poniedziałek, 16 października 2017

Rozdział IV – Wioska Skaalów

     Trwało to dobrą chwilę, zanim zorientowałem się, że leżę na kamiennej posadzce, w objęciach Lydii, zaś Freya klęczała przede mną, próbując mnie ocucić. Gdy otworzyłem oczy, z ust Lydii wyrwało się westchnienie ulgi, zaś Freya z miejsca zaatakowała mnie gradem pytań.

     - Co ci się stało? – dopytywała się. – W jednej chwili czytasz księgę, a w drugiej…

     Wyciągnęła do mnie rękę, pomagając mi wstać i nie odrywając ode mnie zaaferowanego spojrzenia swoich jasnych oczu.

     - Twoje ciało zaczęło znikać – nie przestawała mówić. – Niby nadal całe, ale przezroczyste…

     Stanąłem z niejakim trudem na nogi. Zakręciło mi się w głowie i byłbym upadł, gdyby Lydia nie podtrzymała mnie ramieniem.

     - Nie mam pewności – wysapałem. – Dane mi było ujrzeć Miraaka…

     Zdumienie odbiło się na twarzach moich towarzyszek.

     - Gdzie? – wybałuszyła oczy Freya. – Gdzie on jest?

     Odruchowo położyła dłoń na rękojeści miecza.

     - Możemy go dorwać? – spytała z błyskiem w oczach. – Możemy go zabić?

     Nie dziwiłem się jej zapalczywości. Po tych wszystkich okropnościach, jakie ujrzeliśmy w świątyni, niczego nie pragnąłem bardziej niż zgładzenia tyrana, który ze zbrodni uczynił swój sposób na życie. Jednak z wysiłkiem pokręciłem głową.

     - Po przeczytaniu księgi – wskazałem na leżące na ziemi tomisko, które upuściłem, padając, - przeniosło mnie tam, gdzie był.

     A potem streściłem im jego słowa. Gdy wspomniałem o planach zniewolenia Solstheim, Freya zadrżała. Podejrzliwym okiem rzuciła na wolumin.

     - A więc to niebezpieczna rzecz – skwitowała, ze ściągniętymi brwiami.

     Podniosłem księgę, pilnując, by stale była zamknięta. Nie miałem ochoty znów wybierać się do krainy Miraaka. Tym razem mógłby nie być tak wspaniałomyślny, by puścić mnie wolno.  W pierwszym odruchu odłożyłem ją na postument, ale widząc to, Freya pokręciła głową.

     - Zabierzmy ją do wioski – zaproponowała. – Mój ojciec się jej przyjrzy. Może będzie w stanie wyjaśnić, co właściwie się stało.

     Rada wydała mi się słuszna. Chwyciłem księgę pod pachę. Freya uśmiechnęła się. A umiała się uśmiechać…

     - Chodź, chyba znalazłam wyjście – pociągnęła mnie za rękę, w kierunku ciemnego otworu.

     Lydia podniosła mój łuk i tarczę, które położyłem na ziemi, zanim zabrałem się za lekturę księgi i z kpiącym uśmiechem wcisnęła mi to w ręce. Z westchnieniem przytuliłem ją do siebie. Skradłem jej przy okazji całusa. Odwzajemniła uścisk.

     Cała nasza trójka ruszyła krótkim, wąskim korytarzem, w kierunku żelaznej bramy. Za nią znajdowała się ciemna jaskinia. Poczuliśmy powiew świeżego powietrza. Dobry znak! Otwór jaskini wyprowadził nas na zewnątrz, prosto w pogodną, zimną noc.
Wszyscy troje z rozkoszą odetchnęliśmy świeżym, mroźnym, górskim powietrzem. Musieliśmy wyjść gdzieś blisko morza, bo w oddali dał się słyszeć jego szum i można było wyczuć jego charakterystyczny, słony zapach. Tu, na północ wyspy, rzadko docierały wyziewy wulkanu. Powietrze zwykle było czyste i zdrowe, tak jak dziś.

     Freya zrobiła parę kroków przed siebie i rozejrzała się uważnie, po czym uśmiechnęła się i klasnęła w ręce. Wiedziała, gdzie jesteśmy. Gestem nakazała nam iść za sobą.

     Ruszyliśmy wąską ścieżką. Noc była jasna, księżycowa, zatem wszystko było widać bardzo wyraźnie. Dziewczyna poprowadziła nas w kierunku niewielkiego rozlewiska. Niedaleko, gdzieś pod nami huczał wodospad. Przeszliśmy na drugą stronę strumienia po zwalonym, brzozowym pniu i po kilkudziesięciu krokach wyczułem stopami ubity grunt. Znaleźliśmy się na uczęszczanym szlaku.

     Freya skierowała się wzdłuż wybrzeża. W pewnym momencie ścieżka rozwidlała się. Jedna odnoga prowadziła w dół, ku morzu. Dziewczyna zatrzymała się i wskazała dłonią coś na dole. Jarzył się tam niewyraźny, zielonkawy blask.

