poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Rozdział L - Sovngard

     Nie wiem, jak to się stało. Skacząc, odruchowo wstrzymałem oddech, jakbym wskakiwał do wody. Ale nie było wody. Tylko nagły błysk i… Znalazłem się na schodach. Tak, schodach! Konkretnie, na samym szczycie schodów, prowadzących w dół. A pode mną rozpościerał się tuman mgły.

     Widok miałem niesamowity. Znajdowałem się w głębokiej kotlinie, pośród gór. Nade mną – czyste, choć ciemne niebo. Pode mną – mgła, równomiernie zaściełająca ziemię. Z tej mgły, niby z powierzchni jeziora, gdzieniegdzie sterczały białe, monumentalne pomniki pradawnych bohaterów.

    I coś słyszałem. Jakiś śpiew. Jakby chór wojowników śpiewał jakąś dziwną pieśń, przy akompaniamencie bojowych bębnów. Zrazu ledwo ledwo, ale gdy zacząłem schodzić w dół, coraz głośniej i wyraźniej. W pewnym momencie dotarło do mnie słowo „Dovahkiin”. Zatrzymałem się, uważnie nasłuchując. Nie, to nie złudzenie! Naprawdę była to pieśń o Dovahkiinie! Zalała mnie fala gorąca. Czyżby to mnie tak witano? Czyżby to dawni wojownicy witali Smocze Dziecię?

     Przyznam, że z niejaką obawą zagłębiłem się w mgłę. Nic się jednak nie wydarzyło. Mgła nie miała żadnych szkodliwych właściwości – ale była bardzo gęsta. Można było się w niej zgubić. Z pewna obawą zszedłem na samo dno kotliny. Poczułem pod stopami kamienną ścieżkę. Ale we mgle nie widziałem dalej niż na wyciągniecie ręki. Dokąd tu iść?

     Nagle niebo rozdarł dobrze znany mi ryk! Alduin! Pożeracz Światów krążył gdzieś nade mną! Mgła od razu przestała mi się jawić, jako przeszkoda nie do przebycia, a jako osłona przed wzrokiem Alduina. A że nie widzę celu… Cóż, dokądś ta ścieżka prowadzi! Nie widziałem jej wprawdzie, ale przecież byłem myśliwym – nie musiałem widzieć. Wystarczyło mi w zupełności to, co czułem stopami. Stawiałem nogi na piętę, wyczuwałem grunt i dopiero potem całą stopę. Tak szło się wprawdzie nieco wolniej, ale za to dużo ciszej i pewniej. Ileż to razy odnajdywałem w ten sposób ścieżki w lesie, w całkowitych ciemnościach! A tu jeszcze miałem pod nogami bruk – tylko idiota może zgubić ścieżkę w tak komfortowych warunkach.

     Okazało się jednak, że nie tylko. Nie przeszedłem jeszcze stu kroków, gdy zderzyłem się z oszalałym ze strachu cesarskim żołnierzem. Ryk Alduina przerażał go tak, że nie potrafił samodzielnie myśleć. Szukał drogi do Dwór Shora, ale nie mógł jej znaleźć. Zaproponowałem mu, że go zaprowadzę. Kazałem mu iść za sobą. Niestety, nie udało się. Nagle za plecami usłyszałem głośny szelest smoczych skrzydeł i jednocześnie ucichł stukot kroków żołnierza. Alduin porwał go i pożarł…

     Przez długą chwilę wstrząśnięty trwałem w bezruchu i nasłuchiwałem. Ryk Alduina rozległ się gdzieś daleko. Minęło trochę czasu, zanim przemogłem się i postawiłem następny krok. Starałem się iść cicho, co nie stanowiło dla mnie problemu, bowiem wyćwiczony, łowiecki krok nie robi zbyt wiele hałasu. Jeszcze kilkakrotnie napotkałem na przerażone dusze wojowników, błąkające się we mgle. Żaden z nich nie chciał jednak do mnie dołączyć.

