poniedziałek, 9 października 2017

Rozdział III – Miraak

     Pierwszych nieumarłych, jakich napotkaliśmy, udało nam się uśmiercić z daleka, zanim jeszcze powstali z martwych. Dalej już nie było tak łatwo. Korytarz wił się jak zaskroniec i widać było, że budowniczowie wykorzystali naturalny chodnik, poddając się jego biegowi. Ale te liczne zakręty sprawiały, że nieraz trudno było dostrzec przeciwnika zawczasu. Kilka razy musieliśmy skrzyżować miecze. Przez chwilę żałowałem, że Przedświt bezużytecznie wisi na stojaku w Wietrznym Domku w Białej Grani. Przydałby mi się teraz, wywołując swe magiczne wybuchy. Na szczęście mój nowy miecz, Rozdzieracz Chłodu, choć nie wywoływał eksplozji pośród nieumarłych, nie dość, że ciął znacznie lepiej, to jeszcze zadawał poważne obrażenia od mrozu, a na dodatek niektórych przeciwników paraliżował na kilka sekund, co przecież w walce dawało przewagę nieocenioną. Dość, że ze wszystkich walk wyszliśmy bez draśnięcia.

     Po kilku zakrętach korytarz rozszerzył się w znany nam już styl, który nazywaliśmy promenadą. Zwykle była ona zakończona Smoczymi Wrotami, otwieranymi przy pomocy szponu. I tym razem czerniało coś w oddali, aczkolwiek trudno było dostrzec szczegóły. Zmartwiło mnie to, bowiem oznaczać to mogło, że bez klucza nie dostaniemy się dalej. Póki co jednak miałem inne kłopoty. Otóż, Freya, niezbyt doświadczona w myszkowaniu po norskch podziemiach, nieostrożnie nadepnęła na płytę naciskową i uruchomiła pułapkę, która omal mnie nie rozcięła na pół. Odskoczyłem od ostrza, które nagle wypadło ze ściany, a wokół nas rozległ się nagle straszny hałas przemieszczających się z lewa na prawo, ruchem wahadłowym ostrzy. Jak w Czarnygłazie!

     Freya spojrzała na nas przepraszającym wzrokiem, po czym skierowała go na wahadłowo poruszające się pułapki. Przez chwilę oceniała w myślach swoje możliwości, zerkając na swą ciężką zbroję, ale w końcu z rezygnacją potrząsnęła głową.

     - Ja tam nie wchodzę! – oświadczyła. – Źle by się to dla mnie skończyło…

     Uśmiechnęliśmy się, bo zabrzmiało to dość zabawnie. Ale miała rację. W ciężkiej zbroi trudno było się szybko poruszać, a tu potrzebna była przede wszystkim zwinność. Wzruszyła ramionami i wskazała na mnie palcem.

     - Jeśli któreś z nas jest w stanie przedrzeć się przez tę pułapkę, to ty!
Widać, mój niedawny, mimowolny popis zrobił na niej spore wrażenie. Uznała mnie za jakiegoś superbohatera. Tymczasem ona wytężyła wzrok i wbiła go w przeciwległy koniec promenady.

     - Głowę dam, że ta dźwignia zatrzymuje te ostrza – odezwała się, wskazując na ledwo widoczny mechanizm. – Póki co, chyba tu zostanę…

     - Brawo! – uśmiechnęła się Lydia. – Prawdopodobnie tak właśnie jest. Ty, czy ja? – spytała, zwracając się do mnie.

     - Oczywiście, że ja – odparłem. – Nie dam sobie odebrać tej przyjemności.

     Tak naprawdę, zwyczajnie balem się o Lydię. Wiem, niepotrzebnie. Zrobiłaby to równie sprawnie, a może nawet lepiej ode mnie. Ale zawsze, gdy narażała się na niebezpieczeństwo, ja wewnątrz truchlałem ze strachu. Teraz rozumiałem jej obsesję na punkcie mojego bezpieczeństwa. Rozumiałem, bo czułem to samo. I też od samego początku naszej znajomości.

     Podałem jej swój łuk i kołczan. Tarczę chwyciłem tak, żeby uderzające żelazo osunęło się po niej. Po czym stanąłem przed pierwszą przeszkodą i zacząłem ją uważnie obserwować, kołysząc się lekko w jej rytm. Zamierzałem pokonać każdą z nich z osobna, ale moja podświadomość nagle kazała mi wyprysnąć do przodu i przebiec przez całą promenadę od razu. Ten sprytny umysł, który siedzi głęboko w człowieku, okazał się być mądrzejszy ode mnie. W mig zauważył okazję i nakazał mi ruszyć w odpowiedniej chwili. Żadne z ostrzy nie zdołało mnie dotknąć.

