poniedziałek, 9 maja 2016

Rozdział XXIX - Ambasada Thalmoru

     Droga była śliska i niebezpieczna. Nie mogłem się nadziwić spokojowi woźnicy. Siedział milcząco na koźle, otulony futrem i nie zdradzając żadnych emocji. Widocznie przejechał już tę ścieżkę setki razy, niewykluczone, że w znacznie gorszych warunkach. Mnie natomiast wciąż wydawało się, że koła zaraz osuną się po oblodzonych kamieniach i runę w przepaść razem z wozem. Na domiar złego, zaczął padać śnieg i zerwał się wiatr. Otuliłem się cienką derą, leżącą w furmance, przeklinając w duchu Delphine. Wynalazła mi bogaty strój, ale mogła najpierw sprawdzić, czy jest wystarczająco ciepły. Tymczasem, gdy mocno spóźnieni dotarliśmy na miejsce, byłem już tak skostniały, że ledwo udało mi się zejść z ławki.
     
     Ambasada znajdowała się na szczycie góry. Rzecz wielce osobliwa jak na placówkę dyplomatyczną, której odpowiedniejsze miejsce wydawało się w mieście. Rzuciłem jednak na nią okiem wojownika i musiałem przyznać, że w przypadku ataku, miejsce to nadawało się do obrony niemal równie dobrze, jak zamek. Wprawdzie nie miało grubych, wysokich murów, ale i ten niewielki, zakończony złoconymi ornamentami, potrafił zatrzymać intruzów. Wewnątrz były koszary, całkiem spore, co dawało jako takie wyobrażenie o sile thalmorskiego garnizonu. Sam budynek ambasady był natomiast luksusową posiadłością, zbudowaną z precyzyjnie ociosanego kamienia. Przy schodach stał żołnierz, w elfiej zbroi, takiej samej, jak moja, pozostawiona w Białej Grani. W ręku dzierżył pochodnię.
     
     - A, nie tylko ja spóźniłem się na wieczorek u Elenven! – dotarł do mnie zza pleców jakiś głos.
     
     Odwróciłem się. Za mną podążał jeszcze jeden spóźniony gość, sądząc po bogatym stroju. Nie patrzył jednak na mnie, tylko na powóz.
     
     - Na dodatek przybywasz powozem! – uśmiechnął się, jakby powiedział jakiś dowcip. – Moje uznanie, sir!
     
     I przy tych słowach skłonił się przesadnie, do mnie natomiast dotarło, że po prostu po drodze wypił co nieco. Nic dziwnego, pewnie próbował się rozgrzać.
     
     Wymieniliśmy kilka grzecznościowych uwag. Przedstawił mi się, jako Razelen. Na oko pochodził z południa, o czym świadczyły jego ciemna cera i czarne, wełniste włosy. Natychmiast wziął mnie pod ramię, nie przestając gadać.
     
     - Moje spóźnienie wynikło z faktu, że zabłądziłem, wspinając się na tę zapomnianą przez bogów górę, a nie dlatego, że chciałem przybyć za późno. Wolę przybyć wcześniej. Najlepiej dzień przed przyjęciem, żeby nie przegapić żadnego picia!
     
     Zaśmiał się, a ja zawtórowałem mu ostrożnie, by nie wydać się podejrzanym. Podobał mi się i budził zaufanie, ale właśnie dlatego wolałem zachować ostrożność. A nuż to jakiś szpieg, nasłany przez Thalmor? Podprowadził mnie pod schodki, gdzie żołnierz z szacunkiem, ale stanowczo zastąpił mi drogę.
     

Ambasada Thalmoru - brama zewnętrzna. Właściwy gmach ambasady jest ledwo widoczny przez bramę. Budynek po lewej to siedziba thalmorskiego garnizonu. Niestety, ambasada jest zamknięta dla zwiedzających, stąd brak innych zdjęć.


     - Witam w ambasadzie Thalmoru. Wstęp tylko za zaproszeniem!
     
     Podałem mu ozdobny dokument. Rzucił okiem na pieczęć i skinął głową.
     
     - Dziękuję, panie, proszę wejść.
     
     Mój towarzysz nie zamierzał puścić płazem takiej okazji. 
     
     - Oto moje zaproszenie – odezwał się. - Nie mam ukrytego sztyletu i tak dalej…
     
     - Spełniam tylko swoje obowiązki, panie.
     
     Żołnierz przepraszająco rozłożył ręce, a ja, choć nie darzyłem Thalmorczyków sympatią, spojrzałem na niego ze zrozumieniem. Nie on ustalał zasady, ale wszyscy czepiali się właśnie jego. Wszedłem po schodach, na szczęście odśnieżonych i odkutych z lodu i znalazłem się w budynku. Tu było ciepło i przytulnie. Pamiętając, co uczyniłby bogaty arystokrata, zerknąłem w zwierciadło i poprawiłem strój. Naprzeciwko mnie wyszła Altmerka, w długiej, thalmorskiej szacie. Miała całkiem przyjemne rysy twarzy i mogłaby sprawiać wrażenie arystokratki, ale jej sposób poruszania się, świadczył o tym, że mam do czynienia z wojowniczką. Szeroko stawiała stopy i ramiona również trzymała nieco rozłożone, jakby w każdej chwili miała dobyć krótkiego, paradnego miecza, przypasanego do boku.
     
