środa, 6 grudnia 2017

Rozdział IX – Apokryf

     Zamknąłem dziennik i spojrzałem na miecz. Chwyciłem go w rękę i znów wysunąłem z pochwy. Zaklęcie błysnęło w ciemności  tajemniczym światłem.

     Wstałem i machnąłem nim na próbę. Całkiem poręczny! Ale, co mnie zastanowiło bardziej, istotnie u jego sztychu pojawiła się na chwile świetlista smuga nieznanej mi energii.

     - Ma dokładnie taką samą barwę – szepnęła Lydia z przejęciem. – Podejdź do tych drzwi i spróbuj jeszcze raz.

     Zbliżyłem się do tajemniczych wrót. Znaki pulsowały czerwoną poświatą. Ale niektóre z nich zdawały się pełzać. Dokładnie, dwa z nich, po obu stronach. Poziome, nieregularne kreski, wyglądające jak woda, płynąca w przeciwnych kierunkach. Machnąłem znów mieczem. Lydia nie odrywała oczu od świetlistych smug.

     - Coś jest na rzeczy – mruknęła zamyślona. – To nie może być przypadek.

     Też tak uważałem, ale nie miałem pojęcia, co należy z tym zrobić. Między znakami na drzwiach i głownią miecza istniał jakiś magiczny rezonans. Wibrowały w ten sam sposób. Niewątpliwie miecz był kluczem do zamka. Co z tego, skoro samego zamka nie mogłem znaleźć…

     Mniej więcej półgodzinne machanie mieczem przed drzwiami zaowocowało w końcu bólem ramion. Zdjąłem hełm, wytarłem spocone czoło i usiadłem na skalnym występie, ciężko dysząc. Za to Lydia chwyciła miecz i spróbowała zrobić nim parę wymachów. Gapiłem się na nią bezmyślnie, początkowo po prostu podziwiając grację, z jaką macha ciężkim mieczem. Do mojej świadomości dotarł w końcu fakt, że istotnie poświata, wywołana przez głownię, ma taką sama barwę, jak świecące znaki na wrotach, ale w dalszym ciągu nic więcej z tego nie wynikło. Lydia zrezygnowana opuściła miecz.

     - Przyjdzie nam tu spędzić trochę czasu – mruknęła, siadając obok mnie.

     Pulsujące znaki oświetliły jej twarz i długie rzęsy rzuciły cienie na jej policzki. Objąłem ją bezwiednie. Położyła głowę na moim naramienniku.

     - Odsapniemy trochę, a potem spróbujemy jeszcze raz – odpowiedziałem. – Może trzeba nim machać bliżej drzwi, bliżej tych znaków? Ta poświata nie jest zbyt silna. Może z większego dystansu nie działa, kto wie…

     - Trzeba pewnie wypróbować kilka pozycji – odrzekła zamyślona. – To też może mieć znaczenie. Znaki są różne, inne po bokach, inne na środku. Pewnie każdy z nich reaguje na inny ruch.

     Zjedliśmy co nieco, a potem ogarnęła mnie senność. Lydii też kleiły się oczy. Musieliśmy zapewne błądzić po tych podziemiach znacznie dłużej, niż nam się wydawało i w końcu dopadło nas zmęczenie.

     - Tu chyba nic nam nie grozi – Lydia powiodła oczami po ścianach. – Warta nie będzie potrzebna.

     - Tyły sobie oczyściliśmy – mruknąłem sennie. – Chyba, że te wrota nagle się otworzą.

     - Wątpliwe – odparła Lydia.

     Wyciągnąłem z plecaka wysłużony i poprzecierany, ale wciąż ciepły płaszcz kultysty i okryłem ją troskliwie.

     - Prześpij się koniecznie – pocałowałem ją. – Ja biorę na siebie pierwszą wartę.

     Powieki ciążyły mi jak z ołowiu, ale uparłem się. Lydia po krótkiej i nieprzekonującej sprzeczce, dała za wygraną. Była zbyt zmęczona. Zwinęła się w kłębek i zasnęła niemal momentalnie. A ja zacząłem wolnym krokiem łazić tam i z powrotem, aby odegnać senność. Kilkakrotnie przemyłem twarz w strumieniu. Zimna woda orzeźwiała, ale tylko na chwilę. Próbowałem przestudiować znaki na wrotach, ale nic mi one nie mówiły. Pulsowały sobie wolno jasnoczerwonym światłem. To świeciły jaskrawym blaskiem, to przygasały. Dwie poziome szpary po bokach świeciły szczególnie intensywnie. Światło zdawało się w nich pełzać, albo raczej płynąć, niczym falująca woda. Wyglądało to tak, jakby świecąca ciecz z obu stron płynęła wąskim strumieniem w kierunku wrót, ale nigdy do niego nie dopływała. Nigdy przedtem nie widziałem takiego zjawiska. Pogapiłem się na nie bezmyślnie. Potem poczułem, że trochę bolą mnie nogi. Usiadłem więc na ziemi i oparłem się plecami o wrota. Przez chwilę siedziałem tak bez ruchu. Ale gdy przed oczami zaczęły pojawiać mi się różne omamy, potrząsnąłem głową i postanowiłem wstać. Dotarło bowiem do mnie, że siedząc, zapadam w krótkie drzemki.