     Po drugiej stronie ujrzałem wyjście. Wcale nie były to Smocze Wrota, lecz żelazna krata. Same wrota leżały w szczątkach u moich stóp. Widać ktoś, kto nie potrafił ich otworzyć i po prostu je rozbił. Jeszcze omiotłem wzrokiem otoczenie, czy przypadkiem nie znajdę charakterystycznych otworków, wydmuchujących zatrute strzałki, ale niczego takiego nie było. Nie wiedziałem, jak unieść kratę, ale ten problem rozwiązał się sam, gdy przesunąłem dźwignię. Rzeczywiście, zatrzymała ona poruszające się ostrza, a dodatkowo krata uniosła się, otwierając przejście.

     Moje towarzyszki bez pośpiechu przespacerowały wolną od pułapek promenadą. Lydia podała mi łuk i kołczan, Freya natomiast uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością i podziwem.

     - Dziękuję – rzekła, wskazując na mechanizm.

     Zapewne czuła się odpowiedzialna za uruchomienie pułapki. Niepotrzebnie. I mnie zdarzyło się przecież nieraz nie zauważyć jakiejś płyty. Tymczasem ona omiotła wzrokiem przejście.

     - Wygląda na to, że Miraakowi bardzo zależało, aby nikt się do niego nie zbliżył – mruknęła. - Miejmy nadzieję, że więcej pułapek nie ma…

     Cóż, nie zamierzałem zaniechać uważnego spoglądania pod nogi. Chwyciłem swój łuk, nałożyłem dwemerską strzałę i ruszyłem przodem. Korytarz opadał lekko, skręcił w lewo i niespodziewanie skończył się drewnianą, masywną bramą z żelaznymi okuciami.

     Prowadziła ona do niedużej komnaty, w której czatował na nas draugr. Dwie strzały położyły go na miejscu, a my uważnie rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu. Spełniało ono prawdopodobnie rolę strażnicy, albo posterunku wartowniczego, bowiem przejście do następnej komnaty było zamknięte, a uchwyt, otwierający żelazną kratę, umiejscowiony był przy kamiennym siedzisku, tuż pod ręka strażnika. Za kratą znajdował się drewniany, zwodzony most, prowadzący do kolejnej komnaty. Opadł sam, gdy tylko zbliżyłem się do niego, odsłaniając wnętrze pomieszczenia. A ono składało się głównie z szerokich schodów i aż trzech przejść, również zasłoniętych zwodzonymi mostami.

Komnata z trzema pomostami - Solstheim, Świątynia Miraaka

     Zszedłem nieco niżej, zastanawiając się, gdzie może znajdować się mechanizm zwalniający, gdy niespodziewanie wszystkie trzy mosty opadły, a za nimi ukazały się draugry. I to nie byle jakie!

     Dwie strzały syknęły w powietrzu jednocześnie. Obie trafiły. Nieumarli zaczęli rozglądać się wokół, swymi pustymi oczodołami, wypełnionymi błękitną poświatą. To dało nam okazję do powtórzenia salwy. Tymczasem trzeci zauważył nas i ruszył niezdarnym, kaczym chodem w naszym kierunku. Komnata była jednak na tyle obszerna, że miał długą drogę do przebycia. Dało nam to okazję do jeszcze jednego strzału. Oba trafiły i dwaj nieumarli na szczycie schodów osunęli się na ziemię. A my wzięliśmy na cel trzeciego.

     Freya ścisnęła mocniej miecz. Lydia i ja rozsunęliśmy się trochę, dając jej, jakby zaszła taka potrzeba, możliwość ataku. Gdyby nie udało się położyć draugra strzałami, to na niej spocząłby obowiązek zatrzymania go, przynajmniej do chwili, gdy my dobylibyśmy swoich mieczy. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Pan Śmierci zdołał ledwo dojść do końca mostu, gdy poświata w jego oczodołach zgasła. Odzyskał wolność.

     Wspięliśmy się na jeden z mostów. Wszystkie trzy prowadziły do sporego przedsionka. Za nim w ścianie tkwiła brama. Zapewne wejście do sanktuarium Miraaka. Ale, o dziwo, za nią znajdował się wąski, kamienny most, otoczony żelazną kratą w formie tunelu. Prowadził nad jakimś rozległym pomieszczeniem, w którym panował straszny nieład. Najbardziej jednak uderzył nas widok kilku ludzkich szczątków, przykutych od krat. Nie mieliśmy wątpliwości, jaki los spotkał tych nieszczęśników.

Most otoczony kratą. Widoczne ludzkie szczątki - pozostałości smoczego kultu

     - Nie wiem, jakaż to wiedza pchnęła Miraaka do buntu przeciwko smoczym panom – mruknęła Freya, nie potrafiąc opanować dreszczu. – Widzę jednak, że okrucieństwo było w nią wpisane. Może dowiemy się, co tu niegdyś zaszło…

     Most prowadził do niewielkiego pomieszczenia, jakby przedsionka. I z niego wyszło na nas aż sześć szkieletów. Maszerowały jak oddział wojska, prosto na nas. Widok dla nie przyzwyczajonych do takich scen oczu był wręcz makabryczny. Freya nie potrafiła opanować okrzyku przerażenia, na widok maszerujących ku nam, uzbrojonych kościotrupów, zgrzytających starymi, poszarzałymi kośćmi. Przesunąłem się maksymalnie w lewo, na ile pozwalał mi wąski tunel, utworzony przez kratę, Lydia zajęła pozycje po mojej prawej ręce, nieco z tyłu. Zaczęliśmy strzelać na zmianę.

