piątek, 6 maja 2016

Rozdział XXVIII - List żelazny

     Zatrzymałem się tak nagle, że Lydia wpadła na mnie z rozpędem.

     - Co się stało? – zapytała.

     Musiałem mieć bardzo niewyraźną minę. Nie wiedziałem, jak jej to powiedzieć. Nie chciałem wracać do źródeł naszej niedawnej kłótni, ale tu sytuacja była zupełnie inna.

     - Malborn spodziewa się tylko mnie – zerknąłem na nią ostrożnie. – Co będzie, jeśli zobaczy nas dwoje? Może uznać to za pułapkę i nic nie powiedzieć.

     - Nic się nie martw – odparła. – Podejdziesz do niego sam, a ja poczekam przy barze.

     Ku mojej wielkiej uldze, Lydia nie robiła z tego problemu. Doskonale rozróżniała ośli upór i konieczność.

Samotnia - gospoda "Pod Mrugającym Ślizgaczem"


     W gospodzie było gwarno, choć nie tak tłoczno jak wczoraj. Zacząłem się rozglądać po sali, niby za wolnym stolikiem. Dostrzegłem go po dłuższej chwili, bowiem sprytnie usiadł przy najdalszym stole, częściowo zasłoniętym przez szeroki filar.

     Nie przypominał Eanora. Wprawdzie smukły i niewysoki, o włosach w kolorze miedzi, twarz miał jednak zupełnie inną. I nie nosił charakterystycznego bosmerskiego kucyka. Nerwowymi palcami bębnił po drewnianym kubku z jakimś napitkiem. Zlustrowałem całą salę ponownie. To musiał być on. Był jedynym Bosmerem w gospodzie. 

     Zamówiłem miód i z pełnym kubkiem udałem się w stronę domniemanego Malborna. Gdy stanąłem przy stoliku, łypnął na mnie niespokojnie spode łba.

     - Potrzebujesz czegoś? – spytał głosem, w którym wyczułem napięcie.

     - Można się przysiąść? – spytałem. – Tłok tu dziś straszny.

     - Czekam na kogoś – odpowiedział nerwowym głosem.

     - A, to zmienia postać rzeczy – zrobiłem do niego oko. – Zakochani mają swoje prawa.

     Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się z przymusem.

     - Mam na imię Wulfhere. Miło było poznać.

     - Malborn – odrzekł odruchowo. – Mnie też…

     Ku jego zdziwieniu opadłem na krzesło naprzeciw niego.

     - Spokojnie, przyjacielu – uśmiechnąłem się. – To na mnie czekasz.

     Bosmerowie mają duże oczy, ale w tej chwili Malborn otworzył je tak szeroko, że wyglądało to naprawdę groteskowo.

     - Przysyła mnie nasza wspólna znajoma – wytłumaczyłem przyciszonym głosem.

     Przedtem był tylko zaskoczony i niespokojny. Teraz na jego twarzy pojawiło się prawdziwe przerażenie.

     - Serio? – jęknął. – Ciebie wybrała?...

     Ukrywszy twarz w dłoniach, wyszeptał.

     - Mam nadzieję, że wie co robi…

     Ubodło mnie to do żywego. Kto dał mu prawo mnie osądzać? Bo byłem jeszcze młokosem? I kto to mówi? Sam nie miał pewnie wiele więcej lat ode mnie... No, fakt, był elfem. Równie dobrze mógł mieć na karku sześćdziesiątkę…

     - Ona mi zaufała – warknąłem. – Pewnie ma jakiś powód. Może też spróbujesz?

     Westchnął tylko. Widocznie uznał jednak, że nie ma co walczyć ze sprawami, na które nie ma się wpływu, bo od razu przeszedł do rzeczy.