     Trochę połaziłem, ale musiałem dać za wygraną. Byłem za bardzo zmęczony. Usiadłem i  pozwoliłem sobie na jedną trochę dłuższą, trwająca może kilka minut drzemkę. To mi pomogło. Poczułem się lepiej. Powinno mi to pozwolić funkcjonować przez kilka godzin.

     Zanim Lydia się zbudziła i przetarła oczy, jeszcze kilkakrotnie musiałem sobie robić przerwy w czuwaniu, na krótkie, czujne drzemki. Nic się nie wydarzyło, poza tym, że ledwo stałem na nogach. Gdy Lydia wstała i przeciągnęła się jak kot, ja bez słowa gruchnąłem na ziemię i, otuliwszy się płaszczem, zasnąłem natychmiast.
Śniło mi się, że jestem w Cyrodiil, w uroczym zakątku w pobliżu mojej rodzinnej wioski, a Eanor uczy mnie pływać w rzece. 

     - To nie jezioro – uśmiechał się. – Tu jest prąd.

     - Wiem – odkaszlnąłem. – Próbuję z nim walczyć.

     - Nie walcz nim – pokręcił głową. – Wykorzystaj go. Niech cię poniesie tam, dokąd chcesz.

     - Kiedy on płynie nie tam, gdzie chcę! – zawołałem.

     Znowu jego ciepły uśmiech, tak dobrze mi znany.

     - Rzeka ma zakola – odrzekł. – W zakolach tworzą się zatoczki, a tam jest wsteczny prąd. Wykorzystaj go. Zawsze pozwalaj, żeby to prąd pracował dla ciebie…

     Wpłynąłem w niewielką zatoczkę. Istotnie, słaby prąd porwał mnie w drugą stronę. Jednocześnie woda stawała się coraz gęstsza i gęstsza, jak jakiś syrop..

     Potem nie wiem, co się działo. Przeniosłem się jakoś w miejsce, przypominające starą kopalnię. Błądziłem po jakichś podziemiach, częściowo zalanych wodą. Ale ani trochę nie przypominały one norskich korytarzy. Były wykopane w piaszczystej glebie i co chwila ze stropu sypała się ziemia, grożąc zasypaniem. Łaziłem po nich, brodząc w błocie po kolana i nie mogąc znaleźć wyjścia. Każdy krok kosztował mnie sporo wysiłku. W końcu, zmęczony tym snem, otworzyłem oczy. Na powrót znalazłem się w wielkiej komorze pod kopalnią Krucza Skała. I fakt ten przyjąłem z ulgą. Te podziemia miały przynajmniej znajomy charakter.

     Lydia stała przy wrotach, z magicznym mieczem w dłoniach i wykonywała nim jakieś delikatne ruchy, uważnie obserwując magiczną poświatę. Gdy wstałem, odwróciła się do mnie i uśmiechnęła.

     - Co to za horror ci się przyśnił? – spytała. – Jęczałeś przez sen, jak potępieniec.

     - To z wysiłku – ziewnąłem. – Wiesz przecież, jak ciężko chodzi się w błocie. A we śnie jeszcze gorzej… Odkryłaś coś?

     - Sama nie wiem – mruknęła. – Wydaje mi się, że rezonans najsilniejszy jest w tym miejscu.

     I przy tych słowach poruszyła ostrzem przy jednej z dwu jaskrawych szpar, zdających się pełzać. Poświata błysnęła bladym światłem.

     - W innych miejscach też reaguje, ale bardzo słabo.

     Podszedłem do niej i przyjrzałem się jej ruchom. Istotnie, przy tych dwóch pełzających znakach poświata zdawała się świecić silniej. Co szkodzi spróbować?

     Wziąłem Ostrze Krwiopuszcza od Lydii i na próbę machnąłem kilkakrotnie w różnych miejscach. Poświata pojawiała się i znikała. Gdy zbliżyłem ostrze do pełzającego światła w szparze, też nic się nie wydarzyło, ale gdy poruszyłem nim w pobliżu znaku, poświata błysnęła jaskrawym światłem. Lydia miała rację. To mogło być ważne.

     - Odsuń się – powiedziałem, biorąc miecz w obie ręce. – I obserwuj.