     Szkielet nie jest groźnym przeciwnikiem. Jedna strzała, wypuszczona ze szklanego łuku, to aż nadto na niego. Szyliśmy więc na zmianę. Najpierw ja – szkielet rozsypywał się, odsłaniając następnego. Tego kładła Lydia, potem znowu ja. Przypominało to pracę w manufakturze - rytmicznie, krok za krokiem, systematycznie oczyściliśmy przejście z nieumarłych. Freya z podziwem kręciła głową. Mruknęła coś o zawodowcach, ale nie wychwyciłem wszystkich słów.

     Po lewej stronie przedsionka znajdował się opadający tunel. Przejście wypadło obok dwóch, wmurowanych w ścianę sarkofagów. Chwilowo łuki powędrowały na ramiona, w naszych rękach znalazły się miecze i tarcze. Freya przysunęła się nieco bliżej.

     Nie wiem, jak nieumarli to wyczuwają. Sarkofagi niemal zawsze otwierają się wtedy, gdy człowiek zbliży się do nich na kilka kroków. Tym razem też oba wieka odskoczyły jednocześnie. Uderzyłem na oślep, zanim jeszcze opadł kurz i poczułem opór. Rozdzieracz Chłodu sparaliżował draugra, pozwalając mi na wbicie mu miecza w kark i zgaszenie poświaty w jego oczach. Po drugiej stronie Lydia trzasnęła drugiego Mieczem Wampira tak mocno, że chrupnęła czaszka. Freya poprawiła w bark. Draugr osunął się na ziemię.

     Ruszyliśmy dalej. Korytarz skręcił w lewo, lekko się wznosząc, po czym zamienił się w naturalny, dość przestronny chodnik. Stały tu jakieś zniszczone sprzęty.

     - Ciekawe – mruknęła Freya. – Może warto się tu rozejrzeć?

     Skinąłem głową. Nigdy nie wiadomo, co znajdzie się w norskich podziemiach. Omiotłem z pajęczyn zniszczone regały. Na jednym leżał zakurzony, ale cały klejnot duszy. I to całkiem spory. Z pewnością pomieściłby niedźwiedzią duszę. Za nim nieco zetlała, rozsypująca się sakiewka, a w niej kilkanaście złotych monet. Lydia i Freya dobrały się do ksiąg.

     Słyszałem, jak Lydia tłumaczy naszej towarzyszce coś o księgach czarów. Tamta westchnęła z niedowierzaniem i spojrzała na mnie z podziwem. Po czym schwyciła dwie ze znalezionych ksiąg i podeszła z nimi do mnie. 

     - Czułam, że coś tu będzie – oświadczyła, przyglądając mi się uważnie. – Znasz te zaklęcia?

     Rzuciłem okiem na księgi. Nie pamiętam już, jakich zaklęć dotyczyły, ale znałem je oba. Zdaje się, że jedno z nich dotyczyło Płomienia Świecy, którego nauczyła mnie jeszcze nieodżałowana Mirabelle. Odłożyliśmy księgi  na regały, nie chcąc się nimi obciążać. Lydia znalazła tymczasem dwa kolejne woreczki złota, w sumie chyba trzydzieści parę septimów.

     Dalej podziemia rozszerzyły się w dziwaczne pomieszczenie, ze schodami, które przypominało mi posterunek strażniczy. Dobrze, że szliśmy cicho. Dwaj kultyści nie zauważyli nas. Zginęli niespodziewanie od szklanych strzał. Draugr, który pojawił się nie wiadomo skąd, stoczył pojedynek z Freyą. Mogliśmy ją wspomóc, ale widząc, że radzi sobie doskonale, nie wtrącaliśmy się do pojedynku. I słusznie. Gdy oczy nieumarłego zgasły, jej pokraśniały dumą zwycięstwa. Należało jej się.

     Korytarz w tym miejscu rozdzielał się. Schody prowadziły w górę, chodnik w dół. Ruszyłem najpierw w dół, ku ciemnej jamie, ale szybko zorientowałem się, że to ślepy zaułek. Za to potknąłem się o leżący na dnie wielki, stalowy miecz. Podniosłem go i przyjrzałem mu się z ciekawością. Mienił się zaklęciem mrozu i to potężnym. Cenne znalezisko. Był jednak zbyt ciężki, by się nim obarczać. Nie wiedziałem, co z nim zrobić. W końcu Freya zaofiarowała się że poniesie go na plecach.

