poniedziałek, 16 grudnia 2024

Rozdział XXXIII - Śnieżny elf

     Kolejne trzy noce spędziliśmy na wędrówce. Wędrowaliśmy w milczeniu. Serana chyba miała do mnie jakiś żal, bo nie próbowała nawet nawiązać rozmowy. Ja też postanowiłem się nie odzywać, bojąc się, że znów chlapnę coś, co ją ubodzie. I tak kroczyliśmy obok siebie, niby to razem, ale tak naprawdę osobno. Nie czułem się z tym dobrze.

     Tym razem nie obyło się bez przygód. W Rorikstead zaatakował mnie wampir, z którym udało mi się rozprawić w miarę szybko. Dalej, na skrzyżowaniu szlaków, tradycyjnie trzeba było się rozprawić z kilkoma zbójami, ale spodziewaliśmy się tego, więc nie zdołali nas zaskoczyć. Skręciliśmy na zachód, w stronę Markartu. Droga przypadała nam obok starej, przytulonej do stromej skały fortecy, zwanej Redutą przy Złamanej Wieży, którą zajęli kiedyś Renegaci. Postanowiliśmy spróbować prześlizgnąć się cichcem i prawie nam się udało. Musiałem tylko ustrzelić jedną Renegatkę, która trzymała straż na trakcie.

Reduta Przy Złamanej Wieży - nocą

     Zawsze mam mieszane uczucia w stosunku do Renegatów. Gdyby tylko udało się z nimi porozumieć! Ale oni odrzucali nasz świat, naszą cywilizację, nas. To jeszcze jednak byłem w stanie zaakceptować. Gorzej, że ten brak porozumienia uniemożliwiał jakikolwiek pokojowy kontakt. Gdy napotkało się Renegata, zawsze wywiązywała się walka. Nigdy nie rezygnowali z ataku, czując jakąś dziwną nienawiść do każdego, kto nie nosił ich barw.

     Skradając się traktem pod redutą, zerknąłem na ustrzeloną strażniczkę i ogarnął mnie żal. Młoda i całkiem urodziwa dziewczyna. Dlaczego musimy z nimi walczyć i wzajemnie się zabijać? Gdy już nieco dalej, na kamiennym moście, mogliśmy wreszcie przestać się skradać, Serana odezwała się chyba po raz pierwszy.

     - Gdybyś jej nie zabił, zaalarmowałaby pozostałych – odezwała się cicho. – Zaatakowaliby nas. Zginęłoby ich znacznie więcej.

     Spojrzałem na nią zdziwiony. Ona też posłała mi badawcze spojrzenie.

     - A między nimi mogło być więcej takich młodych dziewcząt – dodała szeptem. – Przecież to właśnie cię trapi, czyż nie?

     Westchnąłem i skinąłem głową.

     - Nie lubię zabijać – odrzekłem równie cicho, aby nie usłyszeli nas Renegaci. – Gdyby udało mi się wytłumaczyć im, że nic do nich nie mam, może dałoby się tego uniknąć.

     - Nie dałoby się – odparła. – Ty do nich nic nie masz, ale oni mają do ciebie. Cały sens istnienia Renegatów na tym właśnie polega, że zwalczają innych. Tak nakazują im ich wodzowie. Wodzowie z wydartym przez wiedźmokruki sercem i zastąpionym przez Serce Róży.

     - Serce Róży?

     Skinęła głową.

     - To owoc magicznego krzewu, którego tajemnicę znają tylko wiedźmokruki. One je hodują. A potem wyrywają wojownikowi serce i zastępują tym owocem, co daje mu niesamowitą siłę i wytrzymałość, ale pozbawia, no cóż, serca. I wszystkiego, co się z tym wiąże.

     Pokiwałem głową. Słyszałem kiedyś o Sercu Róży. Opowiadał mi mistrz Neloth, przy okazji prosząc mnie o zdobycie tego czegoś, gdyby nadarzyła się okazja. Obiecałem, że spróbuję, choć sam dokładnie nie wiedziałem, co to takiego. A więc na tym polegał sojusz Renegatów z wiedźmokrukami! To dlatego zawsze można było spotkać tę poczwarę w pobliżu ich obozowiska!

