niedziela, 1 maja 2016

Rozdział XXVII - General Tulius

     Gdy zszedłem na dół, Lydia już tam była i właśnie zawiązywała podróżny plecak. Spojrzałem na nią zdziwiony. Czyżby uparła się, że jednak ze mną pójdzie?

     Milczeliśmy przez jakiś czas.  Ona zaczęła wciskać się w kirys, ja przyrządzałem sobie śniadanie. Jednak po kilku chwilach nie wytrzymałem.

     - Wybierasz się dokądś? – burknąłem.

     - Tak – odparła, przypasując miecz.

     Nie siliła się na wyczerpujące odpowiedzi. Pobębniłem trochę palcami po stole.

     - Można wiedzieć, dokąd? – spytałem.

     - Do Samotni – odpowiedziała lakonicznie.

     Myślałem, że mnie coś trafi! Walnąłem pięścią w stół.

     - Przecież rozkazałem ci zostać!

     Zarzuciła plecak na ramię. Podeszła do mnie tak blisko, że aż musiałem się cofnąć i ze zwężonymi oczami wysyczała.

     - Cioci swojej możesz rozkazywać! Ja już nie jestem twoim huskarlem. Na twoje wyraźne życzenie!

     Otworzyła drzwi.

     - Mogę cię wziąć z sobą, jeśli chcesz – odezwała się na odchodnym. – Nie? Trudno. Bywaj!

     Zamknęła za sobą drzwi i tyle ją widziałem.

     Nic mi te miski nie zawiniły, ale pastwiłem się nad nimi dobrych kilka minut. Nie wystarczyło mi, że je rozbiłem. Musiałem zdeptać je na proszek, zanim furia mi minęła. Świecznikowi też się dostało, ale na jego szczęście, był odlany z mosiądzu więc nic wielkiego mu się nie stało.

     Byłem na nią tak wściekły, że może nawet lepiej, że jej tu nie było. W gniewie mogłem wykrzyczeć jej w twarz najokropniejsze i zupełnie niesprawiedliwe słowa, których później bym żałował. Ze złości o mało nie porąbałem mebli. Topór miałem już w rękach, ale zamachnąłem się nim tylko. To był ten, który przywlokłem z Obozu Cichych Księżyców. Miałem dowiedzieć się, co to za zaklęcie…

     Wciąż wściekły, włożyłem na niebie nową, skórzaną zbroję. Mocowałem się przez chwilę z niewyrobionymi jeszcze klamrami i trochę furia mi przeszła. Pomyślałem spokojniej. Muszę z kimś porozmawiać, bo oszaleję. Najwłaściwszą osobą wydał mi się Farengar. Chwyciłem topór i pod pretekstem zdjęcia z niego zaklęcia, udałem się szybkim, nerwowym krokiem do Smoczej Przystani. 

     Wędrówka po schodach sprawiła, że znów nieco ochłonąłem. Skierowałem się prosto do komnaty Farengara. Pozdrowiłem go i pokazałem mu topór. Od razu poznał wypełniającą go magię.

     - Zaklęcie Cichych Księżyców – rzekł, kiwając głową. – Niezbyt silne. Broń daje dodatkowe obrażenia, ale tylko w świetle księżyca. Raczej ciekawostka, bo trudno mi znaleźć dla niej jakieś normalne zastosowanie. To stare zaklęcie, ale oczywiście warto się go nauczyć. Każde ćwiczenie ci się przyda.

     Spokojny i jowialny głos maga uspokoił mnie jeszcze bardziej. Gdy pod jego kierunkiem korzystałem z magicznego katalizatora, by nauczyć się nowego zaklęcia, na chwilę zupełnie zapomniałem o gniewie. Topór rozsypał się na proszek, który nie zdążył opaść, zanim wyparował, zamieniając się w dym. W mojej głowie zabłysło nowe zaklęcie. Furia minęła.

     
Magiczny katalizator. Takich warsztatów jest w Skyrim wiele. Ten znajduje się w Samotni, w posiadłości Dumna Wieżyca

     Farengar nie był wścibski, jednak nie mógł nie zauważyć mojego wzburzenia, gdy tu wchodziłem. W łagodnych słowach spytał, czy może mi pomóc w kłopotach. Usiadłem, odetchnąłem głęboko i wylałem wszystkie swoje żale. Od razu poczułem się lepiej.

     Mag uśmiechnął się życzliwie.