     - Widzisz to zielone światło? – spytała. – Tak lśni Kamień Wiatru, przy którym moi ziomkowie pracują wbrew swej woli.

Solstheim - Kamień Wiatru. Budowla w kształcie kopuły powstała za sprawą niewolników Miraaka.

     Westchnęła przeciągle.

     - Musimy ich uwolnić… - szepnęła.

     Trwało to chwilę. Po czym dziewczyna ruszyła górską ścieżką, w kierunku drewnianego mostu nad rwącym potokiem, który kaskadą spływał ku morzu.

     - Stąd mamy już prostą drogę do wioski – odwróciła się ku nam.

     Lydia zrównała się z nią i przez chwilę słyszałem, jak rozmawiają półgłosem. Lydia dopytywała się o jakieś szczegóły, zdaje się ilu mieszkańców liczy wioska, ile ma dymów. Ja szedłem za nimi i w myślach je porównywałem.

     Obie były Nordkami, choć Freya należała do społeczności wyspiarskiej. Ale zwyczajami, choć daleko od siebie, oba ludy zapewne niewiele się różniły. Freya przypominała typową Nordkę, jakie nieraz spotykałem w Skyrim – wysoka wojowniczka, ceniąca sobie honor, rozkochana w ciężkich zbrojach i dwuręcznej broni. Charaktery miały jednak zupełnie inne. Freya była spontaniczna, zapalczywa, jak typowy Nord, trochę gadatliwa i raczej pogodna. Lydia przeciwnie – zrównoważona, opanowana i skryta. Musiałem przyznać, że Freya podoba mi się jako kobieta. Wprawdzie urodą nie dorównywała Lydii, ale podobał mi się jej sposób bycia. Chwilami trochę dziecinny, częściej wojowniczy, jak u młodej, dorastającej dziewczyny. To właśnie ta świeżość, to złudzenie wczesnej młodości, a może po prostu niczym nie skalana szczerość tak mnie w niej ujęły. Widać było po niej dobre serce, żadnym złem nie skalane. Lydia, choć w rzeczywistości była od niej młodsza, zbyt wiele w życiu przeszła, aby nie odcisnęło to na niej swego piętna. Zdawała się być znacznie doroślejsza. Choć i ona potrafiła być wesoła, zwykle nie pozwalała sobie na aż taką spontaniczność. Przy Frei sprawiała wrażenie bryły lodu, choć wiedziałem, jak potrafi być gorąca, gdy jesteśmy sami.

     Z rozczuleniem spojrzałem na jej zgrabną figurkę. Elfia zbroja, ściśle dopasowana do ciała, jeszcze bardziej podkreślała jej kształty. Gdy szła przede mną, wdzięcznie poruszając biodrami, poczułem nagle chęć, by ją przytulić do siebie. Opanowałem się wprawdzie, ale sama świadomość, że Lydia jest tak blisko, spowodowała we mnie wybuch radości. Szedłem za nimi i uśmiechałem się szeroko, sam do siebie, jak jakiś idiota..

     Potem spoważniałem, dostrzegłszy za lasem dziwną, błękitną łunę. Tak zwykle błyszczy nieokiełznana magia. Dziewczyny zatrzymały się i poczekały na mnie. Freya wskazała miejsce przed siebie, gdzie znajdowała się wioska.

     - Storn roztoczył nad nią magiczną barierę – wyjaśniła, - chroniącą tę garstkę z nas, która nie poddała się klątwie. Bariera nadal trzyma. To dobry znak.

     Ruszyła przodem, my za nią, a ja z podziwem pomyślałem o wioskowym szamanie. Był nie byle kim, skoro potrafił roztoczyć tak silne pole ochronne. I w dodatku utrzymać je na stałe! Chętnie go poznam. Byłem pewien, że wbrew pospolitemu tytułowi szamana, jest on w rzeczywistości potężnym magiem. Sądząc po wypowiedziach Frei, zapewne człowiekiem wykształconym. Kto wie, czy nie absolwentem mojej Akademii…

     Ruszyliśmy dalej, w stronę lasu. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i naszym oczom ukazała się wioska, oświetlona księżycowym blaskiem, kilkoma zniczami i magiczną łuną, dobywającą się sprzed frontonu jednego z budynków.

     Oboje z Lydią zatrzymaliśmy się i westchnęliśmy z zachwytem. Oboje poczuliśmy to samo, jakbyśmy nagle wrócili do domu. Wioska nie była wielka, zaledwie parę dymów. Ale budynki wykonano niemal dokładnie w takim samym stylu, jak w Białej Grani. Drewniane szkielety z grubych bali, wypełniono masą, powstałą z mieszaniny białej gliny i słomy. Budynki miały wąskie, podłużne okna, wypełnione mozaiką drobnych szybek i spadziste dachy, kryte gontem. Nawet chyba stosowano tu ten sam typ oleju do konserwowania dachów, bowiem również miały one barwę wyblakłej ochry. Roześmiałem się z zachwytem.

