piątek, 7 października 2016

Rozdział III – Fort Hraggstad

     Gdy wyszedłem ze świątyni, musiałem zmrużyć oczy. Dzień był pogodny, a słońce stało wysoko, zatem blask raził moje przyzwyczajone do mroku oczy i z góry i z dołu, odbijając się od białego śniegu. Poprawiłem hełm tak, aby trochę przysłaniał to oślepiające światło, po czym ruszyłem w dół, do Gwiazdy Zarannej. Nie uszedłem jeszcze połowy drogi, gdy z naprzeciwka ujrzałem kroczącą w moją stronę postać.

     Lydia!

     Powitała mnie z wyraźną ulgą, ale i zaniepokojeniem.

     - Gdzie Erandur?

     - Nic mu nie jest – uspokoiłem ją. – Chciał tam jeszcze zostać. I lepiej zostawić go teraz samego. Grunt, że nam się udało.

     I po drodze streściłem jej naszą ostatnią przygodę. Pokręciła głową z dezaprobatą. Jej zdaniem za wiele ryzykowałem, wypijając eliksir. I stwierdziła, że więcej mnie samego nie puści.

     Nie miała pojęcia, że będzie musiała zrobić to już niedługo.

     W miasteczku trochę wypoczęliśmy. Powłóczyliśmy się trochę po okolicy, a ja odkryłem, że bardzo lubię siedzieć w porcie i gapić się na statki. Nie mam pojęcia, dlaczego. Podobał mi się widok statku, kiwającego się przy kei, podobał mi się zapach wodorostów, smoły i morskiego powietrza, podobało mi się skrzypienie drewna i gwizd wiatru na olinowaniu. Postanowiłem, że kiedyś wypłynę na morze. Będę stał na dziobie i wdychał czyste, morskie powietrze, a wiatr będzie rozwiewał mi włosy i osadzał mi na twarzy mgiełkę…

     - Kto wie? – uśmiechnęła się Lydia. – Skoro masz zamiar wstąpić do Legionu. Legion często korzysta z okrętów do przerzucania wojsk.

     Tak, to już było postanowione. Miałem zamiar dołączyć do cesarskich i to bezzwłocznie. Nie można było tego odkładać dłużej. Nie chciałem, żeby wojna domowa zaskoczyła mnie gdzieś w górach. Wolałem już wtedy być żołnierzem Legionu, po wstępnym przeszkoleniu, bardzo surowym, jeśli wierzyć słowom Lydii, która często ze mnie na ten temat żartowała. To była nasza wspólna decyzja. Co więcej, Lydia nalegała, by nasz ślub odbył się dopiero, gdy Gromowładni zostaną pokonani. Że zostaną, oboje nie mieliśmy wątpliwości. Z południa napływały nowe oddziały cesarskich z Cyrodiil. I jasne było, że Ulfric nie może dłużej odwlekać ataku. Zaatakuje na dniach.

     - Możemy nie dożyć – spojrzałem jej w oczy. – Wojna, to wojna. Giną ludzie…

     W odpowiedzi, Lydia objęła mnie ramieniem.

     - Może się tak zdarzyć – szepnęła. – Może się zdarzyć, że zginiemy oboje. Może to i lepiej. Nie zniosłabym rozstania z tobą.

     - Nie żal ci? – uśmiechnąłem się smutno. – Nie chciałabyś wyjść za mąż przed śmiercią?

     - Najważniejsze, że spotkałam ciebie – odparła. – Już się nie rozstaniemy.

     Przytuliłem ją czule. A potem roześmiałem się w głos. Przyszła mi bowiem do głowy zabawna myśl.

     - A co powiesz na ślub w Sovngardzie? – spytałem.

     Spojrzała na mnie zdziwiona.

     - Przyjęcie na Dworze Shora – ciągnąłem. – Ysgramor i Gromleith jako świadkowie, a ślubu przed tronem Shora udzieliłby nam Jurgen Wiatrowładny…

     - Nie wyśmiewaj się z krainy bogów! – zganiła mnie. – Nigdy nie wiadomo, kto tam trafi.

     Przyznałem jej rację. Wolnym krokiem skierowaliśmy się do gospody. Do samego wieczora mieliśmy zamiar leniuchować, a potem wyspać się za wszystkie czasy, już bez koszmarów i skoro świt wyruszyć do Samotni. Po drodze zaczepiło nas kilka osób, dziękując nam i wyrażając nadzieję, że teraz wszystko się zmieni.

     - Skąd oni wiedzą? – spytałem. – Przecież nikomu nie wspominaliśmy o naszej wyprawie.

     - Ludzie słyszą więcej niż ci się wydaje – odrzekła. – Wielu słyszało naszą rozmowę z Erandurem i wielu widziało, jak idziemy do świątyni. A moment, w którym zniszczyliście Czaszkę, poczuli wszyscy.

     Cóż, przyznaję, że miło było widzieć te uśmiechy, pełne nadziei.

     Nadzieja spełniła się. Tej nocy spaliśmy znakomicie. Koszmary już się nie pokazały. A o świcie, po smacznym śniadaniu, udaliśmy się do przystani, w nadziei, że znajdziemy jakiś statek, zmierzający do Samotni. Niestety, niemal wszystkie odpłynęły przed świtem. Został tylko jeden, który zmierzał dokładnie w przeciwną stronę, w dodatku dopiero za kilka dni. Znaleźliśmy za to niewielką łódź do wynajęcia, której właściciel, za kilkadziesiąt septimów, zgodził się zabrać nas do Samotni.

     Z pewną obawą wszedłem do łódki, która wydała mi się bardzo mała i krucha. Usadowiliśmy się na drewnianych ławkach, otuleni w derki, a przewoźnik chwycił wiosła i zręcznie odbił od brzegu. Trochę powiosłował, po czym wprowadził łódź w jakiś prąd, który wyniósł ją na morze.