     - Słowo to potęga – rzekł tajemniczym tonem. – Jest jak strzała. Dopóki tkwi w kołczanie, jest twoja, ale nad wypuszczoną z łuku, tracisz już wszelką kontrolę. Słów wypowiedzianych nie cofniesz, tak jak nie zawrócisz wypuszczonej strzały, ani nie odwrócisz skutków, jakie ta strzała wyrządzi. Jeśli kogoś zabije, nie przywrócisz mu już życia. Niby wszyscy o tym wiedzą, a jakże często o tym zapominają.

     - Ale co mam robić? – jęknąłem.

     - Pogodzić się z tym – odparł. – Cóż innego możesz zrobić? Wypuściłeś strzałę, ta zraniła twoją przyjaciółkę. Nie odwrócisz biegu wydarzeń.

     - Żałuję – westchnąłem. – Żałuję tych słów. Chciałbym je cofnąć.

     - Nie da się – pokręcił głową Farengar. – Strzała wypuszczona, rana już krwawi. Jednak rana może się zabliźnić, jeśli użyjesz balsamu.

     - Jakiego balsamu? – podniosłem głowę.

     - Prawdziwy przyjaciel zrozumie – szepnął. – Zrozumie i wybaczy, ale musi ujrzeć żal w twoich oczach. Są na świecie naprawdę potężne zaklęcia, ale żadne nie ma takiej mocy, jak zwykłe „Przepraszam”.

     Westchnąłem.

     - Nie wiem, czy się na to zdobędę – wyznałem.

     - A zatem nie była to prawdziwa przyjaźń – skwitował Farengar.

     Aż podskoczyłem.

     - Jak to nie była? Byliśmy jak dwie ręce jednego wojownika! Rozumieliśmy się bez słów! Każde z nas oddałoby życie za drugie! To  b y ł a  prawdziwa przyjaźń!

     Farengar teatralnie rozłożył ręce.

     - A jednak uważasz, że nie jest warta tego, aby się przyznać do błędu. Nie jest warta kilku słów. Nie jest warta jednej chwili wstydu, ani uszanowania faktu, że twoja przyjaciółka nie jest rzeczą, lecz też ma uczucia. Sam ją wyceniłeś. Nie miej do mnie pretensji, ja przecież o niczym nie rozsądzam. To ty dokonujesz bilansu.

     Wypuściłem powietrze w długim, syczącym wydechu. A więc o to mu chodziło?

     - Jestem głupcem – szepnąłem.

     - Jak każdy z nas – uścisnął mi ramię.

     Dotarło wreszcie do mnie, że przez głupią dumę mogę stracić Lydię – najbliższą mi tu osobę, najwierniejszą przyjaciółkę i niezrównaną towarzyszkę. Żegnając się z magiem, sam siebie zrugałem w myślach.

     Nie minęło wiele czasu, gdy w pełni wyekwipowany znalazłem się za bramą miasta.

     W Skyrim najczęściej podróżuje się pieszo. Górzysta kraina, pomimo całkiem niezłych dróg, nie bardzo nadaje się do używania furmanek. Wszechobecne stromizny w wielu miejscach uniemożliwiają korzystanie z wozów. Nawet wierzchem trudno dojechać niektóre miejsca. Ponadto, miejscowe drapieżniki, z niewiadomych przyczyn upodobały sobie koninę. Pewnie łatwiej było im upolować ciężkiego konia, niż zwinnego jelenia. Jednak przy każdym dużym grodzie można było znaleźć śmiałka, który oferował podróż wozem do innego miasta. Tyle tylko, że trzeba było mocno złapać się za kieszeń, a podróż taka niewiele była szybsza od pieszej. Tyle jedynie, że się człowiek nie zmęczył.

     Nie wiedziałem, którędy poszła Lydia. Mogła iść traktem, ale mogła i na przełaj. Miałem nadzieję ją dogonić w drodze. Zdecydowałem się pożegnać ze sporą garścią złotych septimów i wynająć wóz na podróż traktem do Samotni. Przy odrobinie szczęścia będę tam przed nią, a przy jego większej porcji – spotkam ją w drodze. 

     Woźnica trzasnął batem i wóz wolno potoczył się na trakt. Nie była to komfortowa podróż. Drewniana ławka wrzynała się w siedzenie na każdej nierówności, których tu nie brakowało. Wozem trzęsło tak, że aż dziw brał, iż jeszcze się nie rozleciał. Nic dziwnego, że tak mało osób korzystało z tego środka transportu. Na razie teren był w miarę równy, ale pamiętałem, że droga do Samotni wcale nie była płaska. Za Rorikstead opadała tak stromo, że nie miałem pojęcia, jak ten furman da sobie tam radę. Jeszcze gorzej zapewne było w drugą stronę.

