poniedziałek, 13 maja 2019

Rozdział XXVIII – Zagadki Hermaeusa Mory

     Miejsce, w którym znalazłem się po otwarciu księgi, poznałem od razu. To była ta sama rozległa platforma, na której pierwszy raz ujrzałem Miraaka. Tym razem jednak było tu pusto. Dla pewności sprawdziłem to Szeptem Aury. Nic… Ruszyłem wolno przed siebie, ku widniejącym w dali schodom, prowadzącym na niewielkie podwyższenie. Widziałem za nimi coś czarnego, jakby z morza smoły wyłaniała się bardzo wysoka i masywna wieża. Po obu stronach natomiast wznosiły się niebotyczne mury, zbudowane z ksiąg – albo czegoś, co przypominało księgi.

     Ostrożnie wszedłem po schodach. Czarny, chyba bazaltowy piedestał, z rozłożoną na nim księgą, zapraszał mnie do Rozdziału II, czyli po prostu w inne rejony Apokryfu. Rozejrzałem się jeszcze wokół, ale niczego podejrzanego nie zauważyłem.

     Królestwo Hermaeusa Mory, gdy je oceniam z perspektywy lat, wydaje mi się urządzone bardzo logicznie i w gruncie rzeczy niegroźne samo w sobie. Jedynie obecność Czyhaczy i Poszukiwaczy stanowiły pewne niebezpieczeństwo, z którym trzeba było się liczyć. Nie znałem również istoty mroźnego cienia, ale przecież istniały ruchome świetliki, które przezeń przeprowadzały. Wiele lat później przestudiowałem dokładnie wszystkie dokumenty, które zawierały opis Otchłani, ale w domenie straszliwego Mehrunesa Dagona. Ponoć większość relacji pochodziła od samego Bohatera z Kvatch, stąpającego po ziemi prawie dwa wieki przede mną, podczas Kryzysu Otchłani. I stwierdziłem z przekonaniem, że to nie ja, lecz on narażał się wówczas na prawdziwe niebezpieczeństwo. Apokryf, w porównaniu do tamtej krainy, może wydawać się całkiem przyjazny. Jeśli tylko zapamiętało się kilka prostych zasad i zachowało ostrożność, można było poruszać się w nim zupełnie bezpiecznie. Przeczytałem więc słowa „Rozdział II” – tylko tyle zdążyłem, zanim księga, niby magiczne wrota, przeniosła mnie do innej części Apokryfu.

Apokryf

     Tym razem znalazłem się we wnętrzu jakiejś olbrzymiej budowli. Nie wiem tego na pewno, ale byłbym gotów założyć się, że przeniosło mnie do tej wieży, która wystawała z morza. Ze wszystkich stron otaczały mnie wysokie, czarne mury. Uniosłem głowę, chcąc dojrzeć sklepienie. Znajdowało się bardzo wysoko i zbudowane było z koronkowej struktury, jak wiele elementów Apokryfu. Nade mną wisiały dwa koronkowe mosty, jeden nad drugim, ale dokąd prowadziły, na razie nie wiedziałem. Całość wyglądało jak ogromna woliera i przyznam się, że naprawdę poczułem się jak ptaszek w klatce.
     
     Przede mną znajdował się dość wysoki taras, na które prowadziły strome schody. Wspiąłem się na nie i ujrzałem przejście na długi, koronkowy balkon. Ten biegł przy ścianie, opasając mniej więcej trzy czwarte obwodu całej budowli. W jednym miejscu ujrzałem podwyższenie, na które nie było jednak wejścia. A raczej było, ale nieczynne, bowiem szeroki podest znaczyły poziome wgłębienia – znak, że schody schowane są do wewnątrz. Musi tu być jakiś mechanizm, prawdopodobnie Scrye, który je otwiera. Trzeba go poszukać.
     
     Poszedłem więc balkonem wzdłuż ściany. Ostrożnie, nie tylko dlatego, że trzeba było się skradać, wypatrując niebezpieczeństw, ale także dlatego, że cienka, koronkowa konstrukcja uginała się pod nogami i czułem się na niej bardzo niepewnie. Musiałem ustrzelić jednego Poszukiwacza, szwędającego się w przejściu, tak dobrze zlewającego się z otoczeniem, że nie zauważyłbym go, gdyby nie Szept Aury. Przeszedłem przez jeden z mostów, prowadzących na drugą stronę i tam ujrzałem podest, na którym ktoś położył księgę. Myślałem, że przeprowadzi mnie ona do innej części Apokryfu, ale omyliłem się. Ta nie była otwarta, jak tamte księgi-bramy. I mniejsza, skromniej wydana. Leżała zamknięta i można było przeczytać tytuł, napisany skrzącymi się literami na okładce. „O Apokryfie. Kończyny bez kości”. Sięgnąłem po nią z ciekawością. Może nauczy mnie czegoś o tym miejscu?
     