     - Trzeba było – Serana wskazała na zwłoki. – Nie miałeś innego wyjścia. A teraz zmykajmy, zanim dorwą nas pozostali. Pogawędki w tym miejscu to nie najlepszy pomysł.

     Ruszyła przodem, a ja podążyłem za nią. Spytałem ją dopiero, gdy byliśmy już na moście, kawałek drogi od reduty.

     - A co to za krzew? Nigdy nie widziałem krzewu Serca Róży?

     Milczała przez chwilę, po czym uśmiechnęła się w zadumie.

     - Wiedźmokruki strzegą swej tajemnicy – odparła. – Sama nie wiem dokładnie, jak to z nim jest. Podobno wyrasta w sercu wojownika, specjalnie w tym celu uśmierconego. Gdy zacznie rodzić owoce, wiedźmokruki biorą na stół ochotnika, odurzają jakąś miksturą, po czym wycinają mu serce i zastępują je tym owocem. To pewnie skomplikowany rytuał, który znają tylko wiedźmokruki.

     Umilkła, a ja nie ciągnąłem tematu. Wydał mi się zbyt makabryczny. I zapałałem jeszcze większą niechęcią do wiedźmokruków.

      W milczeniu dotarliśmy do Karthwasten. Niebo zaczynało się rozjaśniać.

     - Pospieszmy się – szepnąłem zaniepokojony. – Wkrótce zaroi się tu od górników. Musimy przejść wyżej, tą ścieżką na górę. Tam możemy poszukać jakiejś groty. Na pewno znajdziemy, jest ich tam wiele.

     Przyspieszyliśmy kroku. Minęliśmy osadę, szczęśliwie nie napotykając na żadnego mieszkańca. Nie obawiałem się wprawdzie o siebie, przeciwnie, w tym miejscu mogłem liczyć na ciepłe powitanie, ale nie chciałem, by zauważyli moją towarzyszkę. Takiej kupie ludzi musielibyśmy ulec, pomijając już fakt, że nie miałem ochoty walczyć przeciwko nim.

     Doszliśmy do wąskiej ścieżki i zaczęliśmy wspinać się na górę. Istotnie, niedługo znaleźliśmy płytką grotę, w której postanowiliśmy przeczekać dzień.

     Tym razem umościłem sobie posłanie z liści paproci i wysokiej trawy, jaka tu obficie rosła. Spałem twardo, choć kilka razy zdarzyło mi się przebudzić. Stąd wiem, że dzień był jasny i pogodny. Na szczęście grota znajdowała się na stromym zboczu, skierowanym na północ, zatem słońce nie dochodziło do wnętrza, gdzie odpoczywała Serana. Gdy tylko się lekko zaczerwieniło, wstałem i zacząłem sobie przygotowywać posiłek.

     Wkrótce usłyszałem szelest w głębi groty. Moja towarzyszka również się przebudziła. Opuściła swoje legowisko i usiadła przy mnie. Promienie słońca musnęły jej twarz.

     - Jeszcze dzień – odezwałem się. – Mogłabyś jeszcze odpoczywać.

     Potrząsnęła głową.

     - Pomyślałam, że wolałbyś poszukać tego miejsca w dzień - oznajmiła.

     Spojrzałem na nią pytająco..

     - Nie rozumiem…

     - W dzień łatwiej będzie je znaleźć – wzruszyła ramionami. – Wspominałeś, że to niedaleko. A że jaskiń tu co niemiara…

     - Prawda – przytaknąłem. – Ale przecież tobie słońce szkodzi.

     Machnęła ręką.

     - Już nie parzy – odparła. – Tyle wytrzymam.

