wtorek, 2 kwietnia 2019

Rozdział XVI – Zachodnie wybrzeże

     Po powrocie do Kruczej Skały, stwierdziłem, że nic, ale to już nic dzisiaj nie zrobię. Byłem w podłym nastroju. Żal mi było poległych górników, ale jeszcze bardziej niepokoił mnie upływ czasu. Miraak wciąż rósł w siłę, a ja stałem w miejscu. Jeśli tak dalej pójdzie, nic nie ocali mieszkańców Solstheim przed tyranią. Pocieszałem się tylko, że Ralis odkopie niedługo smoczą ścianę i moja moc także wzrośnie. Musiałem poczekać, ale przyrzekłem sobie, że bez względu na rezultat tych poszukiwań, gdy tylko poznam to Słowo – jakiekolwiek ono jest – wyruszam do Apokryfu. Ralis poprosił, żeby mu dać cztery dni na opróżnienie wielkiej komnaty. To było dużo czasu, ale trzeba pamiętać, że przecież miał zaledwie kilku ludzi i musiał jeszcze zorganizować nową ekipę. Wziąwszy to pod uwagę, stwierdziłem, że tempo prac naprawdę jest ekspresowe.

     Aby się uspokoić, zabrałem się za lekturę „Upadku Ahzidala”. Egzemplarz, znaleziony przy martwym górniku, był trochę podniszczony, ale pozostał czytelny. Autorem był niejaki Balund Szary Płaszcz. Nie słyszałem tego imienia przedtem, ale było właściwe dla Nordów. Księgę skromnie wydano, bez ozdobnych czcionek, zawijasów i innych ozdobników, oprawiono w zwykłe, papierowe okładki, wzmocnione tylko jakąś żywicą. Jedynie na samym początku znajdował się niezbyt wymyślny, kolorowy inicjał.

     Przeczytałem na głos pierwsze zdanie.

     Za czasów, których nikt dziś nie pamięta, gdy pierwsi ludzie kroczyli po Skyrim, w mieście Saarthal narodził się wielki zaklinacz.

     - Saarthal – uniosłem brwi. – Pamiętasz, byliśmy tam! To blisko Akademii. Jak to mówił Tolfdir? Że to najstarsza ludzka osada w Tamriel.

     - Zgadza się – odrzekła Lydia, pochylona nad strzałą, którą opatrywała właśnie piórkami. – Miejsce chwały Ysgramora.

     - Miałem okazję go poznać – uśmiechnąłem się. – Na dworze Shora, w Sovngardzie.

     - Wiem – mruknęła. – Mówisz to nie pierwszy raz…

     - Mówię to za każdym razem, gdy ktokolwiek o nim wspomni – burknąłem. – I będę mówił, bo jestem z tego dumny.

     Odwróciłem się do niej.

     - I to ja, Cesarski, chwalę się tym na prawo i lewo, a ty mnie za to krytykujesz. A myślałem, że to Nordowie są tymi, którzy kochają herosów.

     - Kocham tylko jednego herosa – odparła, nie podnosząc głowy. – Chociaż powoli mi przechodzi, bo jest skończonym marudą.

     Wzruszyłem ramionami i powróciłem do lektury.

     - Czytaj na głos – dodała. – Też chciałabym wiedzieć, czego szukamy.

     Odchrząknąłem i zacząłem czytać.

     Już jako chłopiec zdradzał niebanalny talent magiczny, a z wiekiem stał się potężniejszy od swych mentorów. Gdy odkrył, że w ojczystych stronach niczego już się nie nauczy, opuścił żonę z dzieckiem i ruszył w świat, aby poznać tajemnice elfich mistrzów.

     - Już go nie lubię – burknęła Lydia.

     Po latach powrócił do Saarthal, lecz w miejscu tętniącego życiem miasta znalazł zgliszcza, które pozostawili po sobie elfi najeźdźcy. Odszukał ruiny swego domu i wśród jego poczerniałych ścian poprzysiągł zemstę. Wtedy właśnie narodził się Ahzidal, zgorzkniały niszczyciel.

     Księga opisywała dalej, jak to Ahzidal, zdając sobie sprawę, że samemu niewiele zwojuje, zaczął zgłębiać tajniki magii. Studiował nawet u Dwemerów, od których nauczył się harmonizować naturę siedmiu oblicz metalu. Nie koniec na tym, pobierał nauki nawet u Ayleidów, gdzie poznał tajniki starożytnych run, przepełnionych pierwotną mocą. Poznawał tajemnice Falmerów, Chimerów i Altmerów, a wszystko po to, by któregoś dnia obrócić tę potęgę przeciwko nim.

     Dalej następował ciekawy fragment.

     Gdy doszły go wieści o Ysgramorze i jego Towarzyszach, którzy przybyli z Atmory, niezwłocznie wyruszył im na spotkanie. Po trzech dniach stanął przed ich obliczem nieopodal ruin Saarthal, umocnionych przez elfie wojska i zaoferował swe wsparcie. Przybysze zza morza, wzmocnieni jego zaklęciami, rozgromili elfy. Żądza zemsty Ahzidala wreszcie została zaspokojona. 

