chociaż, czy powinno nas to dziwić? Legioniści też śpiewają w marszu. I też z tego samego powodu.

     - Suniemy jak mewa – uśmiechnął się Gjalund. – Jutro około południa będziemy na miejscu. Mam nadzieję, że nie będzie kłopotów z towarem – zasępił się nieco.

     - Jakich kłopotów?

     - Dunmerowie z Solstheim zamówili u mnie sporo towarów – odparł. – Sęk w tym, że gdy dopłynąłem do Wichrowego Tronu, okazało się, że Kompania wywindowała ceny pod sufit – przewrócił oczami. – Nie wiem, czy Dunmerowie mi tyle zapłacą. Umawialiśmy się inaczej. Ale co miałem zrobić? Płynąć tam z pustą ładownią i pytać, czy się zgadzają?

     Widać pasażer, płacący podwójną stawkę, spadł mu jak z nieba. Nie miał pewnie zbyt wiele zarobić na tym rejsie, o ile w ogóle coś zarobi.

     Przez pół dnia włóczyliśmy się po pokładzie, obserwując morze i czasami ledwo widoczny, błękitny zarys lądu po prawej stronie. Oddychałem głęboko i czułem się szczęśliwy. Oto spełnia się jedno z moich marzeń! Stoję na pokładzie statku i sunę przez bezkresne morze! Naprawdę, nie w wyobraźni! Dziób statku przede mną, spieniony ślad na wodzie za mną. Ja to naprawdę widzę… A w płuca wciągam czysty i niczym nie skalany zapach morza. Jest jakaś magia morskiego powietrza, że znikają troski, a każdy wdech wydaje się orzeźwiający i uzdrawiający.

     Potem zaczęło trochę kołysać i nasza pewność siebie nieco zmalała. Kadłub wspinał się na fale, po czym opadał z drugiej strony, obryzgując pokład lodowatą wodą i gwałtownie zadzierając rufę, aż musiałem przytrzymać się masztu, aby nie upaść. Spojrzałem na Lydię. Jej blada zwykle buzia tym razem przypominała papier. Kapitan, widząc nasze niewyraźne miny, poradził nam patrzeć na horyzont, aby nie dopadła nas choroba morska. Ale nie to było moim zmartwieniem. Choroba mnie nie zaatakowała. Po prostu nagle poczułem, jak krucha jest ta łupinka, gdy porównać ją do potęgi żywiołu. Stojąc w porcie, statek sprawiał wrażenie solidnego i mocnego, ale tu, na pełnym morzu, gdy zaczął trzeszczeć i skrzypieć, w dodatku wciąż, z regularnością dwemerskiego mechanizmu, pokład zalewała woda, zdjął mnie strach. Przeciwko potędze żywiołu nie umiałem walczyć. Morze, jeśli zechce, zgniecie nas i wessie, a jedyne, co mogę wtedy zrobić, to polecić swą duszę Arkayowi.

     Jeden z marynarzy podszedł do nas i podał nam metalową manierkę.

     - Pociągnijcie po solidnym łyku – poradził. – To pomaga.

     Przytknąłem podaną mi manierkę do ust. W nozdrza buchnął mi słodkawy zapach, jakiego przedtem nie znałem, przypominający trochę wanilię. Pociągnąłem łyk i o mało się nie udusiłem. Nigdy w życiu nie piłem czegoś równie mocnego i palącego w gardle! Wydawało mi się, że wlewam sobie w usta ogień! Lydia, widząc moją minę, łyknęła nieco ostrożniej, ale i ona wybałuszyła oczy, próbując przełknąć. Marynarz roześmiał się w głos.

     - Dobry rum to najlepszy przyjaciel marynarza! – oznajmił. – Tylko nie wolno przesadzić. Ot, po łyku, żeby oszukać fale!

     Nie wiem, jak niby miałbym oszukać fale, ale rzeczywiście poczułem się lepiej. Lekki zawrót głowy sprawił, że kołysanie wydało mi się już niestraszne. Lydii również wróciły na twarz rumieńce. Ale wiedzieliśmy oboje, że więcej próbować tego specyfiku nie będziemy.