     Lydia cofnęła się o kilka kroków, a ja wziąłem zamach i poprowadziłem ostrze przy samych wrotach, tnąc łukiem z góry. Potem, nie wyhamowawszy go, obróciłem je tak, że ruch sztychu przebiegł tuż przy pełzającym znaku, gdy ciąłem z dołu. Poświata, wciąż ciągnąca się za głownią, w tym jednym momencie rozbłysła jaskrawym światłem. Trwało to krótko, jak błyskawica, ale wystarczająco jasno, aby na chwilę nas oślepić. Chyba wpadliśmy na trop.

Tajemnicze wrota w kurhanie Krwiopuszcza

     - Spróbuj wzdłuż tej szpary – zaproponowała Lydia. – Może wtedy efekt będzie silniejszy.

     Tak też zrobiłem. Niezbyt mocno, ale poświata znów rozbłysła jak latarnia morska. Zapaliła się i zgasła. Poza tym jednak wciąż nie było żadnego efektu.

     - Może trzeba mocniej – mruknąłem, poprawiając chwyt.

     Tym razem uderzyłem naprawdę mocno. Koniec miecza niemal musnął wrota, przelatując prawie idealnie wzdłuż znaku. Błysnęło, jakby ktoś sypnął w ogień garść przesuszonego i sproszkowanego węgla drzewnego. Jasność poświaty nas zadziwiła. Rozświetliła najdalsze zakątki wielkiej komory. Ale poza tym nic innego się nie wydarzyło.

     Bez większej nadziei, spróbowałem też przy drugiej szparze. Machnąłem od niechcenia. Ku mojemu zdumieniu, poświata nie tylko rozbłysła, ale też rozległ się jakiś głuchy dźwięk, jakby westchnienie i wrota wyraźnie drgnęły.

     Przez chwilę stałem bez ruchu, po czym doznałem olśnienia.

     - Czekaj – odezwałem się zaaferowany. – Chyba już wiem…

     Zamierzyłem się znów, zadając potężne, poziome cięcie z półobrotu. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Oto fragment zewnętrznego kręgu, kończący się u dołu świetlistą szparą, z chrzęstem zapadł się w głąb ściany, a dolny wsunął się mocniej, wskakując na jego miejsce. Świetlista szpara powędrowała w górę i zajęła pozycję pionową.

     - Eanor miał rację – roześmiałem się. – Trzeba z prądem!

     Spojrzała na mnie zdziwiona. Zapewniłem ją, że wyjaśnię to później, a na razie podszedłem do lewego znaku. Przeczucie Lydii, aby poruszać ostrzem wzdłuż znaku było słuszne. Jednak byłem praworęczny i dwuręcznym mieczem wygodniej było mi zadawać poziome cięcie z prawa na lewo. Dotychczasowy brak rezultatów miał tę przyczynę, że dotąd robiłem to przy lewym znaku, w którym światło pełzało w prawo. Tymczasem należało machnąć mieczem nie tylko wzdłuż znaku, ale też zgodnie z jego kierunkiem. „Płyń z prądem”, jak mawiał Eanor. Ciekawe, że przyśniło mi się to właśnie teraz. Czy to jakiś bóg odezwał się do mnie przez sen? Albo któraś z przyjaznych daedr? Stawiałem na Marę, albo Azurę. 

     Przekonałem się, że co do sposobu machania mieczem, miałem rację. Po ciosie w prawo, lewa strona wrót zachowała się identycznie jak prawa. Teraz po obu stronach świetliste smugi znalazły się u góry i zdawały się pełzać pionowo w dół.

     - Trzeba tak, jak pokazują te smugi – oświadczyłem, wskazując na świetliste znaki. – Teraz po obu stronach w dół.

     - Pokaż! – Lydia wyciągnęła rękę po miecz.

     Stanęła przed ścianą, po czym, zmierzywszy wzrokiem odległość, odsunęła się o pół kroku.

     Dwuręczny miecz ma swoją masę. Niełatwo wyprowadzić szybki cios, niełatwo go też zatrzymać. Dlatego też fechtunek takim orężem polega głównie na tym, z najpierw trzeba go rozkręcić, nadając mu prędkość, a potem bić się, nie zatrzymując go w miarę możliwości ani razu. Szermierz cały czas utrzymuje broń w ruchu, zmieniając tylko kierunek jego obrotu i w ten sposób wyprowadza ciosy, wykorzystując pęd miecza.

     Nie miałem wielkiego doświadczenia z bronią dwuręczną. Lydia, będąc wyszkolonym huskarlem, biła mnie pod tym względem na głowę. Z przyjemnością patrzyłem, jak ruchem pełnym gracji, niby atakująca pantera, na ugiętych kolanach rozkręca miecz nad głową, po czym, prostując nogi, zmienia kierunek jego obrotu na pionowy i wyprowadza szybki cios znad głowy. Precyzyjnie, dokładnie wzdłuż świetlistego znaku.
I znów rozbłysła poświata, a fragment pierścienia zapadł się, ustępując temu, który wysunął się z dołu. Świetlista smuga powędrowała w górę i rozbłysła poziomo, u szczytu, po prawej stronie. Nie na długo. Lydia bowiem, nie zatrzymując ostrza, wykonała tylko parę okrężnych ruchów i machnęła końcem miecza dokładnie wzdłuż niej. Rozległ się tępy chrobot i prawa strona pierścienia dosunęła się do samego końca. Smuga znikła.

