piątek, 2 grudnia 2016

Rozdział XII – Ostatnia bitwa

       Nie powiem, że zupełnie nie wzruszało mnie podążanie drogą, którą niemal rok temu wieziono mnie na śmierć. Ale tym razem emocje były inne, mniej przepełnione grozą. Wiem, zawdzięczam to obecności Lydii i nadziei, że przyszłość rysuje się w jaśniejszych kolorach niż katowski pień. Mimo wszystko, z zadowoleniem minąłem rozwidlenie dróg, z których prawa prowadziła pod górę, w kierunku granicy, skąd mnie przywieziono. My poszliśmy prosto, w Wielką Przełęcz pomiędzy Gardłem Świata i pierwszymi szczytami granicznych gór Jerral. Droga wznosiła się cały czas, ale na tyle łagodnie, że umożliwiała prawie normalny marsz. Spotkaliśmy jednego konnego myśliwego, który za kilka septimów sprzedał nam kawał wędzonego, niedźwiedziego boczku do naszych wojskowych sucharów. Potem zaczęło się robić chłodniej, aż droga stała się oblodzona i oszroniała. Zaczęliśmy zbliżać się do granicy wiecznego śniegu.

     W Skyrim granica ta nie leżała na jednakowych wysokościach. Tu, w głębokim wąwozie przełęczy, rozciągniętym na linii wschód-zachód, znajdowała się bardzo nisko. Nic dziwnego, tu nigdy nie dochodziło słońce, zasłonięte przez wysokie góry, a wiatr wiał bardzo silny. W końcu minęliśmy szczyt drogi i rozpoczęło się schodzenie. Szeroka dotąd i brukowana kamieniem droga zamieniła się w wąską, wijącą się ścieżkę. To drobne kamienie i żwir, osypujący się z gór, przykrył trakt, a górskie kozy i wędrowcy wydeptali sobie dróżkę. Zresztą, gdy tylko minęliśmy górę, trakt na powrót nabrał cywilizowanych kształtów.

     Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy doszliśmy do skrzyżowania dróg. Prosto szło się do Pękniny i Wichrowego tronu, w lewo – do Ivarstead. W prawo jakaś wąska ścieżka prowadziła w góry.
Wędrówka trochę nas zmęczyła, więc skręciliśmy w stronę Ivarstead. Było blisko – zaledwie po kilku dziesięciu krokach wyszliśmy z lasu i naszym oczom ukazał się kamienny most mad Czarną Rzeką, a za nim strzelista strzecha gospody.

     - Kogo my tu mamy! – zawołał uradowany Wilhelm na nasz widok. – Witam cesarskich oficerów! 

     - Czyżbyś popierał Cesarstwo? – spytałem, ściskając jego rękę. – Wydawało mi się, że nie zajmujesz się polityką.

     - Bo to prawda – odparł. – Nikogo tu ona nie obchodzi. Skoro Smocze Dziecię wybrało tak, a nie inaczej, to musi to być słuszny wybór.

     Uśmiechnąłem się. Trochę mu zazdrościłem tej postawy. I w zasadzie wszystkim, którzy tu mieszkali. Ludzie tutaj żyli sobie spokojnie, z dala od światowego zgiełku, robiąc swoje i nie mieszając się do spraw wielkich tego świata. Byli życzliwi dla każdego, roześmiani i szczęśliwi. Atmosfera w tej wiosce była taka, że człowiek czuł się, jakby zostawiał wszelkie troski poza jej granicami. Udzielała mi się tu jakaś dziwna radość, którą zarażali mnie mieszkańcy.

     Miałem kiedyś okazję porozmawiać z kilkoma strażnikami z Pękniny, których czasami wysyłano na służbę w to miejsce. Potwierdzali to. Ponoć chętnych do służby w Ivarstead nigdy nie brakowało. Była jakaś magia w tym miejscu, którą Nordowie przypisywali opiece Siwobrodych. Kto wie, może to i racja…

     Bez pytania Wilhelm postawił przed nami drewniane miski z parującą polewką.

     - To na początek – uśmiechnął się. – Zaraz przygotuję coś konkretnego. Dziś pichcę pieczoną jeleninę w sosie czosnkowym, w pszennej bułce, z surowymi warzywami. Jakiś wędrowny redgardzki wojownik dał mi ten przepis i ludziom tutaj bardzo zasmakowało. A dzień się kończy, niedługo cała wioska się tu zejdzie.

     Długo nie trzeba było czekać. Już po chwili do naszego stołu dosiedli się Gwilin i Kilimmek, wyraźnie ciesząc się z tego spotkania. Przyprowadzili ze sobą właścicielkę tartaku, trzydziestoparoletnią Nordkę. Miała na imię Temba i widać było, że coś ją trapi.

     - Podobno jesteś zawołanym myśliwym – zagadnęła. – Polujesz na niedźwiedzie?

     - Jak się trafi – odparłem. – Interesują cię skóry?

     - Tylko jako trofea – mruknęła. – Tych niedźwiedzi tu jest tyle, że nie dają żyć. Przydałoby się je trochę przetrzebić.

     Roześmiałem się.

     - Niedźwiedzie ci przeszkadzają?

     - A tak! – zaperzyła się. – Nie dość, że niszczą drzewa, to jeszcze strach do lasu wyjść. Dookoła pełno drzew, a ja w tartaku nie mam czego ciąć, bo żaden drwal nie chce zostać niedźwiedzim obiadem. Jeden Gwilin, co się nie boi. Ale co on sam jeden zrobi? Drzewo zetnie, ale sam go nie przyniesie.

     - No, ale co można zrobić? – spytałem.

     - Przetrzebić je, przynajmniej w okolicy – wzruszyła ramionami. – Zapłacę dobrze za komplet dziesięciu niedźwiedzich skór.

     - Umowa stoi – odrzekłem. – Ale zabiorę się za to dopiero, gdy skończy się wojna. Teraz nie mam czasu na polowanie.

     - Rozumie się – uśmiechnęła się i trąciliśmy się kubeczkami miodu.

*          *          *

     Rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem celem była Pęknina. Niby nie tak daleko, ale jednak prawie wciąż pod górę.

     Do miasta dotarliśmy wieczorem, bez przygód. To już stawało się regułą. Kiedyś na takiej drodze spotkalibyśmy ich co niemiara. Ale wtedy sami ich szukaliśmy. Dziś naszą rzeczywistością był jasny rozkaz i unikanie wszelkich spraw, które mogłyby nam przeszkodzić w jego wykonaniu.

     Kupiłem od Balimunda trochę dwemerskich strzał, które już mi się kończyły. Pogawędziliśmy trochę. Spytałem go o sytuację w mieście.

     - Niby spokój – rzekł niezdecydowany. – Cesarscy pilnują porządku. Ale – zniżył głos – nie powtarzaj tego, ale tron jarla dla Maven to nieporozumienie. Ona rządzi miastem, jakby to była jej prywatna kuchnia.