     - Witam – odezwała się spokojnym, aksamitnym głosem. – Nie mieliśmy dotąd okazji się poznać. Jestem Elenven, ambasadorka Thalmoru w Skyrim. A ty jesteś?...
     
     Jej oczy… Mimo uśmiechu na twarzy i miłego głosu, oczy pozostawały zimne jak lód.
     
     - Jestem Cormac – skłoniłem się. – Miło mi cię poznać.
     
     - A, tak skinęła głową. – Pamiętam twoje imię z listy gości. Proszę opowiedz mi o sobie. Co sprowadza cię do tego… do Skyrim?
     
     Miałem już przygotowaną na tę okazję bajeczkę o inwestycji w poszukiwania rudy orichalcum, które zamierzałem rzekomo rozkręcić na dużą skalę, ale nie zdążyłem otworzyć ust, gdy ktoś zawołał ją zza baru.
     
     - O co chodzi, Malbornie?
     
    - Chodzi o to, że skończyło się wino z Alto – odparł mój bosmerski współspiskowiec, przyciszonym głosem. – Czy mogę otworzyć czerwoną Arenthię?
     
     - Oczywiście! – odrzekła Elenven niecierpliwym tonem. – Mówiłam ci już wcześniej, by nie zawracać mi głowy takimi błahostkami!
     
     - Tak, pani ambasador – wymamrotał ze skruchą Malborn.
     
     - Zechciej mi wybaczyć – Elenven zwróciła się do mnie. – Później musimy się nieco lepiej poznać. Proszę, baw się dobrze.
     
     Myślałem, że ucałuję tego elfa! Tak zręcznie odwrócił ode mnie uwagę Elenven, że miałem ją z głowy na jakiś czas. Aby ukryć zadowolenie, podszedłem do kontuaru i spojrzałem Malbornowi w oczy. Nie mrugnął do mnie, ani nie uczynił żadnego innego znaku, patrząc na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy. Właściciele teatrów powinni płaszczyć się u jego stóp, zabiegając o jego występ na swych estradach.
     
     - Co podać? – spytał oficjalnym tonem.
     
     Udałem, że się zastanawiam, podczas gdy on szeptał, prawie nie poruszając ustami.
     
     - Udało ci się. Dobra! Ale są komplikacje. Przyjechali jacyś magowie z Alinor. Nie wiem, po co.
     
     Istotnie, to mogło sprawić kłopoty. Jeszcze mi tu brakowało magów, szwendających się po ambasadzie! 
     
     - Ilu ich?
     
     - Kilku. Nie wiem, trzech, czy czterech. Przerywamy akcję?
     
     - Nie – odparłem. – Elenven nie da się drugi raz nabrać na numer z zaproszeniem. To jedyna szansa.
     
     - Możesz jakoś odwrócić ich uwagę od baru?
     
     - Coś wymyślę…
     
     - Jak tylko odwrócisz uwagę strażników, ja otworzę te drzwi i wtedy ruszysz dalej. Miejmy nadzieję, że dożyjemy jutra. Mocno zmarzłeś po drodze?
     
     - A jak myślisz? – łypnąłem na niego spod brwi.
     
     Cień uśmiechu przewinął mu się przez wargi.
     
     - Dam ci coś na rozgrzewkę – szepnął, a głośniej dodał. – Bardzo proszę, wyśmienita coloviańska brandy dla pana. Czym jeszcze mogę służyć?
     
     Wypiłem o wiele szybciej niż należało, ale przyjemne ciepło rozlało mi się po ciele. Poprosiłem o jeszcze jeden kielich, po czym, rzuciwszy uprzednio na ladę kilka złotych monet, podszedłem do Razelana, siedzącego na ławce i próbującego odtajać. Na widok kielicha w mojej ręce, ożywił się.
     
     - Co trzeba zrobić, żeby dostać tu drinka? – spytał.
     
     Uśmiechnąłem się i podałem mu kielich.
     
     - Proszę, mam dla ciebie napitek.
     
     Szeroki uśmiech rozjaśnił mu oblicze.
     
     - Ach, jedna szczodra dusza pośród skąpców i wazeliniarzy! – z lubością umaczał usta. – Jeśli kiedykolwiek będę mógł dla ciebie coś zrobić, nie wahaj się z tym do mnie zwrócić. Toast za piękną przyjaźń!
     
     Nie wiedziałem, czy mogę mu ufać, ale musiałem zaryzykować.
     
     - Właściwie jest coś, co możesz dla mnie zrobić – odpowiedziałem przyciszonym głosem.
     
   - Oczywiście! – łyknął brandy. – Zrobiłbym dla ciebie wszystko, mój jedyny i prawdziwy przyjacielu. Czego ode mnie potrzebujesz?
     
     - Jest tu pewna bardzo ładna panna – zrobiłem do niego oko.
     
     - Która? – rozejrzał się.
     