     Gdy tylko wziąłem księgę do rąk, rozległ się szmer wysuwających się schodów. Odblokowałem sobie przejście na górę. Więc tak to działa! Ale co teraz zrobić z woluminem? Czy jeśli go odłożę, schody schowają się na powrót? Spróbowałem – istotnie, tak właśnie się stało. Czyżby to zachęta, aby go zabrać ze sobą? Podrapałem się po nosie. Jako już rzekłem, Apokryf urządzono bardzo logicznie i nic się tu nie działo bez przyczyny. Rozejrzałem się wokół. Nie znalazłem żadnej półki, podestu, czy stołu, na który można byłoby go odłożyć. Mógłbym ją po prostu rzucić na ziemię, w końcu książki były tu czasem traktowane jak cegły i używane do budowy, ale z pewnością nie należało tego robić z księgą, którą wyeksponowano na specjalnym pulpicie. Musiał istnieć jakiś powód, dla którego to uczyniono. Po namyśle postanowiłem zabrać ją ze sobą. Ale najpierw rzuciłem okiem na jej treść.
     
     Ku mojemu zdziwieniu, księga otwierała się wyłącznie w jednym miejscu, jakby inne karty zostały na stałe sklejone. W miejscu tym zapisano zaledwie kilka linijek.
     
     Potnij, połam i rozczłonkuj
     Płyny upuść potrzyj skroń
     Twarzy dotnij instrumentem
     Mózgu w ogniu poczuj woń

     Na Dziewiątkę, co to za brednie? Chyba jakaś zagadka. Ale co ona może oznaczać? Z pewnością nic dobrego. Cóż, zobaczę. Jeśli to prawda, że mam ją zabrać ze sobą, to wszystko powinno wyjaśnić się później.
     
     Nie miałem ze sobą plecaka. W końcu, nie wybierałem się na poszukiwanie skarbów, tylko na pojedynek z Miraakiem. Niewygodnie było mi z książką pod pachą, choć była stosunkowo niewielka. O mało nie odłożyłem jej na pierwszą napotkaną półkę. Ale poniechałem tego zamiaru. Musiała być potrzebna później. Musiała, bo tak właśnie urządzono królestwo Hermaeusa Mory. Złapałem ją więc tak, aby w razie czego łatwo było ją upuścić i chwycić za broń.
     
     Wdrapałem się po stromych schodach na górę. Prowadziły na zewnątrz wieży, na coś w rodzaju balkonu, rozciągniętego nad czarnym morzem. Na jego środku stał podest z kolejną księgą. Otwartą. Rozdział III.
     
     Ten fragment Apokryfu zaczynał się dość skomplikowanym systemem korytarzy, tym razem wykonanych w koronkowym stylu, ale przejście przezeń przegradzała misternie rzeźbiona krata. Scrye, o dziwo, znajdowało się za nią, zatem nie dało się go użyć. Za to po tej stronie kraty stał podest, a na nim kolejny tom apokryficznych opowieści. „O Apokryfie. Rwące szczypce”. Cóż to za zagadka? Wziąłem ją w dłonie. Tak jak przypuszczałem, gdy tylko to uczyniłem, krata otworzyła się bezgłośnie. Rzuciłem okiem w jedyne miejsce, w którym dało się tę księgę otworzyć.
     
     Brzytwy ostre, pręty sztywne,
     Co wrzynają w ciało się,
     Utrzymują nieszczęśnika,
     Aż upuści soki swe.     
     
     Ktokolwiek był autorem tego czterowiersza, chyba czegoś mu brakowało. Takie przynajmniej sprawiało to wrażenie. Ale wziąłem ją pod pachę, jak poprzednią i ruszyłem w stronę błyszczącego Scrye. Byłem ciekaw, jakie przejście ono otwiera, bo żadnego chodnika tutaj nie było. Ku mojemu zdumieniu, ściana przede mną zaczęła się oddalać, tworząc długi korytarz, który na końcu wznosił się ku górze. Chodnik ten prowadził z powrotem do woliery, jak nazwałem wielką komnatę, ale na wyższy poziom. Tak samo jak niżej, wzdłuż ściany biegł koronkowy taras, a w jednym miejscu błyszczał most, przerzucony na drugą stronę. Wokół tarasu, w ścianie budowli zauważyłem kilka bram, ale wszystkie one były zamknięte. Za to na lewym krańcu ujrzałem świecące Scrye. Użyłem go, oczywiście. Otwierało drzwi po prawej. Poszedłem tam, ostrożnie, bo wciąż nie przyzwyczaiłem się do tego koronkowego podłoża, uginającego się pod stopami, jak zbyt cienkie deski. Poszukiwaczy nie musiałem się obawiać. Szept Aury powiedział mi, że nikogo tu nie ma.
     
     Drzwi przeprowadziły mnie na taras, na którym znajdował się podest z kolejną księgą. „O Apokryfie. Wścibskie kule”. Gdy wziąłem ją do ręki, uchyliła się krata, prowadząca do kolejnego Scrye. Ale zanim tam poszedłem, przeczytałem kolejny czterowiersz.
     
     Kto świat ogląda z wysokości,
     W horyzont może się wpatrywać
     I kraść esencję zewsząd wokół
     Lecz pustkę czarną wciąż widywać.
     
     Niesamowite! Co wierszyk to głupszy! Aż pokręciłem głową. Choć po chwili dojrzałem jakiś cień sensu w tych słowach. Skojarzyły mi się bowiem ze smokiem.
     
     Trzecia książka pod pachą to już niewygoda. Miałem nadzieję, że więcej ich nie będzie, bo musiałbym zawiesić sobie łuk na plecach, a tego robić nie chciałem. Wolałem trzymać go w dłoni, by w każdej chwili być gotowym do obrony.
     