     Sam nie pałałem sympatią do Maven Czarnej-Róży. Arogancka, pewna siebie i w dodatku umoczona w nie do końca legalne interesy, stanowiła przeciwieństwo poprzedniej jarl, Laili Prawodawcy. Na szczęście nie wszyscy z tego klanu byli tacy jak ona.

     Wygodny nocleg w gospodzie „Pod Pszczelim Żądłem” znakomicie zregenerował nasze siły. Ruszyliśmy w dalszą drogę przed świtem, wychodząc północną bramą, przy stajniach. Droga wiodła cały czas w dół, aż wypłaszczyła się nieco i ujrzeliśmy przed sobą fort Zielony Mur, z cesarskimi flagami na wieżach. Przyjęto nas tam z honorami, ale nie czuliśmy się jeszcze zmęczeni, więc powędrowaliśmy dalej, do Skały Shora.

Skała Shora - widok na kuźnię Filnjara

     Kowal Filnjar przyjął nas gościnnie, jak zawsze. Poczęstował piwem i kaszą. Kupiłem od niego kilka elfich strzał. A po chwili odpoczynku, czas nam był w dalszą drogę.

     Trakt wił się stromą serpentyną w dół. Po drodze napotkaliśmy aż dwa niedźwiedzie, ale nie traciłem czasu na walkę z nimi. Uspokoiłem je okrzykiem „Pokój Kyne”. Trakt tymczasem dotarł do skalnej półki, na której wybudowano wysoką, górską drogę na linii wschód-zachód. Skręciliśmy na wschód, a droga wciąż wiodła w dół, ku podnóżu góry. Na samym dole skręciła na północ, a potem oderwała się od niej w prawo kręta ścieżka, wiodąca pod górę.

     - To chyba tędy – Lydia niepewnie wskazała ręką.

     - Chyba bardziej na północ – odpowiedziałem, spoglądając na mapę.

     - Dalej na północ są same strome skały – potrząsnęła głową.

     Zerknąłem na ścieżkę. Była żwirowata, ale niedawno musiał tu padać deszcz, który zmył wszelkie ślady. Mimo to udało mi się znaleźć kilka zarysowanych kamyków, czy resztki farby na ostrej krawędzi skały, gdy zawadził o nią wóz.

     - Masz rację, tędy – uśmiechnąłem się. – Kilka tygodni temu przeszedł tędy spory oddział.

     Ruszyliśmy w górę. Droga pięła się i wiła jak serpentyna. Trochę potrwało, zanim ujrzeliśmy pierwszego wartownika. Wskazał nam drogę do obozu.

Obóz Cesarskiego Legionu we Wschodniej Marchii

     Zdziwiło nas, że obóz był prawie pusty. Rikke przywitała nas uściskiem dłoni.

     - Znasz fort Amol? – spytała.

     Pokręciłem głową.

     - Planowaliśmy kiedyś oczyszczenie go z nekromantów, ale nie zdążyliśmy – mruknąłem.

     Rikke westchnęła rozczarowana.

     - No cóż, trudno od ciebie wymagać, żebyś znał tu każdą fortyfikację – odrzekła. – Ale wiesz, gdzie to jest?

     Skinąłem głową.

     - Posłałam spory oddział w jego pobliże. Mają zaatakować o północy – zerknęła na nisko leżące słońce. – Jak się pospieszycie, może zdążycie ich wspomóc. Bardzo przydałoby się, żeby ktoś taki jak ty stanął z nimi do walki. To zadanie będzie trudniejsze niż dotąd. Spodziewają się nas i zdążyli wzmocnić załogę.

     - Posłałaś wszystkich? – spytałem zdziwiony, rozglądając się po obozie.

     - A skąd – potrząsnęła głową. – Reszta gromadzi się pod Wichrowym Tronem. Tam dopiero zbiera się siła! Ale zanim do nich dołączymy, musimy się zabezpieczyć z tej strony. Byłoby niedobrze, gdyby jakaś odsiecz z fortu Amol zaatakowała nasze tyły.

     Pokiwałem głową, ale oceniwszy czas do północy, stwierdziłem, że nie ma szans, byśmy zdążyli.

     - Weźcie konie – wskazała na dwa najbliższe wałachy. – Może jakoś damy sobie radę bez nich.

     Pozbawianie obóz koni, w czasie jego przenoszenia, nie jest najszczęśliwszym pomysłem, ale innego nie mieliśmy. Sprowadziliśmy konie po stromej ścieżce i tam dopiero ich dosiedliśmy.

     - Mam nadzieję, że nie napatoczy się jakiś niedźwiedź – mruknąłem. – Zaczynam rozumieć Tembę z Ivarstead.

     Pokłusowaliśmy na południe, potem na zachód. Droga zaczęła piąć się w górę. Konie ruszyły bez wysiłku, ale dotąd używano ich raczej do dyszla, niż pod wierzch. Nie były zbyt rącze. Dopóki droga pięła się w górę, jakoś szło. Gdy minęliśmy rozwidlenie, prowadzące do Pękniny, droga zaczęła opadać, a konie zwolniły. I tak musielibyśmy nieco je powstrzymać, żeby nie połamały nóg. W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno.

     Huk wodospadu uzmysłowił nam, że zbliżamy się do mostu nad Czarną Rzeką.

Most nad Czarną Rzeką i wodospad

     - Tam często czatuje niedźwiedź – wskazałem przeciwległy koniec kamiennego mostu. – Ciekawe, czy tym razem też tam siedzi, czy też usiekli go Cesarscy, gdy tędy szli.

     „Wykrycie Życia” nie pozostawiało wątpliwości. Wielki, purpurowy kształt, jaki pojawił się w moich oczach, nie mógł być niczym innym. Wciągnąłem w płuca powietrze.

     - Kaan-Drem!

     Sylwetkę niedźwiedzia oplotła błękitna, fosforyzująca mgiełka. W ciemności ujrzałem, jak jego postać spokojnie położyła łeb na przednich łapach i chyba nawet zapadła w sen. „Pokój Kyne” naprawdę czynił cuda. Przejechaliśmy obok niej zupełnie bezpiecznie. Popędziliśmy konie. Teren tutaj był już płaski, a do północy niewiele zostało.

     Mimo to nie zdążyliśmy przed szturmem. Gdy wpadliśmy na kolejny most, przy samym forcie, słychać już było odgłosy walki.

     Zeskoczyliśmy z koni, nie zaprzątając sobie nimi głów. To były zaradne zwierzęta. Albo wrócą same do obozu, albo zadekują się tu gdzieś w pobliżu. Rzuciliśmy się w stronę fortu.

     Księżyc świecił jasno, więc nie mieliśmy problemu z dostrzeżeniem sylwetek ani atakujących, ani obrońców. Tym razem istotnie nie udało się ich zaskoczyć. Zabarykadowali wejście i stanęli na murach, szyjąc z łuków do naszych.