     - Ach, nie tutaj – ścisnąłem go za ramię. – Pracuje na pokojach. Ale chciałbym się z nią… No, wiesz, zobaczyć… Mógłbyś zrobić scenę i na kilka chwil ściągnąć uwagę wszystkich? Tak tylko, żebym mógł wymknąć się niepostrzeżenie…
     
     - To wszystko? – roześmiał się i po przyjacielsku klepnął mnie w plecy. – Przychodzisz do właściwej osoby! Można powiedzieć, że robienie scen to moja specjalność.
     
     Dopił brandy do końca.
     
     - Odsuń się i podziwiaj dzieło moich rąk – mrugnął do mnie wstając i kierując się do grupki gości.
Ja tymczasem podszedłem do lady i oparłem się o filar. Wymieniłem spojrzenie z Malbornem, po czym odwróciłem się, obserwując Razelana. Ten zaś stanął na środku i wspaniale udając pijacki bełkot, zaczął przemowę.
     
     - Uwaga, wszyscy! Proszę wszystkich o uwagę! Chciałbym coś ogłosić. Proponuję toast za Elenven, naszą panią. Oczywiście, nie dosłownie…
     
     Już na początku Malborn przekręcił klucz i uchylił drzwi. Wsunąłem się w wąski otwór, a on za mną. Słyszałem jeszcze, jak Razelan mówił coś o pójściu do łóżka z ambasadorką, wywołując salwy niepewnego śmiechu. Malborn wślizgnął się za mną.
     
     - Jak na razie idzie dobrze – szepnął, próbując dodać nam obu otuchy. – Mam nadzieję, że nikt nie widział. Musimy przejść przez kuchnię. Twój sprzęt jest ukryty w spiżarni. Trzymaj się mnie i pozwól że ja będę mówił, dobra? Za mną!...
     
     Otworzył drzwi do kuchni. Uderzył nas intensywny zapach gotowanej kapusty. W kuchni było parno i duszno. Od razu oblałem się potem. I mroczno – palił się tylko niewielki kaganek i częściowo przykryty ogień na palenisku.
     
     - Kto idzie, Malbornie? – dobiegł nas głos znad kotła, z gotującą się polewką. – Wiesz, że nie lubię dziwnych zapachów w kuchni.
     
     Ku mojemu zdumieniu, kucharką była Khajitka. Zwróciła na mnie ciekawe spojrzenie swych kocich oczu i przymrużyła je podejrzliwie, jednocześnie marszcząc koci nos. Nic dziwnego, że wspomniała o zapachach. Khajitowie mają wprawdzie doskonały wzrok, zwłaszcza w ciemności, ale równie dobre węch i słuch. Pochodzą z pustynnej prowincji Elsweyr. Podobno piaski nagrzewają się tam do takich temperatur, że w dzień nie da się na nich wytrzymać. Stąd Khajitowie prowadzili nocny tryb życia. Jedynie wędrując na północ, do ludzkich osiedli, przestawiali się na dzienny, co nie znaczy, że tracili swoje umiejętności widzenia w ciemnościach.
     
     - To tylko gość, który źle się poczuł – odparł elf, opanowanym głosem. – Nie czepiaj się go.
     
     - Gość? – burknęła kucharka. – W kuchni? To niezgodne z zasadami!
     
     - Mówisz o zasadach, Tsavari? – roześmiał się Malborn. – Nie wiedziałem, że pozwalają na jedzenie księżycowego cukru! Może powinienem spytać panią ambasador?
     
     Khajitowie mają kocie pyski, porośnięte krótkim, ale gęstym futrem, więc nie czerwienią się jak ludzie. Ale kucharka wyraźnie spuściła z tonu. Księżycowy cukier był silnym narkotykiem, zabronionym w całym Cesarstwie. Z pewnością nie tolerowano by go także w ambasadzie, a Tsavari, gdyby się to wydało, nie tylko straciłaby posadę, ale też zostałaby surowo ukarana.
     
     - Wynoś się stąd – mruknęła. – Niczego nie widziałam.
     
     Malborn poprowadził mnie do ciasnej spiżarni i zamknął za sobą drzwi.
     
     - Twoje wyposażenie leży w skrzyni – wskazał na kufer pod ścianą, po czym wyjętym z kieszeni kluczem otworzył inne przejście. – Zamknę za tobą drzwi. Nie schrzań tego! – dodał błagalnym tonem.
Szybko przypiąłem pas. Tarczę zawiesiłem sobie na plecach, w dłoń chwyciłem łuk.
     
     - Pospiesz się – szepnął Malborn, chwytając dwie butelki z półki. – Muszę wrócić, zanim zaczną coś podejrzewać.
     
     Pomyślałem, że gdy ujrzą go wychodzącego ze spiżarni z dwiema butelkami w ręce, to nie zaczną podejrzewać niczego. Barman, udający się na zaplecze po napitki to najnormalniejsza rzecz na świecie. Uśmiechnąłem się do niego z uznaniem. Myśli o wszystkim. Po czym, skinąwszy mu głową, wysunąłem się ze spiżarni i znalazłem w obszernym korytarzu rezydencji. Klucz cicho szczęknął w zamku za moimi plecami. Byłem zdany już tylko na siebie.
     
