sobota, 3 grudnia 2016

Rozdział XIII – Węzeł

     Wyszliśmy z Pałacu Królów prosto na ciasny plac zamkowy. Barykady dopalały się, dzięki czemu było jasno niemal jak w dzień. Żołnierze zgromadzili na placu, czekając na wyjście generała. Gdy tylko wyszliśmy, powitał nas głośny okrzyk i hałas trzaskania mieczami o tarcze.

     Jakaś postać przecisnęła się przez szereg legionistów i dopadła mojego boku.

     Lydia!

     - Cały jesteś? – spytała.

     - Ja tak – objąłem ją ramieniem. – A ty?

     - Też – uśmiechnęła się, ale za chwilę spoważniała. – Co z Ulfrikiem?

     - Nie żyje – odparłem. – Zginął w walce…

     Tymczasem Tulius podniósł rękę, chcąc uciszyć zebranych.

     - Powstanie dobiegło końca – zaczął. – Ulfric Gromowładny nie żyje. Jego głowa pojedzie do Cyrodiil, gdzie zostanie zatknięta na murze Cesarskiego Miasta!

     Wzdrygnąłem się. Nie spodziewałem się aż tak barbarzyńskich zwyczajów po generale. Zaskoczyły mnie te słowa. I zdziwiły. Przecież, o ile mi było wiadomo, na murach Cesarskiego Miasta nie było zatkniętych żadnych głów…

     - Niech tam stanowi ostatnie ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zwą się Gromowładnymi! – zawołał generał i odpowiedziało mu złowrogie wycie.

     A ja zrozumiałem, że ta część przemówienia skierowana była do Nordów, sprzyjających Ulfricowi, którzy z pewnością go słyszeli, lub usłyszą później, przekazaną im przez współziomków. Bardzo wątpiłem, aby generał wprowadził tę zapowiedź w życie. Po co? Żeby psuć widok miasta? Cesarz nigdy by się nie zgodził na tak makabryczną ozdobę swej stolicy. Dowód dla cesarza? Niepotrzebny. Słowo Tuliusa wystarczało w zupełności… 

Cesarscy żołnierze pod Pałacem Królów. Widoczne resztki barykad.

     Tymczasem Tulius przemawiał dalej. Nieco ochrypłym głosem, trochę się zacinając, ale moim zdaniem całkiem efektownie. Jak sam twierdził, nie był dobrym mówcą. W porównaniu do wystudiowanych przemów Ulfrica, brzmiało to chropawo i surowo. Ale i słuchacze nie spodziewali się po nim poezji.

     - Oddajemy miasto Brunwulfowi Wolnej Zimie! – ciągnął generał. – Honorowemu i wiernemu człowiekowi. Wielu z was zostanie w Wichrowym Tronie, aby pomóc jarlowi przywrócić porządek oraz ugasić wszelkie ogniska powstania, jakie wciąż mogą się tlić.

     Tym razem entuzjazm był raczej skromny. Żołnierze w większości palili się do powrotu do Cyrodiil. Ale generał nie przejmował się tym. W tak wielkiej grupie ludzi zawsze znajdą się ochotnicy, chętni do pozostania. Zwłaszcza w kraju, gdzie liczba wdów gwałtownie wzrosła.

     - W uznaniu waszej wzorowej służby – dodał Tulius – podwajam wam żołd…

     Tu już entuzjazm nie był niczym ograniczany. Okrzyk, wydobywający się z setek piersi był szczery i bardzo, bardzo głośny.

     - Oraz zadośćuczynienie dla wdów po waszych poległych towarzyszach – Tulius dokończył rozpoczętą myśl. – Jestem z was dumny! – podniósł w górę obie ręce i złączył je nad głową. – Chwała Cesarzowi! Chwała jego legionistom!

     Trudno przypuszczać, aby ktokolwiek spał tej nocy, ale jeśli miał to szczęście, to w tej chwili musiało go ono opuścić. Hałas z trzaskających o tarcze mieczów i okrzyk zwycięstwa, słychać było chyba nawet w Gajkyne.

     Generał opuścił ręce i dał znak, że można się rozejść. Oficerowie zaczęli wydawać komendy. Rozpoczęła się normalna służba, w dodatku niezbyt wdzięczna, polegająca na uprzątnięciu poległych, usunięciu barykad i opiece nad rannymi. 