     - Teraz widzę, że Skaalowie to w istocie Nordowie – uśmiechnąłem się do Lydii. – I to z samego centrum Skyrim. To przecież Biała Grań w miniaturze.

     - Miły widok, prawda? – skinęła głową, uśmiechając się oczami. – Nie spodziewałam się czegoś takiego. Myślałam, że będzie trochę jak w Kruczej Skale.

     - A tu niespodzianka – mrugnąłem do niej zawadiacko. – Już lubię Skaalów!

     W miejscu, które zapewne stanowiło społeczne centrum wioski, przed jednym z domów, znajdowało się źródło błękitnego światła. Medytowało tu trzech mężczyzn, zbitych w ciasny krąg. Siedzieli po prostu na śniegu, ale ich grube, skórzane ubrania z pewnością doskonale izolowały ich ciała od mroźnego podłoża. Wyglądało to, jakby grzali się przy ognisku. Ale ognisko nie grzało, tylko świeciło błękitnym blaskiem, który rozchodził się po okolicy, niby dym z paleniska. 

     Podeszliśmy bliżej. Freya zatrzymała się o dwa kroki od nich.

     - Ojcze, wróciłam – oznajmiła poważnym głosem.

     Najstarszy z nich uniósł wzrok. Odniosłem wrażenie, że jest strasznie zmęczony. Jasne oczy błysnęły mu spod krzaczastych, posiwiałych brwi.

     - Freyo… - zdołał się uśmiechnąć, ale zdawało mi się, że kosztuje go to sporo wysiłku. – Jakie przynosisz wieści? Czy istnieje sposób na uwolnienie naszego ludu?

     - Nie… - szepnęła Freya, po czym chwyciła mnie za rękę i przyciągnęła bliżej. – Ale przyprowadziłam kogoś, kto może rzucić nieco światła na nasz problem…

     Przy tych słowach położyła mi rękę na ramieniu.

     - Ten śmiałek odkrył, że to w istocie Miraak jest winny niedoli naszego ludu – dodała.

     Starzec przeniósł wzrok na mnie. Przyjrzałem mu się uważnie. Bardzo przypominał mi Tolfdira, choć był od niego nieco młodszy. Te same szlachetne, dobrotliwe oczy, ta sama siwizna we włosach i na brodzie. Kto wie, czy nie był z nim spokrewniony, bo podobieństwo było uderzające. Skłoniłem się. Przez chwilę Storn przypatrywał mi się badawczo, po czym jego wzrok złagodniał. Opuścił oczy i westchnął.

     - Obawiałem się że tak będzie – rzekł cicho.

     Freya usiadła przy nim i chwyciła go za grubą rękawicę.

     - Ale jak to możliwe? – spytała natarczywie, jak miała w zwyczaju. – Przecież minęło tyle lat…

     - Obawiam się, że zbyt wiele jeszcze nie wiemy – Storn z widoczną czułością, której nie próbował nawet ukryć, ścisnął jej dłoń. 

     Freya przywołała mnie gestem.

     - Opowiedz Stornowi, co się stało – rzekła, spoglądając mi z ufnością w oczy.

     Klęknąłem przy nich. Storn znów spojrzał na mnie i uśmiechnął się smutno.

     - Więc wiesz, co się dzieje, tak? – pokiwał głową i westchnął. – Moja magia słabnie, a wraz z nią bariera wokół naszej wioski. Mamy mało czasu. Powiedz mi, co wiesz.

     - Miraak stoi za wszystkim, co spotkało twój lud – oznajmiłem.

     - Skąd to wiesz?

     - Podczas czytania księgi – wskazałem za siebie, gdzie znajdowała się świątynia, - w jego świątyni, gdzieś mnie przeniosło. Była tam Miraak.

     Opowiedziałem mu wszystko po kolei, tak jak zapamiętałem. Słuchał, od czasu do czasu kiwając głową, jakby moje słowa potwierdzały jego wiadomości.

     - Legendy mówią o tym miejscu – odezwał się w końcu. – O straszliwych bitwach, stoczonych w świątyni. Smoki, w swej wściekłości, spaliły ją do gołej ziemi.

     Zamilkł na chwilę i dotknął czoła, jakby usiłował sobie coś przypomnieć.

     - Mówią też – odezwał się znów – o czymś tam ukrytym, a gorszym niż smoki. Trudno to sobie wyobrazić, ale jeśli to prawda… To znaczy, że to, czego się obawiałem, nadeszło. Miraak nigdy tak naprawdę nie umarł, a teraz powrócił. Jeśli możesz tam pójść i spotkać go…

     Podniósł na mnie wzrok i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Czy jesteś jak Miraak? – spytał nagle. – Czy jesteś Smoczym Dziecięciem?