     Przez najbliższe drzwi po lewej ręce ostrożnie zajrzałem do znajdującego się tam pomieszczenia. Wyglądało trochę jak jadalnia, trochę jak kuchnia, trochę jak spiżarnia, a było pewnie wszystkim po trochu. Stał tam kontuar, a za nimi schody, na które zamierzałem się udać. Według słów Malborna, prowadziły one na piętro, a tam było jedno z dwóch wyjść na dziedziniec. Drugie znajdowało się na wprost drzwi, przy których stałem, jednak w odległości kilku kroków ustawiono parawan, więc niczego nie było widać. Nie wątpiłem jednak, że stoi tam jakiś wartownik.
     
     Nagły ruch przy filarze sprawił, że zamarłem. Stał tam żołnierz, którego przedtem nie zauważyłem. Zrugałem się w myślach za to karygodne niedbalstwo. Żołnierz miał elfią zbroję, a u pasa wisiał mu topór. Z pewnością umiał się nim posługiwać. Przez chwilę bałem się nawet oddychać. Na szczęście żołnierz ruszył w przeciwnym kierunku, nie zauważając mnie. 
     
     Już miałem się wsunąć do komnaty, z zamiarem przebiegnięcia schody, gdy żołnierz niespodziewanie zawrócił. Ledwo zdążyłem się cofnąć. Zamarłem, wsłuchując się w odgłos jego kroków. Stukot jego butów ucichł. Oceniłem, że stoi przy kontuarze.  I wtedy usłyszałem drugiego. Podszedł do kontuaru i obaj zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami. Nie wszystko udało mi się usłyszeć, ale zdołałem się zorientować, że mówią o magach z Alinoru, którzy dziś przybili do ambasady. Obaj zastanawiali się, po co. Przypuszczali, że chodzi o przesłuchanie jakiegoś ważnego jeńca. A ja gryzłem nerwowo palce, bowiem ich przedłużająca się rozmowa całkowicie paraliżowała mój plan. Nie mogłem ruszyć się z miejsca, by mnie nie odkryto.
     
     Pogaduszki trwały chyba całe lata! Tak mi się przynajmniej wydawało. W końcu ucichły, a stukot butów o kamienną posadzkę zabrzmiał w moich uszach jak najpiękniejsza muzyka. Wartownik wracał na stanowisko. Odważyłem się zerknąć do środka. Żołnierz stał nieruchomo, wpatrując się w tańczący u sklepienia płomyk kagańca. Potem przymknął oczy i potarł je dłońmi. A ja zrozumiałem, że jest zmęczony i chyba tylko temu zawdzięczałem, że mnie jeszcze nie odkrył. Po chwili żołnierz ruszył w kierunku swojego kamrata. Wykorzystałem okazję i cicho jak kot przebiegłem na schody, po czym wskoczyłem na piętro i przyczaiłem się.
     
     Schody prowadziły na coś w rodzaju wewnętrznego balkonu, otoczonego balustradą. Stamtąd było przejście na korytarz. Nie wiedziałem, w którą stronę teraz powinienem się zwrócić. Pokręciły mi się kierunki. Wybrałem prawy. Na końcu znajdowało się wejście do bogato umeblowanej sypialni jakiegoś dygnitarza. Obmiotłem okiem komnatę. Chyba nawet cesarz nie miał tak wyposażonej sypialni. Zręczny złodziej obłowiłby się tu na całe życie. Zwłaszcza, że znając skuteczność thalmorskiej ochrony, byłoby ono zapewne bardzo krótkie…
     
     Zawróciłem. Znalazłem się na powrót w korytarzu i powoli skradałem się ku przeciwległemu końcowi. Korytarz wydał mi się nagle niezmiernie długi.
     
     Wychodząca z komnaty postać zaskoczyła mnie całkowicie. Odruchowo przykucnąłem za komodą. Na szczęście dla mnie, korytarz również urządzono z przepychem i nie brakło tu bogato zdobionych mebli. Tymczasem z drzwi po mojej prawej ręce wyszedł altmerski mag, co poznałem po stroju i nie zauważywszy mnie skierował się do wejścia naprzeciw. Skrzypnęły drzwi i wydawało mi się, że poczułem powiew wiatru. Tam chyba było wyjście.
     
     Ledwie śmiąc oddychać, cały mokry od potu, szedłem powoli w tamtym kierunku. Łuk w pomieszczeniu nie na wiele się zda, więc przewiesiłem go przez plecy, a chwyciłem w dłonie miecz i tarczę. Miałem elfie uzbrojenie. Przyszło mi do głowy, że gdybym przebrał się w thalmorską zbroję, nikt by mnie nie odróżnił od pełniących tu służbę wartowników.
     
     - „Jesteś za mały!” – zabrzmiały mi w uszach słowa Lydii.
     
     No tak, byłem niższy od przeciętnego Altmera, ale czy potencjalny przeciwnik od razu to zauważy? Wystarczyłoby, że zdążę do niego podejść i zatopić mu miecz w sercu.
     
