piątek, 20 maja 2016

Rozdział XXXIII - Ściana Alduina

     Pozostawiliśmy za sobą Fort Szara Przystań i szliśmy tą samą drogą, którą niegdyś udawaliśmy się do Samotni. Wędrowaliśmy dziarsko, w doskonałych humorach i po południu doszliśmy do rozwidlenia dróg. Gdybyśmy szli tym samym traktem, wkrótce doszlibyśmy do Rorikstead. Ale tym razem skręciliśmy w lewo, na zachód, gdzie drewniany drogowskaz pokazywał kierunek Markart.

     Droga prowadziła przez skalisty wąwóz. Po obu jej stronach wznosiły się strome skały, na które niepodobna było się wspiąć. Gdyby ktoś chciał zastawić tu na nas pułapkę, byłoby to idealne miejsce, więc rozglądaliśmy się uważnie i trzymaliśmy broń w pogotowiu. I nie przeszliśmy daleko, gdy ujrzeliśmy coś, co nas zatrzymało. Był to martwy koń, a opodal leżał rozbity wózek i rozsypane towary. Jakieś garnki i inne sprzęty. Obok wozu znaleźliśmy zwłoki jakiegoś Khajita. Zbadaliśmy je dokładnie.

     Był niewątpliwie ofiarą rabunkowego napadu. Ogołocony ze wszelkich kosztowności. Rany zadano ostrym narzędziem. Koń zginął od podobnych ran, miał jednak też złamaną nogę. Przyczyn nie trzeba było daleko szukać – na trakcie ktoś rozłożył dwie żelazne pułapki, wielkie jak na niedźwiedzie. Koń musiał się w nią złapać, okulał i został dobity.

     Rozejrzałem się bezradnie wokół. Wszędzie skały. Ani kawałka miękkiej ziemi. Nie było gdzie pochować nieszczęsnego Khajita. W końcu, ze smutkiem, pozostawiliśmy go tam, gdzie był.

     I dalej na zachód, tym krajobraz był bardziej malowniczy. Wkrótce doszliśmy do rzeki, która płynęła wzdłuż drogi. Skały po prawej stronie nieco złagodniały – pojawiły się na nich krzewy i gdzieniegdzie można było znaleźć miejsca, na które można było się wspiąć. Ponieważ w międzyczasie zrobiło się ciemno, postanowiliśmy rozbić tu obóz na noc. Zjedliśmy co nieco, po czym Lydia otuliła się derką i zapadła w sen, a ja trzymałem pierwszą wartę.

     Niewiele miałem do roboty. Gdzieś tam w ciemności słyszałem wycie wilka, ale wystarczająco daleko, aby nie musieć się nim przejmować. W rzece pluskały od czasu do czasu jakieś ryby. Usłyszałem też czołganie się kraba błotnego – wielkiego skorupiaka, zamieszkującego tę krainę. Poza tym, noc minęła spokojnie. Gdy na wschodzie pojawiła się delikatna łuna, obudziłem Lydię i, otuliwszy się ciepłym płaszczem kultysty, złapałem kilka godzin snu.

     Późnym rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę.

     Wkrótce doszliśmy do kamiennego mostu, który przeprowadził nas na drugą stronę rzeki. Za mostem ktoś postawił kapliczkę Dibelli. Pokłoniliśmy się bogini i poczuliśmy ciepło jej błogosławieństwa. Na cokole ktoś zostawił trochę złota, zapewne jako dar wotywny. Pozostawiliśmy go oczywiście, bowiem nawet rozbójnicy nie tknęliby złota, przeznaczonego dla bogini.

     Ruszyliśmy dalej. Droga nieco opadała. Według mapy powinniśmy być już blisko. I wtedy ujrzeliśmy smoka.

     Krążył nad drogą, w gwałtownych wywrotach i od czasu do czasu zawisał nad gruntem, wypluwając z pyska srebrzystą mgłę. Był to smok mrozu i najwidoczniej z kimś walczył. Przeciwnik musiał być niejeden, bowiem zza skał wzlatywały ku niemu zarówno strzały, jak i kule ognia. Zapewne wojownik i mag.

     Zebraliśmy się do biegu. W kilka chwil przemierzyliśmy dystans do skał, zakrywających nam widok. Ściągnęliśmy z ramion łuki. I wtedy ze zdziwieniem ujrzałem Thalmorskiego maga i dwóch elfich żołnierzy.