     Woźnica nic sobie z tego nie robił. Pewnie nie pierwszy raz tędy jechał i znał jakiś sposób na pokonanie stromizny. Był pogodnym człowiekiem i dowiedziawszy się, skąd jestem, poczuł się w obowiązku opowiadać mi o mijanej okolicy.

     Gdy przejeżdżaliśmy obok Zachodniej Strażnicy, wskazał na wciąż walające się szczątki.

     - Tu zaatakował smok – poinformował mnie tajemniczym tonem. – Całkiem niedawno! Widziałem go. Wielki jak góra!

     - Naprawdę? – spytałem, udając zdziwienie. – Wygląda tu, jakby piorun strzelił w dach.

     - Smok, jak mi bogowie mili! – uderzył się pięścią w pierś. – Wieżę zniszczył i strażników srodze poturbował. Ale mówi się, że Smocze Dziecię go zabiło.

     - Kto?

     - Ano, nie jesteś Nordem – wzruszył ramionami. – Pewnie nic nie wiesz o Smoczych Dzieciętach.

     I tu zaczął mi opowiadać tak niestworzone historie, że musiałem ukryć twarz w dłoniach, aby się nie zaśmiać. Według niego, Smocze Dziecię umiało zamieniać się w smoka, latać i zionąć ogniem. A jako człowiek było wyższe o głowę od najwyższego Norda, miało bary jak niedźwiedź, a mieczem potrafiło przeciąć nawet kamień.

     Musiałem się roześmiać. Woźnica, widząc to, obraził się i zamilkł. Nie na długo jednak, bowiem zbliżaliśmy się do fortu Szara Przystań, o którym również nie omieszkał mi opowiedzieć.

     - To było siedlisko bandytów! – poinformował mnie. – Jeszcze parę dni temu strach był tu przejeżdżać! Na szczęście jarl ostro się za nich wziął! Ponoć sam się tu udał ze strażnikami i wycięli wszystkich zbirów w pień!

     Jak widać, wieści rozchodziły się szybko, co nie znaczy, że dokładnie. Plotka rządzi się własnymi prawami i trudno wymagać od niej rzetelności. Nie komentowałem tej wiadomości, bo pewnie i tak by nie uwierzył.

     Mijaliśmy niewielu podróżnych. Każdemu z nich przypatrywałem się uważnie, w nadziei, że spotkam Lydię. Nie zauważyłem jej jednak. Albo szybko powędrowała do przodu i była daleko przed nami, albo wybrała krótszą drogę na przełaj, przez dolinę.

     Spotkaliśmy ją dopiero pod Rorikstead. Szła dziarskim krokiem piechura, przywykłego do długich wędrówek. Gdy dobiegł ją turkot wozu, obejrzała się, ale mnie nie dostrzegła.

     - Zabierzemy tego wędrowca – odezwałem się do woźnicy.

     - Koń zmęczony… - burknął. – Nie uciągnie.

     - Zapłacę za niego – wsunąłem mu w dłoń garść złotych monet.

     O dziwo, koń musiał nagle nabrać sił, bo woźnica ani słowem już o nim nie wspomniał. Minął Lydię i zatrzymał wóz. Dopiero teraz mnie dojrzała. Rzuciła mi zdziwione spojrzenie, ale nawet nie zwolniła kroku.

     - Nie wygłupiaj się, chodź – szepnąłem na tyle głośno, by mnie usłyszała.

     Zatrzymała się, nie patrząc na mnie.

     - Chodź – powtórzyłem. – Proszę…

     Spojrzała na mnie spode łba. Chwilę stała niezdecydowana, ale w końcu ruszyła ku tyłowi, aby wspiąć się na platformę. Pogardziła moją wyciągniętą dłonią i całkiem zręcznie wdrapała się na wóz. Klapnęła na ławkę naprzeciwko mnie. Dopiero teraz spojrzała mi w oczy.

     - Przepraszam – mruknąłem, gdy woźnica strzelił z bata. – Nie chciałem, żeby to tak wyszło. Poniosło mnie.

     Pokręciła w milczeniu głową.

     - Jestem żołnierzem – westchnęła. – Powinnam słuchać rozkazów. Tyle w tym twojej winy, co i mojej.

     Ale zaraz spojrzenie jej zhardziało.

     - Ale rozkazy też trzeba umieć wydawać! – burknęła, uśmiechając się mimo woli. – A nie tak „ojej, paluszek cię boli, nie możesz iść!”.

