piątek, 3 czerwca 2016

Rozdział XXXVI - Pomocna dłoń

     Mnichów pożegnaliśmy tuż przed świtem. Było jeszcze całkiem wcześnie, gdy zeszliśmy do Ivarstead tylko po to, by wypić po kubku piwa i zabrać nasze rzeczy. Na wieść o tym, że wybieramy się do Zimowej Twierdzy, Wilhelm poprosił nas o przysługę. Nad morzem można było spotkać myśliwych, polujących na horkery. Korzystali oni z kupieckich karawan, by przesłać towar w głąb lądu. Gdybym jakiegoś spotkał, mógłbym powiedzieć mu o jego gospodzie, że chętnie kupi całą beczkę mięsa z horkera, albo i dwie. Z pewności myśliwy nie straci okazji na taki interes.

     Ruszyliśmy ścieżką na północ. Uznaliśmy, że trasa wokół fortu Amol będzie najbliższa. Przechodząc obok groty trolli, ujrzeliśmy w oddali kilka osób, zbliżających się w naszą stronę. Zapewne myśliwi, ale na ostrożności nikt nie stracił. Poluzowaliśmy broń w pochwach, na wypadek, gdyby ci myśliwi okazali się rozbójnikami. Okazało się jednak, że nie są ani jednym, ani drugim. W pewnym momencie poznałem charakterystyczne płaszcze i maski.

     - Kultyści! – krzyknąłem. – Gotuj broń!

     W tym momencie upadłem pod paraliżującym ciosem Lodowego Kolca. To było jedno z najsilniejszych zaklęć Szkoły Zniszczenia. Zdołałem wprawdzie sięgnąć po łuk, ale minęła dłuższa chwila, zanim zdołałem ruszyć ręką na tyle, aby go napiąć. Lydia tymczasem szyła z łuku raz za razem i właśnie położyła jednego z napastników trupem, rzucając się z mieczem na drugiego.

     Mnie pozostało dwóch innych przeciwników. Tak, dwóch, bowiem tajemniczy kultysta przywołał atronacha ognia. Słał mi zdradliwe lodowe kolce, podczas, gdy atronach smagał mnie kulami ognia. Dobrze się napracowałem nogami, unikając tych pocisków. A tu jeszcze trzeba było strzelać z łuku! Z atronachem poradziłem sobie szybko. Mój łuk był zaklęty mrozem, więc z płomienistymi istotami radził sobie doskonale. Gorzej poszło z kultystą. Władowałem w jego kierunku aż pięć strzał, z czego może trzy go dosięgły, bowiem refleks miał doskonały. W końcu jednak udało mi się go pokonać. 
     
      Przywołałem zaklęcie leczenia. Gdy podszedłem do Lydii, wyciągnąłem ku niej rękę i przywołałem zaklęcie Uzdrawiającego Dotyku. Przedstawiała nieciekawy widok, cała poraniona i ubabrana we krwi. Posłałem jej kilka wiązek magii, na kształt złocistych kłębów dymu, wydmuchniętych w jej stronę. Rany zasklepiły się, a moja towarzyszka pewniej stanęła na nogi.

     - Zaklęcie lecznicze? – rzuciła ironicznie. – Jesteś kapłanem?

     - Powtarzasz się - puknąłem ją żartobliwie po zbroi moją elfią rękawicą. – Już to kiedyś mówiłaś. Nie dość, że człowiek stara się pomóc, to jeszcze spotykają go kpiny!

     Roześmiała się, ale zaraz spoważniała, zerknąwszy na ciało kultysty.

     - To ci sami, co wtedy? – spytała.

     - Mają takie same płaszcze i maski – odparłem. – Zobaczmy, może mają przy sobie jakieś listy.

     Nie znaleźliśmy jednak przy nich niczego, co naprowadziłoby nas na ślad tajemniczego Miraaka. Dwoje kultystów było Dunmerami, jak ostatnio, ale trzeci, ku naszemu zdumieniu, po zdjęciu maski ukazał nam jasną twarz Norda.