Fort Amol

     Ale Cesarscy mieli pewną przewagę. Nie wystawiali się na strzały. Długi szereg biegł pod samym murem, poza zasięgiem łuczników. Aby ich dosięgnąć, musieliby wychylić się poza blanki. Sięgnęliśmy po nasze łuki.
Którykolwiek wychylił się bardziej, spadał, otoczony bladym płomieniem. Mój szklany Łuk Pożogi zbierał krwawe żniwo. Lydia, o kilkanaście kroków ode mnie, posyłała jedną strzałę za drugą. Dopóki nasi nie doszli barykady, strzelała przez bramę, do przygotowujących się do odparcia szturmu Gromowładnych. Gdy Cesarscy dobrnęli do barykady, przeniosła cel na mury.

     Legioniści znów pokazali, że potrafią myśleć. Zamiast rozbijać barykady, narażając się na strzały Gromowładnych, zza osłony murów zarzucili na nie liny z hakami i zaczęli ciągnąć na bok, nie opuszczając bezpiecznej pozycji. Ostre pale wbiły się w ziemię, konstrukcja zatrzeszczała złowieszczo, ale siła kilkunastu mężczyzn rozorała kawałek kamienistego gruntu, by po chwili drewniana konstrukcja z trzaskiem rozpadła się na kawałki.

     Droga była wolna. Legioniści wdarli się do środka.

     Po pokonaniu kilku obrońców przy bramie, Cesarscy zbili się w szyk i wyćwiczonym manewrem odepchnęli atakujących ich Gromowładnych. Wpadliśmy na dziedziniec. Obrońcy zbiegali z murów gęsiego, w kilku miejscach na raz. Znów zacząłem strzelać, tym razem w kierunku schodów. Lydia na cel wzięła drugie zejście.

     Udało mi się ustrzelić kilku żołnierzy, których ciała zabarykadowały na chwilę wąskie, kamienne schody, dając mnie i kilku łucznikom u mego boku okazję do zdziesiątkowania tej grupy obrońców. Lydia z kilkoma innymi po drugiej stronie postąpiła podobnie. Kilku jednak przedarło się przez ciała towarzyszy i rzuciło się z impetem na legionistów. Odbili się od muru dobrze ustawionych podłużnych tarcz, zachodzących jedna na drugą, jak rybie łuski. Mimo potężnych uderzeń ciężką bronią, nie udało im się przełamać tego muru. Zostali wystrzelani przez łuczników, ponad głowami pochylonych za tarczami ciężkozbrojnych.

     Rzuciłem się na schody. Na murach pozostało jeszcze wielu obrońców, podobnie jak ja szyjących z łuku. Kilka strzał zrykoszetowało na moim napierśniku, wzmocnionym stalową blachą. Jedna skrzesała iskrę i zraniła mnie w szyję. Bolało, ale chyba poza tym nic groźnego. Odrzuciłem łuk i wyciągnąłem miecz. Za mną ruszyło kilku legionistów.

     Mimo szaleńczej odwagi i szermierczego kunsztu, Gromowładni nie zdołali nam zaszkodzić. Zapora z tarcz, jaką utworzyliśmy idąc na nich, była dla nich nie do przebicia. Ciężkie, drewniane i wzmocnione stalowymi okuciami hoplony legionistów, skutecznie opierały się atakom dwuręcznych mieczów i strzał ze stalowymi grotami. Zaczęliśmy dosłownie spychać ich z murów. Zauważyłem, że po drugiej stronie fortu identyczna formacja jak nasza naciera na pozostałych żołnierzy Ulfrica. Teraz było to już tylko kwestia minut. Gruntowne wyszkolenie i żelazna dyscyplina po raz kolejny wygrały z fantazją i odwagą. Fort został zdobyty.

     Niewysoki centurion wysłał kilku żołnierzy do pomieszczeń, w celu sprawdzenia wnętrza fortu. Reszta zajęła się rannymi. Przystąpiłem do tych, którzy potrzebowali pomocy. Udało mi się uratować kilka żywotów moimi magicznymi zdolnościami. Reszty dokonały mikstury. Mieliśmy ich całkiem sporo, bowiem okazało się, że Gromowładni mieli w forcie pełną ich szafę.

     Potem Lydia przyprowadziła nasze konie, które przezornie ukryły się pod wielkim, rozłożystym świerkiem. Centurion na ich widok podszedł do mnie, chcąc zapewne wydać jakiś rozkaz, ale ujrzawszy zbroję legata, zaskoczony wyprężył się na baczność.

     - Wybacz, panie – bąknął. – Nie wiedziałem, że mamy tu legata.

     - Tak jakby mnie tu nie było – uśmiechnąłem się. – To wasza formacja zdobyła ten fort. Ja tylko trochę postrzelałem. Gratuluję, świetna robota.

     - Chciałem właśnie skorzystać z tych koni… - rzekł tonem prośby. – Trzeba wysłać posłańców z wiadomością do Rikke i do Tuliusa.

     Wręczyłem mu wodze. Nie byłem w stanie jechać. Potrzebowałem odpoczynku.

     - I lekarstwa – Lydia wcisnęła mi w rękę jedną z uzdrawiających mikstur. – Jesteś cały we krwi. 

     Nie wiem, jak ona to zauważyła w ciemnościach, ale rzeczywiście, moja lewa strona szyi była cała lepka i zdrętwiała. Posłusznie wypiłem podany mi lek. Poczułem się lepiej.

     Tymczasem żołnierze wywlekli skądś ceramiczne miski z łojem i jakieś szmaty, z których zręcznie ukręcili grube knoty. Wkrótce na dziedzińcu zapłonęło kilkadziesiąt prowizorycznych kagańców, rozświetlając wnętrze fortu. Pod stołpem znajdowała się kuźnia. Na palenisku jeszcze się żarzyło. Dorzuciłem węgla drzewnego, trochę drewna i podmuchałem miechem. Żar rozjarzył się, a drewno wkrótce zapłonęło żywym ogniem. Zrobiło się całkiem jasno.

     Jeden z decurionów podszedł do mnie i zameldował, że fort jest pusty, po czym wskazał pomieszczenie w którym były kwatery. Oj, jak mi się należał wypoczynek! Już prawie dobę byłem na nogach, a za sobą forsowny marsz i krwawą bitwę. Zrzuciłem zbroję i padłem na posłanie jak nieżywy, dając tylko rozkaz, żeby obudzić mnie godzinę po wschodzie słońca. Lydia ułożyła się obok mnie i objęła mnie ramionami.

     - Cuchniemy oboje jak trolle – mruknęła sennie. – Czuję, jak koszula lepi mi się do ciała.

     - Przeżyjemy – odmruknąłem tylko, bo już brał mnie sen.

     Do pomieszczenia przyszli podobno wszyscy żołnierze, wolni od służby, by wypocząć po bitwie. Podobno. Zwykle budzi mnie najlżejszy szelest. Tym razem nie obudziło mnie nic. 

*          *          *

     - Na starość będę musiał załatwić sobie lektykę i ośmiu silnych ludzi, żeby mnie dźwigali – mruknąłem, przystając zaraz za wodospadem. Stroma droga w górę była bezlitosna dla moich obolałych i zmęczonych kolan.