     Uśmiechnąłem i skinąłem głową. Nie wiedziałem, jak to odgadł, ale zrozumiałem już, że przed jego oczami mało co się ukryje.

     - Tak, jestem Smoczym Dziecięciem – zapewniłem.

     Jego wzrok złagodniał. Przez chwilę przyglądał mi się z ciekawością, choć nie bez życzliwości.

     - W takim razie może jesteście ze sobą połączeni… - rzekł powoli. – Według starych opowieści, on także był Smoczym Dziecięciem.

     Byłem ciekaw, jakież to więzi mogą łączyć mnie z owym zapatrzonym w siebie tyranem. Dlaczego Akatosh obdarzył Głosem kogoś takiego? A może kiedyś nie był taki? Może kiedyś był szlachetnym i honorowym wojownikiem? Może dopiero później wkroczył na ścieżkę ku ciemności? W głowie zakołatało mi to, przed czym dawno temu ostrzegał mnie mistrz Arngeir – droga ku tyranii składa się z małych kroczków, a każdy przejaw pychy to krok ku zatraceniu. Miraak poszedł tą drogą. Ale ja muszę z całych sił pilnować, by nigdy na nią nie wkroczyć. Jak? Dotąd wydawało mi się to proste – żyć dla innych ludzi, nie dla siebie. Czynić dobro, bez względu na wszystko, nie dbając o własny interes. Los przecież i bez tego był dla mnie niezwykle szczodry. Czy od kiedy przybyłem do Skyrim, mojej nowej ojczyzny, czegoś mi brakowało? Przez ten czas zgromadziłem nie tylko spory majątek i kilka sporych posiadłości, choć wcale mi wtedy na nich nie zależało. Zdobyłem przyjaźń kilku znacznych ludzi, nawet smoków i nawet daedr. Zdobyłem wiele, mniej lub bardziej spodziewanych zaszczytów i przede wszystkim mój największy skarb – moją wielką miłość. To wszystko zdobyłem mimo woli, bez zabiegania o własne sprawy. Zaspakajanie własnych potrzeb ograniczałem do zdobywania dobrej broni i zbroi – wszystko inne właściwie zdobyłem przypadkiem, niejako po drodze, wcale o to nie zabiegając. A nawet, jak w przypadku godności legata, czy arcymaga, przy moim zdecydowanym sprzeciwie. A czyż uszczęśliwianie innych ludzi nie czyniło szczęśliwszym i mnie? Pamiętałem, jak czułem się po zwycięstwie nad Alduinem? Albo po zdjęciu klątwy z Gwiazdy Zarannej? Czyż dla tego uczucia nie warto żyć? Czyż nie jest ono najwyższą nagrodą? Przynajmniej, dopóki człowiekowi nie brakuje niczego innego…

     Wiedziałem, że z całych sił chcę pomóc Skaalom. I będę próbował ze wszystkich sił. Tylko na razie nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Może ta karmiczna więź z Miraakiem mi to umożliwi? Ale spytany o nią Storn niewiele mógł mi powiedzieć.

     - Nie mam pewności – odparł. – Może to oznaczać, że nas uratujesz, ale równie dobrze możesz sprowadzić na nas zniszczenie.

     Zadrżałem, co nie uszło uwadze Storna. Uśmiechnął się dobrotliwie.

     - Ale nasz czas tutaj kończy się – rzekł cicho. – Garstka z nas, która nie jest jeszcze pod kontrolą, nie ochroni się długo.

     Pochylił się ku mnie.

     - Musisz iść do Strażnicy Saeringa – rzekł dobitnie. – Poznasz tam Słowo, które Miraak poznał dawno temu i użyj tej wiedzy na Kamieniu Wiatru. Może uda ci się wyzwolić nasz lud…

     Strażnica Saeringa… Chyba nigdy o niej nie słyszałem. Podsunąłem szamanowi mapę Solstheim, zakupioną u Geldisa Sadriego. Wskazał jakiś punkt na północnym wybrzeżu. Wyjaśnił mi, że to starożytna, norska budowla, chroniona przez nieumarłych. Ale ja się ich już nie obawiałem. Przeciwnie, byłem zadowolony, że nareszcie dostałem jakieś konkretne zadanie. 

     Storn poradził mi iść wybrzeżem. Północna część wyspy była górzysta i trudno było tamtędy przejść. Radził mi za mostem pójść prosto, w kierunku rozlewiska, a potem skręcić w dół, ku morzu. Tamtędy było wygodniej. Obchodząc górę od północy, zaszedłbym w miarę szybko i nie męcząc się zbytnio. Poczułem przypływ adrenaliny. Byłem gotów pójść tam, choćby zaraz, ale reszta uznała to za zły pomysł.

     - Przecież ledwo stoicie na nogach! – zbeształa nas Freya, wskazując chatę opodal. – Potrzebujecie dobrej kolacji i wypoczynku. Na nic nam obrońca, który nie ustoi o własnych siłach. Zresztą, wszyscy troje tego potrzebujemy.