     Lydia nie zatrzymała się. Wyglądało to jak taniec, ale taniec pełen złowrogiego i drapieżnego piękna. Obróciwszy się dookoła własnej osi, znalazła się nagle naprzeciw lewej, pionowej smugi, zadając cios równie precyzyjny i szybki, co poprzednio. Kamienny krąg ledwo zdążył się przesunąć na górę, gdy spadło na niego ostatnie cięcie, pozostawiając za sobą czerwona smugę.

     Lydia, znakomicie wykorzystując bezwładność miecza, zakończyła swój taniec efektownym piruetem, po czym znieruchomiała, z ramionami wyciągniętymi na boki. Jednocześnie rozległ się głuchy szczęk, a potem chrobot, gdy kamienne wrota zaczęły powoli opadać i chować się w posadzce. Jeszcze chwila i droga była wolna.

     - To było piękne – zaklaskałem, patrząc jej prosto w oczy. – Piękny pokaz. Przypomnij mi, żebym nigdy nie pojedynkował się z tobą na dwuręczne miecze.

     Uśmiechnęła się i podeszła do mnie, zarzucając mi ramiona na szyję.

     - Pojedynek między nami? – spojrzał a na mnie figlarnie. – Chyba na pieszczoty…

     Gorący pocałunek musiał nam jednak na razie wystarczyć.

     Za wrotami pojawił się szeroki, misternie wykończony korytarz, w znanym nam stylu, który nazywaliśmy galerią. Od innych galerii różnił się tylko tym, że nie biegł prosto, lecz łagodnym łukiem skręcał w prawo. No i gdy tylko przekroczyłem próg, ze ścian z hałasem wysunęły się ruchome ostrza na styliskach, niby dwusieczne, długie topory i wahadłowym ruchem zaczęły kołysać się z prawa na lewo i z powrotem. Zawieszono je w kilku konfiguracjach – po dwa lub trzy na jednej osi. Trzeba było naprawdę uważać, aby ruszyć w odpowiednim momencie, by bez szkody przemknąć między nimi. Na szczęście odległości miedzy grupkami ostrzy były na tyle duże, że prześlizgnąwszy się pod jedną, miał człowiek czas na wyczucie następnej. Żadne z nich nie zdołało mnie dotknąć. Lydii też, która nie czekając, aż unieruchomię pułapkę, podążyła za mną.

Galeria w kurhanie Krwiopuszcza. Widoczne ruchome ostrza, zawieszone pod sklepieniem.

     Galeria kończyła się kratą, ale na końcu znajdowała się dźwignia, która ją podniosła. Jednocześnie zatrzymały się ostrza-pułapki. Pomni czyhających niebezpieczeństw, przygotowaliśmy łuki do strzału, zanim zagłębiliśmy się w wąskie przejście.

     Prowadziło ono do podłużnej komnaty. Na środku której znajdował się dość głęboki basen, wypełniony wodą. Wiodły do niego kamienne schody, zbiegające z końca niezbyt długiej, tępo zakończonej ostrogi. Po drugiej stronie basenu widniały inne schody, nieco szersze, prowadzące na szeroki, kamienny podest. Wąskie, kamienne podesty znajdowały się również po bokach basenu, ukryte za masywnymi filarami, podtrzymującymi strop. Na samym końcu komnaty majaczyła Smocza Ściana. A w mojej głowie znów rozległ się znajomy Zew.

     Na widok Smoczej Ściany, Lydia delikatnie chwyciła mnie za ramię, po czym położyła palec na ustach. Spojrzałem na nią pytająco, trochę niecierpliwie, bowiem Zew działał na mnie naprawdę mocno. Trzeba było niezwykle silnej woli, by mu się oprzeć. Lydia wysunęła tymczasem ramię w kierunku basenu. W tym momencie i ja ujrzałem, przed czym mnie ostrzegała. Lewitował tam, częściowo zanurzony w wodzie, Smoczy Kapłan.

     A zatem miejsce było strzeżone. I to przez nie byle kogo. Kapłan emanował potężną magią, ale na moje szczęście, nie był pierwszym, jakiego spotkałem. Wybrałem ebonową strzałę. Zielonkawy połysk na grocie upewnił mnie, że jest zatruta. Lydia zrobiła to samo. Jednocześnie napięliśmy łuki i zwolniliśmy cięciwy. Obie strzały z sykiem pomknęły ku nieumarłemu. Obie trafiły.