Zejście do piwnic

     Wspięliśmy się na schody, prowadzące na kamienny taras. Tam niespodzianka – następne schody, w dodatku dość strome, prowadzące w dół.

     - Wygląda jak zejście do piwnic – szepnęła Lydia.

     Istotnie, bardzo trafne porównanie! Ostrożnie stawiając stopy na wąskich stopniach, ruszyłem do podziemi.

     - Ile jeszcze to może mieć kondygnacji? – usłyszałem jeszcze szept Frei. – Znam legendy o potędze Miraaka, ale nie sądziłam, że był w stanie zbudować tak olbrzymią świątynię.

     Powoli schodziliśmy na dół. Robiło się coraz chłodniej.

     - Jesteśmy już blisko – szepnęła Freya. – Czuję to w kościach.

     Uśmiech przewinął się przez twarz Lydii. Fakt, mnie też to stwierdzenie wydało się zabawne, bo zupełnie nie pasowało do młodej dziewczyny, raczej do starca. Jednak zaraz spoważniała, pociągnąwszy nosem.

     - Nie podoba mi się to – mruknęła, mrużąc oczy.

     Nigdy nie lekceważyłem jej przeczuć. Choć Lydia nie miała żadnych magicznych zdolności, instynktownie umiała wyczuć niebezpieczeństwo. Zawsze po takim stwierdzeniu napotykaliśmy się na coś dziwnego. Tak też było tym razem, gdy znalazłszy się na samym dole, naszym oczom ukazała się komnata, jakiej się nie spodziewaliśmy. Przed nami znajdował się wmurowany w ścianę sarkofag, a na prawej ścianie pięć następnych. Zapowiadało to spore kłopoty. Łuki powędrowały na plecy. Dobyliśmy mieczy.

     - Wiedziałam, ze Miraak zwrócił się przeciwko smoczemu kultowi – szepnęła Freya z przejęciem, wpatrując się w górę. – Ale ten widok jest straszny…

     Podniosłem wzrok. Rzeczywiście, pod sklepieniem tkwił ogromny szkielet smoka, upozowany z rozłożonymi skrzydłami, jak myśliwskie trofeum. Ani chybi tym właśnie był.

     - Nie dziwię się, że smoki spaliły tę świątynię do gołej ziemi – dodała. – Też bym się wściekła, widząc takie trofea…

     Dalej nie słuchałem. Bezwiednie opuściłem gardę i wyprostowałem się. Westchnąłem przeciągle. Lydia zerknęła na mnie zaniepokojona., ale zaraz zrozumiała, co się ze mną dzieje. Widziała to już wiele razy.
Usłyszałem Zew. W mojej głowie rozbrzmiał chór pradawnych herosów. Wołało mnie Słowo!

     Smoczą Ścianę zlokalizowałem szybko. Znajdowała się w głębi komnaty, po lewej stronie. Podszedłem do pulsujących znaków. Słowo oderwało się od ściany i wniknęło we mnie. Usłyszałem jeszcze ostatnią kodę chóru i na chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczami.

     - Mul – szepnąłem. – Siła…

     Ale jedna z wchłoniętych uprzednio smoczych dusz użyczyła mi zrozumienia tego Słowa. To nie była zwykła, ludzka siła. Tamto słowo, Fus, poznałem przecież już dawno temu. To była siła smoka! Ten krzyk, zwany przez kronikarzy Aspektem Smoka, ujawniał prawdziwą naturę Smoczych Dzieciąt – smoczą naturę. Poczułem bowiem w sobie siłę dominacji nad resztą istot. Poczułem się ich panem. Poczułem swą potęgę…
Trwało to krótko i całe szczęście, bowiem nagle z sarkofagów zaczęły odpadać wieka.

     - Coś jest nie tak! – krzyknęła zaskoczona Freya. – Gotuj się!

     W przeciwieństwie do niej, Lydia spodziewała się takiego obrotu sprawy. Pierwszy draugr jeszcze nie wylazł ze swego leża, gdy dostał morderczy cios Miecza Wampira w szyję, a potem jeszcze jeden. Nieumarły padł, a Lydia zajęła się następnym. Freya odważnie doskoczyła do niej i wspomogła ją z drugiej strony. Ja zaś odruchowo zasłoniłem się przed ciosem ebonowego miecza i władowałem szklany sztych prosto w pierś najbliższego draugra. Weszło jak w masło, prawie bez oporu, ale magiczny ładunek zmroził go i nieco spowolnił. Poprawiłem przez głowę i jeszcze raz. Padł, a ja doskoczyłem do następnego. W ostatniej chwili, bowiem zamierzał się już w kark Frei. Odruchowo stanęliśmy plecami do siebie, wzajemnie chroniąc swe tyły. Freya walczyła z jednym, Lydia z drugim, a ja z dwoma jednocześnie. Pracując na zmianę tarczą i mieczem, zdołałem wyeliminować jednego z nich. Drugiego uśmierciliśmy wespół z Freyą, która uporawszy się ze swoim przeciwnikiem, pospieszyła mi z pomocą. Lydia, jak się można było tego spodziewać, położyła swojego niemal bez wysiłku.