     Tulius podszedł do nas i potrząsnął głową.

     - Nienawidzę przemówień – westchnął.

     Uśmiechnęliśmy się.

     - Nie było tak źle – odparła Rikke, siląc się na powagę.

     - Mam nadzieję, że nie zrobiłem z niego męczennika…

     Sięgnął do zapięcia pod brodą, rozpiął je i z ulgą zdjął hełm.

     - Z pewnością napotkamy opór – odparła Rikke. – Na wzgórzach znajduje się wiele obozów Gromowładnych. Bez wątpienia zaatakują, gdzie tylko im się uda i kiedy nadarzy się jakakolwiek okazja. Ale bez Ulfrica, podsycającego ich emocje, uspokoją się i w końcu wrócą do domów.

     Brzmiało to optymistycznie, ale Rikke mogła mieć rację, przynajmniej częściowo. Bez Ulfrica Gromowładni stracą serce do walki. Przynajmniej większość z nich.

     Generał myślał podobnie.

     - Mam nadzieję, że masz rację, legacie – skinął głową. – W tym czasie nadal będziemy ich wykurzać i roznosić na mieczach…

     Spojrzał na mnie i chyba po raz pierwszy uśmiechnął się tak zwyczajnie, po ludzku.

     - Nie dokonalibyśmy tego bez ciebie – uścisnął mi dłoń. – Cesarstwo opływa w chwałę dzięki twoim dokonaniom…

     Pokiwał głową, po czym skinął na Rikke.

     - Chodź, Rikke – rzekł ciepło. – Dużo jeszcze do zrobienia.

     - Czy… - zacząłem nieśmiało. – Czy mogę…

     Zająknąłem się, nie wiedząc, jak to ująć. Dziwnie się czułem, tak po prostu opuszczając Legion.

     Zatrzymał się i cierpliwie poczekał, aż wróci mi śmiałość.

     - Czy mogę coś jeszcze uczynić dla Legionu? – spytałem w końcu.

     Tulius w zamyśleniu wzruszył ramionami. Podszedł i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Ulfric nie żyje – rzekł wolno, – a jego armia się rozpierzchła. Nie bardzo mam cię o co więcej prosić…
Potarł nos i brodę, namyślając się.

     - Podejrzewam jednak, że bogowie mogą mieć wobec ciebie inne plany.

     Po przyjacielsku położył mi rękę na ramieniu.

     - Wierni Gromowładni wciąż działają z ukrytych obozów na wzgórzach – zaczął. – Jeśli się na nich natkniesz… Zabij. Przy odrobinie szczęścia niedługo stracą ducha walki i wrócą do domów… Do rodzin. Jeśli nie – wzruszył ramionami – będziemy zmuszeni skończyć z nimi siłą.

     Spojrzał mi w oczy i żartobliwie zasalutował.

     - Odmaszerować! – uśmiechnął się.

     Odwzajemniłem uśmiech.

Wichrowy Tron. Legat Rikke krótko po decydującej bitwie.

*          *          *

     Pałac Królów, póki co, stał pusty, dlatego właśnie tam urządzono lazaret. Wuunfert Nieumarły radził sobie całkiem nieźle. Pomogłem mu, ile mogłem, ale jako że miał do pomocy wielu Dunmerów, z których każdy znał się trochę na magii, nie byłem mu niezbędnie potrzebny. Zjedliśmy więc trochę z naszych przydziałów i tuż po północy skorzystaliśmy z jednej z komnat gościnnych pałacu.

     Obudziliśmy się skoro świt. Nie dało się spać w tym hałasie. Całe miasto wymagało przecież gruntownych porządków, napraw no i… pochówków. Straty cesarskich były niewielkie, ale Gromowładnych padło naprawdę wielu. Ze zgrozą patrzyłem na stos ciał w błękitnych opończach, ułożony równo pod wejściem do komnaty umarłych. Zawodzenie ich bliskich sprawiało przygnębiające wrażenie. Tyle rozpaczy naraz nie widziałem jeszcze nigdy. Z ciężkim sercem przeszedłem obok cmentarza.

     - Straszne… - wyszeptałem tylko.

     - To prawda – odrzekła Lydia szeptem. – Ale gdy pomyślę, że to mogła być Biała Grań, mimo wszystko czuję ulgę.