     Scrye otworzyło mi drzwi do korytarza, skręcającego łagodnym łukiem w lewo. Na końcu czekał mnie podest z księgą-bramą, prowadzącą do kolejnego rozdziału. Ta część Apokryfu zaczynała się kilkustopniowym tarasem, z którego po obu stronach schodziły lekko zakręcone schody. W dole skrzyło się czarne jeziorko. W sumie wyglądało to całkiem ładnie, jak pałacowe zejście do ogrodów. Ale dalej czekała mnie wędrówka przez cały system korytarzy.
     
     Nie obyło się bez walki. Dwa razy napotkałem Poszukiwacze. Jeden z nich zdążył nawet przed śmiercią dosięgnąć mnie porcją zatrutej mgły, od której zakręciło mi się w głowie. Ale już po chwili doszedłem do siebie.
     
     Wybrałem korytarz na wprost, ale ku mojemu zdziwieniu, gdy tylko postawiłem pierwszy krok, oddalona ściana zaczęła się przybliżać. Korytarz zaczął się kurczyć. Przeciwległa ściana, która jeszcze przed chwila znajdowała się w odległości celnego strzału, nagle znalazła się tuż przede mną i zatrzymała się dopiero w odstępie wyciągniętego ramienia. Korytarz zniknął. Skręciłem więc w prawo, ale stało się dokładnie to samo. Czyżbym musiał zawrócić?
     
     Nic innego zrobić nie mogłem, jednak idąc krętym korytarzem zorientowałem się, że on również zmienił położenie. Powinien skręcać w prawo, a tymczasem skręcał w lewo. Doprowadził mnie więc w całkiem inne miejsce. Przede mną otworzyła się spora komnata, a w niej kamienne schody w górę, prowadzące na taras. Zdmuchnąłem strzałą jednego Poszukiwacza, który się tam kręcił i wspiąłem się na schody. Tam znalazłem czwartą księgę. Na bogów, ile ich tu jeszcze będzie? Czy na pewno robię dobrze, zabierając je ze sobą?
     
     Przeczytałem tytuł: „O Apokryfie. Zgrzytające ostrza”. Gdy ją podniosłem, usłyszałem jakiś dźwięk na dole. Wychyliłem się na czas, by ujrzeć, jak po prawej stronie otwiera się w ścianie przejście do jakiegoś korytarza.
     
     Zerknąłem w księgę. Tak jak się spodziewałem, tkwił w niej kolejny zagadkowy czterowiersz.
     
     Kości połam, wydrzyj z ciała
     Żaru nie szczędź, zetrzyj w pyłek.
     Mięso zeskrob, kości odsłoń
     Przystrój, podaj ten posiłek.
     
     Brzmiało to jak bełkot pijanego nekromanty i kanibala w jednym. Aż się otrząsnąłem z obrzydzenia. Ale księgę zabrałem i zgramoliłem się na dół.
     
     Korytarz kończył się ślepo, ale tylko pozornie. Gdy podszedłem do ściany, ta cofnęła się, a korytarz rozciągnął na niesamowitą długość. Szedłem ostrożnie, gotów w każdej chwili dobyć broni. Co jakiś czas przystawałem i badałem przestrzeń przede mną Szeptem Aury. Dzięki niech będą Akatoshowi za ten dar! Na końcu korytarz skręcał w lewo i poprowadził mnie do dużej komnaty. Po prawej stronie stały schody, a na nich Poszukiwacz, który musiał niestety pożegnać się z życiem, zanim mnie zauważył. I wtedy dopiero zagłębiłem się w prawdziwie skomplikowany układ schodów i mostów, prowadzących w górę. O mało się w tym wszystkim nie pogubiłem. Na przykład, gdy znalazłem Scrye, po jego uruchomieniu korytarz wejściowy wygiął się w drugą stronę, tworząc wyjście. Wyglądało to tak groteskowo, że aż się roześmiałem. Ten korytarz z kolei doprowadził mnie do komnaty, z jeziorkiem pośrodku. Na ten widok odłożyłem księgi na ziemię i chwyciłem łuk. Z takich jeziorek często wynurzają się Czyhacze. Tak było i tym razem. Musiałem władować w niego aż pięć strzał, zanim legł z cichym stęknięciem.
     
     Ale prawdziwy cyrk zaczął się dopiero potem. Tak skomplikowanego systemu bram i Scrye jeszcze w Apokryfie nie spotkałem. To otwierały się jedne bramy, to zamykały drugie, prowadzące na jakiś taras, gdzie tkwiło następne Scrye… Potrwało trochę, zanim dostałem się do pulpitu, na którym Czarna Księga zachęcała do zagłębienia się w Rozdział V.
     
     Księga przeniosła mnie na sam szczyt owej wieży-woliery, po której szedłem już wcześniej. Znalazłem się pod samą kopułą. A tam, wzdłuż ściany, znów biegł koronkowy balkon, tym razem na całej jej długości, okalający cały obwód wieży. W dodatku, przerzucono przez jej środek dwa, krzyżujące się pod kątem prostym mosty. Powierzchni do chodzenia było więc sporo. Wolną przestrzeń stanowiły jedynie niewielkie cztery ćwierci koła, pomiędzy mostami.
     