     - Niesamowite! – bąknąłem. – Ahzidal był jednym z herosów, na równi z samym Ysgramorem. To on przyczynił się do zwycięstwa Pięćsetki. Dlaczego nigdy o nim nie słyszałem? Te relikty, które wykopuje Ralis, są bezcenne. Może nie materialnie, ale naukowo rzecz biorąc, to część najważniejszej historii Skyrim.

     - I to samego początku jego historii – przytaknęła Lydia. – Z Saarthal ludzie rozprzestrzenili się na całe Tamriel. No i co było dalej?

     A dalej już nie było tak chwalebnie i tak po bohatersku. Ahzidal bowiem nie poczuł ulgi po tym, jak zemścił się na elfach. Uciekł w naukę, w zakazaną wiedzę. Chłonął ją jak gąbka. Zgromadził całą wiedzę elfów, ale i ona mu nie wystarczała. Zaczął wiec zgłębiać tajniki smoczych run i w tym celu został smoczym kapłanem. To również mu nie wystarczyło, więc zwrócił się ku Otchłani, a tam znalazł zarówno ogromną moc, jak i szaleństwo. Podobno już nie wrócił do naszego świata, choć inni twierdzili, że zdradzony przez smoczych kapłanów, zginął pośród ruin Saarthal. Z kolei Skaalowie twierdzili, że zbiegł na Solstheim i został pochowany w kurhanie Kolbjorn, razem ze skarbami, które stworzył.

     - Nieszczęśliwy człowiek – westchnąłem. – Przypomina mi trochę Rzeźnika z Wichrowego Tronu, który też oszalał z bólu.

     - Nie wspominaj mi o tym – wzdrygnęła się Lydia. – Jak w ogóle możesz porównać kogoś takiego jak Ahzidal do jakiegoś rzezimieszka?

     Zamknąłem księgę i odłożyłem ją na półkę.

     - Masz rację, nie powinienem – mruknąłem. – Samo mi się tak jakoś skojarzyło. Tamten też oszalał z bólu, po stracie ukochanej.

     Rzuciłem okiem na dwa manekiny, stojące pod ścianą. Jeden w hełmie Śmiercionoścy, drugi w butach i rękawicach Ahzidala. Wydało mi się niewłaściwe, że stoją obok siebie. Choćby dlatego, że Ahzidal był jednak kimś wielkim, zanim upadł, a Haknir Śmiercionośna to zwykły pirat, wyróżniający się jedynie niepospolitym okrucieństwem.

     Lydia, widząc, że wpatruję się w stalhrimowy hełm, wysnuła z tego zupełnie inny wniosek.

     - Idziemy jutro na zachodnie wybrzeże?

     Skierowała moje myśli w inną stronę.

     - Nie wiem – westchnąłem. – Wybrzeże jest długie, a my nie mamy pojęcia, gdzie tego trzeba szukać. Równie dobrze możemy szukać igły w stogu siana. To mogło być schowane w każdym miejscu. Nie wiemy nawet, czy na samym wybrzeżu, czy gdzieś wyżej, w jakiejś ukrytej jaskini. Poza tym, morze mogło to już dawno wypłukać i wessać na jakąś głębię.

     - Chyba nie – pokręciła głową. – On był kapitanem pirackiego statku. Kimś, kto dobrze zna morze, ale na lądzie czuje się nieswojo. Nie wychodził daleko na ląd. No i znał miejsca, gdzie można było zakopać to bezpiecznie na setki lat.

     - Coś w tym jest – przyznałem. – Tylko my nie jesteśmy żeglarzami i nie potrafimy takich miejsc odnaleźć. Więc jak je poznamy?

     Wyprostowała się i zmarszczyła brwi. Zawsze przyjmowała taką pozę, gdy wpadła na jakiś pomysł.

     - Gjalund ma tu przypłynąć jutro, albo pojutrze – przygryzła w zamyśleniu kosmyk włosów, jaki wsunął jej się do ust. – Pokażmy mu tę mapę i spytajmy go.

     To był dobry pomysł. Tak postanowiłem zrobić.

     - A na razie musisz wykuć szpikulec.

     Spojrzałem na nią pytająco.

     - Szpikulec na kiju – wyjaśniła. – Cienki i długi gdzieś na półtora łokcia. Nie, na dwa łokcie!

     Zrobiłem jeszcze bardziej zdziwioną minę.

     - Na co ci taki szpikulec?

     Przewróciła oczami.

     - Masz zamiar przekopać całe wybrzeże? Trzeba najpierw poszukać. Potrzebne coś, co można łatwo wbić w ziemię i sprawdzić, czy coś tam jest pod spodem.

     - Jesteś prawdziwym skarbem – pokiwałem głową. – Oczywiście, potrzebujemy szpikulca.

     I zaraz na kartce papieru zacząłem rozrysowywać sobie, jak takie coś miałoby wyglądać.