     Wieczorem morze nieco się uspokoiło. Fale zmniejszyły się, podmuchy wiatru złagodniały. Ku mojemu zdziwieniu, kapitan wcale nie był z tego zadowolony. Obrzucił uważnym spojrzeniem lekko pofalowaną powierzchnię morza, po czym zerknął w niebo i zmarszczył brwi.

     - Mam nadzieję, że nie dopadnie nas flauta – mruknął pod nosem. – To byłaby katastrofa.

     Nie wiedziałem, o czym mówi, ale jego niepokój udzielił się i mnie. Czyżby miał na myśli jakiegoś potwora morskiego? Nigdy nie słyszałem o flautach, a wstyd było mi spytać, co to takiego. Wyobraziłem ją sobie jako morskiego smoka, bez skrzydeł, za to z ogromną paszczą, będącą w stanie połknąć cały statek na raz. Poczułem się jednak pewniej. Z potworami to ja już dam sobie radę! W prawdzie z morskimi nigdy jeszcze nie walczyłem, ale zapewne mój łuk oraz odpowiedni Krzyk pokonałyby takiego stwora, a przynajmniej sprawiły mu nieco kłopotu.

     Przez jakiś czas uważnie wpatrywałem się w zamierające fale, czy nie mignie mi między nimi ciemna sylwetka jakiejś flauty. Byłem gotów bronić statku i załogi przed każdym potworem, znanym mi, czy nie znanym. Ale potem zrobiło się ciemno i tyle było z mojego stróżowania. Na dziobie i rufie zapalono niewielkie latarnie. Nie wiedziałem po co, bo wiele światła nie dawały, ale nie zadawałem pytań. Poszedłem pod pokład, by się nieco przespać. Lydia była tam już od dawna, znudzona jednostajnym krajobrazem. Nie chcąc mącić jej spokoju, nie wspomniałem o tajemniczych flautach. Postanowiłem jednak czuwać tak długo jak się da, gotowy do walki na każde zawołanie marynarza z pokładu. Ale nie doceniłem potęgi morza, które swym kołysaniem uśpiło mnie w krótkim czasie, niby niemowlę w ramionach matki.

     Rankiem obudziło nas wołanie jednego z marynarzy.

     - Hej, wstawajcie, szczury lądowe! – zarechotał rubasznie. – Widać już cel podróży!

     Zrywając się z hamaka, podziękowałem w myślach bogom, że w nocy nie zaatakowała nas żadna flauta. Lydia za to zaplątała się w linki i gruchnęła na podłogę, jak wielka gruszka.

     - Nic mi nie jest! – zawołała wesoło. – Pomóż mi.

     Pomogłem Lydii wyplątać się z hamaka. Przy okazji dowiedziałem się, że tutaj nazywa on się koja. Marynarze, jak widać, lubią wszystko nazywać po swojemu, inaczej niż wszyscy. Wybiegliśmy na pokład. Kapitan stał na dziobie i z zamyśloną miną spoglądał przed siebie. W oddali ciemnym błękitem majaczył ląd.


Widok na Przedmurze z pokładu "Dziewicy Północy"

     - Solstheim – oświadczył na nasz widok. – Niedługo będziemy w Kruczej Skale.

     - To jakieś miasto? – spytałem.

     - Główny port Solstheim – odparł. – Dunmerska osada. Niewielka, ale i tak największa na tej wyspie. Tu nie ma dużych miast.

     - Kto jest jarlem?

     Kapitan roześmiał się.

     - To nie Skyrim – odparł. – Tu nie ma jarlów. Solstheim jest częścią Morrowind. Rządzą rajcy, przedstawiciele rodu Redoran. Na pewno o nich słyszałeś.

     Skinąłem głową. Redoranie byli zamożnym, dunmerskim klanem i nie sposób było o nich nie słyszeć nawet w Skyrim, choćby w dokach Kompanii Wschodniocesarskiej, skąd wiele towarów trafiało właśnie do nich.