     - Oto jak wygląda sytuacja – zaczął przyciszonym głosem. – Mogę dla ciebie przemycić nieco sprzętu do ambasady. Nie zabieraj ze sobą niczego więcej, bo ochrona Thalmoru nie jest na pokaz. Daj mi tylko to, co będzie ci niezbędne, a ja to dostarczę do ambasady. Reszta w twoich rękach.

     No, nareszcie gada do rzeczy. Myśl, że mogę mieć ze sobą broń, przydała mi otuchy. Tylko czy on jest w stanie ją przemycić?

     - Co mam przynieść? – zapytałem.

     Przerażenie w jego oczach sięgnęło zenitu.

     - Ja mam wiedzieć? – jęknął. – A obiecała, że przyśle kogoś, kto wie, co robi…

     - Pytam, bo nie wiem, co możesz przemycić! – syknąłem ze złością. – Nie znam twoich możliwości.

     Nerwowo łyknął z kubka.

     - Z tym nie ma problemu – odparł. – Całe zaopatrzenie ambasady w żywność i napitki jest na mojej głowie. Jutro dostarczam tam cały wóz najróżniejszych wiktuałów. Mogę między nimi ukryć sporo sprzętu. Sprawdzają, ale pobieżnie. Do pewnego stopnia mi ufają. No cóż, staram się…

     Skinąłem głową, przygotowując w myślach listę potrzebnych rzeczy.

     - Jeśli chcesz wyjść z tego w jednym kawałku – dodał - sugeruję wybrać coś, co pozwoli poruszać się cicho i błyskawicznie zabijać.

     - Łuk, strzały, miecz, tarcza – zacząłem wymieniać. – Na wszelki wypadek jakieś mikstury. Mam też trochę jadu śnieżnego. Więcej nie biorę, bo trudno byłoby mi się skradać.

     Ustaliliśmy miejsce i termin przekazania sprzętu. Musiało się to odbyć dyskretnie, w pokoju gospody, tuż przed jego wyruszeniem do ambasady, bo niewykluczone, że w Samotni byli szpiedzy Thalmoru. Według Malborna, w ambasadzie stacjonowało niewielu żołnierzy, ale za to świetnie wyszkolonych. Miałem więc bardziej polegać na umiejętności skradania i sprycie.

     - Jest jednak miejsce, gdzie prawdopodobnie nie unikniesz walki – szepnął. – Przyjęcie odbędzie się w budynku ambasady, a ty musisz przedostać się do siedziby Elenven. To inny gmach. Trzeba przejść przez dziedziniec, a tam na pewno będzie straż. Może w nocy cię nie zauważą, ale nie liczyłbym na to.

     Zgodziłem się z nim. Sytuacja była poważna i nie zamierzałem jej lekceważyć. Mimo to, wierzyłem w swoje szczęście. Spytałem o rozkład pomieszczeń. Wyjaśnił mi pobieżnie, którędy mam się udać. Wspomniałem jeszcze o Lydii, żeby nie przestraszył się jej, gdyby przyszło nam się spotkać w trójkę. Niepotrzebnie obawiałem się jej obecności – Delphine uprzedziła go już wcześniej, że zwykle podróżujemy razem. Pożegnaliśmy się, mając do siebie odrobinę więcej zaufania niż na początku. Zasypiając po całym dniu, patrzyłem w przyszłość z nadzieją.

     A rankiem Lydia niespodziewanie zaproponowała mi odwiedzenie pałacu.

     Dowiedziała się bowiem, że Jarl Elisif zwykle wieczorami urządza spotkania z mieszkańcami miasta. Można było zwrócić się do niej z różnymi nurtującymi sprawami i żaden konkretny powód wizyty nie jest potrzebny. Spodobało mi się to i zapisałem to na plus, choć samej Elisif jeszcze nie znałem. Udaliśmy się więc do Błękitnego Pałacu – beż żadnego powodu, ot, żeby złożyć jej nasze uszanowanie.