     Muszę przyznać, że czułem się bardzo niepewnie. Wielkie morze i mała łódka! Ale przewoźnik znał się na rzeczy. Nie wypłynął na pełne morze, tylko rozpoczął żeglugę przy brzegu, dbając jedynie o zachowanie odległości na tyle dużej, aby nie nadziać się na przybrzeżne skały. Oceniłem odległość od brzegu i stwierdziwszy, że w razie czego dam radę dopłynąć, trochę się uspokoiłem. Na szczęście morze tego dnia było spokojne. Wiatr ledwo marszczył powierzchnię wody. Wkrótce przewoźnik postawił nieduży żagiel i odłożył wiosła. Płynęliśmy wolno i spokojnie na zachód, podziwiając brzeg, na którym można było dostrzec wypoczywające horkery. Gdzieniegdzie jawiła nam się jakaś starożytna budowla, którą obiecywaliśmy sobie odwiedzić przy najbliższej okazji. Słońce stało jeszcze dość wysoko, gdy ujrzeliśmy na horyzoncie monumentalny most, na którym stała Samotnia. Od strony morza wyglądała jeszcze piękniej, choć samego miasta nie było widać zbyt dobrze – jedynie wieża zamku i kilka zabudowań sterczało zza skały.

     W samym mieście znaleźliśmy się dopiero wieczorem. Wiatr, odbijający się od wysokich skał, kręcił tak, że trzeba było zwinąć żagiel. W dodatku prąd rzeki, na której wybudowano port Kompanii Wschodniocesarskiej, utrudniał dopłynięcie do kei. W końcu jednak dobiliśmy, pożegnaliśmy przewoźnika i kilkadziesiąt septimów, po czym udaliśmy się do gospody „Pod mrugającym ślizgaczem”.

     Wspinając się kamienistą ścieżką do bram miasta, Lydia opowiadała mi o tym, co czeka mnie w Legionie.

     - Wiem, że umiesz walczyć, ale to teraz nieistotne – mówiła. – Musisz zacząć, jak każdy rekrut. W wojsku nie ma drogi na skróty.

     - Myślę, że Tulius i Rikke już się na mnie poznali – odparłem z uśmiechem.

     - A ja myślę, że oni właśnie dadzą ci największy wycisk – parsknęła, z ironią. – Co innego umieć walczyć w pojedynkę, a co innego w zespole. Musisz nauczyć się słuchania rozkazów, a jak znam ciebie, to będzie bardzo ciężka próba! Poza tym, oni przecież muszą traktować cię tak samo jak pozostałych. Inaczej pogorszą nastroje wśród żołnierzy. Tam nie może być równych i równiejszych.

     - Sądzisz, że nie dam sobie rady? – obruszyłem się.

     - Sądzę, że będziesz chciał robić wszystko po swojemu – odparła. – A tego właśnie ci nie wolno. To Legion, tu nie mam miejsca na samowolę. Szeregowy musi robić dokładnie to, czego się od niego wymaga, choćby nie wiem, jak głupie mu się to wydawało. I nie licz na znajomość z Tuliusem. Gdy tylko zostanie twoim dowódcą, będzie musiał traktować cię dokładnie tak samo, jak innych i ty jego też musisz traktować jak inni. Żadnej poufałości. Trzaśnięcie kopytami, „tak jest!” i niezwłocznie wykonujesz rozkaz. Nawet najgłupszy!

     - Chyba nie wygląda na kogoś, kto daje głupie rozkazy – pokręciłem głową. – Nie zdobyłby tak wielkiego poważania wśród żołnierzy.

     Lydia pokręciła głową.

     - Zrozum, rekrutowi często daje się głupie rozkazy, żeby wbić mu do głowy, że ma wykonać każdy! Wykonasz głupi, to jest nadzieja, że wykonasz też mądry i to dokładnie tak, jak się od ciebie oczekuje. To część szkolenia.

     - Oduczanie myślenia – burknąłem.

     - Na myślenie przyjdzie czas, gdy dochrapiesz się jakiejś rangi – odparła. – Szeregowy ma wypełniać rozkazy i nie myśleć zbyt wiele. Poza tym, weź pod uwagę, że Tulius jest Cyrodiilijczykiem, nie Nordem. Dla niego Smocze Dziecię, to bardziej legenda niż rzeczywistość. Nie widział cię w akcji i nie bardzo wierzy w twoją moc. Więc nie spodziewaj się, że potraktuje cię w sposób wyjątkowy.

     Z coraz mniejszą pewnością stawiałem kroki. Może jednak to trochę lekkomyślne? Z drugiej strony, jak miałem lepiej przysłużyć się Białej Grani? Nie trzeba było bystrości, by zauważyć, że Ulfric koncentruje wojska. Zamierzał uderzyć i to wkrótce. Jak mogłem przysłużyć się lepiej niż w Legionie?

     Na razie wynajęliśmy sobie pokoik w gospodzie. Ostatnia noc na wolności! Od jutra spanie i wstawanie na rozkaz…

     *          *           *

     Gdy stanąłem przed generałem i oznajmiłem chęć wstąpienia do Legionu, nie wydawał się zaskoczony. Przyjrzał mi się uważnie, jakby się nad czymś namyślał, po czym postąpił ze mną tak samo, jak zapewne postąpiłby z każdym innym poborowym.

     - Porozmawiaj z legat Rikke – rzekł krótko. – Ona zdecyduje, czy nadajesz się na legionistę.

     Rikke nie musiałem długo szukać. Stała przy mapie i nanosiła jakieś notatki na margines. Na mój widok odwróciła się i zmierzyła mnie wzrokiem, jakby widziała mnie po raz pierwszy.

     Lydia miała rację. Moje zdolności Smoczego Dziecięcia oceniano tu bardzo nisko. Wydawało mi się, że w ogóle nie brano ich pod uwagę! Zamiast tego, ważniejsze było coś innego.