     - Nie bierze cię jakaś choroba? – zaniepokoiła się Lydia. – Skamienica, albo gorączka łamignata?

     - Nie – jęknąłem. – po prostu dość już mam tego ciągłego łażenia po górach.

     - Wystaw rachunek Ulfricowi – roześmiała się. – Chodź, damy radę.

     Powlokłem się za Lydią, ukradkiem ją obserwując. Nigdy nie mogłem się napatrzyć na nią, zwłaszcza gdy szła pod górę. Tak cudownie kręciła wtedy biodrami…

     Do obozu dotarliśmy wczesnym popołudniem. A właściwie, nawet nie zdołaliśmy do niego dojść. Dotarliśmy tylko do podnóża, skąd odchodziła ścieżka, gdy naprzeciwko ujrzeliśmy Rikke, maszerującą na czele oddziału legionistów.

     - Atakujemy miasto! – oświadczyła. – Ruszajcie! Generał Tulius ma dla ciebie jakieś rozkazy. Jest w obozie pod Wichrowym Tronem.

     - Szybko dotarł… - zdziwiłem się.

     - Szedł przez Biel – odparła Rikke.

     No tak, rzeczywiście. Zapomniałem, że Biel była już w naszych rękach. Gdzie ja podziałem głowę?

     Ponieważ legioniści, obciążeni ekwipunkiem, maszerowali dość wolno, ruszyliśmy z Lydią do przodu. Mimo zmęczenia, dobrze wyciągaliśmy nogi. Słońce zaczerwieniło się, gdy minęliśmy Gajkyne. Do Wichrowego Tronu dotarliśmy po zmroku.

     A tam czekało na nas mrożące krew w żyłach widowisko.

     Miasto było odcięte od świata. W pobliżu kamiennego mostu stał cały legion ciężkozbrojnych. Stajnie płonęły, podobnie jak statki w porcie. Nadbrzeże portu zasłane było szczątkami palących się konstrukcji, zapewne barykad. Wielki kamienny most zdawał się płonąć cały, tym jaśniej, im bliżej było do bramy. Oczywiście, nie sam most, tylko poustawiane na nim barykady i materiał z ognistych pocisków, jakimi został obrzucony.

     Nagle niebo pojaśniało. Podnieśliśmy głowy. Od strony gór do miasta poleciał właśnie taki pocisk, niby kometa ciągnąc za sobą rozżarzoną smugę. Uderzył o bramę z hukiem, który usłyszałem nawet stąd.

     Poszukałem wzrokiem generała. Nigdzie go nie było. Spytałem najbliższego oficera. Wskazał na obóz w górze. Wspięliśmy się po stromych skałach. Na szczęście legion zdążył już wydeptać tam wygodną ścieżkę. Po krótkim czasie, ciężko dysząc, dotarłem do obozu, położonego ponad miastem, na niewielkim płaskowyżu. Stały tu potężne katapulty, a przy nich uwijało się kilkunastu legionistów.

Obóz Cesarskiego Legionu pod Wichrowym Tronem. Widoczne katapulty, które rozbity główną bramę.

     Stanąłem przed generałem. Uśmiechnął się zadowolony i ścisnął mi prawicę. Głową wskazał na miasto.

     - Wiatr nam sprzyja – powiedział. – Nie będziemy tracić ludzi na szturmowanie murów. Wejdziemy głównym wejściem. Ta brama długo nie wytrzyma. Wiatr podsyca ogień. My też i to regularnie.

     Istotnie, skrzydła bramy płonęły jasnym ogniem. Ku niej pomknął kolejny pocisk, tym razem bez ognia. Jednak gdy rozbił się o bramę, płomień strzelił jasnym płomieniem. Jednocześnie do mych nozdrzy od strony katapult dotarł intensywny zapach, całkiem przyjemny.

     - To olejki, pomieszane z solami ognia – wyjaśnił Tulius. – Bardzo lotne i bardzo łatwopalne. Nie da się ich ugasić wodą. Płoną w wysokiej temperaturze. Żadne drewno się im nie oprze. Nawet stal się nadtopi.

     Spojrzałem na miasto, ciemniejącą plamę na tle rozświetlonych płomieni. Sprawiało przygnębiające wrażenie. Jak osaczony człowiek, ukrywający się w czarnej jamie przed watahą wygłodniałych wilków, bojąc się nawet poruszyć, by nie zwabić żądnych krwi drapieżników.

     Kolejny ognisty pocisk poleciał ku Wichrowemu Tronowi. To co Ulfric chciał zgotować Białej Grani, spadało teraz na jego miasto. Widziałem tym coś w rodzaju pokrętnej sprawiedliwości dziejowej, ale i tak czułem się przygnębiony. Niszczenie miasta zawsze było nie w porządku wobec tych niczemu niewinnych ludzi, którzy mieli tam swoje domy.
Pocisk rozbił się gdzieś w Kamiennej Dzielnicy oświetlając strzelisty dach gospody Pod Knotem. Tulius zaklął pod nosem, zawołał adiutanta i wskazał na katapulty.

     - Powiedz temu sokolemu oku - warknął, - że jeśli jeszcze jeden pocisk spadnie na miasto, następnym pociskiem będzie on sam! Mają celować w bramę! Nie jesteśmy barbarzyńcami, jak Ulfric.

     - Starają się, panie – odrzekł adiutant. – Katapulta nie jest zbyt precyzyjna.

     Ale pobiegł czym prędzej w kierunku machin, przekazać rozkaz. Tymczasem generał wziął mnie pod ramię i poprowadził do miejsca, z którego było lepiej widać bramę.

     - Niedługo ruszymy – rzekł dobitnie. – Trzymaj się blisko mnie. Do zamku musimy wejść razem. Jeśli Ulfric jeszcze będzie żył, musimy zmusić go do kapitulacji. Przede mną nie skapituluje, ale przed tobą może się ugnie…

     Skinąłem głową, choć nie mieściło mi się w głowie, aby dumny jarl ugiął się przed zwykłym myśliwym, choćby i awansowanym do stopnia legata.

     - Nie znam miasta – dodał generał łagodniejszym tonem. – Mam plany, ale to nie to samo. Jeśli znasz jakąś lepszą drogę do Pałacu Królów, poprowadzisz mnie.

     Znów skinąłem głową, czując w sercu pustkę. Dzieło zniszczenia zawsze napawało mnie trwogą. Nie miałem tam wielu przyjaciół, to prawda, ale przecież znałem Wuunferta, Jorleifa, Violę Giordano, czy Revyna Sadriego. Znałem i czułem do nich sympatię. Co oni musieli teraz przeżywać? No i przecież, jak w każdym mieście, mieszkały tam i dzieci, niewinne, przerażone, tuląc się zapewne do starców, bo rodzice poszli bronić miasta. Nie, to nie była czysta wojna. O ile sprawiedliwiej i bardziej honorowo byłoby, gdyby obie armie spotkały się w polu i stoczyły bitwę tylko między sobą. Dziwiłem się, że Ulfric, ponoć ceniący honor ponad wszystko, nie wpadł na ten pomysł i nie wyszedł Tuliusowi naprzeciw.