     - Była okazja, żebyś wydobrzała – uśmiechnąłem się smutno. – Magia nie zastąpi czasu.

     - Ale ja naprawdę dobrze się czuję – zapewniła. – Zresztą, plany nie przewidują walki, prawda? Tylko w ostateczności. Więc o co chodzi?

     - Już o nic – westchnąłem. – Byłem wściekły, ale tak naprawdę, cieszę się, że tu jesteś.

     Uścisnęliśmy sobie dłonie. Zrobiło mi się lekko na sercu. Wyciągnąłem nogi przed siebie, rozparłem się na ławce i spojrzałem w pogodne niebo.

     - Życie jest piękne! – zwołałem i roześmialiśmy się oboje.

     - Z wozu! – odpowiedział woźnica, zatrzymując wehikuł.

     Akurat teraz musiał popsuć mi całą wizję! Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.

     - No, koń nie da rady – rozłożył ręce, po czym wskazał drogę przed nami.

     Dobrnęliśmy do stromizny. Droga prowadziła tak ostro w dół, że i nam było łatwiej zjechać na siedzeniach. Woźnica tymczasem przejął dowodzenie. Polecił nam trzymać tylne koła. Pokazał jak to zrobić, a potem, uspakajając zdenerwowanego konia głosem i poklepywaniem, naparł na hamulce z obu stron. Powoli, stopa za stopą, drżąc o to, czy wóz nie ruszy nagle w przepaść i nie pociągnie nas za sobą, sprowadziliśmy furmankę na dół, gdzie stromizna nieco się wypłaszczyła. Oboje byliśmy mokrzy.

Stroma droga między Rorikstead a Wąwozem Rabusiów znacznie ogranicza transport kołowy.

     - Nie wiedziałem, że mnie takie atrakcje czekają – wysapałem, wdrapując się na wóz. - Dobrze, że nie jedziemy w drugą stronę, bo pewnie zostałbym do tego wozu zaprzęgnięty. I jeszcze za to płacę!

     - Dlatego jest tak tanio – bronił się furman.

     Tanio! Połowa mojej gotówki na to poszła! Ale nie drążyłem tematu. Nie miałem siły.

     Na szczęście stąd już było blisko do rzeki i mostu przy Wąwozie Rabusiów. Mimo protestów woźnicy, pokazującego nisko wiszące słońce, kazaliśmy mu się zatrzymać i porządnie umyliśmy się w rzece. Do Samotni dojechaliśmy późnym wieczorem.

     *          *           *

     Zamawiając pokoje w gospodzie „Pod mrugającym ślizgaczem”, rozglądałem się na boki. Siedziało tu jeszcze kilku maruderów, ale żaden z nich nie był Bosmerem. Zjedliśmy szybką kolację z resztek odgrzanego bażanta.

     - Musimy znaleźć sobie jakieś zajęcie na jutrzejszy dzień – odezwałem się. – Mój łącznik zjawi się tu dopiero wieczorem.

     - Zawsze chciałeś zobaczyć morze – uśmiechnęła się Lydia. – Masz okazję.

     Morze! Na śmierć o tym zapomniałem! Samotnia przecież leży nad morzem. To największy port w Skyrim.

     - W tym miejscu nie wygląda wprawdzie imponująco – uściśliła Lydia. – To płycizna, najeżona skałami, które zatrzymują większość fal. Ale i tak robi wrażenie. Zaprowadzę cię jutro. Też tęsknię za tym widokiem.

     - I może udałoby się dostać do sztabu – wyraziłem płonną nadzieję. – Chciałbym znaleźć coś o bracie.

     - Można spróbować – zgodziła się Lydia. – Nie znam tu żadnego oficera, ale spytać nie zaszkodzi.

     Tak też zrobiliśmy. Rankiem udaliśmy się w stronę zamku Dour. Na wybrukowanym dziedzińcu ćwiczyło kilku legionistów, szpikując strzałami postawione pod ścianą wiklinowe kosze. Stwierdziłem, że to niezła okazja, by zapoznać oficera, stojącego za nimi, nie szczędzącego im połajanek. Poznałem go od razu. Był to ten sam człowiek, który prowadził na szafot nieszczęsnego Roggvira, w czasie mojej pierwszej wizyty w tym mieście.