     Wbrew pozorom, niełatwa to była sprawa. Ostrze, wbijane w grunt, musiało być bardzo sztywne, żeby się tam nie wygięło, ale jednocześnie cienkie, żeby można było wbić je głęboko w piach. Zdecydowałem się na przekrój w kształcie równoramiennego krzyża, o ostrych końcach. Szpikulec byłby u nasady szeroki na grubość dużego palca i zwężał się ku końcowi, na samej końcówce przechodząc w ostro zakończony stożek. Tylko z czego to zrobić? Stal jest za bardzo sprężysta i za mocno by się wyginała, z kolei w przypadku szpikulca ze szkła – mam na myśli oczywiście metaliczny stop o tej nazwie – nie dałoby się odpowiednio zahartować przedmiotu o tak zróżnicowanym przekroju. Na takie rzeczy najlepszy byłby krasnoludzki metal, ale ja nie umiałem obrabiać go wystarczająco dobrze. Zdecydowałem się więc na księżycowy kamień. To było bardzo dobre tworzywo, bowiem w zależności od sposobu hartowania można było z niego uzyskać zarówno element sprężysty, jak i sztywny i twardy.

     Nazajutrz kupiłem od Glovera dwie duże sztabki rafinowanego księżycowego kamienia. I na cały dzień zniknąłem w naszej kuźni. Wykuwałem dwa szpikulce, jeden dla Lydii, drugi dla siebie. W trakcie kucia okazało się, że wygodniej będzie końce ukształtować w kwadrat, który dopiero na wysokości dłoni zamieniał się w krzyż, a potem w rurowatą nasadkę. Samo wykucie nie trwało długo. Więcej czasu zajęło mi hartowanie i odpuszczanie. To trzeba było zrobić bardzo precyzyjnie, żeby nie przesadzić w żadną stronę. Zbyt mocno zahartowane ostrze pęknie pod wpływem mocniejszego obciążenia. Zbyt słabo – będzie się giąć. A tak cienki profil bardzo trudno jest rozgrzać równomiernie. A potem pracowite ostrzenie. Na tym najdłużej mi zeszło. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że każde z narzędzi miało cztery ostrza, które należało naostrzyć i jako tako wypolerować z obu stron, przestaje to dziwić. W dodatku, z uwagi na krzyżowy przekrój, nie można było położyć go wygodnie w poprzek na kamieniu szlifierskim, jak ostrze zwykłego noża. Trzeba było kłaść to wzdłuż, na samiutkiej krawędzi. Trochę mi przy tym zeszło. Moja żona w tym czasie wyruszyła w głąb wyspy, poszukać odpowiedniego drewna na drzewce. Ale pech chciał, że w okolicach Kruczej Skały rosły albo niewielkie krzewinki, albo strzeliste świerki, których wygięte gałęzie nie nadawały się do naszych celów. Po godzinie bezskutecznego szukania, zdecydowała się wreszcie kupić u Fethisa dwie pary grabi i po prostu wyciągnęła z nich styliska.

     Pod wieczór oba narzędzia były gotowe. Ostre szpikulce zostały mocno i pewnie osadzone na prostych kijach. Po drugiej stronie nasadziłem nań po żelaznym obciążniku, zwiększającego masę, aby wchodził głębiej w piach. Lydia, oglądając rezultat mojej pracy, stwierdziła, że to chyba najgroźniejsza broń, jaką udało mi się stworzyć. Tym szpikulcem można było, używając go jak włóczni, bez wysiłku przebić wołu na wylot. Na Solstheim nie było wprawdzie dzikich bawołów, czy podobnych zwierząt. Były jednak dość pokaźne dziki, więc mgła trafić się okazja.

     Statek Gjalunda przybił do kei po dwóch dniach, około południa. Jak zwykle, witała go grupka mieszkańców Kruczej Skały. Wśród nich wielu naszych znajomych. Adril czekał na jakieś dokumenty, Fethis na skrzynię z zamówionymi towarami, Glover na list z Pękniny, a Veleth na wiadomości od znajomego z Wichrowego Tronu. Musiałem więc poczekać, aż załatwią swoje sprawy, zanim mogłem porozmawiać z kapitanem.

     Gjalund rzucił okiem na podaną mu mapę i ze znawstwem skinął głową.

     - Bardzo dokładna – stwierdził. – Widać, że sporządził ją wytrawny żeglarz.

     I tu wyjaśnił mi coś, czego do tej pory nie rozumiałem. Otóż mapę tę niezbyt gęsto pokratkowano cienkimi liniami, jak przypuszczałem, po to, by łatwiej było ją narysować i odwzorować kształt. Ale myliłem się. Ta siatka pokazywała dokładne położenie danego punktu, które można było zmierzyć, przy pomocy kilku przyrządów nawigacyjnych. Na marginesach istotnie napisano jakieś liczby, nic mi niemówiące. Nie do końca to rozumiałem. Gjalund, widząc, że może mnie czymś zadziwić, chętnie wyjaśnił mi, o co tu chodzi. Otóż, znajdując się w jakimś miejscu, przy pomocy dwóch przyrządów, chronometru i kwadrantu, można było ustalić położenie tego punktu i jego współrzędne na mapie. Wszyscy żeglarze stosowali ten sam system do nawigacji po morzu, zatem mapa była dla niego najzupełniej czytelna. Pokazał mi nawet oba przyrządy. Wyjaśnił przy tym, że chronometru używać nie muszę, bowiem zachodnie wybrzeże przebiegało niemal zupełnie prosto na linii północ-południe, a oba punkty leżały na jednej linii. Jedyne, co musiałem ustalić, to położenie w drugiej linii, a do tego służył kwadrant. Objaśnił mi też, jak działa i za niewielką opłatą zgodził się go użyczyć, ale tylko na dwa dni, bowiem później miał zamiar odpłynąć do Skyrim.