     To była mądra rada. Toteż wkrótce wędrowaliśmy już stromym zboczem w kierunku czerwonej kuli, chwilami skrywającej się za szczytami. Musieliśmy zejść niżej, aż trafiliśmy na trakt. Słońce zaszło już, gdy naszą drogę przegrodziła płytka rzeczka. Minęliśmy cichcem pobliskie obozowisko Renegatów, by stanąć przed wylotem jaskini. Dokładnie w chwili, gdy rozświetlająca niebo łuna zaczynała już gasnąć

     - Wygląda dokładnie tak samo, jak poprzednia – prychnęła Serana. – Tylko bez śniegu…

     Roześmiałem się. Istotnie, kształt wylotu bardzo przypominał jaskinię, prowadzącą do Polany Przodków. To jednak zapewne był czysty przypadek. Szept Aury ujawnił kilka niewielkich światełek wewnątrz, więc zdjąłem z ramienia łuk i nałożyłem strzałę. Ostrożności nigdy za wiele. Cicho jak kot zagłębiłem się w skalny chodnik. Serana również poruszała się niemal bezszelestnie, krocząc za mną z obnażonym mieczem w dłoni.

     Chodnik z początku był bardzo kręty i ciemny. Dopiero dalej rozświetlały go fosforyzujące grzyby. Doszliśmy do rozwidlenia. W prawej odnodze usłyszałem szmer rzeki. Ruszyłem w tamtym kierunku, dość stromo w dół, by dojść do jeszcze bardziej stromych, pionowych brzegów wartkiego i szerokiego podziemnego cieku.

     - Most? – zdumiałem się.

Zerwany most

     Brzegi rzeki spinał linowy most, ale w fatalnym stanie. Lewa lina była zerwana i cała konstrukcja wisiała smętnie, przechylona na jedną stronę. A i druga lina, postrzępiona i zbutwiała, nie budziła zaufania. Przejście po nim było niemożliwością. Bardziej przypominało to sznur do wieszania bielizny, niż most.

     - Nie przeskoczymy – westchnęła Serana. – Za daleko.

     - Spróbujmy najpierw drugą odnogą – zaproponowałem. – Jeśli tam przejścia nie będzie, wrócimy tu i coś wymyślimy.

     Nie wspomniałem wtedy, że ja sam mógłbym łatwo przedostać się na drugą stronę, używając krzyku „Trąba Powietrzna”, którego nauczyli mnie ongi mnisi z Wysokiego Hrothgaru. Musiałbym jednak zostawić Seranę na tym brzegu, a to mi się wcale nie uśmiechało. Zawsze we dwójkę łatwiej, a nie wiadomo, co czeka nas dalej. Zawróciliśmy więc.

     Wykrycie Życia ostrzegło mnie przed wielkim pająkiem, którego ustrzeliłem z daleka. Przecisnęliśmy się obok jego truchła i doszliśmy do naturalnego szybu, prowadzącego w dół. Brzegi miał szerokie, nieregularną serpentyną zagłębiające się we wnętrzu góry. Idąc, rozglądałem się w poszukiwaniu śladów ludzkiej ręki, ale niczego takiego nie zauważyłem. Musiało to być jednak dzieło natury, ale przypadkiem tak funkcjonalne, jakby zejście to wykuli jacyś starożytni górnicy.

     Zeszliśmy na dół i zagłębiliśmy się w kolejny kręty chodnik. Napotkaliśmy po drodze kilka pająków, a także znaleźliśmy sporą, naturalną komnatę na samym dnie, ale zupełnie pustą, jeśli nie liczyć zalegającej tu wody. Błądziliśmy jeszcze jakiś czas, zanim odkryliśmy wąski, boczny chodnik, równie kręty jak poprzednie. Za to za którymś tam z kolei zakrętem, gdy już zupełnie straciliśmy poczucie kierunku, na jego ścianach ukazała się łuna. Jeszcze kilkanaście kroków, jeszcze jeden zakręt i… Znaleźliśmy się w sporej jaskini, w dodatku całkiem jasno oświetlonej. I już nie grzybami, ale płonącymi w niej kagańcami.