     Stanąłem z boku, w odległości dwukrotnie większej niż legioniści i gdy skończyli niezbyt udane strzelanie, posłałem w sam środek kosza trzy strzały. Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Oficer powiedział coś przyciszonym głosem. Nie słyszałem tego, ale po reakcji żołnierzy domyśliłem się jego słów. Gdy pospuszczali nosy na kwintę, nie trzeba było wielkiej bystrości, żeby to odgadnąć.

     Oficer podszedł do mnie, przedstawił się jako Aldis i zagadnął. Na jego pytanie, czy przyszedłem się zaciągnąć do legionu, zaprzeczyłem.

     - Przyszedłem, aby dowiedzieć się czegoś o bracie – odparłem. – Był legionistą i poległ jakiś miesiąc temu. Miał na imię Aersic.

     - Wiedziałem, że kogoś mi przypominasz – rzekł Aldis, przyglądając mi się uważnie. – Pamiętam Aersica. Kilka razy przysłano go do mnie jako posłańca. Podobny był do ciebie.

     Oblała mnie fala gorąca. Nareszcie! Ktoś mógł mi powiedzieć coś o bracie. Ktoś go znał, być może był przy jego śmierci. Może wskaże mi miejsce, gdzie go pochowano…

     - Próżno szukasz jego grobu – westchnął oficer. – O ile mnie pamięć nie myli, twój brat wcale nie zginął w walce. Wypłynął okrętem, który nigdy nie wrócił. Miał to być szybki przerzut wojsk. Niestety, morze nie zawsze nam sprzyja…

     Porozmawialiśmy jeszcze chwilę. Kapitan znał wprawdzie Aersica, ale nie służył on w jego oddziale i niewiele więcej mógł mi powiedzieć. Spotkał go zaledwie kilka razy, a zapamiętał tylko z powodu okoliczności. Zawsze było dobrze zapamiętać posłańca – to oszczędzało wielu niepotrzebnych formalności. Poradził skierować się do generała Tuliusa. On mógłby sprawdzić, w którym oddziale służył brat i być może podałby mi imię kogoś, kto znał go lepiej.

     Odważyłem się zapytać go o egzekucję. Grymas przebiegł przez jego twarz.

     - To nie była moja chwila chwały – westchnął. – Roggvir był porządnym, honorowym człowiekiem.

     - Jak możesz stracić porządnego i honorowego człowieka? – spytałem zdumiony.

     Wzruszył ramionami. Był żołnierzem, a żołnierz jest od zabijania, jakkolwiek by to nazwać.

     - Czasami tak po prostu trzeba – wyznał. – Nie trzeba kogoś nienawidzić, by go zabić. Choć przyznaję, to pomaga…

     Potem rozmowa zeszła na moje umiejętności łucznicze i jakoś tak przeszła na szkolenie legionistów. Według Aldisa, każdy jego żołnierz umiał czytać i mógłby się w wielu sprawach sam dokształcić, gdyby tylko dysponował odpowiednim podręcznikiem. Od dawna poszukiwał „Zwierciadła”, które zawierało całą teorię obrony w walce wręcz. Obiecałem, że jeśli gdzieś znajdę tę księgę, to mu ją dostarczę.

     Skierowałem swe kroki do zamku. Gdy brama zamknęła się za mną, znalazłem się w holu, gdzie ustawiono dwa nader pożyteczne warsztaty: alchemiczny i katalizator do zaklinania. Dalej przejście prowadziło do sali narad, w której dostrzegłem generała i dwoje oficerów. Jeden z nich był bowiem kobietą. Czyżby to była ta sama oficer, która kazała mnie ściąć? Przyjrzałem się jej dokładnie. Nie, chyba nie… Na razie mnie nie zauważyli, więc rozmawiali swobodnie. Generała nie widziałem z tego miejsca – jedynie jego ramię.

     - Mówię ci, że Ulfric planuje atak na Białą Grań - mówiła kobieta.

     - Byłby niespełna rozumu, gdyby próbował – burknął Tulius. – Nie ma tylu ludzi.

     - Moi zwiadowcy meldują coś innego, panie – zaoponowała. – Codziennie przyłączają się do niego nowi sojusznicy. Popierają go już Pęknina, Gwiazda Zaranna i Zimowa Twierdza.

     Tulius milczał przez chwilę.

     - To nie jest słuszna sprawa! – wybuchnął nagle. – To rebelia!

     Przyznam, że zdziwiły mnie te słowa. Czyżby sam wahał się co do słuszności swych własnych działań? Niewykluczone. Nie był wprawdzie Nordem, ale nie trzeba było nim być, by marzyć o przepędzeniu Thalmorczyków.  Miał ich przecież pod nosem, a trudno było darzyć ich sympatią.