     - To nie Nord – odparła Lydia. – To Skaal. No, prawie Nord… Skaalowie są naszymi krewniakami. Zamieszkują wyspę Solstheim. Tak przynajmniej mnie uczono…

     Pozostawiliśmy ciała tak jak leżały. Nie było czasu na pochówek. Przed nami daleka droga. Postanowiliśmy dojść jeszcze dziś do Wichrowego Tronu, a dopiero stamtąd wyruszyć rankiem do Zimowej Twierdzy.

     - Znasz to miejsce? – spytałem, gdy już pokonaliśmy stromą ścieżkę i znaleźliśmy się na trakcie.

     - Zimową Twierdzę? Nie bardzo. Byłam tam tylko raz, dawno temu.

     - Duże miasto?

     - Kiedyś tak – odparła. – Za moich dziecięcych lat. Pamiętam spore miasto, ale… Kiedyś magom coś nie wyszło i całe wyleciało w powietrze. Podobno twierdza jakoś się oparła, choć uszkodzona. Wybuchło wszystko wokół niej. Skała dookoła się zawaliła i teraz twierdza ponoć wygląda jak wielki grzyb. Stoi na skalnej iglicy. A z miasta zostało tylko parę chat. Sama jestem ciekawa, jak to teraz wygląda.

     Zapewne magów tam za bardzo nie kochali… Byłem ciekaw, jak mnie przyjmą. Magowie to dość hermetyczna grupa, niechętnie odnosząca się do obcych. Cóż, pożyjemy, zobaczymy… W końcu, nie chodzi mi o wykradanie ich sekretów, a jedynie o przejrzenie biblioteki i zdobycie kilku informacji o Pradawnym Zwoju.

     Gdy zeszliśmy z góry, zacząłem się rozglądać i nasłuchiwać. Trakt do Wichrowego Tronu był dość płaski i równy, jak na warunki górzystego Skyrim, toteż wozy powinny jeździć nim częściej niż w innych częściach krainy. Ale nie było żadnego. Napięcie między Gromowładnymi i resztą Cesarstwa skutecznie odcięło miasto od większych dostaw. Nie było rady, trzeba było iść pieszo. Mowy nie ma, aby dojść za dnia! A gdzie tu przenocować?

     - Po drodze, za fortem Amol, jest tartak – mruknąłem. – Może tam? Wprawdzie jeszcze nikt nigdy mi tam nie otworzył drzwi, ale możemy spróbować.

     - A swoją drogą, trzeba się zabrać w końcu za ten fort – odparła Lydia zmęczonym tonem. – Jest naprawdę, jak wrzód na tyłku. Wiecznie trzeba go obchodzić z daleka i ani mowy o noclegu.

     - Tylko jakoś nigdy nie mamy na to czasu… - przytaknąłem.

     Fort Amol z daleka budził lęk. Surowe, zniszczone mury twierdzy tonęły w mroku. Jedynie od czasu do czasu widać było w nim mdłe światełko. Był opanowany przez nekromantów, na których wolałbym się nie natknąć. Nasze ciała z pewnością przydałyby im się do ich podejrzanych eksperymentów. Na razie nie było czasu, by zrobić z nimi porządek. Obeszliśmy do szerokim łukiem i skręciliśmy na trakt do Wichrowego Tronu.

     Było już ciemno, gdy dotarliśmy do tartaku. Stały obok niego dwie chaty. Zapukałem do pierwszej. Żadnej odpowiedzi, a drzwi zamknięte na głucho.

     - Mamy pecha – mruknąłem niezadowolony. – Zawsze gdy tędy idę, jest już ciemno i nikt nie otwiera mi drzwi.

     - Spróbujmy w tamtej – zaproponowała Lydia. – Wygląda na opuszczoną.

     Ale i tamta była zamknięta. Jednak wydawała się pusta. Wyciągnąłem pęk wytrychów.

     - Masz zamiar się włamać? – Lydia pokręciła głową z dezaprobatą.

     - Masz lepszy pomysł? – spytałem. – Nie bój się nic nie ukradnę. Przeciwnie, zostawię im zapłatę. Jeśli ktoś tam mieszka, oczywiście.