     Smok miał nad nimi ogromną przewagę. Latając z prawa na lewo co chwilę nikł im z oczu. Spróbowałem wpakować mu strzałę, ale chybiłem haniebnie. Nie sposób było dobrze wycelować. Smok pojawiał się w polu widzenia tylko na krótkie chwile. Za każdym razem wzbijały się w górę strzały, próbujące go dosięgnąć, ale przeważnie chybiały. Za to smok co chwilę raził nas jęzorem mrozu. Raz oberwało mi się tak, że chyba na moment straciłem przytomność. Gdy doszedłem do siebie, obaj żołnierze już nie żyli. Tylko mag jeszcze jako tako trzymał się na nogach.

     Wypuściłem w kierunku smoka sześć, czy siedem strzał. Kilka trafiło, pozostałe nie. Lydia podobnie. Ale na smoku nie robiło to najmniejszego wrażenia. Musiał być niezwykle silny. Gdy na chwilę znikł nam z oczu, mag spojrzał na nas swymi oczami bez wyrazu i skinął nam głową. Nie trzeba było słów. W tej chwili był naszym sprzymierzeńcem. Gdy smok zawisł nad nami, dostał jednocześnie dwie strzały pod pachę i podwójną kulę ognia prosto w pysk. Obie strzały wypuszczono z potężnych, elfich łuków, a i kula ognia z obu rąk silnego maga - miała moc, która zabiłaby dorosłego człowieka. Jednak ten smok nawet nie drgnął. Liznął maga strumieniem mroźnej mgły. Ten wydał tylko zduszony jęk i upadł na plecy. Wyzionął ducha na miejscu.

     Smok, ku naszemu zdziwieniu odleciał za skały, zupełnie jakby o nas zapomniał. Czekaliśmy dość długo, z przygotowana bronią, ale nie nadleciał. Ze zdziwieniem opuściliśmy łuki. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.

     - Nigdy nie przypuszczałabym, że będę walczyć z Thalmorczykami ramię w ramię – mruknęła Lydia, zakładając łuk na plecy. 

     - Ani ja – odparłem, powtarzając jej ruch. – I że będę ich żałował. Chyba jesteśmy blisko celu?

     Skinęła głową i wskazała przed siebie.

     - Tam, za tym nawisem, jest most. Obie rzeki się tu łączą. Za mostem jest Iglica Karth.

     - Więc proponuję przyspieszyć, zanim ten gad sobie o nas przypomni.

     Ale nie tylko gad o nas zapomniał. My o nim również, gdy tylko znaleźliśmy się po drugiej stronie.
Delphine i Esbern, ukryci w cieniu góry, zasępionym wzrokiem spoglądali przed siebie, na ogromne obozowisko Renegatów. Obejmowało całe ujście rzeki Karth. Cześć znajdowała się na lądzie. Stała tam jakaś kamienna, pradawna budowla, którą sobie zawłaszczyli. Obok na palach powbijanych w do rzeki, znajdowały się rozległe, drewniane platformy, na których ustawiono namioty, a nawet na jednej rozpalono ognisko. Cały system mostów i pomostów łączył część nawodną ze stałym lądem. Niestety, również w miejscu, do którego się udawaliśmy.

Pogranicze, przełom rzeki Karth - obozowisko Renegatów, widziane z miejsca, w którym ukryła się nasza czwórka.


     Aby dojść do iglicy, trzeba byłoby przejść po kamiennych schodach, prosto przez środek obozowiska.

     - Nie da się z nimi porozmawiać? – szepnąłem. – Jakby nie patrzeć, to przecież ludzie.

     Odpowiedziały mi przytłumione śmiechy z trzech par ust.

     - On mówi poważnie? – spytała Delphine.

     - Pierwszy raz ich widzi – odparła Lydia.

     - To wiele wyjaśnia – skwitowała Delphine i zwracając się do mnie dodała. – Byłbyś pierwszym, któremu by się to udało. Renegaci rozmawiają tylko z Renegatami. Obcych zabijają od razu.

     - Najgorsze, że nie wiemy, ilu ich jest – odezwał się Esbern. - Tu naliczyliśmy sześcioro, ale nie wiemy, ilu jest na górze. A iglicy w ogóle stąd nie widać. Tam może ich być cała masa.