     Ląd przybliżał się. Zrazu wolno, potem jakby szybciej, choć kapitan zapewniał mnie, że to tylko złudzenie. Port znajdował się w niedużej zatoce, odgrodzonej od wnętrza wyspy stromą skałą. Po chwili ujrzałem już pierwsze zabudowania.

     - Widzisz ten mur? – kapitan wskazał ręką. – Wygląda jak skała, ale to dzieło ludzkich rąk. Nazywają to Przedmurzem. Gdyby nie ono, wulkan szybko zasypałby całą osadę popiołem.

     - Wulkan? – spytałem z niepokojem. – Masz na myśli prawdziwy wulkan?

     - Oczywiście – skinął głową. – Już od wielu lat nie pluje lawą, ale wciąż dymi i regularnie zasypuje tę część wyspy popiołem. Całe południowe wybrzeże jest nim pokryte.

     - Biedacy – szepnęła Lydia.

     - To przecież Dunmerowie – kapitan potrząsnął głową. – Popiołu się nie boją, nawet gorącego. A dzięki temu mogą uprawiać rzadkie rośliny, które nigdzie indziej nie rosną. Gdy tam będziesz, spróbuj potrawki z boleśniaka, albo z bulw popielnych. Mają dziwny smak, ale jak się przyzwyczaisz, polubisz je.

     Wbiłem oczy w Przedmurze, które wciąż jeszcze zakrywało port przed naszym wzrokiem. Kapitan tymczasem opuścił nas i stanął przy sterze, polecając załodze zająć stanowiska. Marynarze szybko uporali się z głównym żaglem. Stanęli do wioseł, ale statek wciąż płynął, choć dużo wolniej, ciągnięty przez trójkątny żagiel na dziobie i wydawało się, że nie będą one potrzebne. Minęliśmy załom Przedmurza i naszym oczom ukazał się port. Jednocześnie do moich nozdrzy dotarła woń, której do tej pory nie znałem. Był to zapach wulkanu, który miał nam odtąd towarzyszyć. Blask słońca nieco złagodniał. Wiszący w powietrzu wulkaniczny pył filtrował światło słoneczne, pozbawiając je ostrości, a dodając lekko czerwonawej barwy.

     - No i proszę, oto Krucza Skała – mruknął Gjalund. – Nie mogę powiedzieć, że raduję się na ten widok…

     Kapitan zręcznie doprowadził statek do kei. Jeszcze zanim dobiliśmy, rzucił jakiś rozkaz, coś o luzowaniu jakiegoś szota – bogowie raczą wiedzieć, co to – i jeden z marynarzy zwolnił linę przy żaglu, pozwalając mu swobodnie i hałaśliwie łopotać. Statek sunął jeszcze przez chwilę przed siebie, wciąż zwalniając, po czym zatrzymał się, a dwaj marynarze z bosakami przypilnowali, by zrobił to w odpowiednim miejscu. Dwaj inni wyskoczyli na drewniany pomost, ciągnąć za sobą grube cumy. Reszta odłożyła wiosła i zajęła się zwijaniem i układaniem sztaksla. Byliśmy na miejscu.

     Keja, do której przybiliśmy, biegła wzdłuż Przedmurza, które rzucało na nią cień. Prowadziła prosto do bramy, a ta do miasta. Pożegnanie z załogą było krótkie i niewylewne. Kapitan uścisnął nam tylko dłonie.

     - Powodzenia – uśmiechnął się. – Może uda wam się połapać, co się tu dzieje.