     Chata była pusta. Panował w niej nieład, jakby od dawna nikt w niej nie sprzątał, ale z pewnością nie była opuszczona. Były w niej szafki, kufry, walające się butelki… No i łóżka! Zaryglowałem drzwi i zapaliłem ogarek świecy, jaki znalazłem na stoliku. Ściągnęliśmy z ulgą zbroje, po czym przejrzeliśmy nasze zapasy żywności. Wiele tego nie było, ale też na noc nie mieliśmy zamiaru się objadać. Po upewnieniu się, że na śniadanie coś jeszcze nam zostanie, zjedliśmy skromną kolację i rzuciliśmy się jak nieprzytomni na łóżka.

     - Dobrze zaryglowałeś drzwi? – spytała Lydia sennym głosem.

     - Uhmm… - mruknąłem spod derki i dalej już nic nie pamiętam.

     Obudziłem się krótko przed świtem i przez chwilę zastanawiałem się, gdzie jestem. Wstałem cicho, żeby nie obudzić Lydii i poszedłem nad rzekę trochę się obmyć. W tartaku i sąsiedniej chacie było cicho. Czyżby też nikogo tam nie było? Gdy wracałem, znalazłem kurzą grzędę. Było tam parę jajek. Wyglądały na świeże, więc je zabrałem. W chatce rozpaliłem niewielki ogień i zabrałem się za przygotowywanie śniadania. Trzask palących się gałązek obudził Lydię. Spojrzała na mnie zaspanymi oczami, po czym z wysiłkiem zwlekła się z łóżka.

     - To już dzień? – ziewnęła?

     - Zaczyna świtać – odparłem, przecierając rękawem znaleziony w szafie rondel. – Nada się…

     Wkroiłem do niego resztkę wędzonego boczku, jaki wyciągnąłem z naszego woreczka i wbiłem jajka. Jajecznica na pewno nie była taka jak u Wilhelma, ale dała się zjeść. Żadne z nas nie narzekało. Po śniadaniu umyłem rondel w rzece i położyłem na stole, razem z dziesięcioma septimami. Wychodząc, użyłem wytrycha, by zamknąć drzwi. Może i dokonałem włamania, ale pozostawiłem wszystko tak, jak zastałem.

     Do Wichrowego Tronu doszliśmy wczesnym popołudniem. Ponieważ gospoda „Pod Knotem” znajdowała się zaraz na wprost bramy, nie zwlekając weszliśmy tam zjeść coś konkretnego. Zamówiliśmy sobie też pokoiki, zostawiliśmy w nich zbroje i przebraliśmy się w lżejsze ciuchy. A potem udaliśmy się do kuźni, spieniężyć parę rzeczy, między innymi żelazną, okutą tarczę, którą znalazłem pod Ivarstead. Potem przeszliśmy na drugą stronę miasta, do sklepu Revyna. Elf przywitał nas uprzejmie, ale nie trzeba było wielkiej bystrości, żeby dostrzec, że jest niespokojny. Wymieniliśmy kilka drobiazgów, po czym spytałem, co go gnębi. Spojrzał na mnie zalęknionym wzrokiem, po czym opuścił głowę i gestem wskazał na regał za sobą.

     – Wszystkie moje towary pochodzą z legalnego źródła – westchnął, po czym dodał z goryczą. – Czego nie mogę powiedzieć o innych.

     Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Wcale nie brzmiało to jak reklama własnego sklepu, raczej jak skarga. Poznałem już norskie zwyczaje na tyle, że ani przez chwile nie posądzałem go o paserstwo w mieście Nordów.

     - Oczywiście, że żadna z tych rzeczy nie jest kradziona! – rzekł z ironią. – Tylko nierozważny, żałosny, skretyniały dureń zrobiłby coś takiego, jak kupowanie skradzionych towarów!

     Spojrzał mi z rezygnacją prosto w oczy.

     - Widziałeś kiedyś takiego durnia? – spytał. – To przyjrzyj mu się! Stoi przed tobą.

     Po czym ze złością rzucił na ladę złoty pierścionek.

     - Na Azurę! Popełniłem straszliwy błąd. Kupiłem złoty pierścionek, a Viola Giordano straciła swój, który wyglądał tak samo. Teraz rozumiesz?

     I opowiedział mi całą historię.

     Kupił niedawno złoty pierścionek od jakiegoś wędrowca. Pierścień, jak pierścień, nie wzbudził żadnych podejrzeń. Ale potem dowiedział się, że Violi Giodrano zaginął identyczny i to w tym samym czasie. Bał się posądzenia o paserstwo. W Wichrowym Tronie wielu Nordów czekało tylko na pretekst, żeby go stąd wypędzić i przejąć jego sklep.