     - Udało ci się przeżyć Helgen! – skwitowała. – General Tulius powiedział mi, co się wydarzyło. Nieliczni uszli z życiem.

     No tak, zapewne wiedziała o mnie od Hadvara. To było dla niej ważniejsze, bo i wiadomość z pierwszej ręki i fakt, że potrafiłem z nim współdziałać.

     Tymczasem Rikke, wciąż oficjalna, jakbyśmy się nigdy nie spotkali na Wysokim Hrothgarze, stanęła przede mną i pewnym głosem, po wojskowemu, stwierdziła.

     - Mam co do ciebie dobre przeczucia.

     No, proszę, jednak!

     - A ja rzadko miewam dobre przeczucia! – ciągnęła. – Wojowniczka powinna ufać instynktowi.

     Wiedziałem, po co to robi, ale i tak zrobiło mi się markotnie. Wiedziałem, że wcale nie jest służbistką, że potrafi być sympatyczna. No, ale teraz już nie była sojuszniczką, tylko przełożoną i to w stopniu legata, których w całym Cesarstwie nie było więcej niż dwudziestu. Musiała od razu jasno ustawić granicę i moje miejsce w szeregu. Teraz fakt, że mnie znała, nie miał najmniejszego znaczenia. Teraz byłem dla niej tylko jednym z wielu żołnierzy. A właściwie, nawet nie żołnierzy, a kandydatów na żołnierzy…

     Była jednak Nordką. I dla niej Smocze Dziecię nie było mitem, lecz rzeczywistością. Więc i tak potraktowała mnie w sposób szczególny, choć gdy wspominam tę chwilę, muszę przyznać, że chyba nie należało.

     - Zrezygnujemy ze standardowych procedur – odezwała się nagle nieco cieplejszym tonem. – Przygotowałam małą próbę. Jeśli ją przejdziesz, porozmawiamy o przyjęciu cię do Legionu.

     Postanowiłem, że będę pokornie i z honorem znosił mój los. Początki zawsze są trudne. Postanowiłem już teraz zachować się jak żołnierz. Wyprężyłem się na baczność i w milczeniu czekałem na dalszy ciąg.

     Rikke tymczasem odwróciła się do mapy i skierowała wzrok na zaznaczone grubą linią wybrzeże. Przez dłuższą chwilę milczała, aż nie wytrzymałem i spytałem.

     - Co to za próba?

     Rzuciła mi karcące spojrzenie, aż opuściłem wzrok z zawstydzeniem. 

     - Taka, która sprawdzi twa przydatność w warunkach polowych – odparła, znów kierując wzrok na mapę. – Wysyłam cię z misją oczyszczenia fortu Hraggstad – stuknęła palcem w mapę. Przetrwanie będzie równoznaczne ze zdaniem testu. Jeśli zginiesz, twój trup do niczego mi się nie przyda.

     Mówiła to wszystko donośnym głosem, zapewne po to, by słyszeli też wartownicy i inni żołnierze, znajdujący się blisko sztabu. Po wygłoszeniu tej tyrady, spojrzała na mnie oczekująco.

     Zerknąłem na mapę. Fort Hraggstad znajdował się blisko wybrzeża, niedaleko Samotni. Aby tam pójść, należało iść tak, jak do świątyni Meridii, tylko potem kierować się na północ i traktem na zachód. Czwarta część dnia szybkiego marszu.

     - Co znajduje się w forcie Hraggstad? – spytałem tonem żołnierza, zbierającego konieczne informacje przed wykonaniem zadania. Miałem nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco.

     - Starożytni zbudowali wiele fortec, które znaczą krajobraz całego Skyrim – odparła Rikke. – Niestety, większość z nich obróciła się w ruinę. Praktycznie w każdym kryją się bandyci i włóczędzy. Fort Hraggstad to jeden z niewielu, które pozostały niemal nienaruszone. Założymy tam garnizon, ale najpierw musisz uwolnić to miejsce od zamieszkujących je bandytów.

     Skinąłem głową. Teraz wszystko jasne. Chociaż nie, jeszcze nie…

     - Mam tam iść samotnie? – spytałem ostrożnie.

     Rikke rzuciła mi niecierpliwe spojrzenie.

     - Tak! – ucięła. – To jest próba!

     Podeszła do mnie całkiem blisko i znacznie ciszej dodała.

     - Wydaje mi się, że może być z ciebie coś więcej niż szeregowy żołnierz. Chcę się przekonać, na ile cię stać.

     A ja odgadłem od razu, że to nie ona wymaga przekonania i nawet nie generał, a reszta żołnierzy. Więc o to jej chodzi! Chciała mi zapewnić rekrutację w wielkim stylu. To pozwoliłoby jej później, bez zbędnych dyskusji, lepiej wykorzystać moje zdolności, niż w szeregu.

     Wyprężyłem się jak żołnierz.

     - Możesz uważać ten fort za zdobyty.

     - Dobrze – pokiwała głową. – To właśnie chciałam usłyszeć. A teraz przekujcie słowa w czyny, żołnierzu!

     Lydię ominęły wszystkie ceregiele. Była wyszkolonym huskarlem i jedyne rozsądne posunięcie, jakie można było z nią zrobić, to zaproponować jej kontrakt podoficera. Cóż, spodziewałem się, że nas rozdzielą. Wychodząc z zamku, posłałem jej pożegnalne spojrzenie. Uśmiechnęła się do mnie, ale jej oczy pozostały poważne.

     - „Uważaj na siebie” – zdawały się mówić.

     Mrugnąłem do niej zawadiacko i wyszedłem na dziedziniec.

  *          *           *

     Opuszczając dziedziniec zamku, zaszedłem do łuczarza Fihady. Kupiłem od niego dwadzieścia parę szklanych i dwemerskich strzał, które już mi się kończyły. Wiedziałem, że na tej wyprawie korzystać będę głównie z łuku. Sam przeciwko wielu, nie mogłem walczyć mieczem. Szybko bym uległ. Trzeba było zrobić to po mojemu – eliminując ich kolejno z daleka.