     Szedłem dość długo, trzymając się kamiennej ścieżki. Bałem się – pewnie, że się bałem! Najbardziej tego, że nic nie widzę i być może wciąż kręcę się w kółko. Przyszło mi na myśl, że przecież mogę rozproszyć mgłę Krzykiem. Po namyśle postanowiłem jednak zachować to na później, jako ostateczność. Wolałem nie informować Alduina przedwcześnie o mojej obecności. Choć, kto może wiedzieć, czy on tego w jakiś sposób nie wyczuwał…

     Ścieżka zaczęła się wspinać. Niezbyt stromo, ale zauważalnie. Im wyżej, tym mgła rzadsza. Aż w końcu ścieżka zamieniła się w schody. Ostrożnie wspiąłem się na nie, aż moja głowa wychyliła się z puszystej pokrywy i ujrzałem dziwną budowlę.

Widok na Dwór Shora i Fiszbinowy Most - wizja artystyczna

     Przede mną znajdowała się głęboka przepaść. Po drugiej stronie stał wielki, drewniany zamek. Domyśliłem się, że to Dwór Shora, w której ucztowali norscy bohaterowie. A nad przepaścią przerzucono najdziwniejszy most, jaki przyszło mi oglądać. Był to ogromny szkielet smoka. Ale naprawdę ogromny! Znacznie większy od tych, które było mi dane oglądać. Na drugą stronę można było przejść jedynie po jego żebrach. Wszedłem na niewielki wzgórek, uważnie oglądając ów dziwny most. Chyba dam radę po nim przejść? Zrobiłem krok w kierunku mostu, ale zaraz przystanąłem. Z cienia bowiem wychylił się muskularny osobnik, bez wątpienia wojownik i zagrodził mi drogę.

     Był ubrany tylko w skórzane spodnie i buty, tors miał nagi. I dlatego można było bez problemu ujrzeć potężne zwoje mięśni, jakie miał na barkach i ramionach. Jego ramię było grubsze niż moje udo. Musiał być niezwykle silny, a jeszcze, gdyby tego było mało, był prawdziwym olbrzymem. Jego wzrost dwukrotnie przekraczał wysokość normalnego mężczyzny. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że sięgam mu niewiele wyżej niż do pasa. Zza szerokich pleców wystawał mu trzonek wielkiego, bojowego topora.
Tsun, strzegący przejścia przez Fiszbinowy Most - wizja artystyczna

     - Co sprowadza cię, wędrowcze ponury, do tego miejsca, Sovngardu? – zapytał spokojnym i silnym głosem. – Końca dusz, daru Shora dla szlachetnie poległych…

     Miał w sobie coś boskiego. Czyżby to był sam Shor? W jego głosie nie było agresji, wydawało mi się nawet, że wyczuwam w nim sympatię. 

     - Ścigam Alduina, Pożeracza Światów – odrzekłem niepewnie.

     - Brzemienne w skutki zadanie – olbrzym skinął głową. – Wielu niecierpliwiło się, by stawić czoła Czerwiowi, odkąd po raz pierwszy zastawił on swoje sidła dusz tutaj, na progu Sovngardu. Lecz Shor zapobiegł gniewnej rzezi. Być może w swej mądrości przewidział Twoją zagładę?...

     O co mu chodzi? Niewiele dotarło do mnie z jego przemowy. Czyżby celowo pozostawiono tu Alduina?

     - Kim jesteś? – spytałem.

     - Jestem Tsun – odparł olbrzym. – Tan, tarczownik Shora. Nakazał mi strzec Fiszbinowego Mostu i wybierać dusze, których heroiczne czyny sprowadziły je tutaj, godnych by wejść do dumnych komnat Shora. Gdzie powitanie, w pełni zasłużone, czeka na tych, którzy w moim mniemaniu maja prawo dołączyć do bractwa honoru.