     Odetchnęliśmy. Lydia i ja z ulgą, Freya z przerażeniem. Widok atakujących ją zwłok zapewne przez najbliższy czas będzie ją prześladował w snach. Mimo to, jak na norską wojowniczkę przystało, dzielnie nam sekundowała, pokonując swój lęk w podziwu godny sposób. Zresztą, odniosłem wrażenie, że już się przełamała.

     Rozejrzałem się wokół. W sarkofagu naprzeciw wyjścia znajdowały się żelazne drzwi. Próbowałem je otworzyć, ale bezskutecznie. Były zaryglowane. Widząc moje wysiłki, Lydia schyliła się do najbliższych zwłok i zaczęła je badać końcem miecza, starając się jak najmniej dotykać nieumarłych. Nawet ona czuła wstręt, pomimo tylu wygranych z nimi pojedynków. Ja zacząłem przeszukiwać następnego. W końcu, przy jednym z nich znalazłem żelazny klucz. Pasował. Jeden obrót, drugi, potem metaliczny szczęk, głośny zgrzyt i drzwi stanęły otworem, odsłaniając spore pomieszczenie, które nie mogło skojarzyć się z niczym innym, jak tylko jadalnią. Stał tutaj podłużny, kamienny stół, resztki drewnianych krzeseł, a na blacie, pod kurzem i pajęczynami, szczątki naczyń, talerzy i nawet kilka zasuszonych kawałków czegoś, co mogło kiedyś być potrawą. Nikogo w nim nie było. Na ścianie znajdowały się kolejne żelazne drzwi, prowadzące do jeszcze większego refektarza, w którym stały aż trzy stoły. Stamtąd można było przejść do kuchni, ale innego wyjścia nie było. Próżno przeszukiwaliśmy każdy zakamarek, omiataliśmy ściany z pajęczyn, szukając jakiegoś ukrytego uchwytu, dźwigni, czy choćby dziury w ścianie, przez którą można się przecisnąć. Freya nie kryła rozczarowania.

     - Ślepy zaułek? – jęknęła. – Niemożliwe! To na pewno nie wszystko…

     I z nadzieją spoglądała na nas, jak na cudotwórców, którzy nagle wyczarują jej przejście. A my nie zważając na jej pojękiwania, szukaliśmy dalej. Też wydało nam się to dziwne. Na pewno było tu jakieś przejście. Inaczej cały ten ciąg pomieszczeń nie miałby żadnego sensu. Gdzieś tu przecież musiała znajdować się część centralna, jakaś siedziba Miraaka, albo jego sanktuarium.

     Minęło trochę czasu, zanim udało nam się znaleźć wąski i ciemny korytarzyk. Niestety, ślepy, co odkryło moje czoło. Przydało mi się zaklęcie Płomień Świecy, które rozjaśniło mrok, a także Płomienie, którymi omiotłem korytarzyk, paląc zasłaniające widok pajęczyny. Trud opłacił się. Lydia znalazła przycisk. Trudno było go dostrzec, bowiem znajdował się w zagłębieniu w ścianie. Ja go przeoczyłem. Po wciśnięciu, dochodzący z jadalni chrobot dal nam znać, że przycisk uruchomił jakiś mechanizm. I Freyę również, bowiem roześmiała się o wiele za głośno.

     - Wiedziałam! W jadalni otworzyło się przejście! To musi być tam!

     Lydia uciszyła ją gestem. Freya, zawstydzona, zakryła usta dłonią, ale oczy jej się śmiały, gdy wskazywała na otwór w ścianie. To było ukryte przejście. Ukryte tak dokładnie, że go nie dostrzegliśmy. Kamienna płyta o nieregularnym kształcie, wcale nie wyglądała na ruchomą. Przechodząc wąskim otworem, rzuciłem okiem na jej brzegi. Były obrobione tak precyzyjnie, że zapewne nawet włosa nie dało się wcisnąć, gdy była zamknięta.

     Dalej krótki, na pół naturalny chodnik prowadził do okrągłej komnaty. Pod ścianą stały w równych odstępach kamienne postumenty, a na niektórych z nich widać było resztki zniszczonych ksiąg. Niestety, nieczytelnych. Wszystko wyglądało, jak strawione ogniem. Tu zapewne odbywały się jakieś rytuały, albo po prostu studiowanie ksiąg. Przejrzeliśmy je, w nadziei, że uda nam się coś znaleźć, ale spotkało nas rozczarowanie. Zwęglone kartki rozsypywały się nam w palcach.

     - Może jest tu jakiś tekst, który rzuciłby światło na historię Miraaka?... – zastanawiała się nasza towarzyszka, ostrożnie łapiąc ostatnią księgę.