     Zapełniwszy kołczan, ruszyłem w kierunku bramy.

     Trakt do Smoczymostu był pusty. W połowie drogi skręciłem w prawo i zacząłem wspinać się po kamiennej drodze. Aż do świątyni Meridii nie spotkałem żywej duszy. Dopiero tam napotkałem pewnego Dunmera, idącego w przeciwnym kierunku. Pozdrowiłem go, on odpowiedział mi tym samym.

     - Idę do Wichrowego Tronu, aby dołączyć do Gromowładnych – oznajmił. – Ulfric ma rację.

     Posmutniałem. Oto miałem przed sobą swego przyszłego wroga, który niczego złego mi nie uczynił, a któremu – niewykluczone – przyjdzie mi zadać śmiertelną ranę.

     - Czy na pewno przemyślałeś tę decyzję? – spytałem cicho. – Wichrowy Tron to miasto Nordów, Dunmerowie żyją tam w slumsach, jak niewolnicy, są pogardzani, popychani i znieważani. Ulfric chce przenieść ten model na całe Skyrim.

     Dunmer nie odpowiedział, ale poznałem po jego minie, że mi nie uwierzył. Ukłonił się sztywno i poszedł swoja drogą. Cóż, widocznie musi przekonać się sam.

     Na drodze pojawił się śnieg. Minąłem już obszar wpływu rzeki, która kształtowała łagodny klimat Samotni. Zaczynało się mroźne wybrzeże. Na szczycie droga rozwidliła się. Skręciłem na zachód, w kierunku fortu. Idąc, przypomniałem sobie, że kiedyś już tędy szedłem. Trakt ten prowadził na zachodnie wybrzeże, a stamtąd na Pogranicze. Jakiś czas szedłem traktem, ale zbliżając się do celu, skręciłem między skały. Nie miałem najmniejszego zamiaru wkraczać tam frontową bramą.

     Wkrótce też ujrzałem fort. Był niewielki, lecz wydawał się solidny. Nadeszło właśnie południe, więc mając ostre, górskie słońce za plecami, widziałem wszystko bardzo wyraźnie. Słoneczna pogoda była jednocześnie mym sprzymierzeńcem i wrogiem. Wprawdzie widziałem wszystko, jak na dłoni, podczas gdy mieszkańcy fortu musieli patrzeć pod słońce, ale jednocześnie błyszczały w nim moje elfie blachy. Zganiłem się w myślach za nadgorliwość. Wydawało mi się, że przed generałem należy zaprezentować się w czystym i zadbanym rynsztunku, więc jeszcze wczoraj wypucowałem zbroję, że można było się w niej przejrzeć. A mogłem zajść do kowala Beiranda i trochę ją okopcić na palenisku!

Fort Hraggstad

     Trudno, stało się. Byłem za blisko, żeby się teraz wycofywać. Omiotłem fort uważnym spojrzeniem. Nad bramą, na murze, okalającym fort od południa, stał wartownik. Stał nieruchomo, wpatrując się w trakt. Tak nieruchomo, że w pierwszej chwili wziąłem go za wypchaną, słomianą kukłę, jaką rozbójnicy często umieszczali w takich miejscach. Był to z ich strony sprytny podstęp. Gdy ktoś cichcem próbował zdobyć fort, w pierwszej kolejności eliminował strażnika. Najczęściej strzałą z łuku. Strzelając do kukły, nie czynił nikomu krzywdy, za to zdradzał nie tylko swoją obecność, ale i w przybliżeniu pozycję, czego nie omieszkali wykorzystać zbóje. Strażnik jednak po chwili poruszył głową. Był to żywy wartownik, który mógł mnie dostrzec i zaalarmować pozostałych. 

     Przez chwilę walczyłem z pokusą ustrzelenia go z łuku. Zrezygnowałem jednak. Strzał z tej odległości nie był pewny, a nawet gdybym trafił, nie było pewności, że strażnik upadnie na mur. Mógł spaść na dziedziniec i wtedy zaalarmowałbym wszystkich pozostałych. W dodatku, mój zaklęty ogniem łuk, zapaliłby go, jak pochodnię. Musiałem działać inaczej.

     Ostrożnie, kryjąc się za skałami, zbliżyłem się do wschodniej części muru. Tu wykorzystałem chwilę, gdy strażnik patrzył w drugą stronę i szybko przebiegłem pod samo ogrodzenie. Stąd już nie mógł mnie dostrzec. Zacząłem skradać się wzdłuż muru, w nadziei, że jest tu jeszcze jakiś inne wejście. I nie omyliłem się. Odkryłem je jednak nie do końca tak, jakbym chciał. Oto bowiem zza załomu muru wyłoniła się barczysta postać, uzbrojona w ciężki, dwuręczny miecz.

     Zbój nie spostrzegł mnie od razu. Oślepiało go słońce, a ja stałem ukryty w cieniu. I z cienia wypuściłem pierwszą strzałę, która rozorała mu gardło. Mimo to, nie zginął od razu. Sięgnął nawet po miecz, ale wtedy dostał drugą strzałę prosto w oko. Padł na plecy nie wydając nawet jęku.
Jednego mniej…

     Zbliżyłem się do załomu. Tu mur był uszkodzony i częściowo rozebrany, jakby przygotowany naprawy lub dobudowania nowego wejścia. Spora przerwa stanowiła całkiem wygodne przejście. Przywołałem zaklęcie Wykrycie Życia ze Szkoły Przemiany. W różnych miejscach fortu zaświeciło mi się aż sześć purpurowych sylwetek, z czego jedna o kilkanaście kroków ode mnie, tuż za murem. Miałem przed sobą sześciu przeciwników!