     Wskazał na wielką, drewnianą budowlę, za mostem.

     - Nikt nie przejdzie przez ten niebezpieczny most – dodał, - dopóki na podstawie testu wojownika nie uznam go za godnego.

     Zapadła niezręczna cisza. Tsun spoglądał na mnie spokojnie i wydawało mi się, że nie bez życzliwości, ale było w nim coś, co onieśmielało. Test wojownika, to jak mniemałem, po prostu pojedynek. Zatem był kimś w rodzaju sędziego, który sprawdzał, czy dany wojownik jest godzien dostąpić zaszczytu dołączenia do pradawnych herosów. Trzeba było przygotować się na ostrą przeprawę, bowiem z pewnością był siłaczem, jakich na ziemi trudno szukać.

     - Chcę dostać się do Komnaty Męstwa – oświadczyłem, kładąc dłoń na rękojeści akavirskiej katany.

     Tsun wolno pokręcił głową.

     - Nie jesteś jednym z cieni, które zwykle tędy przechodzą – oświadczył. – Lecz żyjącą istotą, która śmie wchodzić do świata umarłych. Jakim prawem żądasz przejścia?

     - Prawem narodzin – odparłem. – Jestem Smoczym Dziecięciem.

     Tsun uśmiechnął się lekko.

     - Ach… Minęło zbyt wiele czasu, odkąd musiałem stawić czoła szukającemu zguby bohaterowi smoczej krwi.

     Nie wiedziałem, czy oznacza to zgodę, czy zakaz.

     - Mogę wejść do Komnaty Męstwa? – spytałem.

     Tsun spoważniał.

     - Żywy czy martwy, nakazem Shora nikt nie może przejść przez niebezpieczny most – oświadczył, - dopóki nie uznam go godnym, na podstawie testu wojownika.

     Sięgnął dłonią za plecy i chwycił wielki, dwuręczny topór bojowy. Widząc to, zdjąłem łuk i kołczan. Chwyciłem elfią tarczę. Prawa ręka wysunęła z pochwy Zgubę Smoków. Przez chwilę staliśmy nieruchomo, patrząc sobie w oczy.

     I nagle Tsun zamachnął się toporem. Cios był szybki i niesamowicie silny. Gdyby trafił, rozpołowiłby mnie i nie pomogłaby mi żadna tarcza, ani żadna zbroja. Na szczęście lekkie, elfie uzbrojenie umożliwiało swobodę ruchów. Odskoczyłem na czas, by natychmiast wyprysnąć w przód i zadać cios z góry.

     Krwawa szrama pojawiła się na piersi Tsuna, aczkolwiek zbyt płytka, by mu zaszkodzić. Zajarzył się błyskawicą, gdy magiczny ładunek przeskoczył na niego, ale nie widać było, aby miało to jakikolwiek na niego wpływ. Tymczasem topór w jego rękach wykonał już pełny obrót i zaczął zbliżać się do mojej głowy.
W ostatniej chwili przyklęknąłem na lewe kolano, jednocześnie przenosząc ciężar ciała do przodu. Gdy tylko ostrze świsnęło mi nad głową, wyprysnąłem do przodu jak błyskawica. Poziome cięcie rozorało Tsunowi brzuch, a ja odskoczyłem, zanim jego topór zdążył trafić mnie w bark.

     Odrzuciłem tarczę. Przeciw temu toporowi i tak nie wystarczy. Jedyna moja szansa to unikanie ciosów, a tarcza tylko mnie spowalniała. Chwyciłem katanę w obie ręce, co pozwalało mi na zadawanie jeszcze szybszych cięć.

     Tsun zrobił pół kroku w bok i niespodziewanie pociągnął stylisko topora tak, że ten poderwał się w górę, o włos mijając moją twarz. Zakręciłem mieczem nad głową. Jednoczesny wypad całym ciałem i potężny cios z góry, zza głowy. Celowałem wprawdzie w głowę Tsuna, ale nie doceniłem jego wzrostu. Cięcie padło na jego pierś. Paskudne cięcie, które zabiłoby każdego.