     Błękitny Pałac w środku wydał mi się bardzo ciasny. Nie było wielkiej sali, jak w Smoczej Przystani, czy Pałacu Królów. Nic dziwnego, zbudowano go na skale, która wymusiła niejako jego rozmiary. Był jednak pięknie urządzony, w zupełnie innym stylu niż dotychczas odwiedzane przeze mnie siedziby jarlów.

Samotnia - Błękitny Pałac - przedsionek sali tronowej, znajdującej się na górze


     Przedsionek nie był rozległy, ale czysty i schludny, w dodatku gustownie umeblowany. Za nim podwójne schody, z ozdobną balustradą prowadziły na górę, do sali tronowej. Ta też była niewielka, ale za to jasna i przez to wydawała się większa. Na tronie siedziała młoda kobieta o ciemnych włosach i miłej aparycji. Obok stał jej zwyczajowy huskarl – chłop jak dąb w stalowej zbroi. Po drugiej stronie jakiś arystokrata o spokojnych oczach, rudej czuprynie i takiejż brodzie, przystrzyżonej krótko na cesarską modę.

     Nie byliśmy sami – jakiś skromnie odziany mieszkaniec właśnie zdawał relację z okolic Smoczymostu. Z przejęciem opowiadał o jakiejś złowrogiej energii, wydobywającej się z jaskini o nazwie Wilczy Czerep. Zarówno jarl, jaki i jej rudobrody zarządca, z uwagą wysłuchali posłańca, po czym zarządca zaproponował wzmocnienie garnizonu w Smoczymoście, na co jarl przystała. Posłaniec skłonił się i odszedł zadowolony.

     Przyszła nasza kolej. Skłoniliśmy się i przedstawiliśmy. Elisif, oczywiście, nie słyszała o mnie, a o tym, że jestem Smoczym Dziecięciem, wolałem nie wspominać. Przynajmniej teraz, gdy miałem do wykonania tajną misję. Na szczęście w czas przypomniałem sobie o godności, jaką nadał mi Balgruuf, więc nie omieszkałem o tym wspomnieć. Tan Białej Grani brzmi bowiem znacznie lepiej, niż włóczęga, uganiający się za smokami.

     Zarówno Elisif, jak i Falk Ogniobrody, bo takie imię nosił zarządca, zrobili na mnie raczej korzystne wrażenie, jako ludzie życzliwi i otwarci. Nie zawracaliśmy im zresztą głowy zbyt długo. Ot, wymiana uprzejmości. Gdy wyszliśmy z pałacu, Lydia nie omieszkała spytać mnie o wrażenia.

     - Sam nie wiem – mruknąłem. – Miła kobieta, ale czy ma dość siły, aby piastować to stanowisko?

     - O tym samym pomyślałam – przytaknęła. – Ale ten Falk wygląda na kogoś, kto zna się na rzeczy. Jeśli ma więcej takich doradców…

     - No i jest jeszcze Tulius – przypomniałem. – Bardzo silna osobowość. Ciekawe, czy ją wspiera, czy też toczy z nią jakąś grę.

     Na razie uznaliśmy, że to nie nasze zmartwienie. My mieliśmy na głowie smoki. A właśnie zbliżał się czas spotkania z Malbornem.  Przeszliśmy więc przez całe miasto, aż do gospody, w której go spotkaliśmy. Przechodząc obok niego, udawałem, że go nie widzę. Udałem się do swojego pokoju. Po kilku minutach zjawił się w nim, z dużym, pustym workiem w ręce. Był skupiony, ale nie spięty. Szybko przekazałem mu broń i buteleczki z miksturami. Umieścił to w worku, owijając starannie. 

     - Niezły łuk – cień uśmiechu przewinął mu się przez wargi. – Bosmerska robota. Jak powiew z puszczy Valen.

     Uścisnęliśmy sobie ręce.

     - Dziś wieczór – szepnął.

     - Trzymaj się.