     Ostrożnie przeszedłem przez wyrwę, trzymając napięty łuk. Bandyta stał tuż za występem muru. Dostrzegł mnie, ale nie zdążył zaalarmować pozostałych. Zajął się płomieniem, gdy moja strzała go dopadła. Nie żył już, gdy padał. Upadł z łoskotem, ale w miejscu ukrytym przez wzrokiem pozostałych. Odczekałem chwilę i znów przywołałem zaklęcie. Wydawało mi się, że pozostali nie zmienili pozycji. Ostrożnie zakradłem się w stronę trupa.

     I wtedy popełniłem błąd.

     Trzeciego zbira dostrzegłem, gdy schodził po schodach w moim kierunku. Należało poczekać, aż podejdzie całkiem blisko i dopiero wtedy strzelić tak, by zabić na miejscu. Upadłby wtedy za załom i nikt by go nie dostrzegł. Ale ja, zaskoczony jego widokiem wypuściłem strzałę za wcześnie. Trafiła wprawdzie i dokonała dzieła zniszczenia, ale zaalarmowała pozostałych. Usłyszałem zbliżający się tupot kilku par stóp.

     Nie było rady, trzeba było wziąć nogi za pas. Tu, w ciasnym załomie, nie miałem jak strzelać, a mieczem nie mogłem się bronić przed tyloma przeciwnikami naraz. Starając się biec cicho, skierowałem się ku skałom i ukryłem w ich cieniu, zanim jeszcze głowa pierwszego zbira wychynęła zza muru. Trzech rozbójników pokazało się pod fortem. A ja wiedziałem, że mam tylko chwilę, by ich wystrzelać, bowiem moje ślady na śniegu bezlitośnie zdradzały drogę mojej ucieczki. Poczekałem, aż wyjdą wystarczająco daleko, aby nie móc schować się za ogrodzeniem i wypuściłem pierwszą strzałę. Trafiłem, ale widocznie strzała nie uczyniła zbójowi zbytniej krzywdy, bowiem wszyscy trzej rzucili się w moją stronę. Strzeliłem raz jeszcze do tego samego, tym razem kładąc go na śnieg, po czym zdążyłem wypuścić jeszcze jedną strzałę, w stronę najbliższego. Teraz musiałem odrzucić łuk i sięgnąć po miecz.

     Rozbójnik wrzasnął, gdy ogarnął go płomień i wyraźnie zwolnił, co pozwoliło mi na zadanie mu śmiertelnego ciosu. Nie miał na sobie zbroi, więc nic go nie ochroniło. Gorzej poszło z drugim. Ten w biegu wyprowadził zdradziecki cios długim toporem, który rozorałby mi gardło, ale na czas zasłoniłem się tarczą. Uderzenie jednak było tak silne, że zdrętwiała mi ręka. Zbir ponowił atak.

     Przydały mi się ćwiczenia z Lydią. Oj, jak mi się przydały!

     Odruchowo zastosowałem jej trik, polegający na nadstawieniu tarczy, a potem jej odsunięciu, dzięki czemu cios trafiał w próżnię. Było to skuteczne zagranie, zwłaszcza przeciwko długiej, ciężkiej, dwuręcznej broni. Przeciwnik, przygotowany na uderzenie w tarczę, trafiając niespodziewanie w próżnię, zwykle tracił równowagę i aby nie upaść, musiał odsłonięty uczynić krok naprzód. A ja tylko na to czekałem. Zdzieliłem go mieczem w kark. Nie podniósł się więcej.

     Szybko rozejrzałem się wokół. Było ich sześciu. Jeden za załomem, jeden na schodach i trzech przed fortem. Zatem został jeszcze jeden. Sięgnąłem po łuk i zawiesiłem go sobie na plecach. Z mieczem i tarczą w dłoniach zbliżyłem się do załomu. Przywołałem zaklęcie. Istotnie, jeszcze jedna figurka zaświeciła się na purpurowo. Była daleko, na wieży, więc nie mogła mnie dostrzec. Cicho przebiegłem w stronę stołpu i wspiąłem się na schody. Już po chwili znalazłem się przy wieży. Pilnując, by wciąż być blisko muru, okrążyłem ją i dotarłem do wejścia. Znalazłszy się w sieni, schowałem miecz. Tarcza powędrowała na plecy, a w ręce na powrót trafił łuk. Ostrożnie wstąpiłem na schody.

     Skradałem się bezszelestnie, jak miałem w zwyczaju, ale w blachach nie jest to wcale łatwe. Raz i drugi trąciłem mur i rozległ się cichy brzęk. Strażniczka na wieży czekała na mnie z brzechwą na cięciwie. Tylko mój refleks uratował mnie od strzały w oko. Błyskawicznie pochyliłem głowę. Grot osunął się po hełmie. Nie czekając, aż rozbójniczka sięgnie po następną strzałę, wypuściłem swoją. Nie bawiłem się w długie celowanie w głowę, czy gardło. Strzeliłem w korpus. Rozbójniczka odruchowo próbowała jej uniknąć, odskakując w tył, ale zapomniała, że stoi tuż nad krawędzią. Murek, okalający dach, sięgał jej zaledwie do biodra. Nie zdążyła się niczego złapać. Przeleciała przez niego i z trzaskiem upadła na kamienny mur, dwa piętra niżej. Zginęła na miejscu.

     Gdy zszedłem na dół, jej orkowy łuk leżał kilka kroków dalej. Na plecach wciąż miała kołczan z drogimi strzałami, wyposażonymi w szerokie, szklane groty. Zapewne łuk i strzały ukradła komuś zamożnemu. Zabrałem strzały, łuk pozostawiając w widocznym miejscu i chcąc zabrać go w drodze powrotnej. Fihada w Samotni sowicie za niego zapłaci.

     A potem, z pewnym wahaniem zerknąłem na jej twarz.