     Spojrzałem na Lydię. Uśmiechnęła się tylko. Wioska Skaalów wydała nam się miejscem przyjaznym i bliskim. Ich samych polubiliśmy od pierwszego wejrzenia. Nie mieliśmy nic przeciwko temu, aby przyjąć ich gościnę. Skinąłem głową i podążyłem za Freyą, w kierunku niewielkiej, lecz solidnie wyglądającej chaty.

*          *          *

     W dzień Kamień Wiatru wyglądał równie przygnębiająco jak w nocy. Nie tyle zresztą kamień, co obłąkani budowniczowie. Zeszliśmy ku nim i przyjrzeliśmy się nieszczęśnikom z bliska. Niemal wszyscy niewolnicy byli Skaalami, z wyjątkiem jednego, niemłodego już człowieka, w bogatym, choć zniszczonym stroju. Ten wyglądał na Cesarskiego, lub Bretona. Ale od niego i tak nie dowiedziałbym się niczego, bo nie zwracał na mnie uwagi, zajęty wykuwaniem kolejnych bloków z pobliskiej skały.

     Wyciągnąłem dłoń w kierunku kamienia, nie dotykając go jednak. Wibrował złą magią, od której włosy jeżyły się na karku. Zupełnie jak Kamień Ziemi, w pobliżu Kruczej Skały. Westchnąwszy ciężko, ruszyłem w górę, na most a Lydia podążyła za mną.

     Droga nie była ani daleka, ani specjalnie trudna. Najpierw zejście po lekko oblodzonej ścieżce, potem wspinaczka drugą. Na szczęście, w tę stronę nie było ślisko. Widać, nie był to szlak mocno uczęszczany. W pewnym momencie doszliśmy do jakiejś jaskini. Obejście świadczyło o tym, że jest, lub jeszcze niedawno była zamieszkana. U wejścia stały jakieś puste beczki i skrzynki. Wykrycie Życia jednak, gdy omiotłem zaklęciem okolice, niczego nie wykryło.

     Zbadanie jaskini zostawiliśmy sobie na później. Teraz mieliśmy ważniejsze zadanie, a tu już zbliżało się południe. Szliśmy więc dalej, ku widniejącej w oddali przełęczy, nad którą starożytni budowniczowie rozpostarli kamienny łuk, nadając jej kształt bramy.

     Nagle przystanąłem. Lydia z rozpędu władowała mi się na plecy. Uśmiechnęła się przepraszająco i otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale uciszyłem ją gestem. Wydało mi się, że kto krzyczał. Nadstawiłem uszu.

     - Fus! Ro! Dah! – zabrzmiało zza góry.

     Powietrze zadrżało. Nagie szczyty odpowiedziały echem. Dobrze znany mi Krzyk – Nieugięta Siła! Kto to może być?

     Rzuciliśmy się w tamtym kierunku. W kilka chwil dopadliśmy kamiennego łuku. Widok był tak niespodziewany, że zatrzymaliśmy się w pół kroku.

     Przed nami czerniła się pradawna, norska budowla z bazaltu, przypominająca trochę Labiryntian, choć nie tak olbrzymia. Na szczycie jednego z filarów przysiadł smok, wyciągając szyję w kierunku czegoś na pobliskim murze. A na murach stał draugr Pan Śmierci i co jakiś czas raził gada Krzykiem Nieugiętej Siły, choć wydawało się, że na smoka niewielki wywiera to skutek. Obok niego inny truposz szył w niego strzałami.

Strażnica Saeringa - ruiny pradawnej norskiej budowli

     Jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Draugry walczą ze smokiem! Widocznie siły ciemności też są w jakiś sposób podzielone.

     Gad właśnie posłał ku nieumarłemu strumień mroźnej mgły. A ja nie czekałem, aż smok mnie zauważy. Z ukrycia, spod kamiennego łuku, wypuściłem ku niemu ebonową strzałę. Zajął się na chwilę płomieniem, potem drugim, gdy ugodziła go strzała Lydii. Był to jednak pradawny smok, niezwykle silny i żywotny. Pomimo trwającego od jakiegoś czasu pojedynku z draugrami i pomimo ran, jakie mu zadały, wciąż miał sporo sił. Uderzył skrzydłami, wzniósł się w powietrze i zatoczył nad nami krąg. Gdy zniżył nieco lot, dostał kolejne dwie strzały od nas i jedną od draugra. Wtedy nas dostrzegł. Zatoczył kolejny krąg, zbliżając się do nas i lądując gwałtownie o kilkanaście kroków przed nami. Dwie strzały znów wyfrunęły ku niemu. Musiały trafić w jakieś wrażliwe miejsce, bo smok wyraźnie osłabł. Otworzył pysk, by porazić nas mrozem, ale wtedy wpakowałem mu strzałę w gardło – w sam środek paszczy. Ta go zabiła. Głowa gada potoczyła się bezładnie po śniegu. Po chwili jego łuski zajaśniały i zaczęły unosić się w powietrzu. Podszedłem bliżej.