     Wychodząc z gospody, udaliśmy się do głównej bramy i wyszliśmy poza mury, kierując się ku stajniom. Stajnie w Samotni to było całe gospodarstwo, włącznie z czynnym wiatrakiem. Delphine czekała tam na nas, siedząc na wielkim kamieniu i zajadając się jabłkami. 

     - Tak długo czekasz? – spytałem, wymownie patrząc na ogryzki, zaścielające ziemię wokół głazu.

     - Nie, tak lubię jabłka – odparła, wstając. – Jak poszło z Malbornem?

     - W porządku – odparłem. – Dałem mu wszystko, czego będę potrzebował. A raczej, czego mam nadzieję nie potrzebować.

     - Rozumiem – skinęła głową. – Ale na twoim miejscu przygotowałabym się raczej na to, że trzeba będzie tego użyć. Wiele złego można powiedzieć o Tahlmorczykach, ale na pewno nie to, że są idiotami. Zwodzić ich można tylko do czasu.

     - Masz zaproszenie? – spytałem.

     - Oczywiście! – uśmiechnęła się, podając mi ozdobny dokument.

     Rozwinąłem go i zacząłem czytać.


Elenven, Pierwsza Emisariuszka Dominium Aldmerskiego w Królestwie Skyrim
Prosi
Cormac
o zaszczyt towarzystwa na przyjęciu, odbywającym się w dniu
8 Dom. Ogniska, 201 roku
W rezydencji ambasadora
RSVP. Wymagany strój wizytowy


     - Cormac? – podniosłem głowę. – Mam na imię Wulfhere, zapomniałaś?

     - Może jeszcze poinformujesz ich, gdzie mieszkasz? – prychnęła zniecierpliwiona. – Prędzej czy później wpadną na twój trop, ale nie mam zamiaru im tego ułatwiać.

     Chodziło mi o to, że nie należy kłamać tam, gdzie łatwo to sprawdzić. W końcu, kilka osób, włącznie z generałem i jarl, znało już moje imię. Ale machnąłem ręką. Chyba wie, co robi. Tylko to imię takie jakieś… Cormac.  Brzmiało jakby ktoś otwierał stare, rozlatujące się drzwi, o zardzewiałych zawiasach.

     - Jeszcze jedno – odezwała się Delphine z zagadkowym uśmiechem. – Strażnicy przepuszczą cię dopiero wtedy, gdy naprawdę uwierzą, że jesteś zaproszonym gościem. Musisz więc wyglądać jak gość, a nie jak uzbrojony po zęby żołnierz. Masz, załóż to!

     Podała mi owiniętą w papier paczkę. Rozciąłem sznurek i odwinąłem.

     - Niezłe – skwitowała Lydia, na widok eleganckiego kaftana i butów. – Będziesz udawał księcia?

     - Kupca – odparła Delphine. – Jesteś kupcem, handlującym rzadkimi i drogimi minerałami, używanymi w kowalstwie. Znasz się na tym, więc nie powinno być problemu. W razie pytań, zasyp rozmówcę szczegółami, to go zniechęci.

     - I nie zapomnij mówić z pasją – dodała Lydia. – Najlepiej jeszcze chwyć go za guzik. Tego żaden gość nie wytrzyma!

     Zaśmiały się obie.

     - Mów tak, żeby sam się od ciebie opędzał – dodała wesoło Delphine.

     Wzruszyłem ramionami i udałem się do młyna, żeby się przebrać. Ściągnąłem zbroję i włożyłem na siebie kaftan. Leżał całkiem nieźle. Buty były trochę ciasne, ale dało się je włożyć.

Stajnie i wiatrak w Samotni - opisywana scena rozegrała się w tym miejscu. Po lewej kamień, na którym siedziała Delphine. Zdjęcie wykonano wkrótce po opisanych wydarzeniach, bowiem już w przyszłym roku wyrosła tam jabłonka.


     - I jak? – spytałem, prezentując się w nowym stroju.

     Jak na komendę obie zaczęły dusić się ze śmiechu.