     Zerknąłem do komnaty, z której wyszedł mag. Bogato urządzona, ale zbroi w niej nie było. Nic dziwnego, Altmerowie byli magami i uczonymi, a nie wojownikami, choć przez to nie stawali się łatwiejszymi przeciwnikami. Nie znajdziesz w ich komnatach zbroi, jak u Nordów, czy Orsimerów, tylko co najwyżej księgi i magiczne mikstury. Wycofałem się i przeszedłem do komnaty naprzeciw.
     
     Ta okazała się być przedsionkiem, prowadzącym na zewnątrz. Usiłowałem najpierw zajrzeć przez dziurkę od klucza, ale niczego nie dostrzegłem. Zaryzykowałem i ostrożnie uchyliłem ciężkie drzwi. Pusto. Wyszedłem na krużganek, poprowadzony pod murem.
     
     Ambasadę zbudowano na planie dwóch przylegających do siebie prostokątów. Pierwszy dziedziniec, od strony traktu, był dostępny z zewnątrz. Tam stały koszary i znajdowało się główne wejście do ambasady. Tamtędy też przybyłem, zarówno ja, jak i pozostali goście Elenven. Teraz znalazłem się na drugim, dostępnym tylko z budynku ambasady, bowiem za murem znajdowała się już tylko głęboka przepaść. Oba otoczono niewysokim, ozdobnym murem, zakończonym pozłacanymi, kutymi kratami i takimż samym murem je od siebie oddzielono. Tu jednak wokół całego muru zbudowano kamienny taras, odgrodzony od dziedzińca murkiem i pozłacanym, metalowym, kutym płotem. Wyglądało to jak korytarz bez dachu, biegnący wzdłuż muru. Na dziedziniec można było dostać się jedynie w dwóch miejscach, po schodach, zbudowanych po jego naprzeciwległych stronach.
     
     Wyjście z ambasady prowadziło właśnie na ten taras, a żeby wejść do siedziby Elenven, musiałem znaleźć się najpierw na dziedzińcu, a potem jakimś cudem przejść niezauważony obok dwóch wartowników i trzech magów, przechadzających się opodal. Na domiar złego, dziedziniec, zapewne dla wygody gości, oświetlono kilkoma kagańcami, a kute ogrodzenie uniemożliwiało wprawdzie przejście, ale nie chroniło przed wzrokiem wartowników.
     
     Westchnąłem bezgłośnie i zacząłem powoli skradać się w stronę schodów. Przygotowałem łuk. Odkrycie mnie było kwestią czasu.
     
     Co jakiś czas przystawałem. Płot składał się z kamiennych filarów, miedzy którymi rozciągnięto kraty, więc gdy tylko dopadłem do któregoś z nich, chowałem się za nim i nieruchomo obserwowałem dziedziniec. W myślach kalkulowałem swoje szanse. I niestety, chcąc przejść dalej, musiałem zlikwidować wszystkich. I to szybko, zanim któryś z pozostałych zaalarmuje całą ambasadę. Pięć osób! Nie da się! Choćby każda strzała była nie tylko śmiertelna, ale i zabijała od razu, nie dam rady aż pięć razy z rzędu strzelić wystarczająco szybko i jednocześnie precyzyjnie. Mogłem wprawdzie poczekać, aż magowie wrócą do budynku, ale nie wiedziałem, ile czasu im to zajmie, a tego miałem mało. Elenven zapewne już sobie o mnie przypomniała i kto wie, czy właśnie w tym momencie nie poszukiwała mnie wzrokiem, aby uciąć sobie ze mną pogawędkę. Znaczy, wyciągnąć ode mnie tyle, ile się da…
     
     Postanowiłem chwilę zaczekać. Być może magowie jednak wrócą, bo pogoda nie nastrajała do przechadzek. Ale wtedy musieliby przejść obok mnie. Poczekałem, aż wszyscy znajdą się po przeciwnej stronie i przebiegłem na drugą stronę schodów. Tam ukryłem się w głębokim cieniu. Na szczęście byli Altmerami, a nie Khajitami. Tamci wyczuliby mnie od razu po zapachu.
     
     Okazało się, że miałem rację. Już po chwili dwóch magów skierowało się na schody i wolnym krokiem powędrowało w kierunku, z którego przyszedłem. Pozostało trzech – jeden mag i dwóch żołnierzy. Teraz!
     
     Najpierw mag. Nie dlatego, że najniebezpieczniejszy, ale dlatego, że nie miał zbroi. Mogłem położyć go jednym, celnym strzałem. Wartownicy niezbyt przykładali się tu do swoich obowiązków, tupiąc jedynie nogami i usiłując nie zamarznąć. Dzięki temu nie usłyszeli zdradliwej strzały, która pomknęła nagle prosto w szyję maga, znajdującego się właśnie w cieniu. Niestety, moje nadzieje, że tego nie odkryją, spłonęły właśnie, bo mag runął na ziemię z głośnym hukiem.
     
     Strażnicy najpierw spojrzeli na siebie rozbawieni, zapewne przekonani, że szanowny gość po prostu poślizgnął się na zamrożonej alejce.
     
     - Wszystko w porządku? – spytał jeden, ruszając w jego kierunku. – Nic się nie stało?
     