     To była młoda dziewczyna. Może trochę starsza ode mnie. Powinna marzyć o kochanku, a nie leżeć na murze ze skręconym karkiem. Żal mi się jej zrobiło. Cóż takiego zrobiła w życiu, że los moją ręką tak strasznie ją pokarał? Starałem się o tym nie myśleć. Zamiast tego przypomniałem sobie o czymś innym – o okrucieństwie, z jakim zbóje traktowali swoje ofiary. Moje serce stwardniało.

     Z dziedzińca do wnętrza prowadziły dwie bramy. Wszedłem do bliższej i znalazłem się w niewielkim pomieszczeniu. Po lewej stronie stał podest ze stołem i kilkoma krzesłami. Siedzący przy stole zbir na mój widok zerwał się z krzesła, po to tylko, żeby paść na miejscu od mojej strzały. Jednocześnie usłyszałem jakiś głos z przeciwnej strony. Znajdowały się tam ciasne drzwi, a za nimi schody, prowadzące w dół. Ani chybi pomieszczenie było więzieniem.

     Po schodach na górę zbliżał się jakiś pijany zbój, bełkotliwie skarżąc się samemu sobie.

     - Zabiję go, jeśli jeszcze raz się tak do mnie odezwie – odgrażał się. – Dopadnę go we śnie… Albo zatruję mu mięsiwo… - czknął. – Ciekawe, czy mu się to spodoba…

     Nie od razu też mnie zauważył. Gdy wyłonił się z drzwi, początkowo szedł w moją stronę, nie zatrzymując się. Zatrzymał go dopiero cios mieczem w gardło. Osunął się bez jęku, w kałuży krwi.

     Zrobiło mi się niedobrze. Wcale nie byłem z siebie dumny. Mordowałem tych ludzi, zastępując sąd i kata jednocześnie. Wciąż nie mogłem się z tym pogodzić. Wprawdzie wielu Nordów pocieszało mnie, że w ten sposób umożliwiam im śmierć w walce, a nie na szubienicy, co dla Norda jest ważne. Ale i tak nie mogłem opędzić się myśli, że być może niejeden z tych rozbójników został zmuszony do tego procederu przez biedę, lub niesprawiedliwość i wcale nie jest złym człowiekiem.

     - Lepiej przywyknij do zabijania – pomyślałem sobie. – Teraz jesteś legionistą i będziesz musiał zabijać na rozkaz…

     Nie poprawiło mi to humoru. Zszedłem na dół. Po lewej ujrzałem wnękę, w której mieściło się stanowisko dozorcy więzienia. Stał tam stół, krzesło i regał, a obok była pusta wnęka, w której pewnie kiedyś trzymano broń. Po prawej znajdowały się następne schody, tym razem dłuższe, wiodące prosto do lochów. Na dole dostrzegłem zbója, ubranego tylko w skórzane portki i buty. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie na tyle, by nie posłać mu strzały w odsłonięty korpus. Dostał w samo serce. Śmierć przyszła natychmiast.
Ostrożnie zszedłem na dół i natychmiast zrozumiałem, dlaczego paradował na pół nago. Oblałem się potem. W lochach było niesamowicie gorąco. Ogień na palenisku buzował żywiołowo, w dodatku zapewne od dłuższego czasu. Próbował zrobić sobie tu łaźnię?

     Cele były puste, jakkolwiek poznałem, że czasami ich używano. Widocznie natrafiłem na czas posuchy w zbójeckim procederze. Elfia tarcza, którą zabity zbój wciąż dzierżył w ręce, upewniła mnie, że na co dzień nie spędzali oni czasu bezczynnie. Tarczę, oczywiście, zabrałem na zewnątrz i położyłem obok orkowego łuku. Zabiorę je do Samotni. Może przysłuży się jakiemuś żołnierzowi.

     W Legionie wprawdzie obowiązywał jednolity styl uzbrojenia, ale gdy któryś z zamożniejszych żołnierzy dysponował lepszą bronią, oficerowie przymykali na to oko.

     Tymczasem czekało mnie jeszcze drugie pomieszczenie. Nie znałem rozkładu fortu, ale przypuszczałem, że tam pierwotnie znajdowały się koszary i pomieszczenia gospodarcze. Z pewnością większość banitów przebywała właśnie tam.

     Ze strzałą na cięciwie ostrożnie wsunąłem się do wnętrza. Na szczęście, w środku było jasno. Naprzeciw drzwi płonął wesoło ogień na kominku, a przed nim stał barczysty Nord, grzejąc sobie ręce. Stał odwrócony do mnie plecami. Napiąłem łuk, ale nie umiałem jakoś zdobyć się na wpakowanie mu strzały w plecy.

     Gwizdnąłem.

     - Hę? – zbój odwrócił się w moją stronę.

     To było jego ostatnie słowo.

     Po prawej stronie było przejście na schody. Schody wiodły w górę do sporego pomieszczenia, zapewne komnat mieszkalnych. Szedłem cicho jak duch. Eanor byłby dumny ze swego ucznia…

     Pomieszczenie na górze było całkiem spore. Znajdowało się tam kilka łóżek, stolików, krzeseł i innych sprzętów. Naprzeciw schodów stał jeden ze zbójów, strugając coś z kawałka drewna. Był tak zajęty, że mnie nie zauważył. I to był ostatni błąd w jego życiu. Upadł jednak z takim rumorem, że leżąca na jednym z łóżek postać, zerwała się z miejsca tak szybko, jak tylko pozwalała jej na to ciężka, pyszna, bogato zdobiona norska zbroja. Ani chybi, był to herszt tej bandy. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że była to kobieta. Po ciemnej skórze poznałem, że Redgardka.

     Wybiegła na mnie z dwuręcznym mieczem, którego cios mógł mnie rozpłatać na dwoje. Ale ciężka zbroja spowalniała ją i utrudniała kluczenie między sprzętami.