     - Sami sobie zgotowali ten los – przytaknąłem. – Ale i tak jest to straszne. Najchętniej wyniósłbym się z tego miasta czym prędzej.

     - Ja też – mruknęła Lydia. – Widziałeś, jak tu na nas patrzą? Jak na zdrajców.

     Była to prawda. Pomocnica kowala rzuciła ku mnie nienawistne spojrzenie. Wielu ludzi spluwało na nasz widok. Zrobiło mi się tak nieprzyjemnie, że skręciłem do Szarej Dzielnicy. Tu było inaczej. Dunmerowie nie byli do nas wrogo nastawieni. Przeciwnie, Revyn Sadri, choć oczywiście zatroskany zrujnowaniem miasta i obawiający się o swój sklep, przyjął nas gościnnie i po dłuższej pogawędce na temat stanu miasta, kupił ode mnie kilka drobiazgów, znalezionych w czasie plądrowania zdobytych fortów.

     - Nie jest tak źle – pocieszał nas. – Nie wszyscy w tym mieście popierali Ulfrica. A nawet jeśli, to zrozumcie, ich rany są świeże. Z czasem się zagoją.

     Pożegnaliśmy się i wyszliśmy ze sklepu. Wciągnąłem w płuca mroźne powietrze i nagle zatęskniłem za Białą Granią. Chciałem znów pobyć trochę w Wietrznym Domku, pogawędzić z Adrianne, kupić jakiś drobiazg u Belethora, czy posłuchać gawęd w gospodzie „Pod Chorągwianą Klaczą”. 

     - A może – odpowiedziała nieśmiało Lydia – może najpierw udajmy się do Pękniny?

     Spojrzałem na nią poważnie. Opuściła wzrok.

     - Chyba, że się rozmyśliłeś…

     Roześmiałem się w głos i przytuliłem ją z całych sił.

     - Oczywiście! – zawołałem. – Najpierw do Pękniny!

     Roześmiani i trzymający się za ręce, poszliśmy jeszcze tylko pożegnać towarzyszy. A potem wyszliśmy za bramę i ruszyliśmy na trakt, prowadzący na południe.

     Czuliśmy się dziwnie. Nagle mieliśmy strasznie dużo czasu, z którym nie mieliśmy co zrobić. Dopóki ktoś organizował nam życie, nie było okazji na myślenie o własnych planach. A tu nagle wojna się skończyła! Mieliśmy cały czas dla siebie. Spory majątek, jaki udało nam się zgromadzić przez ten rok mojego pobytu w Skyrim, dawał nam całkowitą swobodę. Nagle staliśmy się panami naszego życia i tylko od nas zależało, co będziemy robili. I, co dziwne, oboje czuliśmy niepokój, jak zwierzęta, marzące o wydobyciu się z klatki, gdy wreszcie je wypuszczono, a one nie wiedzą, dokąd iść.

     Pierwszy postój zrobiliśmy sobie już w Gajkyne. W gospodzie najedliśmy się i odpoczęliśmy, choć wcale jeszcze nie czuliśmy zmęczenia. Czekała nas jednak daleka droga, bowiem pierwsza osada po drodze to dopiero Skała Shora. Trzeba wyjść z gospody przed świtem, aby dojść do niej już po zmierzchu. W dodatku, cały czas idzie się pod górę. I tak też zrobiliśmy, opuszczając gospodę niedługo po północy i zanurzając się w chłodną noc.

     Nie marzliśmy jednak. Im dalej na południe, tym bliżej do gorących źródeł. Lekka mgła, zawsze spowijająca trakt w tym miejscu, przyniosła ocieplenie. Zrobiło się jasno, gdy mijaliśmy dróżkę, prowadzącą do naszego dawnego obozu. Szliśmy nie spiesząc się, mając spory zapas czasu. Woleliśmy jednak, aby mrok nas nie zaskoczył w lasach Riftu. Za dużo było tu niedźwiedzi i wilków.

     Z jednym niedźwiedziem musieliśmy się zmierzyć, gdy zaatakował nas już w pobliżu Skały Shora. Nie przeżył oczywiście tego starcia, a my straciliśmy trochę czasu, bowiem Lydia przypomniała mi o obietnicy, danej Tembie Szerokiej-Ręce, właścicielce tartaku z Ivarstead. No i trzeba było odrzeć go ze skóry… Wskutek tego do Skały Shora dotarliśmy, gdy już zmierzchało.