     Drugi też spoglądał w tym kierunku, ale nie ruszył się z miejsca. Dlatego właśnie jego wziąłem na cel. Trzeba było zlikwidować go, dopóki ten pierwszy był od niego odwrócony plecami.
     
     Spaprałem strzał! No cóż, zdarza się… Zduszony jęk rozległ się, gdy żołnierz chwycił się za brzuch. Strzała znalazła szparę między płytami zbroi i wbiła się głęboko, nie zadając jednak śmierci. Zaalarmowało to drugiego, który odwrócił się tylko po to, by dostać strzałę prosto między oczy. Nawet Altmer nie przeżyje takiego czegoś. Tymczasem ranny dostrzegł mnie i wyszarpnął miecz, ruszając w moim kierunku. Ruchy jego jednak były niezdarne i powolne. W dodatku usiłował się skupić na zaklęciu, aby uleczyć swą ranę, co poznałem po złotawej mgiełce, która pojawiła się w jego lewej dłoni. Druga strzała odbiła się od jego naramiennika, zaledwie przystopowawszy go na chwilę, ale trzecia dopełniła dzieła. Dziedziniec był pusty, a ja, pomimo mrozu, otarłem pot z czoła.
     
     Nie byłem z siebie dumny. Przeciwnie, aż zacisnąłem oczy i ogarnęły mnie mdłości.
     
     Ani mag, ani żołnierze, nic mi nie zrobili. Zdarzało mi się zabijać, ale dotąd zabijałem tylko bandytów, albo w obronie, ewentualnie jedno i drugie jednocześnie. Tym razem to ja byłem mordercą. Skrytobójcą! Bardziej pasowałem do Mrocznego Bractwa, niż do Ostrzy, z którymi przyszło mi współpracować. I co z tego, że byli to Thalmorczycy? Nie wiedziałem nic o magu, ale żołnierze po prostu pełnili służbę, marząc jedynie o zmianie wart i kubku gorącego napoju.
     
     Na pół przytomny zwlokłem się po schodach. Nie wiem, dlaczego pomyślałem o ukryciu zwłok. Należało tak zrobić, ale ja chyba po prostu chciałem ukryć wyrzuty sumienia. Zawlokłem wszystkich w cień i ukryłem w krzakach. Bez specjalnego wysiłku, bowiem mimo podobnej postury, Altmerowie są od nas znacznie lżejsi. Jakaś przytomniejsza część mojego umysłu nakazała mi zdjęcie zbroi z jednego z nich i włożenie jej na siebie. Wprawdzie był wyższy, ale od czego paski z wieloma dziurkami – po ich dociągnięciu całkiem nieźle pasowała.
     

Elfia zbroja thalmorskiego oficera - eksponat zbrojowni Dworu Nad Jeziorem w dzielnicy Falkret, w południowej części Skyrim

     Ostrożnie otworzyłem drzwi do prywatnych pomieszczeń ambasadorki. Znalazłem się w obszernej komnacie, wystrojem nie różniącym się od tych, które widziałem w budynku ambasady. Naprzeciw ujrzałem półprzymknięte drzwi, a zza nich dobiegł mnie szmer rozmów. Mówiono coś o przesłuchaniu więźnia. Jeden z głosów nalegał na zaostrzenie tortur, twierdząc, że czasu jest mało. Aż się wzdrygnąłem z obrzydzenia i momentalnie przestałem żałować trzech ofiar na dziedzińcu. Służąc takiej sprawie, sami się postawili poza nawiasem! Tak przynajmniej próbowałem uspokoić własne sumienie.
     
     Przekradłem się do sąsiedniego pomieszczenia, w którym stało bogato zdobione biurko, a za nim drewniany kufer. Na miejscu Elenven właśnie tu trzymałbym tajne dokumenty. I nie omyliłem się. Otworzywszy skrzynię, pilnując, by zawiasy nie zazgrzytały, znalazłem w niej trzy teczki i klucz. Zabrałem wszystko i przejrzałem. „Thalmorskie dossier – Ulfric Gromowładny”. Ciekawa lektura! Ale na później, teraz nie ma czasu. „Thalmorskie dossier – Delphine”. Delphine? Miała tu swoją teczkę i to całkiem grubą. Z pewnością ją ona zainteresuje. Ciekawe, ile Thalmor o niej wie. „Smocze śledztwo – stan obecny” – przeczytałem drobne, elfie pismo. Oho! To jest to! Znalazłem, czego szukałem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zaryzykować i przeczytać teraz, czy zabrać ze sobą. Początkowo zamierzałem tylko przeczytać, aby nikt nie odkrył mojej wizyty tutaj, ale teraz, gdy na dziedzińcu stygły trzy trupy, nie miało to już żadnego znaczenia. Mimo to, stwierdziłem, że dokument nie jest zbyt obszerny, więc otworzyłem i przeczytałem, mając nadzieję, że naprowadzi mnie to na jakiś inny ślad, który tutaj znajdę. I nie omyliłem się.
     