     - Jeśli sam się obawiasz, to może ja oddam go w twoim imieniu? – zapytałem. – Przecież wszystko to da się wyjaśnić. Viola Giordano wygląda na rozsądną osobę. Spotkałem ją przy okazji sprawy Rzeźnika.

     - To nie takie proste – Revyn pokręcił głową. – Gdyby dowiedziała się, że miałem z tym cokolwiek wspólnego, poszłaby z tym do jarla. Nie rozumiesz? Jestem Dunmerem! Takich jak ja trzeba tępić, bo to złodzieje!

     No tak, to miasto należało do Nordów. Nawet działając w najlepszej wierze, Viola, która już zawiadomiła władze o kradzieży, musiałaby je teraz powiadomić, że pierścień się odnalazł. Mało tego, musiałaby powiedzieć, w jakich okolicznościach. Tak czy owak, wszystko prowadziło do Revyna Sadriego i jego sklepu. Choć nie miał z kradzieżą nic wspólnego, właśnie jego ukarano by za ten incydent. I to ukarano bardzo boleśnie.

     Nie podobał mi się taki porządek rzeczy. Postanowiłem mu pomóc, tylko jeszcze nie wiedziałem jak. W najgorszym razie wezmę winę a siebie. Już zacząłem wymyślać bajeczkę o tym, jak kupiłem go w drodze od przygodnego kupca i chciałem sprzedać u Sadriego. A ten oto uczciwy do bólu elf uświadomił mi, że pierścień może być kradziony. Więc pytam teraz szanowną Violę Giordano, czy to ten sam pierścień, który jakiś nikczemnik ośmielił się ukraść. Ten sam? Och, bogowie! Jakiż podły jest ten świat! Gdyby nie Revyn Sadri, ów wzór uczciwości, stałbym się częścią złodziejskiego procederu, którym się brzydzę, podobnie jak on.

     Lydia chichotała już w najlepsze. Ponoć mówiłem głosem tak pełnym pasji, jak kapłan Talosa z Białej Grani. Revyn również się uśmiechnął, ale jego oczy pozostały poważne. Wiedziałem, o co mu chodzi. Wszelkie powiązanie jego osoby z ta sprawą oznaczało dla niego kłopoty.

     - Posłuchaj – szepnął. – To niebezpieczne, ale może udałoby ci się zakraść do jej domu? Połóż go na toaletce, czy coś takiego…

     To był pomysł! Niebezpieczny, ale realny. Podniosłem pierścień z lady i mrugnąłem do niego zawadiacko.

     - Poczekaj tu – rzuciłem do Lydii i opuściłem sklep.

Wichrowy Tron, Szara Dzielnica - Sklep Revyna Sadriego

     Viola mieszkała niedaleko posiadłości Hjerim, w której odkryliśmy swego czasu makabryczne dzieło Rzeźnika. Poczekałem, aż strażnik zniknie za rogiem i zapukałem do drzwi. Odpowiedziała mi cisza. Nikogo nie było w domu. Wyciągnąłem pęk wytrychów i uważnie rozglądając się na boki, zacząłem grzebać przy zamku.

     Solidny był, trzeba przyznać. Bardzo precyzyjnie wykonany. Namęczyłem się z nim, zanim puścił. Ale w końcu wślizgnąłem się do pustego wnętrza. Dom był obszerny, ale nie miałem czasu go podziwiać. Podrzuciłem pierścień, upuszczając go w szparę, między kufrem, a ścianą, nie zapominając, aby uprzednio porządnie potarzać go w kurzu i pajęczynach. Gdybym położył go na wierzchu, Viola od razu zauważyłaby, że go podrzucono. Bo jak to, nie było go i nagle jest? Nie, musi uwierzyć, że go zgubiła. Że zawieruszył się gdzieś w trudno dostępnym miejscu, gdzie nie mogła go znaleźć.

     Wychodząc, przekręciłem zamek od wewnątrz w taki sposób, że wystarczyło lekkie uderzenie drzwiami, aby sam się zatrzasnął. Nikt mnie nie zauważył. Spokojnym krokiem wróciłem do sklepu. 
     