     Niewiele mieliśmy ze sobą rzeczy. Jeszcze przed przybiciem do brzegu przebraliśmy się w nasze zbroje, bo wygodniej było nosić je na sobie, niż targać w niezgrabnym tobołku. Poza tym jedynie nasza broń, trochę ubrań i prowiantu. Życie żołnierzy nauczyło nas racjonalnie gospodarować swoim ekwipunkiem. Wskutek tego, gdy opuszczaliśmy pokład, wyglądaliśmy dość dziwnie, zupełnie nie jak podróżnicy. Raczej jak żołnierze elitarnej jednostki, przysłanej ze specjalnym zadaniem. I to thalmorskiej! Nie zdziwiło nas więc, że tuż za trapem na drodze stanął nam wysoki Dunmer w eleganckiej szacie.

     - Nie poznaję was – odezwał się, marszcząc brwi. – Więc zakładam, że to wasza pierwsza wizyta w Kruczej Skale. Co was tu sprowadza?

     Wysławiał się swobodnie i śpiewnie, niczym Cyrodiilijczyk. Niewiele gestykulował i robił to bardzo oszczędnie, jak mają to w zwyczaju wielmoże. Widać było po nim, że to ktoś znaczny. 

     Skłoniłem się lekko - niezbyt uniżenie, ot, żeby zachowywać się uprzejmie – i wymieniłem nasze imiona. Nic mu nie powiedziały. On sam nazywał się Adril Arano i był drugim rajcą Kruczej Skały.

     - Szukam Miraaka – odezwałem się, przyglądając mu się uważnie. – Znasz go?

     Gdy wymówiłem to imię, brwi Dunmera drgnęły. Zmarszczył czoło, jakby usiłował sobie coś przypomnieć, ale najwidoczniej nie zdołał.

     - Miraak – mruknął powoli, wciąż grzebiąc w pamięci, by w końcu potrząsnąć głową. – Chyba nie mogę ci pomóc.

     Cóż, bywa. Popytam gdzie indziej.

     - Pamiętaj tylko – ciągnął Adril, - że Krucza Skała to ziemie Redoran. Jesteś w Morrowind, nie w Skyrim, w związku z czym musisz przestrzegać naszych praw. Jakieś pytania?

     Uśmiechnąłem się lekko.

     - Dlaczego jesteś tak podejrzliwy wobec gości? – spytałem.

     Przez chwilę spoglądał na mnie uważnie, ale w końcu również się uśmiechnął.

     - Muszę taki być – rozłożył ręce w przepraszającym geście. – Jako drugi rajca Kruczej Skały, muszę dbać o bezpieczeństwo powierzonego mi miasta.

     - Były jakieś problemy? – spytałem. – W kwestii bezpieczeństwa…

     - No – uśmiechnął się znów i wskazał ręką w kierunku osady, - nie jest to Czarny Błysk. Żyjemy na skraju dziczy, w związku z czym kłopotów ci u nas dostatek. Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy nie zamierzam zawieść rajcy Morvayna.

     Gdy złagodził nieco ton, wydał mi się całkiem sympatyczny. Zacząłem więc wypytywać go o tutejsze zwyczaje i prawa. Wiedziałem już, że nie ma tu jarlów, są za to rajcy. Ale ich rola wydała mi się nieco inna, choćby przez fakt, że było ich więcej niż jeden.

     - Rajca Morvayn reprezentuje wolę rodu Redoran na Solstheim  - wyjaśnił Adril z powagą. – Ja, jako drugi rajca, wspieram jego działania i dbam o to, aby zachowany został majestat władzy.

     Pokiwałem głową. Zatem rola rajcy była podobna, tyle tylko, że decyzje podejmowano wspólnie, po naradzie, a nie jednostronnie, jak czynili to jarlowie. Choć z drugiej strony, czyż w Białej Grani Proventus nie pełnił roli drugiego rajcy? A Irileth trzeciego? Balgruuf zawsze zasięgał ich rady, zanim podejmował jakieś ważne decyzje. Zatem Biała Grań i, jakże się to miasto nazywało, Czarny Błysk, wcale nie musiały różnić się aż tak bardzo. Ciekawe, co to za miasto…

     - Czym jest miasto Czarnego Błysku? – spytałem zaciekawiony.