     Znajdowały się tu jakieś resztki podziemnej budowli, o czym świadczyło kilka kikutów kolumn, wykonanych z jakiegoś jasnego kamienia. Tuż obok stał nieduży, chyba kamienny obiekt, w kształcie kopuły, zakończonej metalową gwiazdą. Stała ona na płaskim piedestale i wydawała się być niezniszczona.

Tajemnicza kopuła

     - Zbliż się!

     Oboje drgnęliśmy, gdy usłyszeliśmy spokojny, dźwięczny głos, jaki nagle rozległ się w jaskini. Dobiegał z prawej strony. Wychyliłem się i spojrzałem w kierunku dochodzącego głosu. Stała tam jasna postać, która zrazu wydała mi się zjawą. Odruchowo użyłem Wykrycia Życia. Ku mojemu zdumieniu, postać zajarzyła się błękitną poświatą. Żywa istota! W dodatku przyjazna.

     - Zbliż się, śmiało – zachęciła postać. – Nie musisz się obawiać.

     Przewiesiłem łuk przez ramię i wyszedłem z korytarza. Serana za mną. Zrobiłem kilka kroków w kierunku domniemanej zjawy i wtedy przekonałem się ostatecznie, że mam do czynienia z żywą istotą. Nieznajomy był elfem nieznanej mi rasy. Skóra jego była biała, podobnie jak krótkie, zaczesane do tyłu włosy. Miał bardzo jasne oczy. W dodatku jego strój – lekka, płytowa zbroja o niespotykanych, egzotycznych kształtach – również błyszczała srebrem. Wyglądał jak istota nie z tej ziemi, ale z cała pewnością był żywy. Elf skinął zachęcająco głową i uśmiechnął się lekko. Podeszliśmy do niego, przyglądając mu się w zaciekawieniu.

     - Jestem rycerz-palatyn Gelebor – znów skinął głową. – Witajcie w Wielkiej Świątyni Auri-Ela.

     Wymieniliśmy swoje imiona. Gelebor uśmiechnął się uprzejmie, nie okazując zdziwienia, choć duet taki jak nasz, z pewnością nie był zbyt często spotykany.

     - Ta jaskinia jest świątynią Auriela? – spytałem.

     - Auriel, Auri-El, Alkosh, Akatosh – elf lekko wzruszył ramionami. – Tak wiele imion dla władcy śnieżnych elfów.

     Zadrżałem. Już przedtem kiełkowało mi w głowie, kim on może być, ale wydawało mi się to niemożliwe. Przecież śnieżne elfy już dawno temu uległy całkowitej degeneracji, zamieniając się w na pół dzikie plemię Falmerów. Skąd więc wziął się on? Jakże się uchował? Spytałem więc nieco nieśmiałym tonem.

     - Śnieżnych elfów? – powtórzyłem. – Czy to możliwe? Czy ty… Czy ty jesteś Falmerem?

     Ledwo dostrzegalny grymas przeleciał przez szlachetne i niemal ludzkie rysy jego twarzy. Nie miał wąskiej żuchwy, jak Bosmerowie, czy Altmerowie. Jego oczy nie były nieproporcjonalnie duże, a nos nieproporcjonalnie mały, jak u innych elfów. Wyglądał niemal jak człowiek. I miał w sobie ową dziwną szlachetność i mądrość, jak ktoś, kto dużo widział, dużo wie i dużo jest w stanie zrozumieć.

    - Wolę określenie „śnieżny elf” – potrząsnął lekko głową i uśmiechnął się uprzejmie. – Słowo „Falmer” z reguły niezbyt dobrze kojarzy się podróżnym, czemu zresztą trudno się dziwić. Te chore istoty, które nazywasz Falmerami, ja nazywam „Zdradzonymi”.

     - Wybacz – chrząknąłem zakłopotany. – Nie chciałem cię urazić.