     Ta jednak rozleciała jej się w rękach. Westchnęła ciężko.

     - Same zniszczone książki…

     Z nosem na kwintę podążyła za nami do sąsiedniego pomieszczenia. To miało w podłodze kratę, zasłaniającą prowadzący w dół szyb. Widać było drewniane, kręcone schody. Przy ścianach stały zaś trzy dziwne rzeźby, nie wiadomo co przedstawiające. Według mnie, były to łby jakiegoś nieznanego mi gatunku ogromnej ryby, ale wiedziałem, że się mylę. Wykonano je zbyt starannie, a kamienne oczy spoglądały zbyt rozumnie. Freya również zaczęła się zastanawiać nad ich wyglądem.

     - Nie poznaję tych posągów – mruknęła, marszcząc brwi. – Kilka podobnych widziałam po drodze, ale im dalej idziemy, tym ich więcej.

     Rozejrzała się ze źle skrywanym lękiem.

     - Nie podoba mi się to miejsce – szepnęła. – Mam paskudne wrażenie, że te posągi zaraz ożyją.

     Na domiar złego, odkryła ona, że dźwignia, zapewne otwierająca kratę, znajdowała się w pysku jednego z nich. Wyciągnęła ku niej rękę, ale zaraz ja cofnęła. Zawahała się, po czym uśmiechnęła się do mnie.

     - To chyba jedyna droga – westchnęła. – Czyń honory z tą dźwignią, Ja ręki w paszczę tego potwora nie wsadzę…

     Była przesądna, jak każdy Nord. Niemal każdy. Lydia zbyt wiele widziała w życiu, by karmić się zabobonami. Zerknęła tylko, czy nikt nie stoi na kracie i pociągnęła za dźwignię. Krata rozsunęła się.

     Szyb był piętrowy. Na samym dole okazało się, że przejście prowadzi do kolejnego, prowadzącego jeszcze niżej. Ten zaś zawiódł nas do dwu sąsiadujących ze sobą, okrągłych komnat. Każda z nich miała drewnianą podłogę, z promieniście ułożonych desek, a na środku płonący znicz, w kształcie otwartego smoczego pyska. Widać było, że ktoś dba o te pomieszczenia i utrzymuje je w porządku. Kto? Wiadomo, nieumarli…

Jedna z okrągłych komnat w Świątyni Miraaka

     - Ta cisza jeży mi włosy na karku – mruknęła Freya. – Ale mam wrażenie, że niedługo zostanie zmącona. Miej broń w gotowości…

     Roześmiałem się tylko na tę radę. Oboje z Lydią mieliśmy stale broń w gotowości. Wiedzieliśmy dobrze, że norskie podziemia potrafią zaskakiwać niebezpieczeństwem. Po prostu, nie było tego po nas widać, bo zamiast ściskać miecze w dłoniach, jak robiła to Freya, nosiliśmy je poluzowane w pochwach, gotowi sięgnąć po nie w każdej chwili. Doświadczenie nauczyło nas, że tak jest najbezpieczniej.

     Korytarz, prowadzący z komnaty, kończył się ślepo, jednak na kolumnie wisiał uchwyt na łańcuchu. Po pociągnięciu zań, otworzyło się ukryte przejście, odsłaniając kręcone schody w dół. Na samym dole znajdowały się drewniane drzwi. A za nimi…

     Ech, co to była za jaskinia! Raczej galeria! Wyobraźcie sobie długi, bardzo długi i szeroki korytarz, wznoszący się lekko ku górze, wysypany równo grubym żwirem, a sklepienie podparte naturalnymi kolumnami. W korytarzu tym znajdowały się dziwaczne ozdoby, wykonane ze smoczych kości. Wyglądało ono, jakby przeznaczono je do uroczystych procesji, połączonych z tajemniczymi obrzędami. Zresztą, sporej wielkości znicz płonął już na początku, zaraz za drzwiami, a w oddali było widać światła kolejnych. I było widać coś jeszcze. Ruch. Dwa draugry spacerowały po tamtej stronie. Było daleko, niemożliwe więc, by nas dostrzegły, ale my widzieliśmy je wyraźnie.

     Nie trzeba było komendy. Dwie elfie strzały powędrowały na cięciwy. Oboje wybraliśmy właśnie te, bo niosły najdalej i najcelniej. Obie jednocześnie wystartowały, z cichym, złowrogim sykiem. I obie trafiły. Mój draugr padł od razu, zajmując się płomieniem. Ten, którego na cel wzięła Lydia, okazał się być silniejszy. W świetle płomieni, jakie objęły go po trafieniu, zdołałem się zorientować, że to władający Głosem Pan Śmierci. Nie zwlekając więc, poczęstowałem go drugą strzałą. Ta go położyła. Ale to jeszcze nie był koniec walki. Gdy przeszedłszy wielką galerię, dotarliśmy do szerokich, wznoszących się schodów, pojawił się na nich następny, w dodatku w towarzystwie czterech szkieletów. Udało nam się położyć wszystkich strzałami, zanim się do nas zbliżyły. Ale Lydia wskazała coś na szczycie schodów. Był tam kamienny sarkofag. W takich miejscach spoczywały zwykle najsilniejsze draugry i smoczy kapłani. I tak też było tym razem, bowiem gdy ze strzałami na cięciwach wspięliśmy się na schody, wieko odskoczyło z hukiem i z kamiennego grobu wygramolił się Suweren Śmierci.