     Smoczy Kapłan zatoczył się jak pijany i wynurzył się ponad powierzchnię wody. Zlustrował komnatę, ale nie dostrzegł nas, bowiem przezornie ukryliśmy się za filarami. Nałożywszy nowe strzały, już z napiętymi łukami wychyliliśmy się jednocześnie. Wtedy nas dostrzegł, ale nie zdołał umknąć szybkim pociskom. Kolejne dwa trafienia mocno nim zachwiały. Zdążył jeszcze przesunąć się na kamienny podest i porazić mnie krótką Błyskawicą, jednak moja trzecia strzała znajdowała się już w powietrzu, podobnie jak strzała Lydii. Ta salwa go zabiła. Zakręcił się w śmiertelnym piruecie i rozsypał w proch. Maska kapłana z głośnym stukiem upadła na kamienną posadzkę.

Kurhan Krwiopuszcza - miejsce w którym Lydia i Wulfhere spotkali smoczego kapłana. W oddali widoczna smocza ściana

     Nie podszedłem do niego. Na to będzie czas. Nie mogłem dłużej się opierać swemu przeznaczeniu. Wołało mnie Słowo. Musiałem podejść do ściany, aby pulsujące Słowo oderwało się od niej i wniknęło we mnie.

     - Qah – szepnąłem. – Zbroja…

     Poczułem nagle, że mam na sobie pancerz ze smoczej łuski, którego nie przebije żadne żelazo, ani żadna stal. I ten pancerz nic nie ważył, pozwalając mi poruszać się niezwykle szybko i zwinnie. Poczułem się niezwyciężony, jak prawdziwy dova! Poznałem nowe, drugie już słowo krzyku Aspekt Smoka.

     Trwało to krótko, jak zawsze. Skończyło się lekkim, chwilowym zmroczeniem i okrzykiem z setek gardeł, zlewających się w zgodny akord. Powróciłem do rzeczywistości. I usłyszałem, że woła mnie Lydia.

     Stała po drugiej stronie, przy wejściu do komnaty, trzymając w rękach maskę kapłana. Za nią znajdowało się przejście do następnej komnaty, zamknięte kratą, zza której połyskiwało światło. Poszedłem w jej kierunku, obchodząc basen dookoła. Dźwignia przy przejściu uniosła kratę, Znaleźliśmy się nagle w małej, okrągłej, lecz wysokiej komnacie, oświetlonej płonącymi kagańcami. Piął się tu w górę ku powale drewniany, spiralny podest, niby kręcone schody. A na środku stał postument, z rozłożoną na nim księgą. Poznałem od razu – to była jedna z Czarnych Ksiąg. Podobnie jak poprzednim razem, wydawała się trochę nierzeczywista. I nic dziwnego, należała bowiem do dwóch światów jednocześnie. Była czymś w rodzaju pomostu między Nirn i Otchłanią, o czym przekonałem się od razu, gdy tylko ją otworzyłem.

     - Przestań to robić! – usłyszałem jeszcze nerwowy krzyk Lydii, zanim podziemia znikły mi z oczu i znalazłem się… nie wiadomo gdzie.

     To była przedziwna kraina, ale niewątpliwie miała coś wspólnego z królestwem Miraaka. Znalazłem się na jakiejś platformie, pośrodku bezkresnego morza, a nade mną jaśniało jaskrawą łuną zielone niebo. Morze było niemal czarne i wydawało się gęste, falując lekko, acz powoli, jakby nie było w nim wody, tylko gęsty syrop. Sama platforma wydała mi się bardzo lekka, a prowadziła na schody, za którymi dostrzegłem charakterystyczne budowle, w znanym mi już, koronkowym stylu.

     Spojrzałem po sobie. Wciąż miałem na sobie elfią zbroję. Na plecach wciąż wisiały mi łuk i kołczan. Na ramieniu zawieszoną miałem elfią tarczę, a u boku w pochwie tkwił Rodzdzieracz Chłodu. Byłem uzbrojony. Poczułem się pewniej i postąpiłem krok naprzód.

     Potężny, niski głos zatrzymał mnie w miejscu. Głos ten zdawał się dobiegać ze wszystkich stron jednocześnie. Miał taką moc, że poczułem drżenie swych elfich blach. Przypominał trochę głos Alduina, ale miał inną barwę, cieplejszą, bardziej aksamitną.

     - Tak jak mówiłem, gdy dawałem ci „Oghma Infinium” – mówił głos, - twoja wolna wola to złudzenie. W przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj.