     Ale tym razem, to nie ja wchłonąłem smoczą duszę. Głośny śmiech rozległ się po mojej lewej ręce. Odwróciłem głowę w tym kierunku i ku swojemu zdumieniu ujrzałem… Miraaka.

     - Dusza tego smoka należy do mnie! – zaśmiał się szyderczo.

     Choć stałem bliżej, smocza dusza, w postaci złotej mgiełki, unoszącej się nad truchłem smoka, powędrowała w jego stronę, jakby skierował ją tam nagły powiew wiatru. Otoczyła go ze wszystkich stron. Przez chwilę trwała nieruchomo, po czym zbiła się w ciasne, wirujące smugi i wniknęła w niego z cichym szmerem. Po raz pierwszy widziałem ten rytuał z zewnątrz, samemu w nim nie uczestnicząc. I poczułem ukłucie gniewu. Gdyby Miraak sam uśmiercił smoka, nie miałbym prawa zaprotestować – należało mu się, jako zwycięzcy. Ale on po prostu skradł duszę, która powinna należeć do mnie. I nic nie mogłem na to poradzić. Bezradnie przyglądałem się całemu rytuałowi, czując tylko złość i rozczarowanie. I coś jeszcze, a tym czymś było ukłucie lęku. Miraak na każdym kroku okazywał mi swoją wyższość, a ja z bólem musiałem przyznać, że moja siła nie śmie równać się z jego potęgą. Po raz drugi zwątpiłem w sens swoich mizernych usiłowań. Miraak nawet nie próbował mnie unieszkodliwić, tak niewiele dbał o moją obecność. Wiedział, że nie jestem w stanie mu zagrozić. Czy rzeczywiście tak jest, czy to tylko właściwa tyranom nonszalancja?

     Miraak tymczasem wchłonął duszę smoka i niedbale zwrócił się w moja stronę.

     - Dziękuję za pomoc! – prychnął szyderczym tonem. – Wkrótce znów się spotkamy!

     I zniknął. Po prostu! Rozwiał się, jak przed chwilą rozwiało się ciało smoka. Przed chwilą stał przede mną, a za moment w tym samym miejscu był już tylko śnieg.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie. Moja żona pokręciła głową z niedowierzaniem. Wyciągnęła do mnie dłoń, ale nie zdążyła nawet do mnie podejść, gdy na jej kirysie zrykoszetowała strzała.

     Draugry! Jak mogliśmy o nich zapomnieć?

     Nie wiem, na co liczyłem. Że wspólna walka przeciw smokowi uczyni z nich sojuszników? To nieumarli, nie kierują się swoją wolą, bo jej nie posiadają. Siły ciemności nakazywały im walkę z każdym, kto ośmielił się zbliżyć do strażnicy. Nieważne, czy to smok, czy człowiek. Znów uniosłem łuk i szybko nałożyłem strzałę.

     Draugrów było pięć. Dwa z łukami, jeden Mściciel, rzucający czary mrozu i dwóch Panów Śmierci, uzbrojonych w wielkie miecze i niezwykle groźną umiejętność władania Głosem. Wziąłem tych dwóch ostatnich na siebie, bowiem mnie Krzyk nie mógł zaszkodzić. Lydia wzięła na cel pozostałych.

     Walkę zakończyliśmy bez draśnięcia, choć kilka razy Nieugięta Siła rzuciła nas na ziemię. Miękki śnieg zamortyzował upadek. Pomógł nam fakt, że nieumarli znajdowali się na murach i mogli nas razić jedynie z daleka. Rozumny wojownik zbiegłby z murów i starł się z nami w bezpośredniej walce, w której pokonałaby nas sama liczebna przewaga. Na szczęście draugry nie potrafiły myśleć, przynajmniej w potocznym tego słowa znaczeniu. Działały instynktownie, jak zaprogramowane automaty. Pokonaliśmy je wprawdzie nie bez trudu, ale i bez uszczerbku na zdrowiu.

     Po skończonej walce z zaciekawieniem przyjrzeliśmy się dziwnej budowli. Wyglądała jak monumentalny ołtarz, otoczony murami. Na górę prowadziły schody. Wspięliśmy się po nich, ale ja już wiedziałem, że idziemy dobrze. Usłyszałem Zew… Znów wołało mnie Słowo!

     Gdy stanąłem przed Smoczą Ścianą, błękitne znaki smoczego pisma oderwały się od kamiennego muru i wniknęły we mnie. Chór pradawnych wojowników krzyknął zgranym akordem. Lekki zawrót głowy…

     - Gol!... – szepnąłem, gdy Słowo rozbrzmiało w mojej głowie. – Ziemia…

     Tym razem nie poczułem żadnej nadprzyrodzonej mocy, gdy dusza któregoś z ubitych w przeszłości smoków użyczyła mi zrozumienia słowa. Poczułem tylko przygnębienie i ukłucie rozpaczy nad losem niewolnika. Tak w moim umyśle zamanifestował się zupełnie nowy Krzyk – Przymus.