     Wbiłem wzrok w obozowisko. Kilka osób, ubranych w skóry. Dwie szły w stronę budowli, jedna robiła coś przy niewysokim stoliku.

     - Słuchajcie – odezwałem się. – Skradamy się z Lydią na paluszkach i eliminujemy ich z łuków. Po cichu. Zabijemy tylu, ilu się da, zanim nas odkryją. Wtedy dopiero wy wchodzicie do gry.

     Mówiłem przez ściśnięte gardło. Renegaci nic mi nie zrobili, a ja znów musiałem zachować się jak morderca. Nie podobało mi się to. Ale rozumiałem, że jeśli tego nie zrobię, świat po prostu zginie. Tym razem musiałem ratować świat w dosłownym tego słowa znaczeniu. Czy uspakajało to moje sumienie? Ani trochę! Gdyby to ode mnie zależało, wyszedłbym na otwartą przestrzeń i zagadał. Gdyby mnie zaatakowali, zabiłbym ich – ale wtedy działałbym w obronie i miałbym do tego prawo.

     Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z resztą. Wzruszyli ramionami.

     - Nie musisz im się pokazywać – mruknęła Delphine. – Wystarczy, że istniejesz. Gdyby wiedzieli, że tu jesteś, już by zaatakowali…

     Urwała, bowiem obok niej z sykiem wbiła się strzała. Rozproszyliśmy się ja na komendę, spoglądając na skały. Lydia zobaczyła go pierwsza. Łucznik, odziany w skóry, przykląkł na skałach i szykował się do wypuszczenia następnej strzały. Nie zdążył. Lydia strąciła go pierwsza. Zwalił się po stromej ścianie, jak szmaciana lalka i spadł niedaleko nas.

     Renegaci na platformie ożywili się i powstali. Rzeczywiście było ich sześcioro. Wbili wzrok w naszą stronę, próbując odgadnąć, co się stało.

     - Na co czekasz? – syknęła Delphine. – Aż się pochowają? Strzelaj!

     Miała rację. Dwie strzały wyfrunęły ku nim niemal jednocześnie. Obie trafiły. Jeden z Renegatów schował się za namiotem i stamtąd zaczął razić nas z łuku. Troje pozostałych zaatakowało mieczami, nie zdążyli jednak dobiec do brzegu, gdy położyły ich nasze strzały i kula energii, wypuszczona przez Esberna. Rozpoczęła się regularna bitwa.

     Nie było sensu się ukrywać. Wybiegliśmy wszyscy z naszej kryjówki w stronę platformy, na którą wbiegało kilku nowych, z pobliskiej budowli. Nie wiem, jak walczyli inni, bo nie miałem czasu się na nich oglądać. Sam położyłem dwoje – kobietę i mężczyznę, którzy zaatakowali mnie dziwnymi toporami, jakby zrobionymi z kości. Jeszcze nie upadli, a ja poczułem mocny cios w głowę. Strzała odbiła mi się od hełmu, ale uderzenie było tak silne, że na chwilę mnie zamroczyło. Gdy wstałem, ujrzałem lodowego giganta, miażdżącego Renegata w potwornym uścisku. Atronach lodu, przywołany przez Esberna, przechylił szalę zwycięstwa na naszą stronę. Ledwo uporał się ze swym napastnikiem, a prawie natychmiast zachwiał się pod magicznym ciosem, wypuszczonym zza budowli. Jakaś poczwara, na poły ludzka, na poły ptasia, raziła go magią lodowej burzy. Posłałem jej strzałę, jedną, potem drugą. Atronach rozpadł się, ale tajemnicza postać również upadła na kamienne schody. To jeszcze nie koniec walki. Dwoje łuczników raziło nas z góry. Jednego strącił Esbern. Drugiego dopadła Lydia, zręcznie zakradłszy się na schody.

     Od strony iglicy nie zauważyliśmy nikogo.

     Spenetrowałem obozowisko. Przede wszystkim obejrzałem sobie ową tajemniczą postać, która odesłała naszego atronacha do Otchłani. Była obrzydliwa. Przypominała trochę wielkiego ptaka, a trochę starą, chudą i pomarszczoną babinę. Zamiast palców miała szpony. Gdzieniegdzie wystawały jej czarne pióra, zupełnie, jakby miejscami była nimi porośnięta.

     - Wiedźmokruk – mruknął Esbern, trąciwszy stwora butem. – Im dalej na zachód, tym ich więcej.