     „Oghma Infinium”! To był jeden z nielicznych incydentów w moim życiu, o których wolałem zapomnieć. Widać nie dane mi było. A powodem był fakt, że sam pamiętałem go mgliście, jak sen, nie będąc pewnym, co właściwie się wtedy wydarzyło. Dawno temu, na posterunku Septimusa Signusa, gdy szalonemu starcowi wreszcie udało się otworzyć dwemerską kopułę, znalazł w niej księgę o takim tytule. Niecierpliwie ją otworzył i… Natychmiast wyzionął ducha. Księga upadła na ziemię, tuz obok niego. Zabrałem tę księgę do Arcaneum, ale nie wiedząc, co zawiera, nie odważyłem się w nią zajrzeć. Wychodząc na lodowe pola, ujrzałem za to jakąś maszkarę, jakąś mroczną, bezkształtną istotę, która tym samym głosem proponowała mi zajęcie miejsca u jej boku. Był to Hermeus Mora, jedno z daedrycznych książąt. Odmówiłem zdecydowanie, zapewniając, że nigdy tego nie uczynię. Odrzekł pobłażliwie, że tak mi się tylko wydaje, po czym zniknął.

     Przeszedł mnie dreszcz. Wyglądało na to, że miał rację. Znów stanąłem przed nim i nie dostrzegałem żadnej drogi ucieczki. Byłem na jego łasce i niełasce, zbyt słaby, by bronić się przed daedrą. I nagle zrozumiałem źródło potęgi Miraaka. Miraak nie był samodzielnym władcą, lecz sługą Hermeusa Mory!

     - To Apokryf – odezwał się znów Hermeus Mora. – Tu przechowuje się wszelką wiedzę.

     Przemawiał głosem zadziwiająco ciepłym, jakby zwracał się do małego dziecka, nie chcąc go przestraszyć. Czyżby miał nadzieję, że do niego dołączę? Znów ogarnęły mnie wątpliwości. Nie wiedziałem o nim zbyt wiele. W Cyrodiili i w Skyrim otaczano go powszechną pogardą, jak większość daedr. Tak samo jak jego bracia i siostry, nie liczył się z losem śmiertelników, wykorzystując ich do własnych celów, jakby byli oni martwymi przedmiotami. O ile jednak inne daedry robiły to dla zabawy, o tyle Hermeusowi Morze przyświecał cel światlejszy: gromadzenie wiedzy. I o tyle właśnie był lepszy od pozostałych daedrycznych książąt. W mojej sytuacji było to bardzo niewiele.

     - Zaspokój swe pragnienie wiedzy – ciągnął, - w nieprzebranych zasobach mojej biblioteki. Jeśli zmęczą cię poszukiwania, jeszcze raz przeczytaj swoja księgę, aby powrócić do życia śmiertelnego. Na jakiś czas…

     Rozejrzałem się uważnie, Dopiero teraz dostrzegłem, że to, co wziąłem za wzorzystą posadzkę, w rzeczywistości było ogromem, zapisanych kart. Tutaj wiedza była wszędzie. Nawet pod stopami. W Apokryfie stąpało się nie po kamieniach, lecz po wiedzy…

     Postąpiłem kilka kroków naprzód. Wstąpiłem na schody.

     - Czar Apokryfu wezwie cię z powrotem – dodał jeszcze Hermeus Mora głosem, w którym wyczułem uśmiech. – To twoje przeznaczenie.

     Daedra umilkła, a ja powoli wszedłem na schody.

     Nagły szelest za moimi plecami sprawił, że odwróciłem się ruchem szybkim jak błyskawica i dobyłem miecza. Za mną stał Poszukiwacz – tak Storn nazywał owe włochate stworzenia, zamieszkujące Apokryf. Podniósł rękę i rzucił we mnie porcję paraliżującej magii. Odruchowo przywołałem czar ochronny. Osłabiło to magię Poszukiwacza na tyle, że nie zdołał mi zaszkodzić. A potem Rozdzieracz Chłodu znalazł się w mojej ręce i Poszukiwacz zachwiał się pod jego uderzeniem. I nagle… rozdzielił się na dwie osoby! Oba zaczęły razić mnie magią. Co to?

     Nie wiedziałem tego na pewno, ale znalem się już na magii wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, czym jest Iluzja. Przypuszczałem, że jeśli zlikwiduję pierwotnego przeciwnika, drugi zniknie samoistnie. I tak się też stało. Utrzymując w lewej ręce zaklęcie ochronne, trzasnąłem go kilkakrotnie mieczem. Duplikat rozwiał się w kupkę pyłu, niby ożywieniec, natomiast z Poszukiwacza jakby uszło powietrze. Zupełnie, jakbym przedziurawił nadmuchany, skórzany worek, który na moich oczach momentalnie się opróżnił i rozpłaszczył się na ziemi, jak włochata poduszka, z której wysypano pierze.

     Schowałem miecz i chwyciłem łuk. Lepiej bronić się na odległość. Wszedłem na niewielką platformę. Stało tu kilka stołów, zastawionych księgami i dokumentami. Rzuciłem okiem na tytuły. „Legenda Czerwonego Orła”. Brzmiało znajomo. O ile sobie przypominałem, dotyczyło jakiegoś wojownika z Pogranicza. „Ostatni król Aleyidów”… Znam! To ta sama księga, którą kiedyś przyniosłem do Arcaneum z Twierdzy Zabójczego Blasku. Zerknąłem na kilka innych ksiąg. Niektóre znałem, inne nie… Na jednym ze stołów znalazłem wielki klejnot duszy. Zabrałem. W końcu, właściciel przecież pozwolił mi korzystać z zasobów tego miejsca i nie wspomniał, z jakich konkretnie.