     Pierwsza strzała, ze szklanym grotem, zatrzymała ją na okamgnienie. Nie przebiła grubego napierśnika, jednak uderzyła tak mocno, że rozbójniczka zachwiała się. Moja ręka była szybsza niż myśl. Chwyciłem dwemerską strzałę, której grot był znacznie mniejszy i strzeliłem po raz drugi. Ta zdołała wślizgnąć się w szparę, pomiędzy blachami. Przez twarz Redgardki przebiegł bolesny grymas, ale nie poniechała ataku. Była już zupełnie blisko, gdy wypuściłem trzecią strzałę. Nawet, jeśli mój strzał nie był śmiertelny, reszty dokonały ogarniające ją płomienie, gdy magiczny ładunek, przeniesiony przez strzałę, uwolnił się w jej ciele. Osunęła się na kamienną podłogę z głośnym chrzęstem stalowej zbroi.

     Nikogo więcej w forcie nie było. Wykonałem zadanie!

     Pomyślałem, że miło byłoby sprezentować tak piękną zbroję Lydii. Redgardka była wprawdzie tęższa od mojej ukochanej i zbroję trzeba byłoby nieco przerobić, zwężając kirys. Ale gdy zdjąłem rozbójniczce hełm, stylizowany na łeb niedźwiedzia, zrezygnowałem z tego pomysłu. Była za ciężka. Poza tym, Lydia wyżej ceniła sobie funkcjonalność zbroi niż jej wygląd. Oto jednak dwie strzały zdołały wślizgnąć się między blachy, co nigdy nie mogłoby się zdarzyć w przypadku zbroi płytowej, jaką nosiła Lydia, od czasu naszej przygody w warowni Trevy.

     Zabrałem stamtąd trochę złota, znalezionego w skrzyniach, orkowy łuk, elfią tarczę i norski hełm. Ten ostatni na dowód, że jej właścicielka nie żyje. Obładowany ruszyłem traktem na wschód, w kierunku Samotni. Bez przygód przeszedłem kawałek do skrzyżowania, po czym skręciłem w dół, w kierunku świątyni Meridii.

     Po pewnym czasie śnieg i lód znikły spod moich stóp. Zrobiło się cieplej. Słońce wciąż stało wysoko, gdy dochodziłem do traktu Samotnia-Smoczymost. I tam czekał na mnie złodziej.

     Pojawił się znienacka. Nie zauważyłem, skąd nadbiegł. Po prostu, nagle pojawił się przede mną z obnażonym mieczem. Miał na sobie kosztowną, szklaną zbroję, o srebrno-zielonym połysku. Zapewne ukradł ją jakiemuś zamożnemu, młodemu rycerzowi.

     - No, dobra – wycharczał. – Dawaj błyskotki, albo wypatroszę cię jak rybę…

     Nie zdążył skończyć, gdy dostał w twarz norskim hełmem, który niosłem w dłoni. Aż się zatoczył. Ale zanim ponowił atak, ja już miałem w ręce Przedświt, a w drugiej elfią tarczę. Nie był trudnym przeciwnikiem, zwłaszcza, że nie miał hełmu, tylko jakiś kaptur. Po chwili leżał u moich stóp z rozrąbaną czaszką.

     Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w jego zbroję. Warta była majątek. I już żałowałem, że nie będzie na mnie pasować. Przerabiać jej zaś nie odważyłbym się, w obawie przed jej zniszczeniem. Zabrałem ją jednak. Z pewnością na kogoś będzie pasować. Powiązałem wszystko rzemykami i powiesiłem sobie na ramieniu. Po drodze nie spotkałem już żadnego zbira – tylko jednego handlarza skoomą. Nie był jednak natrętny, a ja zbyt zmęczony, by wdawać się z nim w kłótnie na temat spustoszenia, jakie skooma czyniła w umysłach narkomanów.

     Było jeszcze jasno, gdy dotarłem do Samotni. Przed wizytą w zamku Dour zdążyłem jeszcze odwiedzić Fihadę i Beiranda, pozbywając się łupu i zatrzymując jedynie norski hełm.

     Wartownik dostał widać jakieś instrukcje co do mnie, bo przepuścił mnie bez słowa, jedynie stukiem podkutych butów dając generałowi do zrozumienia, że mnie wprowadza. Trafiłem na jakąś dyskusję. Generał, nie przerywając mówić, gestem nakazał mi, abym poczekał.

     - Wytłumacz mi, dlaczego marnuję ludzi na uganianie się za bajką? – pytał podniesionym głosem.

     - Jeżeli Ulfric zgarnie koronę, nie będzie szczęśliwego zakończenia – odparła Rikke. – Będzie spory problem.

     Tulius pokręcił głową z niedowierzaniem.

     - Czy wy nie przykładacie wagi do własnych tradycji? – spytał zdziwiony. – Myślałem, że to moot wybiera króla! Popieramy Elisif. Moot na pewno uradzi słusznie…

     - Nie wszyscy zgodzili się na moot – odparła Rikke. – Jesteś tu wystarczająco długo, aby wiedzieć, że Nordowie nie zawsze postępują rozsądnie. Kierujemy się sercem.

     Tulius złapał się za siwiejącą głowę.

     - Jak to – rzekł zdumiony. – Ulfric zdobywa koronę i nagle jest najwyższym królem?

     Rikke zdecydowanie potrząsnęła głową.

     - Nie, to nie takie proste – odparła. – Ale Wyszczerbiona Korona byłaby potężnym symbolem, wokół którego mógłby zebrać siły. Ale jeśli znajdziemy ją pierwsi…

     - A my oddaliśmy ją Elisif – mruknął Tulius sam do siebie.

     - To że moot nie obraduje, działa na korzyść jej roszczeń – skwitowała Rikke.

     - Być może – westchnął generał. – Powierzam ci tyle sił, ile mogę odstąpić. Ale ostrzegam cię, jeśli to się okaże stratą czasu i ludzi…

     - Nic się nie zmarnuje – zapewniła Rikke.