     Na zewnętrznym tarasie, na środku każdego z tych odcinków, stał podest pod księgę, podobnie jak na samym środku, na skrzyżowaniu mostów, gdzie widniała również jakaś rzeźba, czy inna formacja, w kształcie trawiastych, pofalowanych liści, wznoszących się na mniej więcej trzy wysokości człowieka. Wszystkie pięć podestów było pustych, ale środkowy różnił się od pozostałych tym, że nie miał na sobie żadnego znaku. Pozostałe błyszczały fosforyzującymi rysunkami, co dokładnie sprawdziłem, obchodząc zewnętrzny taras dookoła. Na jednym widniało coś, jak otwarte oko, na innym jakieś rozwarte szczęki z długimi kłami. I żadnego Scrye, żadnego wyjścia, żadnej bramy czy schodów – nic. Czyżby ślepy zaułek? Spojrzałem na taras, omiotłem go uważnie wzrokiem i aż się roześmiałem, bowiem niemal natychmiast doznałem olśnienia.
     
         
Apokryf. Jeden z podestów. Z tyłu tajemnicza roślina.
   
      
     Hermaeus Mora, urządzając swoje królestwo, kierował się logiką, co widać było na każdym kroku. To musiało być miejsce, w którym należy odgadnąć zagadkę, zawartą w księgach. Rozwiązanie narzuciło mi się samo. Są cztery podesty, ze znakami i cztery księgi z zagadkami. Czy nie należy po prostu położyć odpowiedniej księgi na odpowiednim miejscu? Wydawało się to oczywiste. Jedyna trudność, to odgadnąć związek treści książki ze znakiem na podeście i ułożenie ich na właściwych miejscach.
     
     Wydało mi się to całkowicie zgodne z zasadami daedrycznego księcia. Postanowiłem spróbować. Zacząłem od najłatwiejszej. Na jednym z podestów widniało coś, co przypominało pofalowaną trawę, albo… macki ośmiornicy. Ewentualnie Hermaeusa Mory, bowiem tak właśnie mi się objawiał. A czym są macki ośmiornicy, jeśli nie kończynami, w których nie ma kości? Dla pewności zerknąłem jeszcze na czterowiersz z „Kończyn bez Kości”, po czym umieściłem księgę na piedestale. Podszedłem do następnego. Ten obrazek wyglądał jak szczypce kraba błotnego. Też łatwe. Ułożyłem na nim „Rwące szczypce”. Dalej nie było już tak oczywiście. To, co wziąłem za oko, mogło być również jakim uzębionym ostrzem, co sugerowałoby, żeby umieścić tam „Zgrzytające ostrza”. Ale po namyśle ułożyłem na nim „Wścibskie kule”, jako że w czterowierszu była mowa o wpatrywaniu się w horyzont i oglądaniu świata z wysokości. Ostatnia księga powędrowała na znak, z rozwartymi szczękami jakiegoś drapieżnika.

Apokryf. Inny z podestów
     
     I nagle wszystkie cztery księgi zabłysły bladym, zielonym światłem. Podobnie liście owej rzeźby na środku rozświetliły się na krawędziach, i wyglądały teraz jak zielone płomienie, a na podeście pośrodku pojawiła się otwarta księga. Jeszcze jeden rozdział? Tak, była to Czarna Księga, Rozdział VI. Spora ta część Apokryfu. Straciłem tu dużo czasu i nałaziłem się po tych schodach, tarasach i korytarzach. Ale nie czułem jeszcze zmęczenia, więc postanowiłem powędrować dalej, zadowolony, że nie muszę już dźwigać pod pachą tomów o Apokryfie. Chwyciłem łuk w dłoń i zerknąłem na ciemne litery. Księga zafalowała i przeniosła mnie w zupełnie inne miejsce. Jak się wkrótce okazało, ostatnie.
     
     Znalazłem się na rozległej platformie, tym razem o mieszanej konstrukcji. Stałem na kamiennym podłożu i wokół widziałem kilka równie solidnych formacji, ale pośrodku pokrywała ją koronka, pod którą błyszczała smolista maź. Gdzieniegdzie rozrzucono zapisane karty papieru, co nasuwało skojarzenia z dywanami, rozłożonymi na koronkowej podłodze. Na samym środku znajdowało się spore jeziorko, a za platformą rozpościerało się bezkresne morze czarnej mazi. W oddali tkwiła wysoka wieża, wyrastająca wprost z morza, a obok niej jakieś filary, niewiadomego przeznaczenia, wyglądające jak wynurzające się z morza, pofalowane cielsko gigantycznego węża. Nie było żadnego mostu, ani przejścia. Ale najważniejsze tkwiło na drugim końcu tej platformy. Coś, co usłyszałem, zanim jeszcze to ujrzałem. Tam bowiem, w świetle zielonej poświaty, zastępującej tu słońce, błyszczał znajomy kształt smoczej ściany. I stamtąd dobiegał mnie znany mi zew. Wołało mnie Słowo.
     
     Wszędzie spodziewałem się ją znaleźć, tylko nie w Apokryfie!
     
     Szept Aury upewnił mnie, że w jeziorku nie czeka na mnie żaden Chyhacz. Nie było tu nikogo. Podbiegłem więc do smoczej ściany. Cały rytuał odbył się tak jak zwykle.
     