     Dalej tajemnica komnata była podzielona na kilka części, za pomocą koronkowych, gęstych  krat. Za nimi widziałem jakieś korytarze, inne regały, pełne dokumentów, jakieś świecące kule i coś w rodzaju strąków, wypełnionych  światłem. Podszedłem z ciekawością do jednego z nich i ostrożnie zanurzyłem rękę w błękitnym świetle, które go wypełniało niby jarząca się ciecz. Poczułem, jak moja mana, nieco zużyta od zaklęcia ochronnego, momentalnie się regeneruje. Zrozumiałem. To była tak zwana Chrzcielnica Magii. Opowiadał o tym któryś z magów w Akademii.

     Gdzieś w oddali mignęła mi sylwetka Poszukiwacza, ale kraty były zbyt gęste, aby dało się w niego trafić. Wiedziałem już, że nie można liczyć na ich pobłażliwość. Szkoda, bo wyglądały sympatycznie – jak włochate, łagodne zwierzęta. Widać nie tak łagodne…

     Poruszałem się wolno i cicho, by pozostać niezauważonym. Zbadałem ostrożnie kraty. W ich labiryncie nie udało mi się jednak znaleźć żadnego przejścia. Przejście jednak musiało być, inaczej Poszukiwacz nie dostałby się tam, gdzie jest. Z pewnością było tu coś, co otwierało którąś z krat. Rozejrzałem się uważnie.

     Ruchomą kratę zlokalizowałem szybko i łatwo – po bokach miała zawiasy. Ale co ją otwierało? Na pewno musiało być to blisko, bo jaki sens miałoby umieszczanie zamka z dala od drzwi?

     Mój wzrok padł na coś w kształcie doniczkowego kwiatu. Przy bramie stał postument, na nim ni to doniczka, ni to otwarta muszla, a z niej wyrastało coś, co można było wziąć za roślinę. Miało to dwa długie liście, a pomiędzy nimi tkwiła wygięta łodyga, ze świecącą jasno kulką na samym końcu. Początkowo wziąłem to po prostu za lampę, stylizowaną na nieznany mi kwiat, ale zastanowił mnie otwór pomiędzy liśćmi. Wyglądał, jakby idealnie pasował do zawieszonej na łodydze kulki. Postanowiłem spróbować. Chwyciłem świecącą kulkę – została mi w ręce. Nie parzyła i w ogóle nie była gorąca, choć świeciła intensywnym blaskiem o ciepłej barwie. Z wahaniem wrzuciłem ją do otworu. Momentalnie łodyga schowała się pomiędzy liśćmi, jakby ją to zabolało, te zaś zwinęły się i zapadły w głąb muszli, która natychmiast się zamknęła. Zupełnie jak małż, gdy go dotknąć. Ale za to otworzyła się brama.

     Tak odkryłem magiczny mechanizm Apokryfu, zwany Scrye. Był to powszechnie używany tutaj rodzaj ozdobnego zamka. Może i niezbyt praktyczny, ale za to idealnie pasujący do nastroju tego miejsca, co jego twórca widać uznał za ważniejsze.

     Cicho zagłębiłem się w labirynt krat. Poszukiwacza udało mi się zlikwidować znienacka, jedną strzałą. Rozglądając się na boki ujrzałem tutaj prawdziwe skarby. Mnogość dokumentów i ksiąg przyprawiała o ból głowy. Oszołomiła mnie zupełnie. Gdybym tylko wiedział, czego szukać! Chyba powinienem szukać Czarnej Księgi…

     Na razie szedłem dalej. Labirynt zmienił się w kręty korytarz. Jeszcze kilkakrotnie napotkałem ruchome kraty i świecące Scrye w pobliżu. W końcu dotarłem do czegoś w rodzaju niewielkiego placu pod gołym niebem. Schodziło się nań po schodach, a za nim widziałem spory, kamienny taras, do którego również po lewej stronie prowadziły schody. Na placu zaś czerniła się powierzchnia czegoś, co wyglądało jak basen. Jego powierzchnia falowała, ale nie jak woda, tylko jak gęsty, czarny, połyskujący syrop. Do złudzenia przypominało to roztopioną, płynną smołę. Postanowiłem na wszelki wypadek trzymać się od niego z daleka.

     Ale gdy tylko postąpiłem krok naprzód, z basenu wyłonił się Czyhacz!