Strażnica Saeringa - Smocza Ściana

     - Jak niby taki Krzyk może uwolnić kogokolwiek? – westchnąłem. – Mnie się wydaje, że on raczej służy do zniewalania.

     - Zobaczymy – Lydia wzruszyła ramionami. – Storn wyglądał na kogoś, kto wie, co mówi. Może działa to jak klucz, raz zamyka, raz otwiera…

     Roześmiała się nagle.

     - Wiesz, kogo on mi przypominał?

     - Wiem – uśmiechnąłem się. – Tolfdira. Mnie też. Może to nawet jakiś jego krewny? No, ale zobaczmy, co tam smok dostał w prezencie do kuferka.

     Podszedłem do masywnej, rozlatującej się ze starości, drewnianej skrzyni. Była w niej leżąca tam chyba od wieków zbutwiała, skórzana zbroja, kilka złotych monet, które natychmiast zmieniły właściciela i Wielki Klejnot Duszy. I to naładowany! Cenne znalezisko.

     Ruszyliśmy w drogę powrotną. Słońce już przekroczyło najwyższy punkt na niebie. Po drodze stoczyliśmy tylko krótki pojedynek ze śnieżnym trollem – pierwszym, jakiego zobaczyłem na Solstheim – który dorwał małego króliczka. Zwierzątka nie uratowaliśmy, ale troll legł już po drugiej salwie. Miałem nadzieję, że na wyspie ich nie ma, ale musiałem przyjąć do wiadomości ten fakt. Przynajmniej chyba nie było wilków, ani niedźwiedzi, bo żadnych śladów jak dotąd nie widziałem.

     Było jeszcze jasno, gdy stanęliśmy pod Kamieniem Wiatru.

     Jako już rzekłem, wokół niego uwijali się sami Skaalowie i rzeczony nieznajomy. Mruczeli do siebie w amoku jakieś niezrozumiałe słowa. Nie wiedziałem, jaki skutek wywrze na nich Krzyk. Wolałbym, aby na chwilę oddalili się od artefaktu, ale jasnym było, że niczego w tym celu nie mogę uczynić. Trzeba było zaryzykować.

     Zauważyłem, że Lydia chwyciła łuk i nałożyła strzałę. Słusznie! Nie wiadomo, co nas czeka, gdy krzyknę w ich stronę. Może zwrócą się przeciwko mnie? Nie miałem zamiaru ich krzywdzić, ale przecież musiałem się bronić w razie czego. Również przygotowałem łuk do strzału. Wciągnąłem powietrze.

     - Gol!

     Fala Krzyku, błyszcząc złocistą poświatą, uderzyła w kamień i budowaną wokół niego klatkę. Kamienna budowa, wznoszona przez niewolników Miraaka, rozsypała się, jakby zbudowano ją z błota. Kamień zalśnił na chwilę, jakby się obudził. Robotnicy przerwali pracę.

     I wtedy, nie wiadomo skąd, w basenie obok kamienia pojawił się wielki, czarny potwór.

     Stał na dwóch nogach i trochę przypominał ogromnego trolla. Ale był większy. Znacznie większy! I łeb miał inny, jakby rybi, co podkreślała jeszcze płetwa na grzbiecie, też jakby żywcem wzięta od ryby. Zapewne to jego posągi widzieliśmy w świątyni Miraaka. Wydawał się być piekielnie silny i zwinny. Rozejrzał się na boki, zaryczał przeciągle, wydając z siebie dźwięk, podobny do ryku smoka. A potem w moją stronę z jego rybiego pyska trysnęło coś czarnego, co wyglądało jak smugi czarnego błota.

     Odskoczyłem odruchowo. Cios potwora nie trafił we mnie, a ja wpakowałem mu strzałę w szyję. Lydia posyłała mu już drugą. Potwór zrobił krok ku nam i uniósł nogę, chcąc wyjść poza ocembrowanie. Nie zdążył. Dwie ebonowe strzały posłały go na ziemię. A raczej w wodę, bowiem z cichym odgłosem, brzmiącym jak westchnienie, osunął się do basenu, okalającego kamień. Potem rozległ głośny plusk – i znieruchomiał.

     Z niepokojem rozejrzałem się po budowniczych, w nadziei, że nic im się nie stało. Byli cali, tylko zupełnie zdezorientowani. Jednak już pierwszy rzut oka upewnił mnie, że zostali uwolnieni. Obłęd znikł z ich oczu, ustępując miejsca zdziwieniu i zaskoczeniu.

     - Co się tu stało? – spytał półgłosem Cyrodiilijczyk w bogatym stroju, odruchowo otrzepując swój kołnierz.