     Uśmiechnął się wyrozumiale. Tak jak on nie miał zbyt wielkiej wiedzy na temat Skyrim, tak ja nie miałem jej na temat Morrowind.

     - Twoja nieznajomość losów naszej ojczyzny wcale mnie nie zaskakuje – pokiwał głową. – Czarny Błysk to stolica Morrowind. Pełni tę rolę od dnia, w którym Argonianie złupili Twierdzę Smutku. Ja już jej zasadniczo nie odwiedzam, ale chętnie przyjmuję towary, które stamtąd przypływają.

     Przy tych słowach roześmiał się zawadiacko, a my mu zawtórowaliśmy.

     - Argonianie najechali Morrowind? – spytałem.

     Zarówno Adril, jak i Lydia pokiwali głowami. Cóż, moja żona więcej czasu spędziła w bibliotece, niż ja i lepiej znała historię poszczególnych prowincji.

     - Tak, ładnych parę lat temu – odparł Adril. – Utopili we krwi całe południe Morrowind. Nikt do końca nie wie, czemu nas najechali. Może chcieli zdobyć nowe ziemie, a może zemścić się za lata niedoli. Może i to i to… Ale to nieistotne. Ważne jest to, że tysiące Dunmerów pożegnało się z życiem, a jeszcze więcej musiało uciekać z ojczyzny.

     - Krucza Skała to wyłącznie dunmerska osada? – rzuciłem następne pytanie.

     - Krucza Skała była niegdyś cesarską osadą – odparł. – Ale ludzie wynieśli się stąd mniej więcej wtedy, gdy na wyspie osiedlili się pierwsi Dunmerowie. Zostawili miasto pogrążone w chaosie, ale gdy przejął je ród Redoran, szybko zostało doprowadzone do porządku i stało się nasze. Stworzenie na tej wyspie warunków do życia było nie lada wyzwaniem – wypiął dumnie pierś, - ale dziś z dumą mogę powiedzieć, że to mój dom.

     Na pożegnanie spytałem go jeszcze raz, w nadziei, że coś sobie przypomni.

     - Wiesz kim jest Miraak?

     - Ch… Chyba nie… - podrapał się po brodzie, marszcząc czoło. – Klnę się, że znam to imię, ale nie umiem przypisać go do konkretnej osoby.

     - Możesz mi coś o nim powiedzieć? – westchnąłem.

     - Chyba nie… - pokręcił głową. – Nie… Wydaje i się, że to imię jest jakoś powiązane z Kamieniem Ziemi, ale nie umiem powiedzieć, jak dokładnie.

     Kamień Ziemi! No cóż, marna to wskazówka, ale lepsza taka niż żadna. Upewniłem się, że Kamień Ziemi to pulsujący magią głaz, leżący na wybrzeżu, wokół którego dawni mieszkańcy tych ziem zbudowali skromną kapliczkę, czcząc go jako święty.

     - Pamiętaj, że patrzymy ci na ręce – rzekł Adril na odchodnym.

     Ale chyba nawet on nie brał poważnie tej groźby. Zaraz zresztą wdał się w rozmowę z kapitanem i zdawało mi się, że o nas zupełnie zapomniał.

     - Gjalund! – uśmiechnął się. – Już zacząłem się zastanawiać, co się z tobą stało!

     Zerknąłem w ich stronę. Kapitan miał niewyraźną minę. Widać było po nim, że prędzej skoczy do morza, niż przyzna się do tego, że niczego nie pamięta z ostatniej wyprawy.

     - My… - zaczął niepewnie, - uch… Mieliśmy opóźnienie przez złą pogodę…

     Szybko zmienił temat.

     - Zanim zapytasz… Tak mam zamówione przez ciebie zapasy, ale… - potarł nos z zakłopotaniem.

     - Ale co? – popędził go Adril.

     - Ten ładunek kosztował mnie dwa razy więcej, niż uzgodniliśmy. Nic na to nie poradzę.

     - Gjalundzie – Adril pokręcił nosem. – Dobrze wiesz, że nie mamy tyle pieniędzy!