     - Cóż, zrobiłam co mogłam – skwitowała Delphine.

     - Nie jest tak źle – odparła Lydia z wymuszoną powagą. – Jak się ogoli, wygląda lepiej. No, wyprostuj się!

     - Może się uda – kiwnęła głową Delphine. – Jeśli nie będzie się odzywać…

     Śmiały się, ropuchy jedne, moim kosztem. Przecież od wrażenia, jakie uda mi się wywrzeć, zależało moje życie. Czułem się tak niepewnie, a one, zamiast mnie podbudować, zamiast dodać mi otuchy, odzierały mnie bezlitośnie z resztek złudzeń.

     - Jeszcze słowo, a któraś z was tam pójdzie zamiast mnie! – warknąłem. – Może zamiast rechotać, podpowiecie mi, jak mam się zachować?

     - Przede wszystkim, nie stawiaj nóg tak szeroko – odpowiedziała Delphine. – I ramiona też przy sobie, a nie jakbyś chciał zagarnąć całą przestrzeń dla siebie. Jesteś kupcem, a nie generałem.

     - Może spróbujesz się tak nie skradać? – spytała Lydia. – Chodzisz jak złodziej. Pewnie, dostojnie, jakbyś był wielkim panem! Wyobraź sobie, że masz tyle złota, że możesz sobie kupić całą tę ambasadę, razem ze wszystkimi gośćmi.

     - To chyba się nie uda – Delphine pokręciła głową. – Ale to nic. Będzie odgrywał rolę kupca-zdziercy. Oni tak chodzą i tak się rozglądają. A ich jedyna myśl: kogo by tu jeszcze oskubać?

     Znowu uderzyły w rechot. Aż się we mnie zagotowało.

     - A może nie kupiec, a syn kupca? – podsunęła Lydia. – Ojciec niedomaga, więc syn powoli przejmuje interes. To by tłumaczyło, dlaczego czuje się niepewnie. To jego pierwsze tak wielkie spotkanie.

     - Niezła myśl – skinęła głową Delphine. – Syn, który ku wielkiemu utrapieniu ojca, okazuje się nie mieć w ogóle żyłki do handlu.

     - I obawia się, że spaprze ten interes – dodała Lydia. – To dlatego jest taki przestraszony.

     - A ojciec zagroził, że go wydziedziczy i przekaże interes szambelanowi.

     - I nici z małżeństwa z piękną córką szefa gildii – Lydia przewróciła oczami. – Jej ojciec się nie zgodzi.

     - A oni potajemnie się kochają!

     - I już sobie przyrzekli, za plecami ojców.

     - Pisał dla niej wiersze…

     - I śpiewał serenady pod balkonem.

     Widząc, że na ich współczucie liczyć nie mogę, obróciłem się na pięcie i przebrałem w zbroję. Wstrętne baby! Wyszedłem z zawiniątkiem pod pachą i nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem, udałem się w stronę miasta. Zanim udam się do ambasady, musiałem się trochę oporządzić. Umyć się, ogolić, uczesać. Czasu miałem dość, zwłaszcza, że zamierzałem się nieco spóźnić, aby nie przybyć jako jeden z pierwszych, co uniemożliwiłoby mi ukrycie się między gośćmi. Udałem się więc do gospody, do swego pokoju.

     Lydia zjawiła się po kilku chwilach, z jakimiś buteleczkami w rękach. Zza pazuchy wystawał jej grzebień, a z kieszeni nożyce. Akurat wtedy, gdy szorowałem się nad miednicą pełną wody.

     - Daj, pomogę ci – pochyliła się ku mnie.

     - Poradzę sobie – warknąłem, wciąż jeszcze trochę zły.

     - Oj, przestań! – zbeształa mnie. – Musisz wyglądać jak arystokrata. Trzeba ci trochę przyciąć grzywę. Ale najpierw mycie.