     Ale Tsun nie był każdym. Odstąpił o krok i opuścił broń. Rany na jego ciele zasklepiły się.

     - Dobrze walczysz – uśmiechnął się z uznaniem.

     Opuściłem miecz.

     - Możesz dostąpić zaszczytu – dodał, stając do mnie bokiem i ustępując z drogi. – Minęło wiele czasu, odkąd weszła tu żywa istota. Niechaj łaska Shora zstąpi na ciebie i twoje zadanie.

     Ogromny topór powędrował na hak na plecach. Powoli schowałem katanę do pochwy i schyliłem się po tarczę i łuk. Odważnie wstąpiłem na Fiszbinowy Most, ale muszę przyznać, że już po pierwszym kroku odwaga mnie opuściła. Przepaść pode mną zdawała się nie mieć dna. A most… No cóż, był to tylko szkielet smoka. Trzeba było skakać z żebra na żebro, żeby przejść na drugą stronę. Starałem się nie patrzeć w dół, ale przecież musiałem, żeby nie trafić nogą w próżnię. Przytrzymując się kręgosłupa, niby poręczy, jakoś przelazłem na drugą stronę i odetchnąłem z ulgą. Znalazłem się na brukowanym placu, a przede mną stały ogromne drzwi, do Komnaty Męstwa.

     Pchnąłem je i wszedłem do środka. I stanąłem olśniony.

     Znalazłem się w ogromnej sali biesiadnej. Ogromnej! Stoły zastawione były najprzedniejszym jadłem. Jego obfitość odbierała mowę. Na półmiskach i talerzach dymiły aromatycznie przyprawione mięsiwa, świeże ciasta, kosze pełne dorodnych owoców, dzbany z przednimi winami i miodami… A wokół sala tętniła rozmowami największych bohaterów, jakich kiedykolwiek nosiła ziemia. Kilku siłowało się na ręce, inni spacerowali, zatopieni w rozmowie, jeszcze inni walczyli na miecze, ale widać było, że robią to dla zabawy. Wszyscy szczęśliwi, roześmiani, z radością w oczach.

     W pewnym momencie dostrzegłem kogoś, w stroju mnicha, jakie często widywałem na Wysokim Hrothgarze. Odważyłem się podejść do niego i przywitać się. Wysoki mężczyzna, o ciemnych włosach i brodzie, spojrzał na mnie ciepło. Odgadł, kim jestem.

     - Miło jest wiedzieć, że moje nauki nie poszły w las – uśmiechnął się.

     To był Jurgen Wiatrowładny! Niesamowite…

     Jak we śnie kręciłem się po olbrzymiej komnacie, próbując odgadnąć imiona starodawnych bohaterów. Spotkałem Olafa Jednookiego, tego samego, który pierwszy uwięził smoka w Smoczej Przystani. Wcale nie był jednooki… Pochwaliłem mu się, a jakże, że razem z jarlem Balgruufem dokonaliśmy tego samego. Roześmiał się w głos i poufale klepnął mnie w plecy.

     W pewnej chwili stanął przede mną postawny wojownik, w zbroi i hełmie, ozdobionym dwoma rogami. Uśmiechnął się ciepło.

     - Witaj, Smocze Dziecię – odezwał się przyjaźnie. - W nasze progi nie zawitał nikt, od kiedy Alduin zastawił tu sidła duszy.

     A ja otworzyłem bezmyślnie usta i nie dowierzałem własnym oczom. Nie sposób było pomylić go z nikim innym. Jego pomniki rozsiane były po całym Skyrim. Oto stał przede mną heros, o którym napisano całe tomy pieśni. Oto powitał mnie sam Ysgramor! Byłem tym faktem tak poruszony, że w innych okolicznościach chyba wybuchłbym płaczem ze wzruszenia. Ale tutaj, w Komnacie Męstwa, nawet wzruszenie zamieniało się w radość.