     Musiał to być naprawdę drogi ładunek, bowiem szaty rajcy świadczyły o czymś wręcz przeciwnym.

     - Słuchaj – wybuchnął Gjalund. – Kompania Wschodniocesarska nie dała mi wyboru. Znowu podnieśli ceny, a ja nic na to nie poradzę!

     Adril wzniósł oczy ku niebu.

     - Tyle lat minęło – westchnął, - a oni nadal próbują wycisnąć z nas ostatni grosz. Porozmawiam z Llerilem. Zobaczę, co da się zrobić.

     - No dobrze, Adril – rzekł kapitan pojednawczym tonem. – Nie spiesz się. Zapłacisz mi, gdy będziesz mieć pieniądze.

     Nie wiem, czym się to skończyło, bo opuściliśmy port i weszliśmy do osady. Przy bramie minął nas strażnik, ubrany w dziwną zbroję, nadającą mu niezgrabne kształty. Później dowiedziałem się, że to tania wprawdzie, ale całkiem mocna zbroja, wykonana z chityny. Innymi słowy, z pancerzyka konika popielnego, pospolitego tutaj owada. Tak twardy był to pancerzyk, że sklejając po kilka warstw, dawało się z niego zrobić całkiem wytrzymały, a przy tym lekki pancerz. Tylko kształtować nie można było go dowolnie, bo nie dawał się wygiąć i trzeba było wykorzystywać obłe kawałki tak, jak urosły na owadach. Z tego powodu, na pierwszy rzut oka strażnik wyglądał dość groteskowo.

Solstheim - Krucza Skała o zmierzchu

     Krucza Skała, choć szaro-bura od wulkanicznego popiołu, wyglądała dość malowniczo. Przede wszystkim, ze względu na zabudowania, w kształcie muszli. W okolicach portu stało wprawdzie kilka niskich kamienic, ale dalej zabudowa miała już zupełnie inny charakter. Budynki przypominały mi skorupę żółwia i zdziwiły mnie ich niewielkie rozmiary.

     Pewna Dunmerka, spytana o jakiś zajazd, czy gospodę, wskazała nam jeden z budynków, niczym nie różniący się od innych. Gdy otworzyliśmy drzwi, naszym oczom ukazał się hol, zajmujący całe wnętrze. Pośrodku znajdowały się szerokie schody, prowadzące w dół, do rozległej sali.

     Teraz wszystko stało się jasne. W obawie przed skutkami wybuchu wulkanu, praktyczni Dunmerowie budowali swoje domy pod ziemią. Solidne domy, o mocnych sklepieniach, przysypane warstwą ziemi, mogły wytrzymać uderzenie lawy. Ponad powierzchnię wystawały tylko wejścia, ukształtowane tak, aby pył wulkaniczny osuwał się po nich i nie zasypywał ich w przypadku kolejnej erupcji. Pod ziemią gospoda była całkiem obszerna i na swój sposób przytulna. Jej łagodne sklepienia i filary przypominały nieco wnętrze jaskini, albo podzamkowej piwnicy. I nie było tu duchoty, charakterystycznej dla podziemi. Wentylacja, jakakolwiek była, działała sprawnie. Podeszliśmy do lady, za którą stał wysoki, szczupły elf o pogodnym spojrzeniu czerwonych oczu.

     
Gospoda Rzygający Parzydlak - przedsionek i schody, prowadzące do właściwych pomieszczeń
     - Witaj w lokalu „Rzygający Parzydlak” – powitał mnie wesołym głosem. – Gdzie podawana jest najsmaczniejsza sujamma na świecie!