     - Zabierz auxiliariusa tutaj – wskazał głową w moją stronę. - Możesz odesłać go z powrotem, jeżeli nie znajdziesz nic, poza starymi kośćmi i pajęczynami.

     Auxiliarius był najniższym stopniem w Legionie. Zatem, zostałem przyjęty!

     - Kamienna Pięść nie jest głupcem – odezwała się Rikke, podchodząc w moją stronę. – Znalazł koronę. Ale my pierwsi do niej dotrzemy.

     Po czym zwróciła się do mnie, a ja bez słowa podałem jej hełm.

     - Witajcie ponownie żołnierzu – uśmiechnęła się. – Cieszę się, że jesteście cali i zdrowi! Zaraz wyślę ludzi do obsadzenia fortu. Dobrze się spisaliście, jestem pod wrażeniem. Ale zanim przejdziemy dalej, musisz oficjalnie wstąpić do Legionu. Porozmawiaj z generałem Tuliusem, on zorganizuje przysięgę.

     Przysięga zwykle odbywa się na dziedzińcu. Składa ją cały oddział, przed generałem i cesarskimi insygniami. To uroczystość, starannie celebrowana. Ale w stosunku do mnie Tulius nie bawił się w ceremonie. Po prostu podszedł do mnie i spojrzał poważnym wzrokiem.

     - Jeśli dołączysz do Legionu, złożysz przysięgę, obligującą cię do służby Cesarstwu oraz każdemu obywatelowi Cesarstwa. Czy zdobędziesz się na takie poświęcenie?

     Wyprężyłem się i skinąłem głową.

     - Chcę złożyć przysięgę – odrzekłem pewnym głosem.

     Cień uśmiechu przebiegł po twarzy generała. Polecił mi unieść prawą dłoń.

     - Zatem powtarzaj za mną – rzekł ciepło. – Na swój honor przysięgam lojalność cesarzowi Titusowi Mede II… oraz niezachwiane posłuszeństwo wobec oficerów jego wielkiego cesarstwa… Jeśli zawiodę, niech osądzą mnie ci nade mną, a wezmą ci pode mną… Niech żyje cesarz, niech żyje Cesarstwo!

     Gdy tak stałem przed nim, powtarzając rotę przysięgi, przyszło mi do głowy, że przecież w tym celu wyruszyłem niespełna rok temu do Skyrim. To był rok, a przecież wydarzyło się tyle, że niejeden człowiek przez całe swoje życie nie napotkał tylu przygód, co ja. Jeśli trzeba będzie, złożę swoje młode życie w ofierze ku chwale Cesarstwa, z którym czułem się związany równie silnie jak Tulius, w końcu mój rodak. Śmierci nie bałem się już w ogóle. Po wizycie w Sovngardzie wydawała mi się czymś zwyczajnym i wcale nie bolesnym.

     - Witaj w Legionie, żołnierzu – Tulius położył mi dłoń na ramieniu. – Pamiętaj, że dbamy o swoich ludzi. Jeśli dołączysz do Legionu, zostajesz w nim na całe życie.

     Nie znaczyło to, oczywiście, wiecznej służby. Generał miał na myśli, że nawet weteran, który zakończył już służbę w Legionie, zawsze mógł liczyć na pomoc innych legionistów, zarówno współtowarzyszy, jak i dowództwa. Więzi, zaciśnięte w Legionie, były bardzo silne.

     Tymczasem generał podpisał przygotowany przez Rikke kwit i wręczył mi go.

     - Porozmawiaj z Beirandem – polecił. – Zwykle jest w kuźni. Załatwi ci ekwipunek.

     Zerknąłem na podany mi dokument. Zawierał informacje dla kwatermistrzów o przyjęciu mnie do Legionu. Mając ten kwit, zyskiwałem prawo do noclegu w koszarach, wyżywienia i fasowania ekwipunku.

     Na odchodnym generał uśmiechnął się z przekąsem.

     - Jeśli się nie mylę, to legat Rikke ma dla ciebie specjalne zadanie!

     I wiedziałem już, do kogo mam się zgłosić, po wyekwipowaniu się u Beiranda.

6 komentarzy:

  1. Jakbym Ciebie widziała, siedzącego w porcie i gapiącego się na statki. Macie z Wulfhere dużo wspólnego. :)
    Trochę mnie zmartwiło, że wstąpił do wojska, ale po ostatnich linijkach mam nadzieję, że będzie miał same zlecenia nietypowe do wykonania, czytaj: masę przygód jakie nie zdarzają się przeciętnemu żołnierzowi. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uznałem, że wlecenie elementu autobiograficznego uwiarygodni tę historię. Może nawet spotkam kogoś, kto w nią uwierzy?

      Usuń
  2. I u nas idą ciężkie czasy. Szkoda, że z powodu wieku nie mogę już wstąpić do armii i liczyć na kwaterę, wyżywienie i ekwipunek. Najlepsze wyżywienie w życiu miałem właśnie w wojsku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakie ciężkie czasy? Nie bluźnij. Idzie świetlana przyszłość. Nareszcie rządzą nami prawdziwi Polacy patrioci. Oni doprowadzą nas do dobrobytu, powszechnego szczęścia i poważania w całym świecie.

      Usuń
  3. Smoczę Dziecię zostanie zapewne odpowiednikiem dzisiejszego komandosa.
    @Dibeliusie - z racji wieku już na nic nie możemy dziś liczyć - pozostaje zanoszenie modłów (tylko nie bardzo wiem do kogo) by nam emerytury nie zabrali, bo mają znacznie większe wydatki niż przychody.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiedziałbym, że już nim jest. Ale mogę Ci zdradzić, że S.D. wzięło sobie do serca nauki Siwobrodych i obiecało sobie nie używać Thu'um w walce - chyba, że dla ratowania życia.

      Usuń