     - Znam te wody tak dobrze, że poradziłbym sobie i bez niego – stwierdził. – Ale lepiej nie kusić losu. Morze bywa nieprzewidywalne.

     Na koniec policzył, nie mam pojęcia jak, ile wynoszą współrzędne obu punktów na zachodnim wybrzeżu i napisał mi je na marginesie mapy, niezbyt zgrabnymi kulfonami, ale czytelnie.

     Wróciłem do posiadłości z głupią miną, niosąc pod pachą mosiężny przyrząd.

     - Gjalund powiedział mi, jak tego używać, ale szczerze mówiąc, obawiam się, że mogę nie dać rady – wyznałem, czerwieniąc się. – Tym mierzy się położenie słońca. I trzeba to zrobić w samo południe. To ważne.

     - Po co to?

     - Jak zmierzysz położenie słońca, to trzeba tu odczytać na tej skali. A potem porównać z mapą. Konkretnie z tymi cyframi – wskazałem palcem. – Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałem.

     Lydia wysunęła dolną wargę, na znak że nic nie rozumie. Wyglądała tak zabawnie, że aż się roześmiałem, za co oberwałem poduszką.

     - Żeglarze używają tego do nawi… nawia…

     - Nawigacji…

     - No właśnie. Mierzą tym jakąś szerokość, czy coś, jakoś tak to się nazywa. W każdym razie, w południe trzeba zmierzyć kąt, w jakim słońce odstaje od pionu. I jeśli będzie mniej, niż mi tu napisał – wskazałem na margines mapy – to trzeba iść na północ. A jeśli więcej, na południe. Tak długo, aż będzie się zgadzało z tym punktem. Łatwizna!

     - Nie taka łatwizna – prychnęła. – Zapominasz, że położenie słońca trzeba zmierzyć w południe. Jak sobie to wyobrażasz? Mierzysz położenie, przesuwasz się na północ, ale jak daleko? Tam trzeba znowu czekać na południe i sprawdzić położenie, potem znowu się przesunąć i znów czekać na południe… A za dwa dni masz mu to oddać.

     Zabiła mi tym ćwieka. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Wysunąłem kilka pomysłów, jeden głupszy od drugiego. Skończyło się na ponownej wizycie u Gjalunda, gdy rumieniąc się, wyłuszczyłem mu swój problem. Podpowiedział mi, że odległość między dwiema kreskami na mapie, w rzeczywistości odpowiada – tu rzucił na mnie okiem, jakby chciał mnie zmierzyć – mniej więcej pięć tysięcy dwustu krokom. W linii prostej. Pokazał mi, jak policzyć dystans, który pozostał mi do przejścia. Kosztowało mnie to trochę pieniędzy, bo Nordowi wypada zapłacić za naukę. Ale rozjaśniło mi się trochę w głowie. Kapitan zwrócił też moja uwagę na fakt, że punkty, oznaczone krzyżykami, są bardzo charakterystyczne.

     - Ten tutaj, to północny koniec tego cypla – wskazał ręką w stronę Kamienia Ziemi. – A ten znajduje się na północ od wodospadu, u podnóża góry, dokładnie pod tym zboczem – wskazał palcem na mapę. – Takich miejsc nie ma tu za wiele. Pewnie mój kwadrant w ogóle nie będzie ci potrzebny.

     Uzbrojeni w nową wiedzę, kwadrant, mapę i dwa ostre szpikulce, wyruszyliśmy jeszcze tej samej nocy. Droga była daleka, a postanowiliśmy dotrzeć dziś do punktu, leżącego dalej na północ, za wodospadem. Musieliśmy przy tym zdążyć przed południem. W myślach wciąż powtarzałem sobie wzór, jak obliczać odległość według wskazań przyrządu. Gjalund zmartwił mnie przy tym, mówiąc, że urządzenie nie jest aż tak precyzyjne, żeby znaleźć jakiś obiekt na lądzie. Służy do nawigacji na morzu, gdzie panują puste przestrzenie, a dokładność rzędu kilku strzałów z łuku jest więcej niż wystarczająca. Miałem bardzie polegać na wskazówkach z mapy, niż na obliczeniach.

     I, niestety, miał rację. Gdy byliśmy już na miejscu, trzykrotnie zmierzyłem nasze położenie i trzy razy otrzymałem inny wynik. Różniły się między sobą bardzo nieznacznie, ale w przełożeniu na odległości wyszły mi trzy punkty, odległe od siebie mniej więcej o trzy strzały z dobrego łuku. To na nic. Przy poszukiwaniu czegoś tak małego jak skrzynia, nie pomogło ani trochę. Musiało mi wystarczyć to, co zdołałem odczytać z mapy.