     
     Pierwsza Emisariuszka Elenven,
     
    Spodziewamy się przełomu w próbach wykrycia grupy, trzymającej władzę, która stoi za fenomenem smoczego odrodzenia. Informator wskazał nam pewna osobę, którą sprowadziliśmy do Ambasady, w celu pełnego przesłuchania. Obiekt jest wytrwały, lecz z pewnością posiada potrzebne nam informacje. Wydałem zgodę na Pośrednie Ręczne Rozwinięcie. Sądzę, że silniejsze środki nie będą konieczne, o ile czas was nie nagli. Wiem, że wolałaby pani być obecna przy ostatecznym przesłuchaniu. Poinformuję panią, kiedy obiekt stanie się w pełni podatny. Dwa dni powinny wystarczyć.
     
     W tym czasie, jeśli pragnie pani zweryfikować naszą działalność, jesteśmy otwarci na pani sugestie. Umieściłem więźnia w celi, w pobliżu schodów do pani gabinetu. Dla wygody.
     
     Rulindil, 3.Emisariusz

     
     Znów oblał mnie pot, tym razem z wściekłości.
     
     Co to za określenia? „Obiekt”, „Pośrednie Ręczne Rozwinięcie”! Torturują tu ludzi i nawet przed sobą samym tego nie potrafią przyznać! Krew się we mnie zagotowała. Rozejrzałem się uważnie i ujrzałem schody. To musi być tam. Tam zapewne znajduje się izba tortur, jak wspominał dokument. Udałem się w tamtym kierunku. Znaleziony w kufrze klucz pasował do zamka. Cicho otworzyłem drzwi.
     
     Tak jak przypuszczałem, znalazłem się na podeście, z którego schody prowadziły do więzienia. Pode mną stał oświetlony stół, na którym walały się jakieś papiery, obok krzesło i kufer. A dalej zakratowane cele i następne schody, prowadzące do podobnego podestu.
     
     A z celi słychać było jakieś jęki.
     
     Powoli zszedłem ze schodów i stanąłem naprzeciwko celi. Stał w niej jakiś żołnierz w złotej zbroi i naigrywał się z przykutego do ściany więźnia. Ten jęczał cicho, ale nie wzbudził tym współczucia w żołnierzu.
     
     - Zachowaj siły na przesłuchanie – rzekł drwiąco. – Mistrz Rulindil z tobą porozmawia.
     
     W tym momencie wydał na siebie wyrok. Napiąłem łuk i bez mrugnięcia okiem wpakowałem mu strzałę w kark. Z tej odległości bosmerski łuk przebijał nawet elfią zbroję. Żołnierz zwalił się z hukiem na podłogę.
     
     Wyczekałem chwilę, nasłuchując, bowiem wydało mi się, że coś słyszę. Istotnie, ponad schodami, na sąsiednim podeście zaskrzypiały drzwi i rozległy się kroki. Napiąłem łuk. Na schodach pojawił się mag. Początkowo szedł w stronę biurka, niczego nie zauważając, ale wkrótce dostrzegł żołnierza z wystającą z karku strzałą.
     
     - Co się…
     
     Nie dokończył. Upadł na drewnianą podłogę, wydając zaledwie cichy jęk. Strzała w głowę, wypuszczona z bliska, zawsze jest śmiertelna.
     
     Tym razem nie miałem wyrzutów sumienia. Zasłużyli sobie na ten los.
     
     Podbiegłem do więźnia, przekraczając ciało żołnierza. Uniosłem delikatnie jego zwieszoną głowę i spojrzałem mu w twarz. Była wymizerowana, sina od zadanych ciosów i przedstawiała smutny widok. Nawet nie wiedziałem, ile więzień ma lat, bo trudno było rozpoznać. Jego długie włosy zlepione były potem i zastygłą krwią. Obnażone ciało nosiło ślady tortur.
     
     Łypnął na mnie resztką sił. Ujrzawszy thalmorską zbroję, przymknął oczy.
     
     - Mówiłem ci, że nic więcej nie wiem na ten temat – szepnął z wysiłkiem i zwiesił głowę.
     
     - Nie zamierzam cię torturować – szepnąłem łagodnie. 
     
     - Co?... Kto?... – z wysiłkiem podniósł głowę. – Więc czego chcesz?
     
     Przytknąłem mu do ust fiolkę z mikstura uzdrowienia. Wypił ją chciwie i zaraz poczuł się lepiej.
     
     - Nie mam czasu na wyjaśnienia – mruknąłem, zdejmując mu łańcuchy.
     
     Opadł na kolana, ciężko dysząc. Wcisnąłem mu w rękę kolejną buteleczkę, jednocześnie kierując się w stronę biurka. I kufra…
     
     Papiery na biurku nie były zapisane. Za to w kufrze znalazłem kolejną teczkę. „Thalmorskie dossier – Esbern” – przeczytałem nagłówek. Nie wiedziałem, kto to, ale zabrałem dokumenty ze sobą. W kufrze znajdował się też klucz.
     
     Więzień doszedł już jako tako do siebie. Więc zasypałem go pytaniami, zapewniając, że jest wolny. Nieufnie spoglądał na moją thalmorską zbroję, ale widząc, że nie jestem Altmerem, uspokoił się trochę.
     