     Oto miałem przed sobą śnieżnego elfa. Przedstawiciela starożytnej, dawno wymarłej rasy. Albo w zasadzie nie tyle wymarłej, co zdegenerowanej, pohańbionej i zdziczałej. Jakimś cudem jednak, on przetrwał w niezmienionej formie, przypominając, samym swoim istnieniem, że kiedyś Falmerowie byli dumnym i szlachetnym plemieniem śnieżnych elfów, które władało ongi tymi ziemiami.

Gelebor - ostatni żyjący śnieżny elf

     - Nie dziwi cię nasza obecność – stwierdziła cicho Serana. – A przynajmniej nie widać tego po tobie. Nie jesteśmy pierwszymi, którzy cię odwiedzają.

     Uśmiechnął się i potrząsnął głową.

     - Zakładam więc – odezwałem się nieco zakłopotany – że wiesz, dlaczego tu jesteśmy.

     - Oczywiście – odparł z uśmiechem. – Jesteście tu po Łuk Auriela. Po cóżby innego?

     Zmieszałem się.

     - Skąd wiedziałeś?

     Spojrzał na mnie ciepło.

     - Przez tysiąc lat, od których strzegę świątyni, nie było ani jednego gościa, który pragnąłby czegoś innego. Proszą o Łuk Auriela. A ja… Ja proszę ich o pomoc. Powtórzyło się to tyle razy, że nie wyobrażam sobie już, by mogło to wyglądać inaczej.

     - Tysiąc lat? – zdumiała się Serana. – Jesteś nieśmiertelny?

     - W pewnym sensie – skinął głową. – Dopóki strzegę Świątyni, tak. Jeśli stąd odejdę, zacznę się starzeć, jak wszyscy.

     Spojrzeliśmy z Seraną po sobie.

     - No cóż – zająknąłem się. – Zgadłeś. Szukamy Łuku Auriela…

     Przez dłuższą chwilę elf przyglądał się nam w milczeniu, jakby badał nas wzrokiem. Na koniec lekki uśmiech skrzywił mu wargi.

     - Mogę pomóc wam go zdobyć – oznajmił. – Ale najpierw wy musicie pomóc mnie.

     - Czego ode mnie oczekujesz? – spytałem. – Jeśli będę mógł, pomogę.

     Znów chwila milczenia, po czym odezwał się znów, ale tym razem jego głos był twardszy.

     - Musisz zabić arcykuratora Vyrthura – oznajmił, po czym dodał szeptem. – Mojego brata…

     Uszło ze mnie powietrze. Musiałem zrobić kilka głębokich oddechów, zanim byłem w stanie mówić dalej.

     - Czy wyglądam na mordercę z Mrocznego Bractwa? – spytałem z wyrzutem w głosie. – Nie każdy, kto nosi miecz, jest mordercą.

     - I dlaczego chcesz zabić swojego brata? – dodała Serana.

     Gelebor westchnął cicho.

     - Proszę, żebyś zabił to, co z niego zostało – odrzekł, patrząc mi prosto w oczy. – Więź między nami znikła już dawno – zwrócił oczy na Seranę, jakby dając jej do zrozumienia, że odpowiada teraz na jej pytanie. – Nie rozumiem, czym się stał. Ale nie jest już bratem, którego dane mi było znać.

     Znów spojrzał na mnie.

     - To Zdradzeni… Zrobili mu coś, ale nie wiem, dlaczego Auri-El na to pozwolił.

     - A co w zasadzie zrobili Zdradzeni?

     - Wdarli się bez ostrzeżenia do Świątyni – odparł poważnym głosem. – I zaczęli mordować każdego, kogo napotkali…

     - Poddałeś się bez walki? – spytała Serana. – Bo wciąż żyjesz…

     Gelebor uśmiechnął się smutno.

     - Świątynia była miejscem pokojowej modlitwy – odezwał się. – Prowadziłem niewielką grupę paladynów, ale nie mieliśmy szans z nieprzebraną liczbą Zdradzonych. Zamordowali wszystkich i przypuścili szturm na Wewnętrzne Sanktuarium, gdzie, jak podejrzewam, poddali Vyrthura zepsuciu.

     - Zepsuciu? – spytała Serana.