     Filnjara nie było we wsi. Pojechał do Pękniny po jakieś materiały. Nie znając tu nikogo innego, nie chcieliśmy się wpraszać w gościnę. Zerknąłem na widniejącą w oddali wieżę fortu Zielony Mur. Spojrzeliśmy na siebie i oboje skinęliśmy głowami. Choć oficjalnie nie należeliśmy już do Legionu, jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by legioniści odmówili gościny weteranom. Dziarskim krokiem ruszyliśmy w tamtą stronę.

     Stało się, jak przypuszczaliśmy. Ponieważ wciąż miałem na sobie zbroję legata, komendant chciał nam odstąpić własną kwaterę, ale nie chcieliśmy nadużywać jego uprzejmości. Poprzestaliśmy na noclegu w koszarach.

     Do Pękniny dotarliśmy późnym rankiem, następnego dnia.

     - No i jak się czuje pani młoda? – spytałem, spoglądając czule na Lydię.

     - Nieświeżo – uśmiechnęła się. – Potrzebuję kąpieli.

     - Ja też – skinąłem głową. – Wynajmijmy sobie pokoik „Pod pszczelim żądłem”.

     - Dwa pokoiki – odparła z tajemniczym uśmiechem. – Dziś zapomnij o wspólnym łóżku. Tradycji musi stać się zadość.

     I przeciągnęła się jak kot, wzbudzając we mnie dreszcze pożądania.

     - Nie wiem, czy dam radę – objąłem ją i przycisnąłem do siebie.

     - Musisz – pocałowała mnie. – Pan młody nie może zobaczyć swej oblubienicy aż do samego ślubu.

     - Głupi obyczaj – mruknąłem niezadowolony, wzbudzając w niej atak śmiechu.

     Ale kimże ja jestem, żeby negować wielowiekową tradycję?

     Po pozostawieniu maneli w pokoju, udaliśmy się do świątyni. Wysoki Dunmer w kapłańskiej szacie, imieniem Maramal, uprzejmie wysłuchał naszej prośby. Gdy skończyliśmy, objął nas czule i uśmiechnął się radośnie.

     - Uwielbiam spełniać takie prośby – zapewnił. – Potrzebujecie pewnie trochę czasu, żeby się przygotować?

     Zerknął na nasze oficerskie zbroje.

     - Mara pobłogosławi każdą miłość – rzekł z uśmiechem. – Ale na pewno nie zaszkodzi pokazać jej, że chcecie uczynić ten dzień wyjątkowym. Choćby poprzez uroczysty strój. Młody w mundurze to nie nowina, ale zwykle pani młoda woli wyglądać w tym dniu inaczej.

     Lydia zaczerwieniła się i opuściła swoje niezwykle długie rzęsy.

     - Niczego innego chwilowo nie mamy – szepnęła.

     Zrobiło mi się głupio. Nie pomyślałem o tym, że chociaż w dniu ślubu chciałaby wyglądać pięknie i kobieco.

     Kapłan uścisnął ją za rękę.

     - Nic nie szkodzi. Dla Mary najważniejsza jest miłość. Jeśli tylko się kochacie, a przecież widzę, że tak jest, nie będzie to żadną przeszkodą.

     A potem zapytał nas o kilka szczegółów. Nie chcieliśmy zwlekać. Ustaliliśmy, że ceremonia zaślubin odbędzie się jutro z samego rana. Maramal przypomniał o tradycji i polecił mi zjawić się w świątyni równo ze świtem. Lydii natomiast kazał przyjść dziś jeszcze, w samo południe. Zgodnie ze zwyczajem, miała spędzić tę noc w świątyni.

     - Nie będziecie się widzieć aż do chwili zaślubin – uśmiechnął się znów. – To taki przesąd, ale przecież całkiem miły.

     Podziękowaliśmy i wróciliśmy do gospody, aby się oporządzić. Przede wszystkim kąpiel. Keerava dostarczyła nam już po sporej balii z gorącą wodą i wonnymi olejkami. Potem Lydia wyszorowała swoją zbroję i włożyła ją na siebie. Nic bardziej eleganckiego nie miała. Ja na razie poprzestałem na podróżnym stroju, zamierzając włożyć zbroję dopiero rano. Zbliżało się południe.

Pęknina. Świątynia Mary.

     - Do jutra – Lydia pocałowała mnie czule. – Będę czekać.