     Czarny potwór rozejrzał się na boki swymi rybimi oczami. Jeszcze mnie nie dostrzegł. Dziwne, przecież moje elfie blachy musiały w tym miejscu błyszczeć z daleka… Wpakowałem mu ebonową strzałę, a potem szybko jeszcze jedną, zanim zdołał się zorientować, skąd nadleciała pierwsza. Mocno nim zachwiały. W końcu dostrzegł mnie jednak i ruszył w moim kierunku, w chwili, gdy wypuszczałem trzecią strzałę. Trafiła i Czyhacz zatoczył się, jak pijany. Nie poniechał jednak ataku. Rzygnął w moją stronę czarną mazią i byłby trafił, gdybym nie odskoczył w tył. Przewaga jednak przechyliła się na moją stronę. Czyhacz nie był zbyt szybki, a ja za sobą miałem długi korytarz. Mogłem cofać się, wciąż strzelając. Władowałem w niego jeszcze kilka strzał, aż wreszcie padł na posadzkę i wyzionął ducha.

     Wlazłem na taras z lewej strony. Jego druga część była odgrodzona kratami, ale znalazłem tam Scrye. Trudno tego nie znaleźć – świeci to jaśniej niż świeca. Ku mojemu zdziwieniu jednak otworzyła się nie krata na tarasie, tylko zupełnie gdzie indziej, po drugiej stronie, w pobliżu basenu.

     Cóż było robić, zszedłem z tarasu i poszedłem w tamtą stronę.

     Tam otworzyło się małe pomieszczenie, pełne ksiąg. I tu też świecił Scrye. Po jego uruchomieniu z tarasu obok z chrobotem wysunęły się kamienne schody. Droga na taras stanęła otworem.

     A tam, oprócz ogromu dokumentów, papierów, rulonów i ksiąg, znajdowała się jedna szczególna. Nosiła tytuł „Wichry zmian” i pulsowała ową szczególną, czarną magią. Nareszcie, znalazłem to, co chciałem: tajemna wiedza Hermeusa Mory.

     Otworzyłem księgę. Chciałem tylko unieść okładkę, ale ona sama otworzyła się w miejscu, które widać dla mnie było przeznaczone. W zasadzie otworzyła się sama, bo ona żyła swoim własnym życiem, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie.

     Na tej stronie tekst opisywał trzy dary intuicji: uczonego, towarzysza i kochanka. Pierwszy ułatwiał zrozumienie tajemnic, drugi chronił towarzysza wypraw przed nieumyślnie zadanymi mu ciosami. Trzeci, choć kojarzył się z miłością, służył do walki – dawał przewagę w walce z osobnikiem przeciwnej płci. Na końcu księga dawała mi wybór jednego z nich.

     W pierwszej chwili pomyślałem o pierwszym. Co jak co, ale teraz, gdy próbuję rozwiązać tajemnice Miraaka, przyda mi się najbardziej. Gdy jednak sięgnąłem dłonią do ilustracji, która je wyobrażała, moja ręka zawisła w powietrzu.

     Wybrałem drugi.

     Myśl, że mógłbym przypadkiem skrzywdzić Lydię, przeraziła mnie. Ale należało się z tym liczyć. Wiele razy walczyliśmy w ciasnych miejscach, albo strzelaliśmy sobie z łuków ponad głowami. To i tak cud, że jeszcze nic takiego się nie wydarzyło. Owionęła mnie złotawa mgiełka...

     A potem położyłem dłoń na innym obrazku – powrót do Nirnu, mojego świata. I na chwilę moje oczy ogarnęła ciemność.

     A potem ujrzałem kręcony podjazd, postument z Czarna Księgą i Lydię, która pełna niepokoju trzymała mnie za rękę.

     - Wróciłem – szepnąłem. – Dzięki Marze…

     Gorący uścisk sprawił, że poczułem nie tylko ogromną ulgę, ale i nagłą radość.

     Księgę zabrałem. Pokażę ją Stornowi, albo Nelothowi, gdy już go odnajdę. Nie bez problemu umieściłem ją w plecaku. A potem ruszyliśmy podestem w górę. Było wysoko. Ale na samej górze znaleźliśmy żelazne drzwi, nieco pokryte rdzą. Ustąpiły pod naciskiem ramienia. Zagłębiliśmy się w wąski chodnik.

4 komentarze:

  1. Ładne te wrota, prawda? Gdy ludzkość z powrotem zejdzie do jaskiń na skutek swych obłędnych działań, będą miały zapewne powodzenie;)
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko czy ludzkość będzie miała odpowiedni miecz, żeby je otworzyć?

      Usuń
  2. Też bym się wkurzyła, jakby mi małżonek wiecznie znikał w jakiejś księdze. ;)
    A już w Harrym Potterze mówili, żeby nie ufać niczemu, co zachowuje się jak żywe, a nie widać gdzie ma mózg. ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zabrzmiało jak alegoria. Koleżanka Małżonka też kiedyś się wkurzała, gdy ja znikałem w księgach. Teraz już przywykła.

      Usuń