     Revyn na mój widok pochyli się w moją stronę i z nadzieją w głosie spytał.

     - Udało ci się uporać z tym… niewielkim problemem?

     Roześmiałem się.

     - Rzeczywiście niewielkim! Nie martw się, Viola ma swój pierścień w domu.

     Wyskoczył zza lady i uściskał mnie z radości.

     - Dziękuję! – potrząsał moją ręką. – Dziękuję! Niech proroctwo Azury wskazuje ci ścieżkę ku bogactwom! A skoro już o tym mówimy – zniżył głos. – Proszę, to wszystko, co zarobiłem na ostatniej dostawie. Należy do ciebie.

     I przy tych słowach wcisnął mi w rękę trzosik, wypełniony złotymi monetami. Była to bardzo hojna zapłata za tak drobną przysługę i jeszcze mocniej dowodziła, że nie powodowała nim chęć zysku. Zbyt hojna, ale nie zważał na moje protesty. Naprawdę musiało mu zależeć na dobrej reputacji. Cóż, ja jedynie nabrałem dla niego jeszcze większego szacunku.

     Obok sklepu znajdowała się skromna gospoda. Zwała się „Klub Nowe Gnisis” i jej klientami byli głównie mieszkańcy Szarej Dzielnicy. Z ciekawości wszedłem do środka. Była urządzona bardzo skromnie, ale, co godne uwagi, było tu czysto. Kto wie, czy nie czyściej niż „Pod Knotem”. Wysoki Dunmer, z krótką, czarną bródką, szorował właśnie podłogę. Przywitałem się i przedstawiłem. On zwał się Malthyr Elenil i był współwłaścicielem klubu. Spytałem go, jak mu się wiedzie. Pokręcił głową z żalem.

     - Myślałem, że Szara Dzielnica będzie dla moich pobratymców schronieniem i przystanią – wyznał. – Myliłem się. Dziś Szara Dzielnica to przykry widok, ale kiedyś było inaczej.

     Pokiwałem głową. Ulfric. Cokolwiek zrobił w tym mieście, to za jego sprawą zagościł tu rasizm. Dał Nordom poczucie własnej godności, ale jednocześnie rozbudził w nich szowinistyczne instynkty.

     - Myślisz czasem o przeprowadzce do Morrowind? – spytałem, podchodząc do lady.

     Na dźwięk słowa „Morrowind”, ojczyzny Ciemnych Elfów, Malthyr jeszcze bardziej posmutniał.

     - Każdego dnia rozważam, czy nie wrócić do kolebki mej rasy – westchnął. – Jednak, mimo sposoby, w jaki traktuje nas Ulfric i jego ludzie, mam tu już swoje koneksje. Zebranie wszystkiego do kupy i wyruszenie na tułaczkę byłoby pewnie trudniejsze niż zostanie tutaj. Poza tym, Ambarys nie da rady sam prowadzić klubu – wskazał na barmana, stojącego za ladą.

     Pokiwałem głową i zamówiłem dla nas po kubku miodu. Kręciło się tu kilkoro mieszkańców, nie tylko Dunmerów, również ludzi. W pewnym momencie z piętra zeszła jeszcze jedna postać, a ja na jej widok wybałuszyłem oczy.

     - Malborn! – zawołałem.

     Istotnie, był to mój bosmerski współspiskowiec z thalmorskiej ambasady. Nie poznał mnie przy słabym świetle, a fakt, że ktoś znał jego imię, sparaliżował go. Nogi ugięły się pod nim. Dopiero po chwili dotarło do niego, kim jestem. Podszedł do mnie z ulgą i uścisnął mi dłoń.

     - Aleś mnie nastraszył – przejechał dłonią po miedzianej czuprynie. – Myślałem, że już po mnie.

     Zerknął na Lydię.

     - A to pewnie twoja towarzyszka? Delphine opowiadała mi o tobie. Miło mi cię poznać.

     Zaprowadził nas do stolika. Usiedliśmy przy flaszce miodu.

     - No i jak ci się tu powodzi? – spytałem. – Czujesz się bezpiecznie?

     - Czuję się jak w więzieniu – odparł z goryczą. – Na zewnątrz czeka na mnie zabójca, nasłany przez Thalmor.