     I oddaliła się w stronę świątyni.

     A ja popędziłem do Balimunda, prosić go na świadka. Ucieszył się na mój widok i wysłuchał z przejęciem mojej prośby. Zgodził się, oczywiście. Co miał się nie zgodzić? W dodatku z drugim świadkiem poszło o wiele łatwiej, niż się spodziewałem. Nie musiałem szukać Mjoll po całym mieście, jak się obawiałem, bo ledwo uścisnęliśmy sobie z Balimundem dłonie, sama przyszła do kuźni, z zamiarem zakupu jakiegoś sztyletu.

     Mjoll była zaskoczona, ale i ucieszona. Spytała o Lydię, a gdy dowiedziała się, że jest w świątyni, czym prędzej ruszyła w tamtym kierunku.

     Przez resztę dnia zbierałem gratulacje. Nie miałem pojęcia, że wieści rozchodzą się tu tak szybko. Gdzie się obejrzałem, witały mnie uśmiechy. Przechodząc przez targowisko, z zaskoczeniem przyjąłem powinszowania nawet od Brynjolfa. I, co ciekawe, wydały mi się szczere.

     - Dziękuję – mruknąłem trochę zażenowany. – Nie wiedziałem, że wiesz…

     - Nawet się nie domyślasz, od kogo – uśmiechnął się tajemniczo. – Trzymaj się, młody…

     - Za sakiewkę – dokończyłem sam do siebie, odchodząc.

     Choć Brynjolf przy bliższym poznaniu wydawał się całkiem sympatyczny, nie mogłem przezwyciężyć wstrętu przed profesją, jaką się parał. Jak można tak po prostu być złodziejem?

     Wieczorem nie mogłem usiedzieć na miejscu. Przede wszystkim wypucowałem swoją zbroję. Metalowe napierśniki i naramienniki lśniły jak lustro. Hełmu nie zamierzałem wkładać, ale też rykoszetem został potraktowany szmatą. Nie pomyślałem o jakimś eleganckim kaftanie na tę okazję i było już za późno, by sobie jakiś sprawić. A zresztą, zbroja legata sama w sobie była uroczystym strojem. Żałowałem trochę Lydii, ale stwierdziłem, że wynagrodzę jej to w czasie weselnego przyjęcia w Białej Grani.

     Przed pójściem na spoczynek, umyłem się raz jeszcze, w wodzie, pachnącej wonnymi olejkami. Nie chciało mi się jeść. Poprzestałem na małym kubku miodu. Długo nie mogłem zasnąć, przewracając się z boku na bok. Emocje nie pozwalały mi się wyciszyć. Sam nie wiedziałem, dlaczego.

     Czy dopadła mnie typowa ponoć w takich sytuacjach niepewność, czy dobrze robię? Ani trochę. Byłem pewien, że bardzo tego chcę. Może strach, czy wszystko się uda? Szczerze mówiąc, w ogóle mnie to nie obchodziło. Nie interesowało mnie, czy ktoś w ogóle będzie tam obecny, czy się zająknę, czy pomylę, czy jeszcze coś innego. Wprawdzie nie znosiłem występów publicznych – choć jedną cechę miałem wspólną z Tuliusem – ale też nie zależało mi zupełnie na efekcie. Lydia i tak zrozumie, co chcę powiedzieć nawet, jeśli w ogóle się nie odezwę. I tylko to było dla mnie ważne. Więc dlaczego nie mogę zasnąć?

     Długo jeszcze wpatrywałem się w sufit, aż deski podbitki zamieniły się w strzeliste świerki i grube dęby na mokradłach Hjaalmarch. Zasnąłem.

     Obudziłem się przed świtem. Z niepokojem zerwałem się z łóżka i zerknąłem w okienko. Szczęściem, noc była pogodna i wyraźnie można było dostrzec gwiazdy. Po ich położeniu poznałem, że do świtu ledwo pół godziny.

     Umyłem twarz w miednicy z zimną wodą i przepłukałem usta cynamonowym płynem, kupionym kiedyś w aptece w Samotni. Ogoliłem się dokładnie i żałowałem tylko, że nie ma tu Lydii i jej grzebienia. W końcu czuprynę przeczesałem palcami. Ubrałem się szybko, tym razem dbając o to, by zbroja leżała równo. Broni nie chciałem zabierać, ale zbroja bez pasa dziwnie wyglądała. Skończyło się na tym, że przypasałem Przedświt do swego boku. Mara i Meridia miały wiele wspólnego, więc chyba bogini nie obrazi się o artefakt, będący darem akurat tej daedry.