     - Już czas – odezwał się nagle generał. – Chodźmy na dół, do Legionu. Czas wymierzyć sprawiedliwość rebeliantom.

     Zwrócił się do adiutanta.

     - Niech obserwują most – rzucił, wskazując głową katapulty. – Gdy wejdziemy na most, mają natychmiast przerwać ostrzał. Natychmiast!

     I przy tych słowach zaczął schodzić w dół. Podążyliśmy za nim, razem z Rikke, która dołączyła do nas w międzyczasie.

     - Generale – odezwała się. – Trzeba żołnierzy zagrzać do walki. Najlepiej, gdybyś powiedział parę słów.

     Tulius skrzywił się, ale skinął głową. Niedbałym, a jednak dziwnie dostojnym krokiem podszedł do oczekujących na rozkaz żołnierzy, stojących w szyku. Jak na komendę, szyk wyprężył się i dał się słyszeć głośny trzask setek stóp o ziemię. Rikke i ja podążyliśmy za nim, a Lydia z adiutantem nieco z tyłu. Generał spojrzał ciepło na swoich legionistów i skinął głową z zadowoleniem. Odpowiedział mu bojowy okrzyk z tysiąca gardeł.

     Tulius uniósł dłoń.

     - Dobra, słuchajcie! – odezwał się zadziwiająco donośnym głosem. – Przybyliśmy tu zadać ostateczny cios rebelii Gromowładnych. Wszyscy walczyliście dzielnie i wiele poświęciliście, aby nas tu doprowadzić!

     Odpowiedziała mu pełna podniecenia wrzawa, połączona z hałasem uderzanych mieczami tarcz.

     - Ulfric myśli – ciągnął generał, - że zdoła schować się za murami miasta. My przedrzemy się do środka i zaciągniemy go po gruzach przed oblicze sprawiedliwości!

     Jego głos utonął w łoskocie upadającego na bramę pocisku. Głaz wyrwał z zawiasów resztki dopalającego się skrzydła.

     - To dla nich koniec, więc Gromowładni będą się bić jak szczury, zapędzone w róg. Będą waleczni i przebiegli.

     Przerwał na chwilę i podniósł w górę dłoń zaciśniętą w pięść.

     - W starcu z legionistami nie mają szans! – zawołał, a wrzawa znów rozległa się, jak echo grzmotu w górach. – Jesteście najlepszymi i najroztropniejszymi wojownikami w Tamriel! Zawodowymi żołnierzami, nieustraszonymi i siejącymi pożogę!

     Groźne wycie rozległo się z szeregów legionistów. Ten i ów zaczynał już potrząsać tarczą. Generał tymczasem znów uniósł dłoń, by ich uciszyć.

     - Cesarz będzie uważnie śledził dzisiejsze wydarzenia – zapewnił. – Ci, którzy się zasłużą, zostaną nagrodzeni. Przygotować się!

     Skinął na adiutanta. Ten podał mu srebrzysty hełm. Generał włożył go na głowę i sięgnął po tarczę. Tulius nie należał do tych wodzów, którzy unikali walki, kryjąc się za szeregami żołnierzy. Po raz ostatni spojrzał na swych żołnierzy, po czym sięgnął po ebonowy miecz, jarzący się jakimś zaklęciem i wzniósł go wysoko.

     - Wszyscy za mną! – zawołał. – Za Cesarstwo! Za Legion!

     I wszedł na most.

     Jak na komendę, od szeregu oderwało się kilkudziesięciu ciężkozbrojnych. Przegrupowali się, tworząc ciasną falangę. Generał, choć z pewnością nie był tchórzem, przepuścił ich, nie chcąc zostać zgniecionym przez własne wojsko. Ruszył za nimi, ciągnąc za sobą drugi szyk, tym razem lekkozbrojnych, którzy w mieście mogli zdziałać znacznie więcej. Dołączyliśmy do nich.

     Już po chwili równy, zdecydowany krok falangi zadudnił na kamiennym moście. Brzmiało to jak marsz żałobny dla Gromowładnych. Legioniści, ukryci za tarczami, byli praktycznie niewrażliwi na strzały od strony miasta. Ale, o dziwo, żadna strzała stamtąd nie nadleciała.

     Falanga nie zatrzymała się przed bramą. Z podziwu godnym porządkiem przegrupowała się i przeszła przez zawalone skrzydło bramy, by po drugiej stronie natychmiast ustawić potrójny szereg z tarcz. Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego w wojsku tak wielkie znaczenie przykłada się do musztry. Wybiegający z zaułków Gromowładni odbili się od zapory z tarcz, nie zdoławszy przełamać szyku. Legioniści zaczęli spychać obrońców na ich własną barykadę, przed którą wytoczono płonące, zamoczone w oleju szmaty. Za barykadą ujrzałem szyk Gromowładnych, przygotowanych do obrony.

     Nie, tędy nie przejdę! Za dużo przeszkód do pokonania.

     Rzuciłem się w bok, w kierunku kuźni. Wąskie przejście było zastawione pojedynczą barykadą. Wraz ze mną skoczyło kilkunastu lekkozbrojnych i kilku pancernych. Z drewnianej konstrukcji, przegradzającej schody, zostały drzazgi. Wdarliśmy się do miasta. Dopiero przy kuźni natrafiliśmy na opór. Legioniści jak na komendę ustawili zaporę z tarcz i swoim zwyczajem zaczęli przypierać obrońców do muru. Chwyciłem łuk. Kilku udało mi się ustrzelić, kilku innych ustrzelili inni. Pozostali padli od mieczów.

     Poprowadziłem dalej, w stronę cmentarza. W wąskiej sionce zasłoniłem się tarczą przed potężnym ciosem dwusiecznego topora. Aż mnie ręka zabolała. Topór wbił się w tarczę, ale jej nie rozłupał, tylko utknął w niej nieszczęśliwe. Przez chwilę przeciwnik i ja szarpaliśmy się bezskutecznie. On próbował odzyskać broń, ja – nie stracić tarczy. W końcu puściłem tarczę, gdy on akurat szarpnął w swoją stronę. Rymnął w tył, ale za sobą nie miał już na czym się oprzeć. Znajdowaliśmy się bowiem na zejściu na cmentarz. Spadł z wysokości półtora wzrostu człowieka na kamienny bruk, zapewne łamiąc sobie kark. Schyliłem się i podniosłem inną tarczę, okrągłą, z wymalowanym na niej niedźwiedzim łbem. Tarcza strażnika Wichrowego Tronu…

     Zerknąłem w prawo, w stronę Kamiennej Dzielnicy. Nic z tego, zabarykadowana na amen! Rzuciłem się więc w przeciwnym kierunku, w stronę posiadłości Hjerim, gdzie kiedyś odkryłem wraz z Lydią makabryczny warsztat Rzeźnika. Poprowadziłem żołnierzy wąskimi zaułkami, aż trafiliśmy na kolejną barykadę, tym razem mizerną i słabo bronioną. Jej zdobycie kosztowało nas życie dwóch naszych, ustrzelonych z łuku. W moją tarczę wbiła się strzała. Łucznik nie zdołał wystrzelić następnej – zajął się bladym płomykiem od magii mojego miecza.