     Nie wiedziałem, co to sujamma, a uznałem, że na smakowanie dunmerskich przysmaków przyjdzie jeszcze czas. Poprosiłem o pokój dla dwu osób. Oberżysta skinął głową, zainkasował niezbyt wygórowaną zapłatę i zaprowadził nas ciemnym korytarzem do niedużej komnaty. Zamówiliśmy kolację. Zaoferował nam kilka smacznych jego zdaniem potraw, ale ich nazwy nic nam nie mówiły. Spytałem o ryby. Co jak co, ale ryba wszędzie smakuje tak samo. Miał, a jakże! Tylko uprzedził, że to trochę potrwa. Nie przeszkadzało nam to. Poprosiliśmy jeszcze, by na stół podał dzban piwa. Wcale nie był zdziwiony. Zapewne nieraz gościł u siebie ludzi z daleka, którzy obawiali się ostrej, dunmerskiej kuchni. Przy okazji przedstawił nam się, a jego nazwisko wydało mi się dziwnie znajome. Geldis Sadri… Czyżby był krewnym Revyna z Wichrowego Tronu?

     - To możliwe – odrzekł z uśmiechem. – Moja rodzina jest tak liczna, że nie znam połowy z nich. O Revynie nigdy nie słyszałem, ale skoro nazywa się Sadri, bardzo możliwe, że to mój daleki krewny. Po opuszczeniu Morrowind, porozrzucało nas po całym świecie.

     Miałem do niego jeszcze wiele pytań, ale nie chciałem go zatrzymywać. On musiał wracać do swych gości. Zapewne jeszcze będzie niejedna okazja, aby pogawędzić.

Gospoda "Rzygający Parzydlak" - wnętrze

     Lydia tymczasem tak jak stała, w zbroi i w hełmie, rzuciła się na łóżko i z twarzą wciśniętą w poduszkę oznajmiła, że nigdzie się stąd nie rusza.

     - Niech kolacja przyjdzie do mnie – zamruczała. – Tyle razy ja chodziłam do niej, że raz ona może się pofatygować.

     - Może chociaż te skorupy z siebie ściągniesz? – zaproponowałem.

     Ruch hełmu powiadomił mnie, że w najbliższej przyszłości niczego takiego nie planuje. Roześmiałem się.

     - Ja w każdym razie idę obejrzeć sobie ten magiczny kamień – oznajmiłem. – Do kolacji jeszcze trochę czasu, więc akurat zdążę. Idziesz? 

     Hełm znów poruszył się na poduszce. Chwilowo nie miała zamiaru nawet kiwnąć palcem. Bywa, że człowiek jest tak zmorzony, że po prostu musi na kilka minut zamknąć oczy. Uśmiechnąłem się więc tylko i wyszedłem, starannie zamykając za sobą drzwi.

6 komentarzy:

  1. Och, dzięki,że piszesz dalej.Zawsze podziwiałam i nadal podziwiam tych, co kiedyś wyruszali na swych mocno jeszcze prymitywnych statkach w morze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To był solidny barkas - Wikingowie na takich dotarli do Ameryki.

      Usuń
  2. Nareszcie!!!!!
    Aż podskoczyłam na krześle, jak zobaczyłam, że wreszcie jest ciąg dalszy!!! :)))
    Rozumiem ten zachwyt przy wciąganiu morskiego powietrza do płuc. Ja tak mam w Szklarskiej Porębie - łapię oddech i zaczynam się uśmiechać pełną gębą. :)
    Nie wiem czy zjadłabym nawet suchego chleba w gospodzie o takiej nazwie. ;p;p;p
    Tak samo jak nie wiem, czy chciałabym mieszkać pod wulkanem...
    Ale już mi się podoba, bo zwiastuje, że będzie się działo. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obiecuję Ci, że dowiesz się, co oznacza nazwa gospody. W grze występuje ta historia i przytoczę ją dosłownie - tyle, że w późniejszych rozdziałach.

      Usuń
  3. https://www.youtube.com/watch?v=a0zn2qJo72s&list=PLemgWSoj9evsfSBQKAN_HV9IouGkQeKlv
    Coś dla Ciebie, żeby Ci się fajnie pisało. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy to przypadek, ale właśnie natrafiłem na odgłos motorówki i cały nastrój prysł. Dziwnie nie pasował mi do portu w Kruczej Skale.

      Usuń