     - Szukają jakiegoś starca imieniem Esbern – powiedział. – Ma coś wspólnego ze smokami. Słyszałem ich rozmowę, gdy sądzili, że jestem nieprzytomny. W Pękninie widziałem człowieka, którego…
     
     Nie dokończył, bo nagle z hukiem otworzyły się drzwi, przez które tu wszedłem. Odruchowo przyklęknąłem. Na podeście pojawił się żołnierz.
     
     - Słuchaj, szpiegu! – rozległ się jego głos. – Mamy twojego wspólnika, a ty jesteś w pułapce. Poddaj się natychmiast, albo czeka was śmierć!
     
     Z przerażeniem dostrzegłem Malborna, z wykręconą ręką, prowadzonego przez drugiego Thalmorczyka.
     
     - Nieważne – odezwał się nagle Bosmer, na tyle głośno, abym usłyszał. – I tak jestem już martwy.
     
     - Cisza, zdrajco! – ryknął żołnierz. – Ruszaj! Powoli!
     
     Dzielny elf dawał mi do zrozumienia, żebym nie dał się nabrać na słówka Altmerów. Nie zamierzałem. Nie miałem złudzeń, co do losu, jaki nas czekał, gdybyśmy wpadli w ich łapy. Napiąłem łuk i zza kraty wypuściłem strzałę w tego, który go trzymał. Pocisk wbił się pod naramiennik. Żołnierz krzyknął z bólu i odruchowo puścił więźnia. Malborn z podziwu godną zimną krwią, wyrwał mu się i ruszył na niego, zaciskając dłonie na jego szyi.
     
     I wtedy drugi z żołnierzy popełnił niewybaczalny błąd.
     
     Zamiast ruszyć swemu kamratowi na pomoc, on zbiegł ze schodów i rzucił się na mnie. Jeszcze na schodach dostał strzałę w oko, a chociaż, o dziwo, nie zatrzymała go ona, to dokonał tego cios mieczem. Nawet jeśli go przeżył, magia Przedświtu dokonała reszty, obejmując go płomieniem. Upadł martwy i zsunął się po schodach na sam dół.
     
     Przeskoczyłem go i wbiegłem na górę. Obaj wciąż trwali w śmiertelnym uścisku, przepychając się i usiłując obezwładnić. Dostrzegłszy mnie kątem oka, Malborn przytomnie, ze zwinnością, charakterystyczną dla swej rasy, przekręcił się tak, żeby żołnierz znalazł się po mojej stronie. Najwyższa pora, bowiem ten zamierzał już wbić wyciągnięty sztylet pod jego żebra. Trzasnąłem go przez hełm raz i drugi. Zwiotczał. Wpakowałem ostrze pod napierśnik. Blachy zbroi zajęły się płomieniem, zanim żołnierz zwalił się u naszych stóp.
     
     Spojrzeliśmy na siebie z ulgą, ale po chwili, Malborn odezwał się z wyrzutem.
     
     - Teraz Thalmor będzie polować na mnie do końca mojego życia! 
     
     Westchnął przeciągle.
     
     - Mam nadzieję, że było warto – dodał ciszej, po czym rozejrzał się dookoła. 
     
     Zeszliśmy na dół. Więzień siłował się z zabitym magiem, próbując ściągnąć z niego płaszcz. Pomogliśmy mu w tym i z ulgą otulił się ciepłą odzieżą.
     
     – Jest tu inne wyjście? – spytał Malborn.
     
     Wzruszyłem ramionami, ale więzień, który przedstawił nam się jako Etienne Rarnis, pociągnął go za rękaw.
     
     - Chodź – odezwał się. – Widziałem. Ich strażnicy wynoszą tędy ciała.
     
     Zaprowadził nas do wielkiej klapy, umieszczonej w podłodze.
     
     - Ta droga na pewno dokądś prowadzi – szepnął.
     
     Próbowaliśmy podnieść – nic z tego. Zamknięte na amen. Ale przypomniałem sobie o kluczu, znalezionym w kufrze. Pasował! Szczęk zamka, chwila wysiłku i droga stanęła otworem.
     
     Zajrzałem do środka. Było ciemno. Chwyciłem więc jeden z kaganków i podałem Malbornowi, samemu chwytając drugi. Elf zagłębił się w otworze, Etienne ruszył za nim. Na koniec ja rozejrzałem się jeszcze po więzieniu, po czym stanąłem na chwiejnej drabinie i zacząłem posuwać się w dół.
     
     Klapa w podłodze zamknęła się za nami.

4 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że to nie była pułapka. A ta efia zbroja to całkiem sympatycznie wygląda.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze sympatyczniej wygląda zbroja kobieca. Mam zamiar w "Posłowiu" wspomnieć o pewnej potomkini Wulfhere'a, która też upodobała sobie elfie skorupy. Wrzucę fotę, to sama zobaczysz.

      Usuń
  2. Musiałeś przerwać w takim momencie??!!
    Stanowczo domagam się następnego odcinka i to szybko!!!
    Ten odcinek to całkiem jak Bond, James Bond. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musiałem, bo rozdział był za długi. Ale skoro czytają takie miłe Czytelniczki, nie mogę im sprawić zawodu - zaraz zredaguję następny odcinek.

      Usuń