     - Diiv – szepnąłem, powtarzając słowo, jakie pojawiło się w moich myślach. – Żmij…
     
     Poczułem w sobie nagle ogromną moc. Moc smoka. Moc, która niszczy i zgniata wszystko na swej drodze. I jednocześnie zalał mnie fala radości. To było trzecie słowo Aspektu Smoka. To, którego tak długo szukałem. Co za ironia losu? Ja tłukłem się po podziemiach, a ono cały czas tkwiło tutaj, po drodze do celu!
     
Apokryf. Smocza Ściana

     Ale nie miałem wiele czasu, aby cieszyć się swą nową umiejętnością. Usłyszałem bowiem nad sobą szelest, a potem po platformie przesunął się ogromny cień. Nadlatywał smok. A ja po raz drugi w krótkim czasie doznałem olśnienia.     
     
     To też nie był przypadek! Hermeaus Mora świetnie to obmyślił. Z tej platformy nie było wyjścia. Jedynym sposobem na jej opuszczenie były smocze skrzydła. I po to był mi potrzebny krzyk Przymus, poznany wcześniej. Jedno słowo wystarczało, aby rozbić klątwę Kamieni Żywiołów. Trzy słowa, jak mówią legendy, mogą zniewolić smoka. Zrozumiałem, że do Miraaka nie dostanie się nikt, kto nie jest wystarczająco silny. To dlatego za ostatnie słowo trzeba było zapłacić tak wysoką cenę – cenę życia Storna. Bo ono było koniecznością. Bez niego nie miałbym czego tu szukać. O ile można było próbować bez znajomości innego Krzyku, jak Aspekt Smoka, o tyle nie znając trzeciego słowa Przymusu, musiałbym wrócić do Nirn z kwitkiem. Zerwałem jednak z ramienia łuk, na wypadek, gdyby legendy nie do końca pokrywały się z prawdą.
     
     Tymczasem smok zamachał gwałtownie skrzydłami i wyhamował lot. Przysiadł na platformie, niedaleko mnie, lekko i zręcznie, jakby był ptakiem, a nie olbrzymim gadem. Spojrzał na mnie groźnym wzrokiem i nabrał powietrza. Za chwilę poczęstuje mnie siłą jakiegoś żywiołu.
     
     Byłem szybszy.
     
     - Gol! Hah! Dov!
     
     Widziałem wyraźnie lekkie załamanie światła na krawędzi fali głosu, jaka pomknęła w stronę gada. Gdy do niego dotarła, przez chwilę nic się nie działo, po czym smok powoli wypuścił powietrze i spojrzał na mnie z uznaniem.
     
     - Witaj, thuri – odezwał się niskim głosem. – Widzę, że twoje Thu’um jest silne.
     
     Odwiesiłem łuk na plecy. Był niepotrzebny.
     
     Smok, który przedstawił się jako Sahrotaar, był ciemnoszary, z błękitnym połyskiem na bardzo drobnej, dostrzegalnej tylko z bliska łusce. Z daleka wydawało się, że pokrywa go gładka skóra, jak u węgorza. Nie wyglądał tak groźnie, jak te, z którymi miałem już do czynienia. Może dlatego, że głowę miał gładką, a krótkie wyrostki kostne sterczały jedynie z grzbietu i szyi, co nadawało mu podobieństwo do ogromnego węża. A może dlatego, że dolną szczękę, z wystającymi kłami miał wysuniętą ku przodowi, co nadawało wyrazowi jego pyska niezbyt inteligentny wygląd. A może w końcu rzeczywiście był łagodniejszego usposobienia. Nigdy się tego nie dowiedziałem. W każdym razie, przez cały czas naszej krótkiej znajomości zachowywał się wręcz po przyjacielsku.
     
     - Chodź – odezwał się, kładąc głowę na ziemi. – Zabiorę cię do Miraaka.
     
     Nie mogłem się doczekać. Pamiętałem to upojne uczucie, gdy na grzbiecie Odahviinga wzbiłem się w powietrze. Czym prędzej wdrapałem się na jego kark. Wyrostki na skórze wystarczyły, by się ich złapać. Smok rozpostarł skrzydła, machnął nimi raz i drugi, po czym lekko wzbił się w powietrze, niemal pionowo. Ujrzałem Apokryf z góry, ale trwało to krótko, bowiem Sahrotaar szybko skierował się nad smoliste morze i tajemnicza budowla znikła we mgle.
     
     Czułem niepokój to prawda, bowiem nie znałem Sahrotaara. Nie wiedziałem, na ile i na jak długo Przymus zniewala smoka i co on teraz czuje. Czy pod jego czaszką nie kotłują się myśli, jak mnie zrzucić w odmęty smolistego morza? Przez chwilę zatęskniłem do mego przyjaciela Odahviinga, który również nosił mnie na swym grzbiecie. Jemu jednak mogłem całkowicie zaufać. Wiele bym dał, żeby to on zaniósł mnie na miejsce. Ale i Sahrotaar, mimo moich obaw, nie zdradzał wobec mnie żadnych złych zamiarów. Przeciwnie, w pewnej chwili odwrócił do mnie głowę i odezwał się w poufnym tonie.
     
     - Strzeż się. Miraak jest silny. Wiedział, że przybędziesz.
     
     Czy mi się wydawało, czy naprawdę wyczułem troskę w jego głosie?
     