     Spojrzeliśmy po sobie z Lydią.

     - Opowiedz – poprosiłem.

     Malborn łyknął miodu.

     - Planowałem uciec do Morrowind – westchnął. – Dunmerowie mają gdzieś Thalmor i może byłbym tam bezpieczny. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe. Ale przy bramie kręci się jakiś Khajit i nie podoba mi się, jak na mnie patrzy. To na pewno agent Thalmoru. Czyha tylko, aż wyjdę, żeby mnie załatwić w jakimś odludnym miejscu.

     Pokręciłem głową.

     - Zdaje się, że wpadasz w paranoję.

     - Nie – potrząsnął głową. – W przypadku Thalmoru ostrożności nigdy dość. Spójrz tylko, jak skończyły Ostrza. Ostrza! – powtórzył z naciskiem. – Jeśli nawet cholerne Ostrza nie mają szans z Thalmorem, to co ja mogę zrobić?

     - Paranoja to coś normalnego u Ostrzy – odezwała się Lydia. – Delphine, czy Esbern, też niby byli paranoikami. A potem okazywało się, że mieli rację.

     - Słuchaj, co pani mówi – skłonił się Lydii. – Pracowałem w ambasadzie wiele lat. Znam ich na wskroś. Wierz lub nie, ale agenta Thalmoru wyczuwam na milę. Po tym, jak mówi, jak się zachowuje. Znam ich metody. Ten Khajit jest agentem Thalmoru.

     Podparłem brodę ręką. Malborn mógł mieć rację. A to przeze mnie wpadł w niebezpieczeństwo. Musiałem mu pomóc. Ale co tu zrobić? Agenta Thalmoru nie można było oszukać – powtórzy wszystko swojemu mocodawcy, a tamten już wyczuje fałsz. Jedyna szansa, to usunąć go na zawsze. Nie żal mi było tych, co zaprzedali się Thalmorowi, ale zawsze istniało niebezpieczeństwo, że elf się myli. Zamordować niewinną istotę?

     Widząc, że się waham, Malborn poprosił.

     - Proszę cię, po prostu to sprawdź! Uratujesz mi w ten sposób życie.

     Pokiwałem głową. Na pewno go tak nie zostawię. Muszę coś zrobić, tylko co?

     - Chodź, zerkniemy na niego – rzuciłem w stronę Lydii. – Mówisz, że kręci się przy bramie?

     - Przy bramie, albo przy stajniach – odparł elf. – Łatwo poznasz. Szary Khajit w brunatnej, skórzanej kurtce.

     Wyszliśmy z klubu na chłodne powietrze i udaliśmy się do gospody. Po drodze zaświtał mi w głowie pewien plan. Ale aby go przeprowadzić, musiałem najpierw wdziać swą thalmorską zbroję. Lydia, widząc to, również włożyła swój kirys. Wyszliśmy poza mury miasta.

Wichrowy Tron, Szara Dzielnica - klub "Nowe Gnisis"

     Przy bramie nikogo nie było. Tylko strażnicy. Wolnym krokiem udaliśmy się więc ku stajniom. Nikogo.

     - Jest - szepnęła Lydia. – Stoi tam za krzakami. Widzisz go?

     W pierwszej chwili go nie zauważyłem, stał bowiem o wiele dalej, niż się spodziewałem. Była to dla nas dogodna okoliczność. Można było zdmuchnąć go strzałą z daleka i nikt by nie zauważył. Sęk w tym, że nie mogłem tego zrobić, nie upewniwszy się, kim naprawdę jest.

     - Udajemy agentów Thalmoru – mrugnąłem do Lydii. – Mam na imię… Pilatus. A ty jesteś Eleonora. Ale najlepiej się nie odzywaj. Przybywamy od Elenven.

     - Ty jak coś wymyślisz, to tylko usiąść i płakać – mruknęła pod nosem. – Eleonora!

     Podszedłem do Khajita. Spłoszył się nieco na widok mojej zbroi.

     - Odejdź – rzekł z wyraźnym strachem w głosie. – Nie mam niczego na sprzedaż!