     - Spaczeniu, skażeniu, zombizacji, jakiejś przemianie, nazwij to jak chcesz. Ale przestał być tym, kogo znałem jako mojego brata. Stał się kimś zupełnie innym. Albo czymś. Nie sądzę, by to co robił, zalęgło się w jego umyśle. Zupełnie, jakby stracił wszelkie uczucia.

     - Nie wiesz nawet, czy on wciąż żyje – mruknąłem zamyślony. – Mam na myśli…

     - Żyje – przerwał mi elf zdecydowanym głosem. – Widziałem go. Ale coś jest nie tak. On nigdy nie wygląda, jakby coś go bolało lub niepokoiło. Jest jak wyprany ze wszystkich uczuć. Nieczułe monstrum w ciele mojego brata. On tylko… Stoi tam i obserwuje, jakby na coś czekał.

     Pokiwałem głową. Teraz zrozumiałem, o co mu chodziło. Jego brat odszedł, zamieniony w jakiś nieczuły i posłuszny komuś byt. Nie chodziło mu o uśmiercenie go, a o uwolnienie spod wpływu tej siły. A jedynym sposobem na jego uwolnienie było pozbawienie go życia. Ostatecznie.

     - Próbowałeś dostać się do Wewnętrznego Sanktuarium? – spytałem.

     Potrząsnął głową.

     - Nie wolno mi opuścić tego miejsca. Zwłaszcza teraz, kiedy tylko ja już zostałem na świętej służbie. Pozostawienie kapliczek niestrzeżonych byłoby porzuceniem mojej świętej służby, jako rycerza-palatyna Auri-Ela. A atak na Zdradzonych, strzegących Sanktuarium, skończyłby się jedynie moją śmiercią. Ja sam bowiem zabijać ich nie mogę. Jeśli to zrobię, stracę moc, którą mnie obdarzono i na nic się już tutaj nie przydam. A zastąpić mnie nie ma kto. Już nie…

     Ostatnie słowa wypowiedział z goryczą. Przez chwilę wszyscy troje milczeliśmy.

     - O jakich kapliczkach mówisz? – spytała w końcu Serana. – Niczego tu nie widzę.

     Skinął głową i uczynił zachęcający ruch ręką.

     - Chodźcie. Pokażę wam.

     Podszedł do wystającej z ziemi kopuły. Podążyliśmy za nim. Dopiero, gdy znalazłem się o kilka kroków od niej, zorientowałem się, że jest znacznie większa, niż mi się początkowo wydawało. Jej średnica wynosiła mniej więcej pięć, czy sześć kroków.

     Tymczasem Gelebor uniósł ramię i wycelował dłonią w znajdującą się na szczycie kopuły gwiazdę. Ta zaiskrzyła nagle jasnym blaskiem i rozległ się dźwięk przesuwających się kamieni. I oto, na naszych oczach, spod ziemi wysunęła się niewielka kapliczka, nie wyższa niż trzykrotność wzrostu człowieka. Zbudowana była z jasnego kamienia, na planie sześciokąta. Widoczna przedtem na powierzchni gruntu kopuła stanowiła jej dach.

     Kapliczka miała pięć ścian. Od naszej strony stała otwarta, po bokach miała gołe mury, a w przeciwległej ścianie umieszczono portal, skrzący się fioletowym blaskiem. Na środku kapliczki znajdowała się duża, kamienna misa, na wąskiej podstawie, w kształcie kielicha, sięgającego mi mniej więcej do pasa. W misie chlupotała woda.

     - Więc to jest magia śnieżnych elfów – szepnęła Serana. – Niesamowite!

     Gelebor odwrócił się w naszą stronę.

     - Te budowle nazywa się kapliczkami – wyjaśnił. – Używano ich jako miejsc medytacji i odpoczynku, kiedy jeszcze świątynia była miejscem oświecenia. Prałaci z tych kaplic mieli nauczać naszych nowicjuszy mantr Auri-Ela.