     - Może pan to dowolnie interpretować, generale – odezwała się oficer. – Ale on spróbuje zająć Białą Grań.

     Pomyślałem, że byłaby teraz dobra okazja, by wejść i potwierdzić tę informację. Słyszałem ją przecież z ust samego Ulfrica. Tyle tylko, że oznaczałoby to jednoznaczne opowiedzenie się po jednej ze stron, a tego nie chciałem robić, nie mając pewności, że postępuję słusznie. Stałem więc nadal przy filarze, na razie nie dostrzeżony przez nikogo, prócz wartownika, przypatrującego mi się uważnie.

     - Jarl Balgruuf… - Tulius urwał, jakby się namyślał.

     - Balgruuf nie pozwala legionowi zatrzymać się w swym mieście – odrzekła oficer. – Z drugiej strony, odmawia też uznania roszczeń Ulfrika.

     - Cóż, jeśli nie chce się zgodzić na protektorat Cesarstwa, to niech mu będzie – rzekł Tulius zrezygnowanym tonem. – Niech mu Ulfric splądruje miasto – dodał z goryczą.

     - Generale… - odezwała się oficer, ale ten przerwał jej w wściekłością.

     - Wy i wasi cholerni jarlowie! – wybuchnął.

     - Panie, nie można zmusić Norda do przyjęcia pomocy, o którą nie prosił…

     Znów chwila milczenia.

     - Jeżeli Ulfric czyha na Białą Grań – zaczął znów generał – to musimy go powstrzymać. Napisz jeszcze jeden list z typowymi banałami, ale tym razem dodaj trochę własnych przemyśleń co do planów Ulfrica – westchnął cicho. – Możesz trochę podkoloryzować. Niech to wygląda jak jego pomysł.

     - Tak jest, panie – potwierdziła oficer.

     - Wy, Nordowie i to wasze przeklęte poczucie honoru! – warknął nie wiadomo do kogo.

     Oho, przynajmniej w jednym zgadzaliśmy się całkowicie! Zdecydowałem się wejść. Minąłem zdziwionego wartownika i wkroczyłem do jasno oświetlonej komnaty. Wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie.

     - Chcesz o czymś donieść? – spytała oficer, taksując mnie wzrokiem.

     Ja natomiast przyjrzałem się generałowi.

     Był to pięćdziesięcioletni może mężczyzna, niewysoki, o siwiejącej głowie. Ubrany był w prostą, lekką, skórzaną cesarską zbroję, która zastępowała mu mundur. Nie nosił żadnych ozdób, ani klejnotów, a krótki miecz, który wisiał mu u pasa, wsunięty był w pochwę wytartą od częstego używania. Nic w jego surowym ubiorze, ani postawie nie wskazywało na władzę, jaką posiadał. Był zupełnym przeciwieństwem Ulfrica. Jedynie przenikliwe oczy i surowe spojrzenie znamionowały wielkiego wodza.

     - Od kiedy to moi ludzie pozwalają każdemu pałętać się samemu po zamku? – spytał na tyle głośno, aby usłyszeli go wartownicy, którzy przezornie pospuszczali głowy. – Jaki jest powód twojej obecności tutaj? – zwrócił się do mnie.

     W kilku słowach opowiedziałem o bracie. Dodałem to, czego dowiedziałem się od Aldisa. Ku mojemu zdziwieniu, nie kazał mi się wynosić, choć w oczywisty sposób przeszkodziłem mu w naradzie. Stwierdził krótko, że jeśli Aersic zginął na okręcie, to z całym oddziałem. Innymi słowy, zginęli wszyscy, którzy go znali. Zerknął jednak na mnie przyjaźniej.

     - Porozmawiaj o tym z legat Rikke – wskazał na kobietę. – Ale nie obiecuj sobie za wiele. Wojskowe raporty zawierają suche fakty i obawiam się, że nie znajdziesz w nich niczego więcej, ponad to, co już wiesz.

     Milczałem niepewny. Przypomnieć mu o przygodzie w Helgen, czy nie? Zaryzykowałem.

     - Chyba już kiedyś się spotkaliśmy – powiedziałem wolno.

     - Czyżby?

     Przyjrzał mi się uważnie. Zdjąłem hełm. I stało się coś dziwnego – poznał mnie! Musiał mieć niesamowitą pamięć.

     - A, rzeczywiście – rzekł ostrożnie. – Widziałem cię w Helgen. Któryś z więźniów, jeśli mnie pamięć nie myli.