     - Co to za stwór? – spytałem, przypatrując mu się z niedowierzaniem. – Skąd się wziął?

     - Długa historia – odrzekł mag. – Masz właśnie przed sobą jedną z najbardziej zdegenerowanych form życia w Skyrim. Zło niemal w czystej postaci.

     Gdy tylko okazało się, że od strony obozowiska nic nam nie zagraża, udaliśmy się na iglicę. Przed grotą ujrzeliśmy znak renegatów: skórę rozpięta na drewnianych palikach. Ze strzałami na łukach zagłębiliśmy się w skaliste przejście.

     Wewnątrz było jasno. Oświetlona, przestronna grota pełniła rolę pomieszczenia mieszkalnego. Stały tu meble i to całkiem solidne. I było tu dwóch Renegatów, którzy jednak nie przeżyli starcia z nami. Po drugiej stronie owej sypialni widniało przejście do następnego pomieszczenia. Krótki, kręty tunel i moim oczom ukazał się niezwykły widok.

     Znajdowałem się w malowniczej kotlince, czy raczej na dnie naturalnego szybu. Ze wszystkich stron otaczały nas strome skały, a ponad nami było tylko czyste niebo. Przed sobą ujrzałem kamienne schody, prowadzące na niewysoki podest. Esbern i Delphine wdrapali się tam i stanęli, przypatrując się trzem tajemniczym filarom.

     Aż się roześmiałem. Znałem już takie filary. To był szyfrowy zamek. Podobne spotykałem w Czarnygłazie i Cieniowisku. Te tutaj miały wprawdzie zupełnie inne znaki i zupełnie inny wygląd – widać, że wykonała je odmienna cywilizacja – ale ich trójkątne podstawy nie budziły wątpliwości.

     Tymczasem Esbern zastanawiał się głośno.

     - Te filary musza mieć jakieś znaczenie. Zobaczmy… Jest symbol króla i wojownika… I oczywiście symbol Smoczego Dziecięcia – wskazał na ostatni głaz. – To ten, który wydaje się mieć coś na kształt strzały, skierowanej w dół, ku podstawie.

     Nie czekałem, aż sam do tego dojdzie. Chwyciłem pierwszy filar z lewej i obróciłem go tak, że widniał teraz na nim znak Smoczego Dziecięcia. Przypominał serce, otwarte u dołu, z niewielką strzałką. W życiu nie skojarzyłbym go ze Smoczym Dziecięciem. Mnie bardziej przypominał dziurawy nocnik.

Przedsionek Niebiańskiej Przystani - szyfrowy zamek, dzieło starożytnych Akavirczyków. Na dwóch zewnętrznych słupkach widoczny znak Smoczego Dziecięcia


     - Tak, właśnie tak! – Esbern aż zaklaskał w dłonie, jak ucieszone dziecko. – Symbol na kolumnie po lewej!

     Nie usłyszałem wprawdzie szczęknięcia, ale dłońmi wyczułem, że filar drgnął. Zrobiłem to samo ze środkowym.

     - Uważaj! – Lydia pociągnęła ku sobie Esberna, którego o mało nie przygniotła opadająca kamienna płyta. Wzniósł się tuman pyłu. Gdy opadł naszym oczom ukazał się wykuty w skale korytarz, przysłonięty dotąd płytą, która teraz stanowiła most, po którym można było tam wejść.

     - Nie wiem jakim sposobem, ale ci się udało – skwitowała Delphine, jak widać niezbyt biegła w starożytnych mechanizmach. – Zobaczmy, co jeszcze dawne Ostrza postawiły nam na drodze.

     Weszliśmy do na pół naturalnego korytarza, który wkrótce skręcił w prawo i rozszerzył się w obszerną komnatę. Naprzeciwko wejścia stał kamienny słup z uchwytem na łańcuchu, jakie znałem już z innych starożytnych podziemnych budowli, a posadzka wyłożona była kwadratowymi płytami, na których widniały tajemnicze reliefy.

     - Czekaj! – Esbern zagrodził ręką przejście Delphine.

     Ta omiotła komnatę wzrokiem i zerknęła na Esberna.

     - Dlaczego się zatrzymujesz? – spytała.

     A ja wiedziałem, dlaczego! Niełatwo zapomina się poparzone siedzenie! Posadzka za bardzo przypominała pułapkę, w jaką wpadłem swego czasu w Ustengrav. To mogły być płyty naciskowe.