     - Czy to sen? – spytał jeden ze Skaalów w fartuchu kowala dotykając swej własnej ręki badawczym gestem. – Nie, to z pewnością koszmar…

     Rozejrzał się bezradnie na boki i dostrzegłszy mnie, podszedł niepewnym krokiem i spojrzał mi w oczy.

     - Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem – wyznał z widocznym lękiem.

     Uspokoiłem go, zapewniając, że wszystko już jest w porządku.

     - Budowaliście świątynię Miraaka - odezwała się Lydia. - Ale już po wszystkim.

     Stojąca najbliżej mnie, postawna i ładna brunetka, pokręciła głową z niedowierzaniem.

     - Chyba słabuję na umyśle – odezwała się dźwięcznym głosem. – Jak wszyscy, zresztą – dodała, rozglądając się po pozostałych. – Dlaczego brałam udział w budowie świątyni?

     - Kim jesteś? – spytała druga, nieco starsza. – Co ja tu robię? – rozejrzała się bezradnie.

     Należało im się kilka słów wyjaśnienia. Udzieliłem go na tyle, na ile umiałem, zapewniając, że Storn wie na ten temat więcej. Otoczyli nas ze wszystkich stron, uważnie słuchając moich słów. Zrobiły na nich spore wrażenie.

     - Nie wiem, spod jakiego uroku udało ci się nas wyzwolić – odezwał się jeden z nich, z bielmem na oku. – Ale dziękujemy ci…

     I przy tych słowach z wdzięcznością uścisnął najpierw moją dłoń, potem Lydii.

     - Jesteśmy ci wdzięczni – zapewnił drugi, imieniem Beor. – Dzięki tobie jesteśmy wolni.

     Kobieta, stojąca a końcu, pozbierała się najszybciej.

     - Muszę wracać do wioski – oznajmiła mocnym głosem, poprawiając wiszący u pasa miecz. – Skaalowie potrzebują przywódcy!

     Oto, jak mocna jest siła ciężaru odpowiedzialności! Jak się później dowiedziałem, miała na imię Fanari. W wiosce nazywano ja Mocny Głos i była kimś w rodzaju przywódcy. Jak widać, nie przypadkowo.

     Skaalowie, po niezbyt wylewnych podziękowaniach – jak to u Nordów – ruszyli zgodnie w stronę wioski. Ja zaś podszedłem do Kamienia Wiatru i wyciągnąłem dłoń ku niemu. Nadal wibrował magią. Ale inną, odżywczą i życiodajną. Jak świeży powiew morskiego wiatru. Chyba naprawdę się udało.

     Potem zainteresowały mnie zwłoki potwora. Czyhacza, jak nazywali go Skaalowie. Był wielki, czarny i wstrętny. Co ciekawe, w jego oślizgłej skórze znajdowały się fałdy na kształt kieszeni, wypełnione złotymi monetami. Czyżby to był stwór rozumny, znający wartość pieniądza? Niewykluczone, że tak było. Ale jakikolwiek by nie był, złoto martwemu i tak na nic by się przydało. A nam owszem. Przynajmniej mogliśmy, bez dziury w naszym budżecie, przedłużyć pobyt na wyspie o kilkanaście dni… Wyrwaliśmy jeszcze z jego cielska kilka strzał, które wydały nam się nieuszkodzone. A potem oboje stwierdziliśmy, że nie godzi się, aby truchło stwora brukało otoczenie artefaktu. Spróbowaliśmy wyciągnąć go z basenu, by go spławić do morza. Ale nie daliśmy rady. Był za ciężki. Trzeba będzie zwołać kilku silnych mieszkańców wioski, żeby zrobili porządek wokół artefaktu. Nie wątpiłem, że uporają się z tym szybko i chętnie.

     A potem wolnym krokiem ruszyliśmy w górę, w kierunku wioski. Zaczynało zmierzchać. Z pewnością Skaalowie nie odmówią nam gościny na noc. Chciałem też porozmawiać ze Stornem i naradzić się na temat dalszych działań. Jasnym bowiem dla mnie było, że to drobne zwycięstwo, choć ważne dla Skaalów, nie ma większego znaczenia w moim starciu z Miraakiem. O jego potędze już się przekonałem. Bogowie wiedzą, czym jeszcze mnie zadziwi.

5 komentarzy:

  1. Mam nadzieję, że nie będzie jak w Harrym Potterze, że Wulfhere i Miraak maja jakąś wspólną cząstkę duszy. Bo będzie ciężko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, nie czytałem Harry'ego Pottera. Próbowałem, ale jakoś mnie nie wciągnął.

      Usuń
    2. Harry Potter i Lord Voldemort mieli wspólny kawałeczek duszy. To tak w skrócie. ;)

      Usuń
  2. No nie wiem, skoro obaj należą do smoczych dzieci to jest to niewykluczone.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie będę uprzedzał, ale pamiętaj, że to tylko gra, więc za wiele się nie spodziewaj.

      Usuń