     Wybrzeże było tutaj dość strome. Wąska plaża, z szarego piachu, porośniętego gdzieniegdzie trawiakiem i jakimiś krzewinkami, kończyła się nagle stromą ścianą skał. Grań jednej z gór schodziła niemal do samego morza. Miejsce to znajdowało się w pobliżu Kamienia Wody, nieco dalej na północ. Było tu kilka małych wysepek, na które można było dostać się, brodząc zaledwie po kolana. Skłuliśmy je naszymi szpikulcami, ale poza kamieniami, niczego twardego nie znaleźliśmy. Raz Lydia dźgnęła w kawał drewna, ale okazało się, że to tylko przegniły konar, wyrzucony przez morze i zagrzebany w mule. Słońce zaczęło się już zniżać, gdy daliśmy za wygraną. Do Kruczej Skały było daleko, więc postanowiliśmy przenocować w wieży Kurhanu Krwiopuszcza, tej samej, która tak bardzo przypominała nam wieże Valtheim z Doliny Białej Grani. Też nie było blisko. Dotarliśmy do nich już o zmroku.

     Rankiem ruszyliśmy do Kruczej Skały. Oddałem Gjalundowi jego przyrząd i przyznałem się do porażki. Pokiwał smętnie głową.

     - Mówiłem, że to dobre na morzu – mruknął. – Ale jeśli chcesz poszukać czegoś, co zakopał żeglarz, musisz szukać na samym wybrzeżu, w miejscu, do którego nie docierają fale. Zapewne miejsce to umocniono jakimiś głazami, czy czymś w tym rodzaju. Szukaj jakiejś jaskini, albo nienaturalnej formacji. Wtedy może ci się poszczęści.

     Rada była dobra. Dlatego jeszcze wieczorem wróciliśmy do Kurhanu Krwiopuszcza, żeby poszukiwania zacząć od samego rana.

     Tym razem zabraliśmy się do tego inaczej. Dokładnie przeanalizowałem mapę i dopasowałem do niej miejsce, w którym mógł być zakopany nasz skarb. Pomyślałem, że pirat też by tak zrobił – wybrałby miejsce charakterystyczne. Zauważyłem więc, że krzyżyk na mapie nie znajduje się na przedłużeniu grani, tylko kawałek dalej, dokładnie w miejscu, w którym łuk wybrzeża znajdował się najdalej na wschód. Do sprawdzenia pozostał nam więc niewielki odcinek wąskiej plaży.

     Rzuciłem też okiem na coś, co w pierwszej chwili wydało mi się naturalnym usypiskiem, ale gdy podszedłem bliżej, stwierdziłem, że to zagrzebana w mule połowa kamiennego kręgu, niewątpliwie dzieło rąk ludzkich. Zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Podzieliłem się swym spostrzeżeniem z Lydią.


Zachodnie wybrzeże Solstheim. To gdzieś tu, według mapy, ukryto część skarbu.

     Głazy odgradzały od morza niewielki kawałek plaży. Morze co jakiś czas zalewało wnętrze tego półokręgu. Przez lata osadziło się w nim sporo mułu, którego fale, rozbite o głazy, nie zdołały wypłukać. Miejsce to objęły w posiadanie kraby błotne – wielkie skorupiaki, o szczypcach tak silnych, że potrafiłby zadać nieuzbrojonemu człowiekowi poważne rany, a nawet zabić. Gdy bezceremonialnie władowaliśmy się im w kolonię, kilka z nich, szczególnie wielkich, zaatakowało nas. Krzywdy nam nie wyrządziły, bo blacha z księżycowego kamienia to za twardy kąsek dla ich szczypiec, ale musieliśmy je wytłuc, bo nie dalibyśmy rady się od nich opędzić. Nogi krabów zebraliśmy do płóciennego worka. Nadają się do jedzenia, a niektórzy uważają je za rarytas. Geldis na pewno się nie obrazi za taki podarunek.

     Wszedłem do półokręgu i natychmiast zapadłem się w mule, niemal do połowy łydek. Z wysiłkiem zrobiłem kilka kroków, starając się nie zgubić w nim butów. Szpikulca, którym miałem skłuć grunt, musiałem używać jak laski, żeby się nie wywrócić. Mimo to udało mi się spenetrować niewielki obszar, aż w jednym miejscu wyczułem wyraźny opór.

     - Tu coś jest – wskazałem ręką.

     Lydia chwyciła łopatę, ja tymczasem szukałem dalej i znalazłem kolejne twarde miejsce. Zaznaczyłem je ułamaną gałęzią, i szukałem dalej. Znalazłem ich cztery. Gdy odłożyłem szpikulec i chwyciłem łopatę, Lydia, ubabrana jak krab błotny, dokopała się już do pierwszego, którym okazał się spory pniak. Ja w międzyczasie, ślizgając się w błocie, odkryłem gruby korzeń jakiegoś drzewa. Dopiero za trzecim razem trafiliśmy na deskę.

     - Oby to nie były resztki rozbitej łodzi – mruknąłem, wbijając łopatę w błotnistą maź.