     Na razie podziwiałem widoki. Wydawały się jednostajne, głównie czarne morze, ale emocje powodował sam fakt, że widziałem je z góry. Raz przelecieliśmy nad jakąś niską budowlą, przypominającą górę o ściętym szczycie. Coś się tam ruszało. Czyżby to był cel podróży? Okazało się, że nie. Ku nam pomknęła bowiem porcja zielonkawej mgiełki. Ktoś nas atakował! Smok zręcznie i bez wysiłku ominął niebezpieczeństwo i obniżył lot. Ujrzałem w dole dwóch Poszukiwaczy i jednego Czyhacza. To Poszukiwacz posłał nam tę chmurę magii. Smok natychmiast przygotował się do ataku. Mogłem wprawdzie nakazać mu odwrót, ale wiedziałem, że dumny smoczy ród nie da się atakować bezkarnie. Musiał odpowiedzieć przemocą na przemoc. Cóż, niech załatwi swoje sprawy, może tym chętniej pomoże mi w moich.
     
     Posłał w dół strumień mroźnej mgły. Musiał tak zrobić kilkakrotnie, za każdym razem zataczając krąg nad wyspą, by oczyścić ją z przeciwników. Na koniec zamruczał z zadowoleniem i nie oglądając się za siebie, wziął kurs na majaczącą w oddali wysoką wieżę.
     
     Ponieważ Sahrotaar uprzednio obniżył lot, teraz musiał znów wspiąć się w górę. Pracowicie machając skrzydłami, począł okrążać wieżę, która mnie wydała się zbudowana z czarnego kamienia. Jedno okrążenie i drugie i następne. Coraz wyżej i wyżej. Aż nagle znaleźliśmy się ponad jej szczytem i ujrzałem go z góry.
     
     Na szczycie wieży znajdował się okrągły plac, pośrodku którego błyszczało smoliste jeziorko. Wokół wznosiły się niewysokie łuki, wyglądające jak bramy. Ujrzałem też dwa smoki, spoczywające w pobliżu. No i był on – Miraak. Choć jego sylwetka, w porównaniu do olbrzymich smoków, wydawała się niewielką figurką, nie sposób było go nie zauważyć. Stał bowiem pośrodku, podparty pod boki, jak wszechpotężny władca.
     
     Sahrotaar wylądował delikatnie obok czarnego jeziorka i pochylił głowę, umożliwiając mi zejście. Zeskoczyłem na kamienną posadzkę i wyprostowałem się, kładąc lewą dłoń na rękojeści Rozdzieracza Chłodu. Spojrzałem na Miraaka, podczas gdy on przyglądał się mnie.
     
     Wyglądał tak samo jak ostatnio. Nadal w długiej szacie, przypominającej nieco płaszcz kultysty i w podobnej masce, jednak błyszczącej magiczną poświatą. Jedyna różnica polegała na tym, że miał przypasany miecz. Zdaje się, ebonowy. Zatem na walkę wręcz też był przygotowany. Przez chwilę lustrowaliśmy się wzajemnie wzrokiem, po czym on pierwszy przerwał ciszę.
     
     - Sahrotaarze, aż tak łatwo tobą zachwiać? – odezwał się drwiącym tonem.
     
     Smok opuścił głowę, wyraźnie zawstydzony, ukradkiem posyłając mu nienawistne spojrzenie. Ten tymczasem podszedł wolno kilka kroków bliżej. Smok z jego prawej strony podążył za nią.
     
     - Nie, jeszcze nie! – Miraak uniósł dłoń i zatrzymał smoka w miejscu. – Najpierw musimy przywitać naszego gościa.
     
     I znów chwila milczenia, zanim odezwał się znów.
     
     - I oto pierwsze Smocze Dziecię spotyka ostatnie Smocze Dziecię na szczycie Apokryfu. Bez wątpienia, tego właśnie chciał Hermaeus Mora.
     
     Przyszło mi na myśl, żeby potraktować go tak samo, jak niegdyś na szczycie Gardła Świata potraktowałem Alduina. Tamten, równie przekonany o swej wyjątkowości, nie wpadł na to, że ktoś może nie wysłuchać do końca jego patetycznej przemowy. Przerwałem mu wtedy Smokogrzmotem w pół zdania. Ale tym razem nie mogłem się przemóc. Miraak był Smoczym Dziecięciem, jak ja. Czułem z nim jakąś dziwną więź. I choć to zabrzmi naiwnie, czułem chęć, by spór między nami załatwić polubownie. Niestety, zdawałem sobie sprawę, że to niemożliwe. Słuchałem jednak jego słów i muszę przyznać, że brzmienie jego głosu wywarło na mnie spore wrażenie.
     
     - To kapryśny pan – mówił dalej Miraak. – Ale teraz się od niego uwolnię. Mój czas w Apokryfie dobiegł końca. Jesteś tu w pełni swojej mocy, a więc i w pełni mojej mocy.
     
     Rozłożył ręce, jakby chciał pokazać mi resztę świata.
     
     - Zginiesz – stwierdził. – A ja dzięki mocy twojej duszy, powrócę na Solstheim i ponownie będę panem swojego losu.
     
     Uniósł dłoń…
     
     - Kruziikel! – krzyknął. – Rekonikiv! Teraz!
     
     Zrozumiałem, że daje smokom sygnał do ataku. Ale te, ku mojemu zdziwieniu, nie ruszyły się z miejsca. Jedynie z ręki Miraaka wystrzeliła w moją stronę potężna błyskawica.
     