     Niebo zaczynało jaśnieć, gdy wchodziłem po schodach do świątyni Mary.

     Zrazu zdziwił mnie tłum wewnątrz. W środku było pełno ludzi. Niektórzy stali, niektórzy siedzieli na ławeczkach, a wszystkie oczy zwróciły się w moim kierunku. Ujrzałem tam Grelkę, z wyjątkowo pogodną twarzą, dostrzegłem Bersiego z żoną, Młota, którego spotkałem podczas pierwszej wizyty w tym mieście, nawet Brynjolfa, choć ten ostatni zapewne przybył tu dla samego tłumu, w którym zdecydowanie łatwiej jest pomóc sakiewce zmienić właściciela. Naprawdę jednak zaskoczyła mnie obecność jarl Maven Czarnej-Róży. Siedziała na ławce niczym królowa, w otoczeniu połowy swego dworu.

Pęknina. Świątynia Mary. Główny ołtarz. Przed ołtarzem kapłanka Dinya Balu. Na pierwszym planie, po prawej stronie kapłan Maramal.

     Na mój widok Maramal uśmiechnął się radośnie.

     - Ach, oto i dumny pan młody! – powiedział głośno.

     Musiał tymi słowami kończyć jakieś dłuższe przemówienie, albo, co bardziej prawdopodobne, anegdotę, bowiem wszyscy obecni roześmieli się na te słowa. Stanąłem niepewny, nie widząc co robić, ale Maramal przywołał mnie gestem do ołtarza.

     A tam…

     Przyznaję, odjęło mi mowę i coś ścisnęło mnie za gardło. Przy ołtarzu, z błyszczącymi ze wzruszenia oczami, stała najpiękniejsza kobieta na świecie. Nie wiem, skąd miała na sobie tę długą, dworską suknię, ale wyglądała w niej prześlicznie. Cała w kolorze wiśni, z kilkoma dyskretnymi, złotymi haftami. We włosach miała złocisty diadem z księżycowego kamienia, który podarowałem jej dawno temu. Wyglądała tak pięknie, że aż otworzyłem usta ze zdumienia.

     Maramal uśmiechnął się do nas czule. Dał nam znak, żebyśmy wzięli się za ręce.

     - Rozpocznijmy uroczystość! – rzekł uroczystym głosem.

     Nieprawda, że go nie słuchałem! Słuchałem go bardzo uważnie. Przynajmniej na tyle uważnie, na ile pozwalało mi pożeranie wzrokiem Lydii. Nie mogłem oderwać od niej oczu. I ona mi się przypatrywała z błyszczącymi oczami i zaróżowionymi policzkami. Czułem ciepło jej dłoni w mej ręce i zapach jej perfum, przypominający trochę woń jakiegoś owocu. Byłem nią tak zauroczony, jakbym widział ją po raz pierwszy.

     - To Mara wydała na świat wszystko, co znamy – mówił tymczasem Maramal, zwracając się do pozostałych. – I przysięgła strzec nas, jej umiłowane dzieci. To jej miłość pokazała nam, jak mamy kochać bliźnich. To jej miłość dowiodła, że samotne życie to żadne życie. Zebraliśmy się tu dzisiaj, by pod kochającym spojrzeniem Mary, stać się świadkami połączenia dwu dusz w wiecznym związku. Niech kroczą razem przez życie i poza nie, w dobrobycie i w nędzy, w radości i smutku.

     Spojrzał na nas, uśmiechnął się dobrotliwie i skinął głową.

     - Czy chcecie zawrzeć związek małżeński, zrodzony z miłości, teraz i na wieki?

     Zwrócił oczy ku Lydii.

     - Tak, teraz i na zawsze – wyszeptała Lydia, ściskając moją dłoń.

     Maramal spojrzał na mnie.

     - Tak, teraz i na zawsze – odrzekłem.