     Kopało się naprawdę trudno. Miejsca, z których usunęliśmy błoto, natychmiast zalewała woda. Wpadłem więc na pomysł, żeby z tego błota sypać coś w rodzaju wału dookoła miejsca, w którym kopaliśmy. Rzeczywiście, pomogło. Zrobiło nam się weselej, ale nie tylko z tego powodu. Okazało się bowiem, że obok jednej deski tkwi druga, a łączą je żelazne okucia. To musi być skrzynia!

     Słońce już zaczęło się zniżać, gdy wreszcie odkopaliśmy zasmołowane wieko. Przypaliłem Płomieniem, żeby zmiękczyć smołę. Trochę nam zeszło na jej zdzieraniu. Dość, że gdy wreszcie uporałem się z zamkiem i wiekiem, słońce świeciło już na czerwono. I takimż blaskiem zabłysły nam stalhrimowe rękawice, gdy wreszcie udało nam się je wydobyć.

Stalhrimowe rękawice Haknira Śmiercionoścy

     Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby się z tego cieszyć. Nawet nie przymierzyłem tych rękawic, nie chcąc ich zabrudzić. Oboje przecież bardziej przypominaliśmy dziki, które właśnie wytarzały się w babrzysku. Lydia jednak przemogła się i ściągnęła z siebie zbroję. Przetarła ją jako tako z błota, po czym zrzuciła z siebie resztę ubrania i naga zanurzyła się w morzu. A mnie przeszedł wtedy dreszcz, nie tylko nagłego pożądania. Pozazdrościłem Nordom ich odporności na zimno. Mojej żonie nie przeszkadzało ani trochę, że kilkaset kroków dalej, w miejscu gdzie do morza wpływały wody rzeki, na powierzchni unosiła się kra. Obmyła się dokładnie, a gdy wyszła, czerwone promienie zachodzącego słońca oświetliły jej nagie, smukłe ciało, od którego nie dało się oderwać wzroku. Była jeszcze piękniejsza niż wtedy, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Miała ciało, którego pozazdrościć mogły jej boginie. Widząc, jak się jej przyglądam, uśmiechnęła się uwodzicielsko i prowokacyjnie poruszyła biodrami.

     - Dziś śpimy osobno – odezwała się drwiącym tonem. – Ja nie sypiam z brudasami.

     Parsknąłem śmiechem. Oto, jak potrafiła mnie przekonać. Poczekałem, aż się ubierze i włoży zbroję. Nie jest bezpiecznie rozbrajać się na tym pustkowiu. Przynajmniej jedno z nas zawsze miało na sobie skorupy i broń pod ręką. Gdy stanęła przede mną w pełnym rynsztunku, niechętnie rozpiąłem rzemienie swojej zbroi i też trochę ją opłukałem. Po czym, z wysiłkiem zdjąwszy z siebie ubranie, wziąłem trzy głębokie oddechy i z jękiem zanurzyłem się w lodowatej wodzie.

     Do Kurhanu Krwiopuszcza niemal biegłem. To był jedyny sposób, żeby jako tako się rozgrzać. Przez cały czas szczękałem zębami. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce, natychmiast rozpaliłem ogień i usiadłem jak najbliżej. Lydia, widząc, że naprawdę przemarzłem nie na żarty, czym prędzej postawiła na ogniu miskę i nalała do niej wody, po czym wsypała dwie garście ziół. Myślałem, że to nigdy się nie zagotuje. Czekałem i czekałem, dzwoniąc zębami. Wreszcie woda zawrzała. Chwilę się podgotowało, po czym Lydia rozlała do naszych drewnianych kubków gorący wywar. Wypiłem go, parząc wargi i język. Trochę pomogło. Żałowałem, że nie mam w plecaku norskiego miodu, albo coloviańskiej brandy.

     Nienawidzę lodowatych kąpieli!

*          *          *

     Gdy następnego dnia, późnym rankiem zjawiliśmy się w Kruczej Skale, poszukałem kuriera, który zwykle o tej porze kręcił się po rynku. Spytałem o wiadomość od Ralisa.

     - Nie, nic – odpowiedział. – Przykro mi.

     Postanowiliśmy więc trochę się oporządzić.

     Najpierw gruntowne czyszczenie zbroi i pranie naszych ubrań. Zeszło nam do wczesnego popołudnia. Potem solidna kąpiel, w balii z ciepłą wodą. Gdy doprowadziliśmy się wreszcie do porządku, wziąłem w dłonie zawiniątko z rękawicami Śmiercionoścy, by je dokładnie obejrzeć.