     Odrzuciłem tarczę strażnika i schyliłem się po cesarską, po poległym towarzyszu. Ruszyliśmy dalej. Jeszcze tylko jeden zakręt w prawo, w wąską sionkę i zaraz będziemy na placu zamkowym.

     Gromowładni nie spodziewali się zapewne, że ktoś będzie myszkował po mieście. Drogę przegradzała znów tylko pojedyncza barykada, a na samym placu znajdowało się zaledwie kilkunastu żołnierzy – reszta broniła Kamiennej Dzielnicy, znajdującej się przy samej bramie. Dwóch z nas zaczęło rąbać drewnianą konstrukcję, ja z kilkoma innymi, szyłem strzałami w tych, co próbowali im przeszkodzić. W końcu barykada ustąpiła i doszło do zwarcia. Łuk powędrował na ramię, w ręce na powrót pojawił się miecz. Odbiłem cios stalowego brzeszczotu. Ostrze ze zgrzytem skrzesało kilka iskier na okuciach tarczy, a żołnierz stracił równowagę, nadziewając się na mój miecz. Następny natarł na mnie sztychem, ale jakaś ręka z drogim, ebonowym mieczem, odbiła cios. Miecz wzniósł się w górę i błyskawicznie uderzył, spadając na hełm Gromowładnego, rozłupując go na pół. Zerknąłem w prawo. To był Tulius. Zasłonił mnie, ale szybko spłaciłem ten dług wdzięczności, zasłaniając go tarczą przed uderzeniem topora. Wbił mu miecz w szyję. Przy okazji zauważyłem jakąś czerwoną, jakby wampirzą mgiełkę, która otoczyła ebonowe ostrze. A może mi się zdawało… Może to tylko krew…

     Wdarliśmy się na plac zamkowy, atakując pozostałych, nielicznych Gromowładnych. Za generałem podążały dwie dekurie legionistów. Po chwili plac był pusty – nie licząc cesarskich.

     Generał wskazał drzwi do Pałacu Królów. Chwyciłem za klamkę. Zdziwiłem się. Były otwarte! Uchyliłem je i zajrzałem do środka.

     W pałacu było pusto. W sali tronowej nikogo. Tylko na drugim końcu, w oddali, dostrzegłem dwie, skulone postaci.

     Ulfric Gromowładny zrezygnowany siedział na tronie, z nieprzytomnym wzrokiem, wbitym w dal. Galmar klęczał u jego stóp, przemawiając do niego, ale urwał na mój widok. Wszedłem dalej.

     - Zamknij drzwi – usłyszałem głos Tuliusa za plecami.

     Trzask zamykanych drzwi.

     - Już zrobione, panie – głos Rikke był spokojny, ale wyczułem w nim nutkę wzruszenia.

     Obejrzałem się za siebie. Tulius i Rikke, z obnażonymi mieczami zbliżali się do tronu Ulfrica. Poszedłem za nimi. W trójkę stanęliśmy przed tronem, mierząc wzrokiem pokonanych. Generał w środku, Rikke po jego lewej stronie, ja po prawej.

     Ulfric zdawał się nie rozumieć, co się dzieje. Czyżby z bólu postradał zmysły?

     Spojrzałem na Galmara. Miał łzy w oczach. I jego właśnie zrobiło mi się niewypowiedzianie żal. Zwiedziony przez Ulfrica, ufający mu bezgranicznie, poświęcił dla niego wszystko. A widać było, że jest gotów poświęcić jeszcze więcej.

     - Ulfricu Gromowładny – odezwał się generał ostrym tonem. – Jesteś winny zbrojnego powstania, mordu na obywatelach Cesarstwa, zabójstwa króla Torygga oraz zdrady stanu. To już koniec!

     - Póki dycham, tak się nie stanie – wychrypiał Galmar, półprzytomnym tonem.

     Rikke spojrzała na niego… ze współczuciem. Zatem nie tylko ja to czułem.

     - Odsuń się, Galmarze - odezwała się spokojnie. – Jesteśmy tu, by przyjąć kapitulację Ulfrica.

     Na dźwięk swego imienia, jarl drgnął i spojrzał na nas przytomniej, jakby się obudził. Musnął nas spojrzeniem, po czym potrząsnął głową.

     - Nigdy nie oddam Skyrim w ręce skorumpowanego, tonącego Cesarstwa – odparł uroczystym głosem.

     - Skyrim nie należy do ciebie, Ulfricu – odparła Rikke, nie podnosząc głosu.

     Ulfric spojrzał na nią zamyślony.

     - Nie… - westchnął przeciągle. – Ale to mój dom…

     Nastała chwila ciszy. W końcu Tulius przerwał ją ostrym głosem.

     - Dość! Jesteście zdrajcami i zginiecie jak zdrajcy. Rzućcie broń i poddajcie się publicznej egzekucji, albo ruszajcie i bądźcie gotowi na śmierć z moich rąk! Dla mnie żadna różnica. Tak czy inaczej, wyślę wasze głowy do Cyrodiil!

     Miałem wiele szacunku dla generała, ale jego ostatnie słowa ubodły mnie do żywego. Przecież są już pokonani! Po co się nad nimi znęcać? Wprawdzie Ulfrica nie żałowałem ani trochę, ale Galmar nie zasłużył sobie na takie traktowanie. Rozumiem, zwiedziony przez jarla, służył złej sprawie, ale służył jej w dobrej wierze, będąc przekonanym, że postępuje słusznie. I służył wiernie, z oddaniem i poświęceniem. Widok jego marzeń, leżących w gruzach, był dla niego wystarczającą karą.

     A ja pomyślałem wtedy, że dla niego najlepiej byłoby, gdyby umarł teraz, zanim ktoś uświadomi mu, że przez cały czas błądził. Niechby umarł przeświadczony, że nie ma sobie niczego do zarzucenia. Nie wiem, dokąd po śmierci trafi Ulfric, ale byłem pewien, że Galmara Tsun przyjmie z otwartymi ramionami.

     Galmar tymczasem zerknął spode łba na Tuliusa. Spojrzenie mu zhardziało.

     - No… - warknął – to na co jeszcze czekamy?

     Potężne uderzenie topora miało przeciąć Tuliusa na pół. Jego niewysoka, szczupła i lekko uzbrojona postać wydawała się łatwym celem. Ale nie docenił generała. Tulius nie po znajomości doszedł do tej rangi. Był wytrawnym żołnierzem i świetnym fechmistrzem. Uchylił się przed ciosem i trzasnął Galmara mieczem przez szyję. Trysnęła krew. Żył jeszcze i próbował rzucić się na mnie, ale z pełną świadomością tego co robię, wbiłem mu miecz między obojczyk a łopatkę. Posłał mi ostatnie, gasnące spojrzenie. Zaskoczone i zrozpaczone. Po czym skonał i osunął się u moich stóp.