     - Powinniśmy zachować ostrożność – rzekł spokojnie Esbern. – Widzisz te symbole na podłodze?

     Delphine podrapała się po brodzie.

     - Hmm. Esbern ma rację – stwierdziła. – Wygląda na płyty naciskowe.

     Czyli jednak coś niecoś wiedziała. Cóż, przecież też była w Ustengrav…

     - Przejdziemy na drugą stronę, gdy będzie bezpiecznie – odparł Esbern, po czym zwrócił się do mnie, wskazując na pierwszą płytę ze znakiem Smoczego Dziecięcia. – Zachowaj ostrożność!

     Wiedziałem, o co tu chodzi. Gdy skoncentrowałem się na znaku Smoczego Dziecięcia, zauważyłem że płyty z tym znakiem tworzą krętą ścieżkę, prowadzącą do kolumny z uchwytem. Musiałem trzymać się tych płyt, nie następując na inne, a wszystko powinno dobrze się skończyć.

     Wstąpiłem ostrożnie na pierwszą z nich. Poczułem, jak niewidzialna sprężyna ugina się pod moim ciężarem, ale nic więcej się nie działo. Tak samo na drugiej, trzeciej i każdej następnej. Gdy dotarłem do uchwytu i pociągnąłem go w dół, dał się słyszeć jakiś krótki chrzęst, po czym wszystko ucichło.

     - Teraz powinno być bezpiecznie – Delphine skinęła głową. – Ruszajmy!

     Po drugiej stronie komnaty widniało wyjście na schody i taki sam kamienny most, jakim tu weszliśmy, tylko znajdujący się nieco wyżej. Jeszcze tylko krótka wspinaczka po schodach i korytarz zaczął się rozszerzać.

     - Tak! – zawołał Esbern, przyspieszając kroku. – Tak! Sądzę, że jesteśmy blisko wejścia!

     Nagle znaleźliśmy się w wielkiej, na pół naturalnej komnacie. Na jej środku, na kamiennym podwyższeniu stał spory, drewniany kufer. Za nim, na kamiennej posadzce znajdował się duży znak, w postaci koncentrycznych kół, jakby każde z nich wykonane było z innego kawałka kamienia. A za kręgiem znajdowała się płyta, na której wyrzeźbiono łysą głowę jakiegoś kapłana.

     - Cudowne! – westchnął Esbern z zachwytem. – I w jakim dobrym stanie!

     Przez chwilę penetrował pomieszczenie, wiele uwagi poświęcając kręgom na posadzce. W końcu zwrócił się do mnie, wskazując na ich środek.

     - Ach! Oto i Krwawa Pieczęć! – przywołał mnie gestem.

     Porzuciłem próby otwarcia kufra i podszedłem ku niemu.

     - Jeszcze jedna dawno zapominana sztuka Akavirczyków – mówił podniecony. – Bez wątpienia aktywuje ją… Cóż, krew… Twoja krew, Smocze Dziecię. Spójrz tutaj – wskazał na rzeźbę. - Można zobaczyć, jakim szacunkiem Ostrza darzyły Remana Cyrodiila. Całe to miejsce wydaje się być kaplicą, poświęconą Remanowi. Na pewno pamiętasz, że to on w tajemniczych okolicznościach zakończył inwazję Akavirczyków.

     Nie miałem nawet pojęcia, kim był Reman, ale wiedziałem, że jeśli się do tego przyznam, czeka mnie długi wykład, więc tylko skinąłem głową. Delphine podeszła do nas i przyjrzała się środkowemu, najmniejszemu kręgowi. Lydia, jak zawsze, trzymała się z tyłu, pilnując naszych pleców.

     - Spróbuj zrosić krwią ryt w podłodze – podsunęła Delphine. – Esbern zapewne ma rację. Spróbuj użyć swojej krwi na tej pieczęci.

     Nie słyszałem przedtem o krwawych pieczęciach, ale uznałem, że to Esbern jest ekspertem. Wyciągnąłem zza paska swój orkowy nóż, otarłem ostrze ręką i przybliżyłem do swej lewej dłoni. Nóż był niezwykle ostry, bowiem specjalnie ukształtowane ostrze, podobnie jak w brzytwie, pozwalało na bardzo precyzyjny sposób szlifowania i polerowania. Dość, że używałem go do golenia, co jakiś czas polerując go na pasku.