     Tak czy owak, miał nieczyste sumienie. To dobrze, będzie mi łatwiej. Przyjąłem dumną pozę, jaką zauważyłem u thalmorskich żołnierzy i odezwałem się tonem, nie pozbawiającym złudzeń, kto tu jest najważniejszy.

     - Witaj! Jak się nazywasz?

     - Dlaczego pytasz? – spojrzał spłoszonym wzrokiem.

     - Dlaczego pytasz, panie! – warknęła Lydia. – Rozmawiasz z oficerem Thalmoru!

     - Ofi… Oficerem? – jęknął Khajit. – Przecież on…

     - Nie jest Altmerem i co z tego? – warknęła Lydia. – Masz jakieś imię?

     - J’datharr… Panie…

     - Świetnie, akurat ciebie szukam – uśmiechnąłem się paskudnie. – Przesyłam pozdrowienia od pani Elenven.

     Nie pobladł, bo Khajitowie nie bledną. Ale pod futrem z pewnością zrobił się biały.

     - Pierwsza Emisariuszka przesyła pozdrowienia – ciągnąłem tym samym, zajadliwym tonem. – I jednocześnie wyrazy zaniepokojenia, że sprawy przeciągają się ponad miarę. Oczekuje raportu.

     - Ra… Raportu? – wyjęczał J’datharr. – Przecież wysłałem jej raport. Może jeszcze nie dotarł?

     Prychnąłem z niedowierzaniem.

     - Dziwne, zwykle przychodzą na czas – uśmiechnąłem się złośliwie. – Więc może opowiesz mi w dwóch słowach, czego udało ci się dowiedzieć.

     - On tu jest, panie! – pokiwał skwapliwie głową. – On tak jakby już był martwy! Czekam tylko, aż wyjdzie, bo nie mogę zabić go w mieście.

     - Nie możesz? – uniosłem brwi.

     - No… - zmieszał się. – Jeśli dziś nie wychyli nosa, to będę musiał…

     - Wiesz, gdzie przebywa? – pytałem dalej.

     - Wiem, panie. W klubie „Nowe Gnissis”. To taka speluna w Szarej Dzielnicy.

     - Na pewno on? Jesteś pewien?

     - Tak, panie – przytaknął Khajit. – Tam nie ma zbyt wielu Bosmerów.

     Na to tylko czekałem. Błyskawicznie chwyciłem go za pysk, aby nie krzyknął, po czym wbiłem mu pod żebro orkowy sztylet. Przytrzymałem chwilę, ale on już wiotczał. Martwy upadł na ziemię.

     Spojrzałem na Lydię.

     - Czuję się okropnie – wyznałem. – Jak morderca.

     - Czasem tak trzeba – szepnęła. – Skrytobójca zginął skrytobójczą śmiercią. Może tak właśnie powinno być… Chodź, spławimy to ciało, zanim ktoś znajdzie.

     Przeszukawszy ciało dokładnie, znalazłem przy nim jakiś list. Zabrałem go, po czym zanieśliśmy zwłoki do rzeki i wepchnęliśmy pod lód. Opłukałem się przy okazji, bowiem krew Khajita trysnęła mi na zbroję i rękawice. Na szczęście dla nas, zaczął padać śnieg. Już niedługo nie będzie tu ani śladu.

Wichrowy Tron. Nawet w pogodny dzień Szara Dzielnica stanowi przygnębiający widok

     Wróciliśmy do miasta i do klubu. Malborn cały czas siedział przy tym samym stoliku i zapijał swoje smutki. Chwyciłem jeden z kaganków i postawiłem na stole.

     - Thalmorski zabójca nie żyje – oświadczyłem, rozkładając tajemniczy list. 

     Malborn odetchnął ciężko. Uszło z niego napięcie, ale strach nie ustąpił od razu. Doskonale go rozumiałem. W ambasadzie przez wiele lat żył ze świadomością, że każdego dnia może wpaść. To musiało pozostawić ślad w jego psychice. I ta świadomość, że obraca się pośród tych, którzy zamordowali jego rodzinę. Podziwiałem go. Pomimo pozorów niezdecydowania i ostrożności, był naprawdę silnym charakterem. Życzyłem mu jak najlepiej.

     List był napisany drobnym pismem, z charakterystyczną dla Altmerów, ozdobną kaligrafią.