     Na szczęście, byliśmy na to przygotowani. Dwie celne strzały, potem dwie następne. Wystarczyły. Więcej nieumarłych w galerii nie było.

     Za sarkofagiem stał drewniany kufer. Co byliby z nas za eksploratorzy, gdybyśmy go nie zbadali? Ebonowy łuk, jaki z niego wyciągnąłem, jarzył się błękitnym blaskiem zaklęcia magii. Łuk Unieważnienia, jak go nazywano, odbierał magię celu. W walce z magami wręcz nieoceniony, ale dla nas nieprzydatny. Mimo wszystko, niezwykle cenny. Na tyle cenny, że postanowiłem go zabrać.

     Za kufrem znajdowały się drzwi. Kamienne. Ale dały się otworzyć, odsłaniając kręty, wąski, lekko opadający, naturalny chodnik. Ten właśnie doprowadził nas do kresu podróży.

     Komnata była niewielka, okrągła, ze wszystkich stron otoczona delikatną, koronkową kratą, stylistycznie nawiązującą do budowli wokół Kamieni Żywiołów, tyle że delikatniejszą i cieńszą. Na samym środku znajdował się postument z czarnego kamienia, a na nim leżała rozłożona księga. Wielka księga, oprawiona w skórę i napisana na pergaminowych kartach. Z pewnością bardzo stara.

Świątynia Miraaka - główne sanktuarium. Widoczna Czarna Księga

     I trochę dziwna. Chwilami wydawała się rzeczywista, ale za moment sprawiała wrażenie iluzji, jakby stawała się przezroczysta. Lydia spoglądała na nią nieufnie, Freya z zafascynowaniem.

     - To miejsce jest przesiąknięte mroczną magią – szepnęła z przejęciem. – Ta księga… Coś z nią nie tak… Niby jest, a niby jej nie ma.

     Widać, nie tylko ja to zauważyłem. Miała też rację, co do tego miejsca – całe pomieszczenie wibrowało od magii. I to raczej nieprzyjaznej.

     Z ciekawością wziąłem księgę do rąk. Była bardzo ciężka. Rzuciłem okiem na tytuł, ale zapisana była znakami zupełnie dla mnie niezrozumiałymi. I nagle poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Świat wokół mnie zaczął robić się przezroczysty, jakby rozwiewał się w czarny dym. Zdołałem jeszcze usłyszeć Freyę.

     - To może być księga, której szukamy…

     Urwała zdziwiona, patrząc na mnie. Widziałem jeszcze Lydię, jak rzuca się w moją stronę, chcąc mnie złapać, a potem otoczyła mnie ciemność.

     Nie na długo, już po chwili ujrzałem przed sobą jakąś dziwną krainę, w nieznanym mi miejscu. Czyżby to była Otchłań? Pode mną kamienna, równa, błyszcząca posadzka, nade mną jaskrawozielone niebo, a przede mną jakieś dziwne, koronkowe budowle, jakieś dwa włochate potwory, wyglądające jak obrośnięte długim włosem duchy. I postać w masce. Wysoka postać w długim płaszczu i masce, nieco przypominającej maski kultystów. W każdym razie, w tym samym stylu. I wszystko jakieś przyciemnione, jakby w nocy.

     Wiedziałem, kto to jest. Wyczułem to podświadomie. To był Miraak!

     Gdy zjawiłem się w tej krainie, mówił właśnie coś do obu stworów.

     - Wkrótce nadejdzie czas, gdy…

     Tu urwał, bowiem przed nim nagle wylądował smok. Tak po prostu, jakby była to najzwyczajniejsza rzecz na świecie. 

     - Co? – spytał zdziwiony Miraak.

     Smok, o dziwo, skłonił mu się z szacunkiem i spojrzał na mnie. Miraak, biegnąc oczami za jego wzrokiem, obrócił się. I wtedy mnie dostrzegł.

     Zareagował bardzo szybko. Poraził mnie błyskawicą, która rzuciła mnie na kolana. Upadłem na twarz, sparaliżowany gwałtownym wyładowaniem, dopiero po chwili mogąc się dźwignąć. Jednocześnie wokół mnie zrobiło się jaśniej, jakby ktoś zdjął z moich oczu ciemny kir.

     - Kim jesteś, że ośmielasz się tu wkraczać? – zahuczał Miraak niskim, głębokim głosem, wznosząc dłoń do zadania drugiego ciosu.