     Bolało. Musiałem przyciąć się prosto w nerw. Ale kropla krwi, jaka pojawiła się na dłoni, wystarczyła. Dotknąłem nią pieczęci, po czym odskoczyłem odruchowo, gdy ta zaczęła pode mną wirować. Rozległ się chrzęst jakiegoś mechanizmu i płyta z płaskorzeźbą Remana zaczęła opuszczać się w głąb ziemi, odsłaniając kamienną, rzeźbioną bramę.

     Delphine jakby porzuciła maskę powściągliwości. Roześmiała się w głos i uściskała mnie.

     - Udało się! – zawołała. – Spójrz, wraca do życia! Udało ci się, tam jest wejście! Prowadź, Smocze Dziecię! Zaszczyt postawienia pierwszego kroku w Niebiańskiej Przystani powinien przypaść tobie!

     - Nie sposób powiedzieć, co znajdziemy wewnątrz – szepnął Esbern z przejęciem.

     Ruszyłem przodem. Kamienne wrota rozwarły się po lekkim pchnięciu dłonią, w dodatku bez żadnego chrobotu. Przede mną pojawiła się ciemność. Wewnątrz nie było żadnego światła, mimo to, stopami wyczułem schody, lekko skręcające, prowadzące w górę. Esbern dołączył do mnie, oświetlając sobie przejście pochodnią. Wtedy dotarło do mnie, że to nie są zwykłe kamienne schody, jakich pełno w różnych podziemiach. Te były starannie wykończone i oszlifowane.

     Stukot naszych butów zmienił ton. Wyszliśmy z korytarza i znaleźliśmy się w przestronnej sali – tak przynajmniej powiedziały mi uszy, bo w dalszym ciągu niewiele widziałem, poza tym, że ściany korytarza zostały za mną. Posadzka pod stopami wypłaszczyła się.

     Esbern w świetle pochodni dostrzegł wielki znicz. Przytknął do niego płomień i nagle w komnacie zrobiło się jasno. Wszyscy aż westchnęliśmy z zachwytu.

     To był prawdziwy, marmurowy pałac! Pełen korytarzy, schodów i rzeźbionych ścian. Ze wszystkich świątyń, jakie widziałem w Skyrim, ta była najpiękniejsza. Tu nic nie miało surowego, norskiego charakteru. Tu na każdym kroku widać było styl cesarski, aczkolwiek nie przesadzano tu z ornamentami, jak w Cyrodiil.

     Esbern był chyba tego samego zdania.

     - Niesamowite! – zawołał z zachwytem. Można dostrzec jak rzemieślnicy Akavirczyków zaczęli inspirować się o wiele bardziej potoczystym stylem Nordów!

     Miał rację. Bogaty styl cesarski, połączony z surowością Nordów, dał piękny efekt w postaci starannego wykończenia, a jednocześnie szczególnego rodzaju umiaru. Co tu mówić, było to po prostu piękne! Esbern podszedł do jednej ze schodni i przez chwilę obaj podziwialiśmy idealne proporcje budowli. Nie jestem znawcą sztuki, a tym bardziej architektury, ale to przypominało mi miasta w mojej ojczyźnie. Poczułem się jak w domu i z zachwytem chłonąłem piękno świątyni. Dopiero Delphine sprowadziła nas na ziemię.

     - Interesuje nas Ściana Alduina, prawda Esbernie? – spytała z naciskiem.

     - Tak, oczywiście – zmieszał się mag. – Podejrzewam, że później będziemy mieć więcej czasu, by się rozejrzeć – zwrócił się do mnie. – Zobaczmy, co jest przed nami.

     Przyświecając sobie pochodniami ruszyliśmy przed siebie. Zaczęliśmy obchodzić całą salę dookoła, aż wreszcie dotarliśmy do płaskiego, wysokiego muru, pokrytego misterną siecią reliefów, do jakich zapewne chętnie przyznaliby się nawet dwemerscy mistrzowie kamienia.

Niebiańska Przystań - wnętrze świątyni. Po prawej stronie doskonale widoczna Ściana Alduina


     - Na kości Shora! – wyszeptał Esbern. – Jest! Ściana Alduina…

     Omiótł dłonią zwisające pajęczyny i przez chwilę trwał z otwartymi ustami, podziwiając precyzyjną robotę akavirskich kamieniarzy.