     Tymczasem Ysgramor wziął mnie pod ramię, jak najlepszego przyjaciela, i delikatnie powiódł mnie z sobą.

     - Z rozkazu Shora – mówił – schowaliśmy broń i weszliśmy w woal mgły. Troje jednak czeka na twój znak, by zesłać furię na groźnego wroga…

     I poprowadził mnie w stronę schodów, gdzie czekało na mnie troje bohaterów. Nie musiał mi ich przedstawiać, poznałem ich od razu. Jasnowłosa wojowniczka, z barwami wojennymi na twarzy, postawny mężczyzna, zakuty w stal i krzepki starzec w długim płaszczu. Języki! Pierwsi pogromcy Alduina! Ci sami, których ujrzałem przez Prastary Zwój, na Gardle Świata…

     Tymczasem Ysgramor z wesołym uśmiechem dokonał prezentacji.

     - Gromleith nieustraszona, w boju zaprawiona – wskazał dłonią na dziewczynę. – Hakon, odważny, z kułakiem ciężkim. Felldir, stary, w dal patrzący i posępny.

     Uścisnąłem każdą z podanych mi dłoni z wielkim szacunkiem. Oto ściskałem ręce prawdziwych bohaterów.

     - W końcu! – Gromleith z entuzjazmem odwzajemniła uścisk. – Możemy teraz przypieczętować zgubę Alduina. Powiedz słowo, a ze wzniosłymi sercami pospieszymy, by zabić żmija, gdziekolwiek się kryje.
Dziwnie brzmiała pradawna, kwiecista mowa w jej ustach. Trzeba było pamiętać jednak, że Gromleith narodziła się wiele stuleci przede mną.

     - Mgła Alduina to coś więcej niż pułapka – ostrzegł mnie Felldir poważnym głosem. – Jej ziemisty półmrok jest jego tarczą i kryjówką. Ale dzięki połączeniu Głosów, zjednoczeniu naszej waleczności, możemy rozgonić mgłę i zmusić go do walki.

     Hakon okazał się najbardziej powściągliwy z całej trójki. Ścisnął mi prawicę i życzliwie spojrzał w oczy, ale odniosłem wrażenie, że zmusza się do mówienia.

     - Felldir ma rację – rzekł półgłosem, jakby się namyślał. – Pożeracz Światów, tchórz, boi się ciebie, Smocze Dziecię.

     Zamilkł na chwilę, by zaraz zwrócić się do nas wszystkich.

     - Musimy przegonić mgłę, krzycząc razem… A następnie dobyć ostrzy w desperackiej walce z naszym czarnoskrzydłym przeciwnikiem.

     Gromleith, najbardziej zapalczywa z całej trójki, nie zwlekając błysnęła głownią miecza.

     - Do boju, przyjaciele! – zawołała. - Pola rozbrzmią szczękiem wojny! Nie ugniemy się!

     Mimo wszystko, jej entuzjazm udzielił się i nam. Nie wyszliśmy z Komnaty Męstwa – my z niej wybiegliśmy! Czy ja poprzednio naprawdę bałem się przejść przez Fiszbinowy Most? Bo biegnąc za Hakonem, w ogóle o tym nie myślałem. Zapomniałem się bać! Minęliśmy Tsuna, zbiegliśmy do ścieżki i uważnie się rozejrzeliśmy.

     - Nie możemy walczyć z przeciwnikiem w tej mgle! - zawołał Felldir, stojący najdalej.

     Gromleith nie miała wątpliwości.

     - Oczyśćcie niebiosa! – zawołała. – Połączmy nasze Krzyki!

     Nabrałem powietrza.

     - Lok – Vah – Koor!