     Były to zwykłe, skórzane rękawice, z futerkową wyściółką. Jedyne, co je odróżniało od innych, to fakt, że od zewnętrznej strony każda z nich miała przymocowane po trzy płytki stalhrimu, o kształcie zbliżonym do prostokąta, oprawione na obrzeżu w stalową ramkę. Dwie większe, chroniące nadgarstek i przedramię, zachodziły na siebie, niby rybie łuski. Trzecią, chroniąca wierzch dłoni, przymocowano osobno. Płytki zostały starannie obłupane, jednak wygładzić ich się widocznie nie dało, bowiem zachowały wyraźne ślady zgrubnej obróbki. Nałożono na nie zaklęcie cząstkowe, działające wespół z pozostałymi elementami zbroi. Wzmacniało ono ciosy ostrzy, ale tylko wtedy, gdy walczyło się dwoma mieczami, czy sztyletami jednocześnie. Zaklęcie owo było tym silniejsze, im więcej elementów zbroi wojownik miał na sobie. Podejrzewałem, że wszystkie jej elementy wzmacniały się wzajemnie. Naprawdę misterne zaklinanie. Ciekawe, co powie na to Neloth.

     Rękawice powędrowały na ręce manekina. A my poszliśmy coś zjeść. Po obiedzie niespecjalnie chciało mi się łazić, ale przemogłem się. Pora była jeszcze wczesna, do zachodu słońca sporo czasu, a do trzeciego punktu na mapie całkiem niedaleko.

     Kamień Ziemi znajdował się na niewielkim półwyspie, który stanowił jednocześnie naturalny falochron portu w Kruczej Skale. Mapa wskazywała nasadę tego cypla, przypominającą kolano. Obszar do przeszukania był raczej niewielki, więc poszliśmy się tam chociaż rozejrzeć, narzędzia zabierając jedynie na wszelki wypadek. Zbroje zostawiliśmy, żeby wyschły po szorowaniu, ale zabraliśmy ze sobą broń. I dobrze zrobiliśmy, bo zaatakowali nas zbóje.

     Było ich troje, niezbyt dobrze uzbrojonych. Poradziliśmy sobie z nimi bez trudu. A potem spojrzeliśmy na nasadę półwyspu i oboje wybuchliśmy śmiechem.

     - Jak myślisz, gdzie to jest? – spytała żartobliwie Lydia

     Istniało bowiem tylko jedno miejsce, gdzie rozsądny człowiek zakopałby skrzynię. Przed nami, znajdowała się kępka świerków, tworząc coś w rodzaju kręgu. Gdybym był piratem, zakopałbym swój skarb właśnie w tym kręgu, do którego nie dochodziły fale, a korzenie, oplatające zakopaną skrzynię, jeszcze lepiej by ją chroniły.

Zachodnie wybrzeże Solstheim na północ od Kruczej Skały. W oddali widać parę parzydłaków.

     - Spójrz – wskazałem na gałęzie świerków. – Od wewnętrznej strony są mizerne. Widać też, że dawno temu niektóre pousychały. To znak, że od tej strony podcięto korzenie. Dawno temu ktoś zakopał coś między nimi.

     - Więc na co czekamy? – Lydia wbiła szpikulec w ziemię.

     Ziemia tu była w miarę miękka, więc skrzynię znaleźliśmy szybko. Co innego jednak ją znaleźć, a co innego wykopać. Tym razem przeszkadzało nam nie błoto, ale splątane korzenie. Musiałem użyć kilofa i miecza, żeby się pod nie dostać. Wiły z pewnością mnie za to znienawidzą. Świerk to drzewo, które ukorzenia się bardzo płytko – tak przynajmniej twierdził Eanor, który o drzewach wiedział wszystko. Wskutek tego, jego korzenie są bardzo rozłożyste. Jeśli połączymy korzenie kilku drzew, rosnących w kręgu, otrzymamy w środku prawdziwą, drewnianą plecionkę, przez którą niełatwo się przebić. Za to, gdy już się do niej dostaliśmy, miękki piasek łatwo dał się odrzucić na bok. Skrzynia, wśród westchnień i stęknięć została wytargana na powierzchnię. Przez chwilę odpoczywaliśmy po wielkim wysiłku, a potem zabrałem się za jej otwieranie. Opalanie i oskrobywanie zamka ze smoły zajęło mi trochę czasu. Słońce, zawisło już nisko nad morzem i nabrało charakterystycznej dla tych stron barwy ciemnej purpury, gdy próbowało się przebić przez zalegające w powietrzu wulkaniczne pyły. To chyba jakieś fatum sprawiało, że pierwsze spojrzenie na stalhrimowe uzbrojenie zawsze miało miejsce o zachodzie słońca. Wreszcie zamek zgrzytnął, wieko zaskrzypiało.

     Wewnątrz leżał spory pakunek, owinięty w miękką skórę. Niecierpliwie zacząłem szarpać za rzemienie, którymi go obwiązano. W końcu wyciągnąłem swój stary orkowy sztylet i zwyczajnie je rozciąłem. Skóra opadła, odsłaniając zawartość.

     - Piękna! – westchnęła Lydia.

     - Piękna… – przytaknąłem.