Serana i Gelebor przed kapliczką

     - A ta woda? – spytałem. – Do czego służy ta woda na środku? I czy to w ogóle jest woda?

     Uśmiechnął się.

     - Woda – potwierdził. – Rytualna woda. Po odśpiewaniu mantr, nowicjusz zanurzał w niej specjalne naczynie, zwane po prostu Dzbanem Nowicjusza. Czerpał z niej wodę, a potem udawał się do następnej.

     Serana nie wytrzymała i roześmiała się na te słowa.

     - Więc nowicjusze musieli latać w kółko z ciężkim dzbanem, pełnym wody – stwierdziła z właściwą sobie ironią. – Wspaniale!

     Ścisnąłem ją za ramię, aż spojrzała na mnie zdziwiona. Co jak co, ale wyśmiewanie rytuałów, które elf traktował bardzo poważnie, raczej nie przysporzy nam jego sympatii. Już chciałem załagodzić sprawę, ale Serana znów się odezwała.

     - Jak długo musieliby to robić? – spytała. – Myślę o krążeniu z dzbanem…

     Gelebor zachował się jednak taktownie i rzeczowo. Zapewne nieraz musiał już słuchać drwin z własnej religii i przestało go to wzruszać.

     - Cóż, gdy kończył się rytuał oświecenia nowicjusza, przynosił on dzban do Sanktuarium Świątyni – wyjaśnił. – Wylanie zawartości dzbana do uświęconej misy w Sanktuarium, pozwalało mu na audiencję u samego arcykuratora.

     Ale Serana chyba dostała ataku dobrego humoru, bo zaczęła dusić się ze śmiechu.

     - Czyli cały ten rytuał z nabieraniem wody to tylko po to, żeby na końcu się jej pozbyć?

     Spróbowała spoważnieć, ale jej nie wyszło.

     - Wybacz, ale nie ma to dla mnie sensu – pokręciła głową.

     - To przecież tylko symbol – odparł elf i dodał po chwili. – Nie oczekuję, że go zrozumiesz. Ja zapewne nie zrozumiem wampirzych rytuałów. Inna sprawa, czy w ogóle chciałbym je poznać.

     - Nie, raczej nie zrozumiem – przytaknęła Serana, usiłując nieudolnie przybrać poważny wyraz twarzy. – Przepraszam, ale wyobraziłam sobie jego – tu wskazała na mnie – jak krąży z dzbanem i przelewa z pustego w próżne. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Te wszystkie niedorzeczności są konieczne, by dostać się do Świątyni, zabić twojego brata i zdobyć Łuk Auriela?

     Lekki uśmiech przewinął się po twarzy elfa.

     - Wiem jak to brzmi – stwierdził. – Ale gdyby istniał inny sposób, już dawno zostałby przynajmniej wypróbowany. Bez tego rytuału, kolejny portal się nie otworzy i nie będziecie mogli przejść dalej.

     - Dalej?

     - Do kolejnych kapliczek.

     Spojrzał mi prosto w oczy.

     - Jedynym sposobem na dostanie się do mojego brata, jest podążenie drogą nowicjusza i przejście od jednej kapliczki do drugiej. Pierwsza z nich leży na końcu Przejścia Zmierzchania, jaskini reprezentującej brak oświecenia.

     - To ta, tutaj?

     Potrząsnął głową i wskazał na kapliczkę.

     - Tu znajduje się portal do Przejścia Zmierzchania. To jaskinia, z wieloma odnogami i korytarzami. I z wieloma niebezpieczeństwami, czyhającymi na nowicjusza. Prawdziwa próba charakteru.

     Serana uznała za wskazane wtrącić się w nasza rozmowę, na szczęście tym razem bez kpin.

     - I na końcu znajduje się następna kapliczka? – spytała. – I kolejny portal?

     Elf skinął głową.

     - A ile jest tych kapliczek?

     - W sumie jest ich pięć – odparł Gelebor. – Są rozrzucone po całej Świątyni.