     Krzyk z czterech gardeł chlasnął mgłę i rozwiał ją, jak się spodziewaliśmy. Dolina Sovngardu pokazała nagle cały swój malowniczy urok. Skąpana w słońcu, cieple i… muzyce.

     Niestety, nastrój ten trwał bardzo krótko, bowiem już po chwili rozległ się nie wiadomo skąd, głos jak grzmot.

     - Ven! Mul! Riik!

     I mgła owionęła nas na powrót. Alduin przywrócił swą mglistą zasłonę.

     - Jeszcze raz! – zawołała Gromleith.

     - Raz jeszcze, wspólnie! – poparł ją Felldir. – Pożeracz Światów się nas boi!

     - Lok – Vah – Koor! – krzyknęliśmy jednocześnie, jak wojsko, oddające honory generałowi.

     Widziałem falę uderzeniową, jak trzasnęła w obłok mgły i rozproszyła ją. Znów zrobiło się jasno. Ale i Alduin nie zamierzał tak łatwo skapitulować.

      - Ven! Mul! Riik! – dobiegło nas zza góry.

     Mgła, jak dym wielkiego pożaru, zasnuła na powrót malowniczą dolinę. Stojący obok mnie Hakon zaklął pod nosem.

     - Czy jego siłom nie ma końca? – westchnął. – Czy nasza walka ma sens?

     Gromleith nie miała wątpliwości.

     - Trzymajcie się! – zawołała. – Słabnie! Jeszcze trochę i przełamiemy jego moc.

     Felldir również nie miał wątpliwości.

     - Raz jeszcze! – zawołał. – A Pożeracz Światów będzie musiał stawić nam czoła!

     Nabrałem powietrza i włożyłem w Krzyk wszystkie swoje siły. Pozostała trójka chyba też…

     - Lok – Vah – Koor!

     Krzyk jak grzmot pioruna uderzył w mgłę, która znikła natychmiast, jak dotknięta czarodziejskim kosturem.

     - Niekończące się oczekiwanie ustępuje pola bitwie! – roześmiała się Gromleith. – Zguba Alduina! Jego śmierć lub nasza!

     I w tym momencie pojawił się Alduin.

     Nadleciał od strony gór, a wraz z nim deszcz płonących kamieni. Zionął ogniem, ale na czas odskoczyłem. Tylko jeden z meteorytów otarł mi się o ramię, nie czyniąc mi jednak krzywdy. Napiąłem łuk, ale smok był za szybki, aby dobrze wycelować. Trzeba było go najpierw uziemić.

     - Joor! Zah! Frul! – krzyknąłem w stronę nadlatującego cienia.

     Smok natychmiast pokrył się błękitnym światłem, zupełnie, jakby na jego ciele zalęgła się błyskawica. Przez chwilę próbował walczyć, ale wkrótce opadł bezwładnie.

     - Tym razem nie uciekniesz, plugawy żmiju! – krzyknęła Gromleith i rzuciła się na niego z obnażonym mieczem. Przywitał ją jęzor ognia, którego jednak zręcznie uniknęła i z całej siły uderzyła smoka po szyi. Alduin próbował złapać ją zębami, ale ani Felldir, ani Hakon nie próżnowali i dopadli gada z dwu innych stron. Ja tymczasem wpakowałem mu aż trzy ebonowe strzały w łeb, aczkolwiek to nie wystarczyło. Alduin wkrótce znów wzbił się w powietrze.

     Krzyk, jak każda magia, ma swoją manę, która wyczerpuje się po każdym użyciu i musi się zregenerować. Są Krzyki, które regenerują się szybko, jak Czyste Niebiosa. Są i takie, które powtórzyć można dopiero po dłuższej chwili. Smokogrzmot należał do tych pierwszych, jednakże swojego czasu na regenerację też wymagał. Moja mana jeszcze nie zdążyła dojść do odpowiedniego poziomu. Nie mogłem go teraz użyć po raz drugi. Zamiast mnie zrobił to Hakon. Smok znów zaczął wić się w śmiertelnym tańcu, zdołał jednak umknąć za wysoką górę i dopiero tam zapadł. Spojrzeliśmy po sobie i skinęliśmy sobie głowami. Rozumieliśmy się bez słów. Czekać! Nie było sensu go tam gonić. Zanim go dopadniemy, nabierze sił i wzleci.