      Opis celu:
     Bosmer, mężczyzna, posługuje się imieniem Malborn. Uważamy, iż pracuje dla Ostrzy. Zachować ostrożność.

     Zna nasze wewnętrzne procedury, więc będzie bardziej czujny niż zwykle. Malborn nie jest jego prawdziwym imieniem. Został zidentyfikowany jako ocalały członek rodu zdrajców, którzy zginęli w Falinesti.

     Nie pozwól mu umknąć. Będzie zapewne próbował opuścić Skyrim. Upewnić się, że nie żyje i że nic nie wskazuje na nas.


      Podpisu nie było.

     - Ulżyło mi – odetchnąłem i podniosłem wzrok na elfa. – Bałem się, że zabiję niewinnego. Ale wychodzi na twoje. Miałeś rację. Możesz bezpiecznie opuścić Wichrowy Tron.

     Był wzruszony. Zapewne częściowo z powodu wypitego miodu, ale i tak ujrzałem w jego oczach wdzięczność.

     - To… świetna wiadomość – szepnął, po czym ożywił się. – Chyba już sobie pójdę! Od razu, zanim znowu mnie znajdą. To moja szansa.

     I pobiegł na górę, by po chwili wrócić z plecakiem i myśliwskim łukiem w ręku. Bosmerowi niewiele trzeba do przeżycia. Przystanął przed nami i kolejno uścisnął nam dłonie.

     - Dziękuję! – rzekł uroczystym tonem. – Proszę, w ciągu tych lat wiele Thalmorowi nakradłem – uśmiechnął się. – I mogę się z tobą podzielić.

     - Tobie bardziej się przyda – pokręciłem głową.

     - Weź, proszę – nalegał, wciskając mi do ręki pękaty trzosik. – Łatwo przyszło, łatwo poszło, a ja poczuję się lepiej. No, weź!

     Wziąłem niepewnie, ale on tylko uśmiechnął się, mrugnął zawadiacko i otworzył drzwi.

     - Żegnajcie! – odwrócił się jeszcze przez ramię. – Pewnie już się nie zobaczymy, ale zawsze będę o was pamiętał.

     I tyleśmy go widzieli.

     Wracając do gospody „Pod Knotem”, kręciłem z niedowierzaniem głową. Zastanawiałem się, skąd on miał tyle złota. W Wichrowym Tronie nie ukradł na pewno. Zresztą, nie był typem złodzieja.

     - Musiał zarobić – mruknąłem. – Uczciwie zarobić.

     - Mówił, że ukradł Thalmorowi – zaoponowała Lydia. – Trudno go nawet za to potępiać.

     Potrząsnąłem głową.

     - Uciekł z ambasady tak jak stał – odparłem. – Bez broni, ciepłego ubrania i grosza przy duszy. Powiedział tak, żebyśmy to przyjęli, ale tak naprawdę to jego krwawica. Zastanawiam się tylko, jak zarobił. Nie polował, bo nie wychodził z miasta.

     - W ambasadzie był barmanem – podsunęła Lydia. – Może pomagał w klubie?

     - Prawda – skinąłem głową. – Znał się na trunkach… To możliwe.

     W gospodzie zamówiliśmy sobie kolację. Mieliśmy zamiar poleniuchować do wieczora, a rankiem, skoro świt, udać się do Zimowej Twierdzy, do której było dość daleko.

     Nie wiedzieliśmy jeszcze, jaką niespodziankę przygotował dla nas Wichrowy Tron.

4 komentarze:

  1. Szara Dzielnica musiała być przygnębiająca- wszak nazwa zobowiązuje;)
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nazwa niekoniecznie oddaje stan dzisiejszy - może to być nazwa historyczna. Ale w tym przypadku istotnie, jest bardzo odpowiednia.

      Usuń
  2. Trochę mi ta część przypomina moją górską przygodę. Też nie mogłam złapać stopa i lazłam ileś kilometrów na ostatnich nogach i też jajecznicę na śniadania jadałam. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma lepszego śniadania, niż jajecznica. Jeśli z jakiegoś powodu nie idę rano do pracy, gdzie zmuszony jestem żywić się kanapkami, zawsze robię sobie rano jajecznicę na kiełbasie, z cebulą.

      Usuń