     Maramal wzniósł ręce, jakby chciał objąć nasze głowy. Zamknął oczy i wyszeptał jakąś formułkę. I w tym momencie z ołtarza Mary popłynęła ku nam błękitna mgiełka. Otoczyła nas ze wszystkich stron, a potem wniknęła w nas, jak woda w suchy ręcznik. Oboje poczuliśmy, jakby ciepły dreszcz przeszył nas od stóp do głów. I ogarnął nas niesamowity, nieziemski spokój, połączony z radością. Bogini na oczach wszystkich udzieliła nam swego błogosławieństwa. Czyż nie był to wystarczający dowód na to, iż nasz związek zrodziła miłość?

     Głębokie westchnienie przetoczyło się pośród obecnych. Wszyscy to widzieli, nie tylko my. 

     - Mocą Mary, bogini miłości – rzekł Maramal spokojnym, lecz donośnym głosem, - ogłaszam was parą młodą!

     Podeszła do nas inna kapłanka, również Dunmerka. Na małej, aksamitnej poduszeczce trzymała dwie złote obrączki, jarzące się błękitnym blaskiem – bez wątpienia, pobłogosławione przez Marę.

     - Oto para obrączek, poświęconych przez łaskę Mary – rzekł Maramal. – Niech chronią was na waszej nowej, wspólnej drodze życia.

     Włożyliśmy sobie wzajemnie obrączki, o których nie wiedziałem nawet, skąd się wzięły. Zupełnie o tym zapomniałem. Ba, w ogóle o tym nie pomyślałem!

     A Maramal objął nas i uściskał serdecznie. Jemu też ta uroczystość sprawiła ogromną radość.

     A potem, pośród wiwatów, jakie nie przystoją w świątyni, objąłem czule Lydię i przytuliłem ją do siebie z całych sił. Ona zarzuciła mi ramiona na szyję i wpiła się wargami w moje usta. Moja Lydia! Moja na zawsze!
Gdy wychodziliśmy ze świątyni, mieszkańcy miasta utworzyli szpaler. Na jego końcu czekała na nas jarl Maven Czarna-Róża. Powinszowała nam z uśmiechem i, co bardzo mnie zaskoczyło, ogłosiła, że w imię moich wojskowych zasług, ofiaruje mi przywilej kupna domu w Pękninie. Wbrew pozorom, był to bardzo szczodry dar. Niełatwo było obcemu zdobyć pozwolenie na osiedlenie się w mieście. Podziękowaliśmy i zapewniliśmy ją, że na pewno weźmiemy taką możliwość pod uwagę. Miło byłoby mieć nieduży dom w mieście, gdzie zawsze można by odpocząć w naszych wędrówkach.

     Nie planowaliśmy żadnego przyjęcia weselnego. Miała to być skromna, kameralna uroczystość. Ale czy myślicie, że tak się dało? Do gospody zwaliło się chyba całe miasto! Onieśmielony i zakłopotany usiadłem przy stole, przygotowanym przez Keeravę. Obok mnie siadła Lydia. Miejsce po bokach zajęli świadkowie: Mjoll i Balimund. Miejsce naprzeciwko zajął pewien sympatyczny młodzieniec, przyjaciel Mjoll, imieniem Aerin, którego pamiętałem z mojej pierwszej wizyty w tym mieście. Sięgnąłem do paska i odpiąłem mieszek, w którym powinno być coś koło dwustu sztuk złota.

     - Keeravo – podałem jej sakiewkę. – Weź to jako zadatek. Niech dziś wszyscy jedzą i piją na nasz koszt. Wszystko dopisuj do mojego rachunku. Niech nikt nie wyjdzie stąd głodny, ani trzeźwy.

     Keerava zmarszczyła nos, co u Argonian oznacza wesołość. Przyjęła złoto i skinęła głową. To miał być w Pękninie niezapomniany dzień.

     I był!

     Miodosytnia Czarnych Róż z pewnością pozbyła się tego dnia sporego zapasu złotego trunku. Już po półgodzinie zrzuciłem z siebie zbroję i przebrałem się w zwykłą, szarą koszulę z grubego płótna. Ale nikt nie miał mi tego za złe. Wprawdzie niektórzy, zwolennicy Ulfrica, zwłaszcza jeden z synów Maven, patrzyli na mnie wilkiem, nie obchodziło mnie to ani trochę. Tego dnia było moje święto. Nasze święto.

     Po południu wyszliśmy nieco odetchnąć świeżym powietrzem. Poszliśmy na pomost nad jeziorem. Stanęliśmy przy barierce, objęci wpół i po prostu patrzyliśmy w dal, nie odzywając się do siebie.