     Oto trzymałem w dłoniach najprawdziwszą stalhrimową zbroję. Błękitne płyty skrzyły się jak diamenty, gdy podniosłem ją tak, aby oświetliło ją słońce. Była to typowa segmentata, tylko zamiast stalowych blach, zamontowano na niej stalhrimowe płyty. Podstawową część kirysu stanowił skórzany, pikowany kaftan, z futerkową podbitką. Napierśnik, podobnie jak naplecznik, wykonano z trzech, dużych płyt, zachodzących na siebie jak rybie łuski. Podobnie zbudowano naramienniki. Ku mojemu zdziwieniu, płyty, których do tego użyto, były tak mocno zaokrąglone, jakby je wygięto. Wydało mi się niemożliwe tak dokładne obłupanie kruszcu, aby uzyskać tak obły kształt. Ale tak musiało się stać, bowiem nie wygładzone płyty nosiły wyraźne ślady obróbki. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Tak wiele cennego kruszcu poszło w złom. Co za marnotrawstwo…

Stalhrimowy kirys Haknira Śmiercionoścy

     Każdą z płyt oprawiono w stalową ramkę, przynitowaną do kaftana. Zbroja była piękna i z pewnością bezcenna, ale wątpiłem, czy lepsza od stalowej. Wprawdzie stalhrimowa płyta była nie do skruszenia, ale obłożono nimi jedynie miejsca najbardziej narażone, pomijając przy tym okolice szyi. Teraz byłem już pewien, że miała ona bardziej znaczenie paradne, niż użytkowe. Jej właściciel musiał cieszyć się niemałym prestiżem wśród swych podkomendnych. I wiedziałem, że tak było naprawdę.

     Zaklęcie cząstkowe, jakie na nią nałożono, wzmacniało wytrzymałość na ciosy. Gdy w Posiadłości Severinów zbadałem ją razem z pozostałymi częściami zbroi, nie mogłem wyjść z podziwu nad precyzją zaklinania. Na każdy element nałożono inne zaklęcie cząstkowe, ale ich wzajemne wibracje potęgowały się w jakiś dziwny sposób, przypominający magiczny rezonans. I tak zbroja wzmacniała zaklęcie rękawic, a rękawice potęgowały zaklęcie zbroi. I to pomimo faktu, że oba zaklęcia były zupełnie inne. Nie sądziłem, by ktokolwiek dziś potrafił tak zaklinać.

     Kirys powędrował na korpus manekina. Miałem w swej posiadłości prawdziwy skarb. Jeszcze niekompletny, ale już bezcenny. I to potrójnie. Po pierwsze, zbroja należała do legendarnej postaci i posiadała olbrzymią wartość historyczną. Po drugie, była niezwykle kosztowna. Do jej sporządzenia użyto nieprawdopodobnej ilości bezcennego kruszcu, z którego większość przecież została obłupana i prawdopodobnie wyrzucona. Odpadków można było co najwyżej użyć na groty do strzał, jeśli udało się obłupać odpowiednio duże kawałki. Poza tym, włożono w nią olbrzymią ilość pracy i to pracy najlepszego rzemieślnika, którego usługi z pewnością nie były tanie. Po trzecie w końcu, niezwykle misternie i po mistrzowsku ją zaklęto. Nie mam pojęcia, ile mogła kosztować, ale z pewnością nie było na tym świecie człowieka, którego byłoby na nią stać, gdyby chciał ją nabyć po jej rzeczywistej wartości – włączając w to cesarza Tytusa II Mede.

     Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślami błądziłem w okolicach Tel Mithryn, siedziby Nelotha, gdzie według mapy zakopano ostatnią część zbroi. Zapewne były to buty, a może coś jeszcze. Ktoś taki jak Śmiercionośca z pewnością miał coś znacznie cenniejszego niż zbroja. Ktoś, kto potrafił zdobyć taki pancerz, musiał mieć również niezwykłą broń. Byłem jej bardzo ciekaw. Co to będzie? Jednoręczny miecz, czy dwuręczny brzeszczot? I co się z im stało?

     Tego wieczoru nie myślałem w ogóle o Miraaku, ani o czekającej mnie z nim walce. Zupełnie o nim zapomniałem.

4 komentarze:

  1. Co to jest babrzysko? ;p
    Parzydlaki z daleka wyglądaja zupełnie jak Imperialne Walkery. ;)
    Ładna zbroja. Ja myślę, że będą w komplecie dwie częsci broni, żeby sie równomiernie na rękawicach wszystko splatało. :)
    Czy oni maja jakis alarm w tej chałupie??!! Taki skarb to sejfu wymaga!! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Babrzysko to miejscem w którym dziki biorą błotną kąpiel. Dzik się nie poci, więc musi się chłodzić inaczej, a przy okazji pozbywa się insektów.
      Alarmu nie mają, ale pewnie potencjalni złodzieje wiedzą, że są przyjaciółmi kapitana Veletha, a z Gwardią Redoran nikt nie chce zadzierać.

      Usuń
  2. No właśnie, oni często zostawiali chatę na długi czas pustą i tak w niej wszystko zostawiali bez obawy, że ktoś się w międzyczasie tam porządzi? Czyżby wtedy nie robili włamań do mieszkań?Podoba mi się, że można było "zakląć", zaczarować zbroję zwiększając jej potencjał obronny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaklinanie jest jedną z umiejętności, którą można rozwinąć w grze. Służy do tego magiczny katalizator - specjalny warsztat. I potrzebne są do tego napełnione klejnoty duszy.

      Usuń