     Tak też się stało wkrótce smok nadleciał znów, zionąc ogniem i sypiąc rozpalonymi głazami. Gdyby nie zbroja, Hakon zapewne nie przeżyłby uderzenia kamienia, który spadł na jego bark. Skrzywił się z bólu, ale nie poniechał ataku.

     - Joor! Zah! Frul! – krzyknęliśmy jednocześnie, Felldir i ja.

     Tym razem smok stracił panowanie w niesprzyjających dla siebie warunkach, nadlatując akurat na niewielki pagórek. Niezdarnie trzasnął weń i można było zauważyć, że ta rana była już poważna. Spadł tuż obok nas, wijąc się jak pocięta dżdżownica. Odrzuciłem łuk. Wszyscy czworo rzuciliśmy się na niego. Zguba Smoków w moich rękach ożyła. Cios w łeb, jaki mu zadałem, zapewne pozbawił go sporej części witalności. Akavirska katana, lekka i ostra, pozwalała na szybkie i precyzyjne cięcia. Błyskawice, jakie przeskakiwały z niej na smoka, raniły go dotkliwie. A przecież i moi towarzysze nie próżnowali! Cztery ciosy jednocześnie! I znów! I znów!

     Wygraliśmy.

     W ostatniej, rozpaczliwej próbie, Alduin próbował jeszcze wzbić się w powietrze, ale potężne cięcie katany pod skrzydło, w które włożyłem wszystkie swoje siły, wytłoczyło z niego życie. Smok w pewnym momencie wyprostował szyję w górę, w agonalnym geście, ale zaraz jego łeb bezwładnie opadł. Jego ciało momentalnie rozżarzyło się i… Eksplodowało, posyłając nas na trawiasty grunt.

     Fala uderzeniowa odrzuciła nas w tył. Rymnęliśmy na plecy. Nie wiem, jak inni, ale ja wciąż trzymałem miecz w dłoni. Byłem przygotowany na to, że Alduin zastosował jakąś swoją sztuczkę. Ale on naprawdę został pokonany! W miejscu, gdzie przed chwilą wił się jeszcze jak żmija, nic już nie było. Zniknął na zawsze.

     Hakon pierwszy podniósł się z miejsca. Podszedł do pustego miejsca, gdzie wciąż jeszcze trawa była wygnieciona od cielska smoka i z niedowierzaniem pokręcił głową. Gromleith nieśmiało dotknęła ręką ziemi, jakby nie dowierzając oczom. Razem z Felldirem zbliżyliśmy się do nich, wciąż jeszcze oszołomieni. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Zrazu nieśmiało, potem coraz radośniej. Udało się! Gromleith pierwsza się roześmiała. Chwyciła Felldira za rękę, ten złapał Hakona, Hakon mnie, a ja Gromleith. Niby małe dzieci, bawiące się w kółeczko, puściliśmy się w szalony tan radości. Potykając się na kamieniach, przewracając co chwilę, kręciliśmy się do utraty równowagi, wciąż śmiejąc się do siebie nawzajem. Po chwili skończyło się to silnym, wzruszającym uściskiem czterech par ramion. Wszyscy mieliśmy twarze roześmiane, ale oczy pełne łez.

     To była magiczna chwila. Nie wiem, jak długo trwała. Pewnie trwałaby dłużej, gdyby nagle nie złapały mnie czyjeś silne ręce i nie uniosły w górę, jak piórko. Tsun postawił mnie przed sobą i położył swa wielką dłoń na moim ramieniu.