     Jego rysy stwardniały. Zapewne teraz właśnie rozważał, czy wtrącić mnie do lochu. I wcale mu się nie dziwiłem. Nie znał przecież mojej historii i w jego przekonaniu byłem stronnikiem Gromowładnych.

     - Hadvar zbiegł dzięki mojej pomocy – odezwałem się. – Mówił, że będzie za mnie ręczył.

     Przekrzywił siwiejącą głowę.

     - Hadvar żyje? – spytał. – Mam nadzieję, że to prawda, bo świetny z niego żołnierz. Tyle, że do tej pory się nie zgłosił, więc nie mamy jak potwierdzić twojej wersji wydarzeń.

     Zdumiało mnie to. Od naszego rozstania upłynęła masa czasu. Zdążyłby wrócić nie raz, ale dziesięć razy! Coś mu się pewnie stało…

     Generał tymczasem taksował mnie wzrokiem. Miał w sobie autorytet wielkiego wodza – musiałem mu to przyznać. Czułem, że jego spojrzenie przewierca mnie na wylot. I chyba widział to, czego nie powiedziałem, ani czego nie umiałem udowodnić.

     - Sądzę, że przydałby się nam ktoś tak obrotny jak ty – rzekł w końcu. – Mało kto wyszedł żywy z Helgen. Poza tym, na pewno cała ta odsiadka była jednym wielkim nieporozumieniem – wzruszył ramionami.

     Nie był jasnowidzem. Po prostu znał realia i wiedział, w jakich warunkach zostaliśmy aresztowani. A fakt, że zjawiłem się przed nim z własnej woli, musiał go tylko utwierdzić w tym przekonaniu. Czułem jednak, że nie należy nadużywać jego wspaniałomyślności. Pożegnałem się i wyszedłem, dziękując za chwilę uwagi.

     Lydia czekała na mnie przed bramą.

     - I jak? – spytała.

     - Niewiele mi pomógł – westchnąłem. – Ale też wiele się nie spodziewałem. I tak dobrze, że nie wtrącił mnie do lochu. Tylko Hadvar mnie niepokoi. Do tej pory się nie zgłosił.

     Miałem mętlik w głowie. Generał swoją surowością nie wzbudzał sympatii. Ale było w nim coś, co bardzo mi imponowało. Ten człowiek był zupełnie pozbawiony pychy! Po prostu, spełniał swoje obowiązki najlepiej jak potrafił i nie robił tego dla siebie. Zadaniem kowala jest wykuć miecz, zadaniem rolnika jest zaorać, zasiać i zebrać plony. Uczciwa praca zawsze budzi mój szacunek. Jego zadaniem było zduszenie rebelii Gromowładnych i starał się zrobić to jak najlepiej potrafił. Robił to, co jego zdaniem było słuszne, a nie to, co przyniosłoby mu korzyści. Gdybym w tym momencie miał wybrać między nim i Ulfrikiem, mój wybór zdecydowanie padłby na niego. Budził znacznie większe zaufanie, przynajmniej co do intencji swoich posunięć. Nie pozował na kogoś wyjątkowego, niemal nadczłowieka. Był tylko, i aż, wybitnym wodzem, darzonym wielkim szacunkiem przez podległych mu żołnierzy. Jego szczerość mnie rozbroiła. Stał twardo na ziemi, nie bujając w obłokach i nie mydląc swoim ludziom oczu jakąś ideologią.

     Lydia rozumiała moje rozterki. I wiedziała, jak im zaradzić.

     - Chodź, pokażę ci morze – odezwała się spokojnym głosem. – To kawałek drogi stąd. Uspokoisz myśli.
Spojrzałem na nią z wdzięcznością i podążyłem za nią. Ku mojemu zdziwieniu, nie skierowała się jednak do bramy, tylko w drugą stronę.

     - Wyjdziemy basztą – uśmiechnęła się. – Będzie bliżej.

Samotnia - widok na basztę-wiatrak. W łukowatym przejściu pod murem widoczna brama, prowadząca do baszty i czegoś w rodzaju wyjścia ewakuacyjnego z miasta.
     Weszliśmy do krótkiego tunelu w zewnętrznym murze. Prowadził on do kręconych schodów. W górę szło się na szczyt baszty, w dół można było dotrzeć do wyjścia, wprawdzie nie tak okazałego jak główna brama, ale całkiem wygodnego. Tyle tylko, że na schodach można było dostać zawrotu głowy. Ciągnęły się i ciągnęły w nieskończoność. Zrazu zbudowane z szarego kamienia, potem po prostu wykute w litej skale. I ściany też zmieniły charakter. Im niżej, tym mniej było zaprawy i ciosanych kamieni. Baszta zamieniła się w wydrążony w skale szyb. Gdy dotarliśmy do wyjścia, musiałem na chwilę przystanąć, bo zakręciło mi się w głowie. Wychodziło się przez naturalny otwór w skale, w który wstawiono dębowe, ciężkie drzwi. Znajdował się tuż za portem, który Lydia obiecała pokazać mi w drodze powrotnej.