     - Szczęśliwej drogi – pomyślałem ze smutkiem. – Do Fiszbinowego Mostu… Na Dwór Shora…

     Poczułem jak targają mną dwa sprzeczne uczucia. Pierwszym był nieopisany żal. Choć Galmar nie należał do ludzi sympatycznych i nigdy tego nieokrzesanego wojownika nie lubiłem, właśnie po nim poczułem żal. Bo przy wszystkich swych wadach był szczery i uczciwy. I poczułem coś jeszcze: nienawiść. Nienawiść do Ulfrica. Za to, że tak niecnie wykorzystał najwznioślejsze uczucia tego dzielnego człowieka, do własnych, nieczystych celów. W tym momencie gotów byłem rozsiekać jarla na kawałki. Ale nie zdążyłem nawet się poruszyć, bowiem w tym właśnie momencie Ulfric uderzył. Nagle zeskoczył z tronu i zamachnął się na swego znienawidzonego wroga – generała Tuliusa.

     Ten zręcznie uniknął ciosu. Rikke i ja odsunęliśmy się o kilka kroków. Nie było tu dla nas nic do roboty. Mogliśmy tylko z zapartym tchem obserwować, co dzieje się w pałacu. To był pojedynek. Jeden na jednego, bez żadnej pomocy znikąd. Ulfric i tak nie miał szans wyjść z tego żywy. Gdyby jakimś cudem pokonał znakomitego szermierza, jakim był Tulius, musiałby potem zmierzyć się z nami. A przynajmniej ja nie miałem zamiaru mu darować. W mojej obecności Ulfric nie zdobył się na użycie Krzyku, jak uczynił to niegdyś, w walce przeciwko Toryggowi. Wiedział, że jeśli wygra z Tuliusem, czeka go pojedynek ze mną, a mnie nie mógł w ten sposób pokonać. Co gorsza dla niego, ja jego mogłem. Ale już po pierwszej wymianie ciosów było widać, że to Tulius dyktuje warunki w tej walce. Cofając się o kilka kroków, wyzwolił w Ulfricu furię, która go zaślepiła. Gdy po kolejnym ataku topór Ulfrica trafił w próżnię, na jarla spadła cała seria szybkich, płytkich cięć, zadanych samym końcem miecza. Szata jarla zabarwiła się na czerwono.
Jeszcze próbował atakować, ale jego ruch stały się niezdarne i powolne. Po odebraniu kolejnych, tym razem poważniejszych ciosów, nie był już w stanie walczyć. Z westchnieniem opadł na kolana. Przez chwilę klęczał tak, wsparty na toporze, ciężko dysząc, ze wzrokiem wbitym w posadzkę sali tronowej.

     - Cóż, Ulfricu, tym razem mi nie uciekniesz – odezwał się generał twardym głosem.

     Jarl mocniej ścisnął rękojeść topora i przyłożył ją do piersi. Wiedziałem, co to znaczy. Nie miał już sił walczyć. Szykował się na śmierć. Ale chciał umrzeć jak Nord, z bronią w rękach.

     Tulius też to zrozumiał. Coś, w rodzaju litości pokazało się w jego oczach. Ulfric musiał zginąć, czy teraz, czy od katowskiego topora. Na to nie było rady. A nie chciał umierać z ręki kata. Pragnął umrzeć jak Nord, w walce, z orężem w ręku. Tulius ujął mocniej miecz.

     - Czy masz ostatnie życzenia? – spytał cicho. – Zanim wyślę cię… - zająknął się. – Tam gdzie twój lud odchodzi po śmierci?

     - Sovngard, panie – podpowiedziała Rikke, równie cichym głosem.

     - Dobrze… - mruknął Tulius, a zwracając się do Ulfrica spytał krótko. – No i?

     Ulfric podniósł z wysiłkiem głowę i spojrzał mi w oczy.

     - Niech uczyni to Smocze Dziecię – wycedził, po czym na powrót opuścił głowę. – To będzie dobra pieśń…

     Tulius zmarszczył brwi i spojrzał na mnie. A ja poczułem się wtedy, jakby ziemia usunęła mi się spod stóp. Oto Ulfric, grzebiąc własną legendę, chciał też przy okazji pogrzebać moją. Nie potrafił mi darować faktu, że zamiast jego, poparłem Cesarstwo. Czuł się przeze mnie zdradzony. I oto teraz chciał, aby na zawsze przylgnęło do mnie miano jego mordercy.

     Oczyma wyobraźni ujrzałem wykrzywione z pogardą twarze Nordów. „Oto ten, co zamordował bezbronnego Ulfrica, gdy ten nie mógł już walczyć. Gdy Ulfric był silny, siedział cicho. Dopiero gdy był bezbronny, odważył się wyciągnąć na niego miecz!”. Chciał, aby o nim i o mnie mówiono to samo, co o nim i Toryggu. Nie miałem wątpliwości co do jego intencji. Jego pogardliwe spojrzenie i szyderczy uśmiech mówiły same za siebie.

     - Z pieśnią na ustach, czy nie, masz to zrobić – odezwał się Tulius, wskazując Ulfrica końcem miecza.

     Pokręciłem głową. I tak nie umiałbym zabić bezbronnego, klęczącego człowieka. Byłem na to za miękki. A już na pewno nie po to, aby miał się na mnie mścić po swej śmierci.

     - Nie dam mu tej satysfakcji… - szepnąłem.

     Tulius chyba domyślił się, co się we mnie działo. Nie nalegał.

     - Niech będzie – rzekł cicho.

     Chwycił miecz w taki sposób, jak trzyma się sztylet. Wolnym krokiem podszedł do klęczącego Ulfrica. Ten spojrzał na niego spokojnie. Zgodnie z norskim przesądem, kat nie mógł zabić ofiary, która patrzyła mu w oczy. Ponoć to pociągało za sobą rychłą śmierć kata. Ale Tulius nie był Nordem. Przez chwilę obaj spoglądali na siebie, mierząc się wzrokiem. Nie wiem, co powiedzieli sobie oczami. Nie mam pojęcia, co wtedy czuli – ani ten, co miał zabić, ani ten, co miał zostać zabity. I wiem, że już nigdy się nie dowiem. Trwało to krótko. Tulius uderzył mocno i pewnie. Zamiast ciąć w kark, jak się spodziewałem, wbił miecz między obojczyk a łopatkę, tak samo, jak ja uśmierciłem Galmara. Idealnie w serce. Śmierć była natychmiastowa. Ciało Ulfrica osunęło się na posadzkę. Nawet specjalnie nie krwawiło. A ja poczułem, że mam w oczach łzy. Wytarłem je ukradkiem i zerknąłem na Rikke. Łzy leciały jej ciurkiem.

     - Niech Talos będzie z tobą – wyszeptała.

     Tulius, również z poważną miną, podniósł głowę.

     - Co takiego, legacie? – spytał zdziwiony.