     - W doskonałym stanie – odezwał się. – Nigdy wcześniej nie widziałem wspanialszego przykładu płaskorzeźby z wczesnej drugiej ery Akavirczyków…

     Przeszedł się wzdłuż muru. Był naprawdę długi. Cały pokryty rzeźbieniami, wyobrażającymi ludzi, smoki, i jakieś fale, jakby wszystko odbywało się nad morzem. Dołączyła do nas Lydia, również z pochodnią. Ściana miała w sobie coś magicznego, co wszystkim nam kazało przystanąć i podziwiać. Prawie wszystkim – na Delphine najwyraźniej to nie działało.

     - Esbernie – rzekła niecierpliwie, - potrzebujemy informacji, a nie wykładu z historii sztuki!

     - Tak, tak… - odparł Esbern, pospiesznie przechodząc na lewą stronę. – Zobaczmy, co my tu mamy - i wbił uważny wzrok w wyryte obrazy.

     - Spójrz – wskazał pierwszą rzeźbę, wyobrażającą smoka. – To Alduin. Ta tablica pokazuje zaranie czasów, gdy Alduin oraz Smoczy Kult rządzili Skyrim.

     Zerknąłem na rzeźby. Alduin, bez wątpienia. Miał tak charakterystyczną sylwetkę, że nie sposób było pomylić go z innym smokiem. Tak go właśnie zapamiętałem, a miałem okazję przyjrzeć mu się uważnie.

     - Tutaj ludzie sprzeciwiają się swoim smoczym władcom – oświetlił kolejny relief. – Podczas legendarnej smoczej wojny.

     Maszerował dalej, wzdłuż muru, przyglądając się uważnie wyrytym tam historiom. Nie odstępowaliśmy go ani na krok.

     - Upadek Alduina – wskazał na kolejną rzeźbę. – Stanowi najważniejszy element ściany. Widzisz? Tutaj spada z nieba. Język Nordów… Mistrzowie Głosu zebrali się przeciwko niemu…

     - Wiadomo, jak go pokonali? – westchnęła niecierpliwie Delphine. – Czy nie po to tu jesteśmy?

     - Cierpliwości, moja droga – uśmiechnął się mag, nie patrząc na nią. – Akavirczycy nie byli zbyt bezpośrednimi ludźmi. Wszystko ujęte zostało w alegoriach oraz mitycznym symbolizmie. Tak, tak… Te wici, które wydostają się z ust norskich bohaterów, to akavirski znak, symbolizujący Krzyk.

     Przez chwilę milczał, po czym przeniósł wzrok na mnie.

     - Ale nie sposób dowiedzieć się, co ten Krzyk oznaczał – dodał ze smutkiem.

     - Chcesz powiedzieć, że użyli Krzyku, by pokonać Alduina? – Delphine spojrzała mu prosto w oczy. – Na pewno?

     - Hmm… O, tak – zająknął się Esbern. – Najpewniej coś związanego ze smokami, albo samym Alduinem. Pamiętaj, tę ścianę wzniesiono ku przestrodze przyszłych Ostrzy. Nic nie znalazło się tutaj przez przypadek.

     - A więc szukamy Krzyku – Delphine aż zakryła usta ręką. – A niech to…

     Wolno odwróciła się w moją stronę.

     - Potrafisz sobie wyobrazić coś takiego? Krzyk, zdolny strącić z nieba smoka?

     Pokręciłem głową.

     - Nie – odparłem. – O niczym takim nie zdarzyło mi się słyszeć.

     Delphine w zadumie pokiwała głową.

     - Obawiałam się, że to powiesz – westchnęła. – Wygląda na to, że nie ma innego wyjścia, trzeba poprosić o pomoc Siwobrodych. Liczyłam, że uda nam się uniknąć mieszania ich w tę sprawę, ale nie mamy wyboru.

     Ostatnie słowa wypowiedziała z taką goryczą, że aż mną to wstrząsnęło. O co jej chodzi?

     - Co masz przeciwko Siwobrodym? – spytałem.

     Jej twarz wykrzywiła się w ironicznym grymasie.

     - Gdyby postawili na swoim, czekałyby cię długie posiedzenia na tej ich górze i gadanie do nieba, czy co oni tam robią. Siwobrodzi tak bardzo boją się potęgi, że z niej nie korzystają. Pomyśl o tym. Czy próbowali zakończyć wojnę domową, albo zrobili cokolwiek w sprawie Alduina? Nie! I boją się ciebie, boją się twojej potęgi!