     Poszliśmy na wschód, tak jak nadrzeczny trakt prowadził. Brzegi rzeki spięte były monumentalnym, naturalnym mostem. Zamek znajdował się po naszej stronie, natomiast na przeciwległym brzegu, do którego nie było dostępu od zewnątrz, znajdował się Błękitny Pałac – siedziba królów, a obecnie jarl Elisif. Miasto zajmowało środkową część, zawieszoną w powietrzu – już sam ten fakt powinien dać wyobrażenie o ogromie skalnej formacji. Miasto znajdowało się wysoko w górze. Pod nim mogły przepłynąć największe okręty, nie kładąc nawet masztów.


Samotnia zbudowana jest na naturalnym moście skalnym. Budynki po lewej to Błękitny Pałac. Po prawej, pod szczytem góry - Zamek Dour

     Trwało trochę, zanim znaleźliśmy się na brzegu. Widok był niesamowity, przynajmniej dla kogoś, kto nigdy dotąd nie widział na oczy takiego ogromu wody. Morze wciąż falowało, choć niezbyt mocno. Jego szum miał w sobie jakąś magnetyczną moc. Gdy tylko go usłyszałem, wiedziałem już, że zawsze będę za nim tęsknić.

     Odetchnąłem głęboko. Wciągnąłem w płuca czyste, rześkie powietrze.

     Nie widziałem horyzontu, tonącego w nadbrzeżnej mgiełce, ale dostrzegałem w oddali pojedyncze skały, wystające z dna jak zębiska wielkiego potwora. Woda z wściekłością je chłostała, pieniąc się i sycząc. Zanurzyłem ręce w zimnej, czystej wodzie.

     - Rzeczywiście słona - mruknąłem, zlizując krople z dłoni. – Wiedziałem, że będzie słona, ale nie że aż tak – wykręciłem usta w grymasie, który rozśmieszył moją towarzyszkę.

     Lydia tymczasem rozglądała się na boki.

     - Patrzę, czy nie ma tu jakiegoś horkera – wyjaśniła. – Ale chyba za blisko miasta. Gdybyśmy poszli wzdłuż wybrzeża, może napatoczyłby się jakiś.

     Żadnego jednak nie dostrzegliśmy, a na długie wędrówki nie było czasu. Trzeba było wracać, żeby zdążyć na spotkanie z Malbornem, a do miasta był kawałek drogi. Byłem bardzo ciekaw tego elfa.

     
Samotnia - port

     Wracaliśmy powoli, nie spiesząc się. Przechodząc obok portu, ujrzałem ogromny statek, przycumowany do kei. Długi, wąski kadłub lekko kołysał się na martwej fali, skrzypiąc od czasu do czasu. Na pokładzie i nadbrzeżu uwijało się kilku marynarzy, ładując jakieś beczki. Przystanąłem i wpatrzyłem się w niego. Uległem jego magnetyzmowi. Statek był dla mnie czymś, co tylko częściowo należało do znanego mi świata. Przez większą cześć swojego żywota należał do innego, nieznanego i groźnego – morskiego. Wpatrywałbym się w niego godzinami, gdyby Lydia łagodnie nie pociągnęła mnie za sobą.

     Wszedłszy przez główną bramę, udaliśmy się prosto do gospody. Był już najwyższy czas.

4 komentarze:

  1. Urokliwa ta Samotnia. No cóż, powtórzę się - podoba mi się cała grafika. A te przygody również.Czytam to z przyjemnością, serio.
    Miłego, ;)
    P.S.
    I doceniam, że piszesz .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi przeczytać taką recenzję :)
      Zapodaję następny rozdział.

      Usuń
  2. Jak dobrze, że Wulfhere zdobył się na przeprosiny! :)
    Też bym dostała zawrotu głowy w mieście zbudowanym na takim łuku skalnym. Ale jest piękne. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miasto otoczone jest murem, więc mieszkańcy w ogóle tego nie czują. Żaden z nich nie ma możliwości stanąć nad przepaścią.

      Usuń