     - Nic – Rikke potrząsnęła głową i otarła łzy. – Tylko się żegnam…

     Żadne z nas trojga nie było w tej chwili szczęśliwe. Wiedziałem, że Rikke znała kiedyś Ulfrica bardzo dobrze. Niewykluczone, że było między nimi coś więcej niż znajomość. Nigdy o tym nie mówiła, a ja nie pytałem, ale słyszałem, co opowiadali sobie żołnierze. Teraz widziałem wyraźnie, że wstrząsnęła nią śmierć jarla, choć się jej spodziewała i była na nią przygotowana. Ja zaś wciąż czułem się z nim związany przez to, że razem kiedyś jechaliśmy na śmierć. Poza tym, cokolwiek złego zrobił, na pewno był kimś wyjątkowym. Czułem, jakby na moich oczach zamordowano legendę. Nie czułem ulgi, jak niegdyś, po uśmierceniu Alduina. Tylko pustkę, której nie było czym zapełnić.

     Tulius również nie miał szczęśliwej miny. Nie miał jej zresztą przez całą wojnę. Żałował, że musiało do niej dojść. Nikt, tak jak doświadczony żołnierz, nie zna brudnej i tragicznej strony wojny i nie czuje do niej niechęci. Choć sam nie był Nordem, nie widział w Nordach wrogów, lecz obywateli Cesarstwa, takich samych jak on.  Źle też czuł się w roli kata. Był żołnierzem, nie mordercą. Ale był kimś jeszcze – był dowódcą i potrafił podejmować decyzje, biorąc na siebie odpowiedzialność. Wiedział, że publiczna egzekucja byłaby dla Ulfrica hańbą. On sam chciał umrzeć w walce. Zrobił dla niego to, co zapewne sam chciałby otrzymać na jego miejscu.

     Otrząsnął się zresztą szybko i podniósł głowę. Musiał wziąć się w garść. Odpowiadał przecież za całą siłę Cesarskiego Legionu w Skyrim. Nasłuchiwał przez chwilę, po czym wskazał głową na drzwi. Oboje skinęliśmy głowami. Wiedzieliśmy, o co mu chodzi. Odgłosy walki umilkły. Bitwa była skończona, a wraz z nią - wojna domowa.

     Generał uśmiechnął się smutno.

     - No dobrze… - mruknął. - Ludzie czekają na jakąś przemowę…

     Pokręcił głową, z niezadowoleniem. Chyba nie lubił przemawiać. Wszyscy troje wolnym krokiem skierowaliśmy się do drzwi. Nasze kroki zadudniły na kamiennej posadzce Pałacu Królów.

     - Będziemy musieli oddać miasto temu całemu…

     Generał dotknął ręką czoła, chcąc przypomnieć sobie imię przyszłego jarla. Następca Ulfrica był wybrany już dawno. O ile dobrze wiedziałem, był nim jakiś jego krewny, który, nie podzielając buntowniczych poglądów swego ziomka, swego czasu, na znak protestu, przeniósł się z Wichrowego Tronu do Pękniny.

     - Wolnej-Zimie! – przypomniał sobie generał.

     - Brunwulf – Rikke skinęła głową. – Tak, wysłałam ludzi, żeby go ochraniali i przyprowadzili tutaj.

     Odchrząknęła i odezwała się już prawie normalnym głosem.

     - Wichrowy Tron na gwałt potrzebuje rządu, jeśli chcemy zatrzymać eskalację przemocy.

     Tulius pokiwał głową. Doskonale rozumiał sytuację.

     - Legion zostanie tu na dłużej – stwierdził. – Nie spodziewam się dalszego rozlewu krwi.

     Wolno kroczył w stronę drzwi, ale nagle zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał, albo jakby podjął jakąś ważną decyzję. Wolno odwrócił się w moją stronę i położył mi dłoń na ramieniu.

     - Mości legacie – odezwał się tak, aby Rikke również mogła go usłyszeć. – Zaszczytem było mieć cię u swego boku. W dowód wdzięczności zatrzymaj mój miecz.

     I przy tych słowach odpiął swe zaklęte ebonowe ostrze od pasa i wręczył mi je na rozłożonych dłoniach. Wiedziałem, co to znaczy. To było pożegnanie i podziękowanie. Czyniąc ten gest, zwalniał mnie z dalszej służby w sposób, zarezerwowany dla najbardziej zasłużonych – z zachowaniem stopnia. Chwyciłem cenny dar ze wzruszeniem. Dając mi własny miecz, czynił mnie kimś więcej, niż byłem dotychczas. To nie było tylko podziękowanie generała. To był dar Tuliusa, człowieka, czującego wdzięczność.

     Zwolnienie ze służby w ten właśnie sposób, z zachowaniem stopnia legata, było nagrodą nie do przecenienia. Nie miałem już żadnych obowiązków, a wciąż zachowywałem przywileje, jakie należały się mojej randze. Wprawdzie, z racji młodego wieku, nie zachowałem prawa do żołdu, po przejściu w stan spoczynku, ale nadal miałem prawo do oficerskiego wiktu, a każdy żołnierz niższy stopniem był zobowiązany do okazywania mi szacunku i pomocy, jeśli o nią poproszę i jeśli nie była ona sprzeczna z jego rozkazami. Skinąłem tylko głową, bo słowa nie chciały przejść przez ściśnięte ze wzruszenia gardło.

     A generał uśmiechnął się, ścisnął mnie jeszcze za ramię i przewrócił oczami.

     - A teraz pora na przemówienie – rzekł tonem skargi.

     Roześmialiśmy się wszyscy troje.

     Otworzyłem przed nim drzwi.

4 komentarze:

  1. I to już koniec????
    Przecież musi coś jeszcze być!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy kończy się wojna, zaczyna się życie.
      Wulfhere od dawna chciał zacząć studia w Akademii w Zimowej Twierdzy...

      Usuń
  2. Naprawdę koniec wojny już? Byłoby wspaniale. Wulfhere mógłby się zająć milszymi rzeczami, np. obłaskawieniem tych niedźwiedzi, co to przeszkadzają las rąbać. A może dobrze, że przeszkadzają, ludzie to wszystko by wycięli i przerobili na zapałki. ;p
    Co z tym mieczem? Jakiś dziwny jest. Mam niejasne przeczucie, że ma coś wspólnego z wampirami.
    No to czekam na kolejne przygody! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niedługo się dowiesz, co z mieczem.
      Co ciekawe, wiele elementów w tej grze jest losowych, albo uzależnionych od statusu gracza. Moja poprzednia postać (Taramis) otrzymała od Tuliusa Elfi Miecz Pożogi. Ale ona zaczęła przygodę w Skyrim od wojny. Wulfhere już trochę tutaj przeżył, a poza tym, wtedy nie miałem wykupionych tylu dodatków do gry. Kiedyś tu nie było wampirów. Pojawiły się dopiero po zakupie dodatku "Dawnguard". Podobnie nie było tych cudaków z Solstheim - trzeba było wykupić "Dragoborn". Innymi słowy, przygody Wulfhere'a odbywają się w bardzo rozbudowanej rzeczywistości.

      Usuń