     Odrzuciłem tarczę, która tylko mnie spowalniała i przekoziołkowałem po ziemi, jednocześnie dobywając miecza. Znalazłem się tuż przed nim i z rozpędu ciąłem go w brzuch, jednocześnie zrywając się na nogi. Cofnął się, wyraźnie zaskoczony, a na jego szacie pojawiła się krwawa szpara, która zaszła mgłą magii mrozu od Rozdzieracza Chłodu. A ja nie czekałem aż się opamięta, Ciąłem znów i znów. I trafiałem za każdym razem. Cofnął się gwałtownie, uciekając z zasięgu mojego miecza i posłał mi druga błyskawicę, którą udało mi się ominąć tak samo jak pierwszą.
     
     Mam cię, bratku!
     
     Poczułem, jak krew żywiej krąży w moich żyłach. Ujrzałem bowiem, że to ja mam nad nim przewagę, nie on nade mną. On rósł w siłę przez wieki, ale od dawna nie musiał z nikim walczyć. Ufny we własne siły, terroryzował świat mocą Smoczego Dziecięcia. Stracił instynkt walki. W dodatku, na mnie jego siła Smoczego Dziecięcia nie działała! Nie miał nade mną żadnej mocy. Mógł mnie razić jedynie magią zniszczenia, na którą trochę uodporniłem się podczas studiów w Akademii. Ale przede wszystkim, byłem zręcznym i szybkim szermierzem. Potrafiłem robić uniki, jakich on zapewne nigdy się nie nauczył. I potrafiłem świetnie władać mieczem. Lydia doskonale mnie wyuczyła, a życie w ciągłej walce dało mi wiele okazji do ćwiczeń. Oto stało się to, o czym skrycie marzyłem, zanim tu dotarłem. Pojedynek odbywał się na moich warunkach!
     
     Podwoiłem szybkość. Dezorientacja przeszkadzała Miraakowi w skupieniu się, a to jest niezbędne przy stosowaniu magii. Niechętnie dobył miecza. Wprawdzie odbił mój cios, ale tylko jeden, drugiego już nie zdołał. Było to cięcie samym końcem sztychu, bolesne, choć niegroźnie, on jednak odskoczył jak oparzony i uniósł w górę dłoń. Otoczyła go mgiełka magii Przywracania.
     
     Czy rzeczywiście? Chyba nie! Moc płynęła bowiem od strony smoka. On wchłaniał smoczą moc, by podtrzymać swoje siły! Taka magia! Nawet nie wiedziałem, że to możliwe.
     
     Jak wampir, wyssał z niego całą życiową energię. Łeb smoka potoczył się po kamiennym podłożu, a jego ciało zamieniło się w złotą mgiełkę, która wchłonął Miraak. Odzyskał siły.
     
     Ale nie zyskał zręczności. Jeszcze cały ten rytuał nie dobiegł końca, a ja błyskawicznie schowałem miecz do pochwy i sięgnąłem po łuk. Nie zdążył podnieść ręki, gdy dostał ebonową strzałę prosto w serce. A potem następną. Zatoczył się, ale moc smoka pozwoliła mu zachować życie. Zaatakował mnie błyskawicą z lewej dłoni, jednocześnie wyprowadzając cios mieczem. Odrzuciłem łuk. Błyskawica trafiła w moje blachy i rozeszła się po nich, zadając tylko lekki ból, za to cięcie miecza odbiłem bez trudu. Nastąpiła teraz kilkakrotna wymiana ciosów. Cięcie-blok-cięcie-blok i wreszcie mój cios ominął zastawę i trafił go w tułów. Był tak silny, że rozorał mu pierś i odrzucił go o kilka kroków. Miraak jednak wciąż żył. Znów otoczyła go złocista mgiełka i kolejny smok opadł z sił. Rana na piersi zasklepiła się.
     
     A ja wiedziałem już, że wygram tej pojedynek. Mógł sobie kraść moc smoków, ale został mu już tylko Sahrotaar. Gdy uśmierci jego, nie będzie już miał skąd czerpać mocy. A ja jak dotąd nie odniosłem nawet najmniejszej ranki. Chwila zwłoki w starciu dała mi okazję do schylenia się po tarczę. To uchroniło mnie przed błyskawicą, przelatującą nad moją głową. Przeturlałem się w jego stronę i stanąłem na nogi. Tymczasem on wypuścił z dłoni kolejną porcję magii piorunu. Odruchowo zasłoniłem się tarczą. Błyskawica rozeszła się po niej, ale dotarła do mojego lewego ramienia. Czułem, że słabnie i nieruchomieje, jednocześnie mój lewy bark przeszył paraliżujący ból. Na szczęście prawe ramię nie straciło sprawności, podobnie jak nogi. Nadal mogłem walczyć. Choć ramię z tarczą opadło, odbiłem cios mieczem i natychmiast wyprowadziłem kontrę. Dosięgła go. Kolejna krwawa szrama pojawiła się na jego szacie. Nastąpił przełom w walce. Miraak cofał się na całego. Przestał razić mnie błyskawicami, a ciosy jego miecza stawały się coraz bardziej niezdarne i chaotyczne. Raz zdołał przyjąć cios na gardę i odepchnął mnie z zadziwiającą siłą. Szybko podniósł dłoń i wokół niego znów zawirowała złota mgiełka. Ale to już był ostatni raz. Usłyszałem, jak za moimi plecami cielsko Sahrotaara pada na ziemię. Poczułem coś w rodzaju żalu, że i jego to spotkało. Nie wiem, dlaczego, ale uwierzyłem, że ten smok potrafi być przyjazny. Może dlatego targnęła mną złość, która dodała mi sił. Zasypałem Miraaka cięciami, z których odbił niewiele więcej niż połowę. Słabł z każdą chwilą. Cofał się i cofał, aż dotarł na skraj wieży. I wtedy wydarzyło się coś strasznego.
     