     - Pięć – powtórzyłem bezwiednie. – Pięć jaskiń. Muszą być ogromne…

     - Jaskinie? – spytał Gelebor. – O nie! Świątynia to o wiele więcej niż tych kilka jaskiń. Sam się wkrótce przekonasz. Jeśli, oczywiście, zechcecie podążyć ta ścieżką.

     - Nie chcemy – westchnęła Serana. – Ale skoro, jak mówisz, nie ma innego wyjścia, to pójdziemy.

     Znów pojawił się jej na ustach kpiący uśmiech.

     - Zabawimy się w nosiwodów – dodała. – Może gdy przejdę tę ścieżkę, ten rytuał przestanie mnie śmieszyć. I może lepiej cię zrozumiem.

     Spojrzał na nią nieodgadnionym wzrokiem.

     - Może i mnie uda się zrozumieć ciebie – odrzekł spokojnym głosem.

     Nie trzeba było bystrości, by wyczuć między nimi nić porozumienia. Dwie nieśmiertelne istoty, tak różne, a jednak tak wiele je łączyło. Dwa umysły, które zebrały w swej pamięci doświadczenia długich wieków. To musiała być dla nich magiczna chwila.

     - Zanim wyprawię was w drogę, będziecie potrzebowali – urwał i uśmiechnął się – no cóż, Dzbana Nowicjusza. Oto on.

     Nie mam pojęcia, ani kiedy, ani w jaki sposób w jego rękach pokazało się ceramiczne naczynie, z dużym uchem. Przed chwilą z pewnością go nie było, a zaraz potem wydało nam się, że przez cały czas trzymał je w dłoniach. Niesamowita była magia śnieżnych elfów.

     Chwyciłem podane mi naczynie było znacznie lżejsze niż mi się wydawało, sądząc po jego rozmiarach.

     - Muszę ten dzban napełniać w każdej kapliczce – spojrzałem na Gelebora.  – czy tak?

     Skinął głową.

     - Gdy znajdziesz już kapliczkę – odparł – zastaniesz przy niej widmowego Prałata, który się nią opiekuje. Pozwoli ci on nabrać wody z misy w kapliczce, jako jednemu z oświeconych.

     - Oświeconych?

     Znów się uśmiechnął.

     - Powiedzmy, zmierzającemu ku Oświeceniu. Albo raczej Oświeconemu kolejnym etapem tej ścieżki, która ku niemu wiedzie.

     Chwyciłem mocno dzban i ruszyłem w kierunku kapliczki, ale elf zatrzymał mnie gestem. Spojrzał na nas ciepło.

     - Niewykluczone, że to nasza ostatnia szansa na rozmowę – odezwał się. – Jeśli macie jakieś pytania, sugeruję je zadać teraz, zanim wyruszycie.

     Spojrzeliśmy z Seraną na siebie i skinęliśmy głowami. Taka okazja może się już nie powtórzyć. Oto spotkaliśmy jednego, a jeśli wierzyć jego słowom, ostatniego już przedstawiciela dawno wymarłej rasy. Byłem bardzo ciekawy, jak to się stało, że Falmerowie stali się tym, czym są teraz. Jak to możliwe, że tak szlachetne i pełne godności plemię, zdegenerowało się do półdzikich istot, bliższych zwierzętom niż ludziom. Najtęższe umysły łamały sobie nad tym głowy – a ja miałem okazję dowiedzieć się tego od naocznego świadka. Nic prostszego, niż spytać.

     Odetchnąłem głęboko.

     - Tak, masz rację – odrzekłem. – A tak się składa, że mamy wiele pytań.

2 komentarze:

  1. Ciekawe się czego się od tego elfa dowiedzą.
    anabell

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam jakąś powieść o życiu na innej planecie, gdzie tubylcy jak uznawali kogoś za oświeconego, to mu dawali cos odurzajacego i zabijali sadząc w nim drzewo. To dość podobne.
    Bardzo jestem ciekawa jakie haczyki na nich czekają w tych kapliczkach. Nie wierzę, że tylko będą musieli nabrac wody.

    OdpowiedzUsuń