     - To był niezwykły czyn – rzekł z uznaniem. – Zguba Alduina została przypieczętowana w końcu, a Sovngard oczyszczony z jego podłych pułapek. Już zawsze będą śpiewać o tej walce na dworze Shora.

     Po chwili spoważniał, choć jego spojrzenie wciąż było ciepłe i życzliwe.

     - Lecz twoje przeznaczenie leży gdzie indziej – dodał. – Gdy dotrwasz kresu twych dni, być może powitam cię ponownie, z przyjacielską radością i zaproszę na naszą błogosławioną biesiadę.

     - Chwała Smoczemu Dziecięciu! – krzyknęli moi towarzysze. – Chwała!

     Wzruszenie odebrało mi mowę.

     - Gdy poczujesz się w gotowości, by wrócić do żywych – odezwał się Tsun, - powiedz tylko, a odeślę cię z powrotem.

     - Jeszcze nie… - szepnąłem błagalnie, podchodząc do swych towarzyszy.

     Tsun skinął głową.

     - Ale nie ociągaj się – rzekł. – Kraina umarłych nie jest przeznaczona dla śmiertelników.

     A ja nie miałem zamiaru się ociągać. Było mi pilno wrócić do swych bliskich. Chciałem znów ujrzeć Lydię, Balgruufa, Irileth, Farengara… Uściskać Proventusa, Adrianne… Ale nie mogłem odejść bez pożegnania. Nie po czymś takim. Uścisnąłem serdecznie troje towarzyszy. Nie trzeba było słów. Wiedzieliśmy, że ta walka zadzierzgnęła między nami więzy wiecznej przyjaźni.

     - Mogę już wrócić do Tamriel – oświadczyłem, gdy było po wszystkim.

     Ale Tsun również chciał mnie pożegnać. Ścisnął mnie, niezbyt mocno, jak na swą nadludzką siłę i powiedział.

     - Wróć do Nirn z tym skarbem od Shora, mojego lorda: krzykiem, który sprowadzi bohatera z Sovngardu w chwili potrzeby.

     I posłał mi złotą mgiełkę, a we mnie rozbrzmiały słowa nowego Krzyku.

     I zrozumiałem, że odtąd moi towarzysze będą zawsze ze mną. Choć dzieliło nas tysiące lat, oni przybędą, jeśli tylko będę potrzebował ich pomocy. Posłuchają mojego wezwania. Przybędą na pomoc przyjacielowi, który ramię w ramię z nimi walczył z Pożeraczem Światów.

     A potem Tsun coś powiedział. Nie wiem, co.

     Zrobiło się ciemno i świat zawirował wokół mnie.

     Malownicza dolina znikła.

6 komentarzy:

  1. Poprzedni odcinek też czytałam, ale z braku czasu i weny nic nie napisałam, przepraszam.Przydałoby by się tu ostatnio takie Smocze Dziecię.
    Mam nadzieję, że to nie koniec gry.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszasz? A to niby obowiązek jest?
      Gra nie ma końca, ale powieść tak. Jeszcze trochę i skończę.

      Usuń
  2. Ja przepraszam, ale po cholerę on skakał z żebra na żebro? Nie mógł iść po kręgosłupie, tylko musiał sobie życie utrudniać?
    Fajny moment, to spotkanie bohaterów. :)
    Hoho, na pewno na końcu powiedział coś ważnego i potem będzie problem!!! ;)
    P.S. Z muzyką czyta się jeszcze lepiej! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, nie widziałaś tego kręgosłupa, to nie wiesz, że było to niemożliwe. Kręgosłup smoka najeżony jest wysokimi kostnymi płytami. I jeszcze do tego jest na tyle stromy, że nijak się na niego wdrapać.

      Usuń
    2. Acha. No to w takim razie wycofuje swój protest. :)

      Usuń
    3. Acha, i BARDZO mi się nie podoba Twoje ostatnie zdanie w odpowiedzi na komentarz Anabell. :(((

      Usuń