     Oto zza muru wyłonił się sam Hermaeus Mora, w postaci oka, otoczonego potężnymi mackami. I pochwycił Miraaka w morderczy uścisk.
     
     - Myślałeś, że mi uciekniesz, Miraaku? – rozległ się głos daedry. – Przede mną nie da się uciec!
     
     I jedna z macek, niby miecz, przebiła ciało Miraaka na wylot. Buchnęła krew, a ciało Miraaka zaczęło się skręcać w konwulsjach. Rozpaczliwe łapał powietrze, niby wyrzucona na brzeg ryba.
     
     - Nieważne – zadrwił Hermaeus Mora. – Znalazłem nowe Smocze Dziecię, które będzie mi służyć.
     
     A jednak Miraak zdobył się na przedśmiertny krzyk.
     
     - Niech zostanie nagrodzony za swą służbę tak jak ja!
     
     A potem zwiotczał i jego ciało zawisło bezwładnie na wyciągniętej macce. Skonał.
     
     Hermaeus Mora opuścił macki. Ciało Miraaka zsunęło się i opadło na ziemię. Zwrócił swoje oko w moja stronę.
     
     - Miraak fantazjował o zbuntowaniu się przeciwko mnie – rozległ się jego głos. – Naucz się na jego przykładzie. Służ mi wiernie, a będę cię sowicie nagradzał.
     
     Bezwiednie pokręciłem głową. Nie będę mu służył! I czułem, że mój sprzeciw ma moc. Nigdy nie zadeklarowałem, że będę mu służył, jak zrobił to niegdyś Miraak. Nie wiązała mnie z nim żadna umowa, żadna więź, którą mógłby wykorzystać, by mnie do tego zmusić. Owszem, mógł mieć we mnie niewolnika – miał wystarczają moc, by to uczynić. Ale on nie potrzebował niewolnika, który wciąż tylko myśli o tym, jak odzyskać wolność. On potrzebował lojalnego sługi, który służy mu z własnej chęci. To dlatego podsuwał mi wciąż smakowite kąski ze swej wiedzy tajemnej. Nie mógł mnie zmusić, więc postanowił mnie skusić. Ale nie potrafił. Za bardzo chciałem wrócić do domu, do Lydii, do Skyrim. Więź, która trzymała mnie z moim światem okazała się nierozerwalna nawet dla niego.
     
     Do dziś nie wiem, dlaczego mnie wtedy nie zabił. Może zasady, jakie narzucił w swoim świecie, nie pozwalały na to, a on sam nie chciał ich łamać. Był w pewnym sensie uczciwy. Nie rzucał słów na wiatr, a obietnic dotrzymywał, jak pokazał po śmierci Storna. Przegrał walkę o moją duszę, ale przyjął to z honorem. Nie dał po sobie nic poznać. I choć był daedrą, zrozumiałem, że nie ma w sobie nic z Molaga Bala, czy Mehrunesa Dagona. Nie był tak zdeprawowany jak jego bracia. Nie był do końca zły.
     
     Tak sobie to wszystko tłumaczę, bo innego wytłumaczenia po prostu nie potrafię wymyślić. Dość, że nie uczynił mi krzywdy. Gdy ciało Miraaka, niby smocze cielsko, zamieniło się w mgiełkę, wchłonąłem ją, czując przypływ mocy. Nie przeszkodził mi w tym. Po chwili z jeziorka wyłoniła się mała, koronkowa kapliczka, w jej środku podest z księgą „Sny na jawie” – tą samą księgą, która prowadziła mnie tego dnia przez Apokryf. Otwartą. Podszedłem do niej, uważnie przyglądając się oku Hermaeusa Mory, które wydawało się patrzeć na mnie z pobłażaniem. Czyżby na koniec szykował mi jakąś niespodziankę.
     
     Nic takiego nie nastąpiło. Przebiegłem tylko oczami po tekście „Powrót do Nirn” i natychmiast Hermaeus Mora zafalował mi przed oczami, podobnie jak cały Apokryf.
     
     Wróciłem do Posiadłości Severinów.

6 komentarzy:

  1. Ufff, ulżyło mi. Naprawdę się obawiałam, że to starcie się nie najlepiej skończy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciężkie jest jednak życie smoczego dziecka;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano, nie ma letko. Zwłaszcza, jesli ma się jakieś skrupuły, a nie jak Miraak.

      Usuń
  3. Dobrze wiedzieć, że wdało mu się zmusić Miraaka do starcia na miecze. Szkoda tylko, że wygranym został Hermaeus Mora, gdyby tylko udało się okpić księcia Apokryfu. Tak czy inaczej ulżyło mi kiedy Wulf wrócił do Nirn.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ba, a mnie jak ulżyło! Przecież to ja nim wtedy byłem.

      Usuń