     Jednak jego ręka zawisła w powietrzu, jakby się zawahał. Nie wypuścił drugiej błyskawicy. Opuścił dłoń i odezwał się z wyraźnym przekąsem.

     - Ach… Jesteś Smoczym Dziecięciem – pokiwał głową. – Czuję to. A jednak…

     Uczynił głową gest niedowierzania. Wbił we mnie wzrok i wydawało mi się, że prześwietla mnie na wylot. Nie widziałem jego twarzy, ale czułem jak jego spojrzenie bada mnie i sprawdza. Starałem się wyglądać spokojnie. Tak spokojnie, jak tylko umiałem. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że to nie jest zwykłe spotkanie. To pojedynek. Nie na miecze, ani magię – to było starcie na siłę charakteru. I czułem, że je przegrywam.

     - A więc Alduin zginał z twojej ręki – rzekł wolno. – Dobra robota…

     Dostrzegłem cień podziwu w jego głosie, ale zaraz wzruszył ramionami.

     - Sam mogłem to zrobić, gdy jeszcze chodziłem po ziemi – oświadczył niedbale. – Ale wybrałem inną drogę. Nie wiesz nic o prawdziwej mocy, jaką może władać Smocze Dziecię – dodał kpiącym głosem.

     Nabrał powietrza.

     - Mul! Qah! Diir! – krzyknął nagle, aż skuliłem się odruchowo.

     Ale nic mi się nie stało. Zamiast tego, wokół ciała Miraaka pojawiły się świetliste elementy smoczego ciała – skrzydła, jakieś kostne wyrostki, rogi. Zupełnie, jakby zamienił się w smoka, ale nie do końca cieleśnie. Odniosłem wrażenie, że nie potrzebuje przybierać smoczej postaci, aby stać się dovą. Że dysponuje tą samą silą, co smoki, ale pozostaje w postaci znacznie praktyczniejszej i poręczniejszej – swojej własnej.

     Przemknęło mi przez myśl, że zanim stanę z nim do prawdziwego pojedynku, muszę poznać dwa pozostałe słowa Aspektu Smoka. Jak widać, był to niezwykły Krzyk. Pomimo, że usłyszałem go w całości, w mojej głowie nie odbiły się one echem, jak stało się to niegdyś w przypadku Smokogrzmotu. Wyraźnie nie były dla mnie przeznaczone. Swoje przeznaczenie muszę odnaleźć sam, na Smoczych Ścianach. Tylko gdzie ich szukać?

     Później. Na razie trwał pojedynek na spojrzenia. Przywołałem w myślach prośbę o opiekę Akatosha, ojca smoków, potem Kynaret, z którą łączyły mnie więzi Głosu. Poczułem się pewniej. Na myśl przyszła mi Meridia i nagle wydało mi się, że owa łagodna daedra stoi tuż za mną i wspiera mnie w tej walce. Przywołałem w myślach Azurę. W mojej wyobraźni, stanęła za moimi plecami, obok swej siostry. Poczułem się, jakby obie naprawdę tam stały, wspierając mnie w tym pojedynku.. Mój wzrok zapewne zhardział, a przynajmniej bardzo tego chciałem. Niestety, zapewne w rzeczywistości wciąż wyglądałem jak przestraszony kurczak.

     - Ta kraina jest dla ciebie zbyt potężna – odezwał się nagle Miraak. – Nie masz tu żadnej mocy. Solstheim… - pokiwał głową – też będzie należeć do mnie, to tylko kwestia czasu. Już kontroluję umysły jego mieszkańców. Wkrótce dokończę budowę mojej świątyni i będę mógł wrócić do domu.

     Odwrócił się ode mnie, jakby znudziło go moje towarzystwo i zwrócił się do jednego z włochatych potworów.

     - Odeślij go tam, skąd przybył – machnął ręką w moją stronę.

     Po tych słowach zaczął oddalać się wolnym krokiem. Audiencja była skończona.

     - Może oczekiwać mojego przybycia wraz z resztą Tamriel – rzucił jeszcze na odchodnym.

     Potwór skierował dłoń w moją stronę. Nie wiem, co to była za magia. Posłał ją w moją stronę, a ja poczułem się, jakby poraziły mnie błyskawica, płomienie i mróz – wszystkie naraz. Ból był paraliżujący, ale na szczęście trwał krótko. Tajemnicza kraina rozwiała się, a ja znalazłem się na powrót w świątyni Miraaka.

4 komentarze:

  1. Ogromnie nie lubię podziemi, nawet zwiedzanie Kopalni Soli w Wieliczce było dla mnie męczące w sensie psychicznym. I po jaskiniach też nie chodzę- to nie za bardzo moje tereny, po prostu się boję, że zaraz się wszystko zawali.
    Miraak pewnie leczy sobie jakieś kompleksy;)
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Puścił Wulfhere wolno? Podejrzane... I lekceważące! I na pewno za ten błąd zapłaci!

    OdpowiedzUsuń