     Ostatnie słowa powiedziała podniesionym głosem.

     - Wierz mi – dodała już spokojniej. – Nie trzeba się bać. Pomyśl o Tiberze Septimie. Myślisz, że założyłby Cesarstwo, gdyby słuchał Siwobrodych?

     Delphine nie miała racji i byłem o tym przekonany. Słowa Arngeira, o narodzinach tyrana, wziąłem sobie tak głęboko do serca, że do dziś brzmiały mi w uszach. Miał słuszność, potęga, dana osobie bez samodyscypliny, prowadzi do zatracenia. Łatwo przekroczyć tę cienką linię.

     Mimo to, Delphine onieśmielała mnie. Była doświadczoną wojowniczką elitarnej grupy, w dodatku dużo starszą ode mnie. Nie umiałem przemóc się, aby przekonać ją, że się myli.

     - Siwobrodzi mogą mieć rację – odrzekłem tylko. – Potęga oznacza niebezpieczeństwo…

     - Tylko jeśli nie wiesz, jak jej używać – wpadła mi w słowo. – Wszyscy wielcy bohaterowie musieli nauczyć się korzystać ze swej potęgi. Ci, którzy ugięli się pod ciężarem swojego przeznaczenia… Cóż… O nich się nie opowiada, prawda?

     Podeszła do Ściany Alduina i oparła się o nią.

     - No i są jeszcze złoczyńcy – skinęła głową. – Ci, którzy użyli potęgi dla niewłaściwych celów. Zawsze istnieje możliwość wyboru. I zawsze w grę wchodzi pewne ryzyko. Lecz jeśli będziesz żyć w strachu, że coś może pójść nie tak, skończysz siedząc z założonymi rękami. Jak Siwobrodzi na tej swojej górze.

     Nie podobało mi się to, co mówiła. Pogardzała Mistrzami Głosu, którym moim zdaniem należał się bezwzględny szacunek. W dodatku mijała się z prawdą. Arngeir przecież szczerze wytłumaczył mi, po co wezwał mnie na Wysoki Hrothgar. Nie szczędził mi rad, nauk, a daru Krzyków, jakich nauczyli mnie mistrzowie, nie sposób przecenić. Nawet przez chwilę nie próbowali zrobić ze mnie mnicha.  Przez myśl przeszło mi jednak, że to jakaś dawna uraza, z czasów, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem, albo wręcz nie było mnie w ogóle. Pomyślałem, że może to gorycz przez nią przemawia.

     - Lepiej pójdę zobaczyć, co Arngeir wie o tym krzyku – odparłem tylko.

     - Świetnie! – odparła kpiąco. – Miło, że już cię przyjęli w szeregi swojego małego kultu. Jakoś mam wątpliwości, czy pomogliby mnie lub Esbernowi.

     Miałem ochotę krzyknąć: „Nic dziwnego, skoro traktujesz ich jak stado dziwaków!”. Ugryzłem się w język ostatnią resztką siły woli. Skinąłem Lydii głową i razem ruszyliśmy powoli ku jednemu z korytarzy. Czułem, że jeśli ta rozmowa potrwałaby choć chwilę dłużej, skończyłoby się kłótnią.

6 komentarzy:

  1. To Smocze Dziecię będzie walczyło ze smokiem? On już jakieś "krzyki" trenował, to może i teraz czegoś nowego się poduczy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No przecież Smocze Dziecię po to zostało stworzone, żeby walczyć ze smokami. I już z nimi walczyło. Problem w tym, że trzeba usunąć Alduina, niezwykłego smoka, najpotężniejszego ze wszystkich.

      Usuń
  2. Smok ziejący mrozem - tego się nie spodziewałam. Byłam raczej przekonana, że smoki są wyłącznie ogniotwórcze.
    Smocze Dziecię ma rację. Moc w niewłaściwych rękach to przepis na tragedię. A na dodatek każdemu się wydaje, że on/ona na pewno użyje siły do właściwych celów i we właściwy sposób.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakby Ci to wytłumaczyć... Wulfhere ma zaledwie 18 lat, ale... Jego promotor (czyli ja) - dużo, dużo więcej...

      Usuń
    2. Nie filozuj, promotorze, tylko pisz cd. :D

      Usuń