     - Nie mogę w to uwierzyć – szepnąłem w końcu, nie patrząc na Lydię. – Boję się, że jutro się obudzę i okaże się to snem.

     Poczułem jej dłoń na piersi.

     - Jutro, mój ty tanie, legacie i mężu, jutro to ja cię obudzę. 

     Uśmiechnąłem się i przytuliłem ją jeszcze mocniej.

     - Skąd masz tę suknię? – spytałem. – I skąd wzięły się te obrączki? Wstyd przyznać, ale ja zupełnie o tym zapomniałem. To wszystko odbyło się tak nagle…

     Zachichotała cicho.

     - Nie zgadniesz nigdy… Suknię mam od Mjoll. Gdy popatrzyła na tę poobijaną zbroję, pokręciła głową i stwierdziła, że w sklepie Bersiego widziała coś w sam raz na mnie. Nawet nie trzeba było przerabiać.

     - A obrączki?

     - Dziękuj Balimundowi. Pamiętasz? Przerabiał nam kiedyś zaklęte pierścienie, żeby pasowały na nasze palce. Pamiętał rozmiary. Więc szybko przerobił te dwa złote, które kiedyś od nas kupił, zaniósł do świątyni. Tam je pobłogosławiono… I tyle.

     - Dobry z niego przyjaciel – westchnąłem wzruszony. – Zdobędę dla niego jeszcze więcej soli ognia.

     Z roztargnieniem rozejrzałem się wokół. I nagle mój wzrok padł na sąsiedni pomost. Wszystkie te konstrukcje były ze sobą połączone i stanowiły coś w rodzaju platformy, jakby przedłużenie miasta. Ale ten jeden stał osobno. Wyposażony był w schodki do małej kei, przy której kołysała się łódź. Wyglądał jak taras domu, do którego przylegał.

     Lydia spojrzała za moim wzrokiem.

     - To posiadłość Miodowe Zbocze – odezwała się. – Na sprzedaż…

     Przyjrzałem się z zainteresowaniem.

     - Hmm… - podrapałem się w głowę. – Dobrze byłoby mieć dom z osobnym wejściem i własną przystanią…

     - Mówiło mi parę osób, że domek niczego sobie – odparła Lydia. – Tylko mały. Mniejszy niż nasz. Za to z piwnicą.

     - O – podniosłem w górę palec. – Coraz ciekawiej! Chyba spytam o cenę.

     - Chcesz się tu przeprowadzić? – spojrzała na mnie zdumiona. – Nigdy nie lubiłeś Pękniny.

     - Nadal nie lubię – uśmiechnąłem się. – Ale dobrze byłoby mieć jakąś przystań, gdzie można swobodnie wypocząć po wędrówkach. Jakiś własny kąt. No i bazę wypadową.

     - Dla Obrońców Świtu? – spojrzała na mnie podejrzliwie.

     - A choćby, jako jeden z nich – wzruszyłem ramionami. – A mało to razy drżeliśmy, czy Keerava będzie miała wolny pokój? Na swoim zawsze lepiej. Urządzilibyśmy go sobie jak chcemy. Wyposażylibyśmy w co nam potrzeba… Stać nas przecież.

     - Nie wiemy – uśmiechnęła się Lydia. – Ale się dowiemy.

     Wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę gospody.

     - Wciąż w to nie mogę uwierzyć – pokręciłem głową.

     Zatrzymałem się i objąłem ją, przytulając ją do siebie.

     - Lydio, czy ty wiesz? – szepnąłem jej do ucha.

     - Co takiego? – spytała również szeptem.

     Przycisnąłem ja jeszcze mocniej.

     - Jesteś moją żoną!

4 komentarze:

  1. Taki sympatyczny, spontaniczny ślub, a u nas trzeba rezerwować salę dwa lata wcześniej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! Pięknie to opisałeś.
    Gapa, o obrączkach zapomniał. ;) Ale takie zapomnienia na ślub podobno dobrze wróżą na całe życie. :D
    Proszę proszę, i domek letniskowy za chwilę będą mieli. Żeby tylko ich to wszystko nie rozleniwiło! Tydzień miodowy i do roboty bo zło nadal się panoszy! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powstrzymałem chęć wprowadzenia do powieści Slasha, który zgubił obrączki ;)

      Usuń