     Wylała mi na głowę zawartość jednej flaszeczki. Poczułem zapach lawendy. Włosy pokryły mi się pianą, gdy delikatnie masowała mi skórę na głowie. Na koniec chlusnęła wodą z dzbanka i wszystko spłukała. Wysuszyła mi włosy ręcznikiem.

     - Usiądź tutaj – podstawiła mi krzesło i chwyciła nożyce. – Zrobię z ciebie księcia.

     Prychnąłem niezadowolony, ale posłusznie usiadłem. Najpierw rozczesała mi włosy tak, że opadły mi na oczy. Przystrzygła trochę grzywę i po bokach, wyrównując je gdzieniegdzie, po czym chwyciła brzytwę.

     - No, dalej, nadstaw gardło – uśmiechnęła się. – Zobaczymy, czy mi ufasz.

     Westchnąłem przeciągle. Ileż to trzeba znieść, aby uratować świat! Odchyliłem głowę do tyłu i zamknąłem oczy. Muszę przyznać, że ręce Lydii były bardzo delikatne i sprawne. Wiedziała, co robić. Była wojowniczką, ale nie przestała przez to być kobietą. Tylko gdzie nauczyła się golić brodę?

     Gdy już umyty, ogolony, ufryzowany i wyperfumowany włożyłem nowe szaty, odeszła o kilka kroków i przyjrzała mi się uważnie, marszcząc brwi. 

     - Może być – skwitowała. – Trzeba wiedzieć, kiedy skończyć, żeby nie przedobrzyć. Wiesz, całkiem przystojny z ciebie wagabunda.

     A ja poczułem się nagle bardzo niepewnie. Brakowało mi ciężaru miecza u pasa. Brakowało mi ucisku kołczana na ramieniu i łuku na plecach. I chyba to zauważyła, bo spoważniała.

     - Jakoś to będzie – rzekła cicho, patrząc mi w oczy. – A jakby się nie udało, to od czego są przyjaciele? Wyciągniemy cię stamtąd.

     - Życz mi szczęścia – odpowiedziałem drżącym głosem. – Coś mi mówi, że będzie mi bardzo potrzebne.

     Zamiast tego uściskała mnie czule. Odwzajemniłem uścisk. Trwaliśmy tak przez chwilę, aż w końcu Lydia łagodnie uwolniła się z moich ramion i otworzyła drzwi.

     - Pod strażnicą czeka na ciebie furmanka – powiedziała. – Delphine stwierdziła, że to powinno zamknąć co niektóre usta. Myśli o wszystkim.

     Wziąłem dwa głębokie wdechy i wyszedłem. Musiałem wyglądać naprawdę dostojnie, bo kilka głów obróciło się za mną. Wyszedłszy na chłodne, wieczorne powietrze, poczułem się pewniej. Weselsze myśli nabiegły mi do głowy. W końcu, nie byłem zupełnie bezbronny. Znałem trochę magię zniszczenia, jak Płomienie, czy całkiem niedawno poznane Błyskawice. Poznałem już Dębowe Ciało i Leczenie. Moja mana też była już silniejsza od ciągłych ćwiczeń. No i władałem Głosem, co było moim największym atutem. 

     Wyszliśmy poza mury miasta. Do stajni był kawałek drogi. Gdy stanąłem obok furmanki, sprawdziłem jeszcze, czy aby na pewno mam przy sobie zaproszenie. Tkwiło pewnie w kieszeni kaftana.

     - Szkoda, że nie wziąłem też czapki – rzekłem, uśmiechając się niepewnie. – Szykuje się mroźny wieczór.

     Uścisnęliśmy sobie ręce, po czym wdrapałem się na wóz.

     - Do ambasady Thalmoru! – powiedziałem głośno.

     - Wiem – mruknął woźnica i cmoknął na konia.

     Wóz potoczył się wolno po kamienistej dróżce.

4 komentarze:

  1. I co, i co? i co dalej????
    Podoba mi się ta gospoda, mogłam bym w niej posiedzieć na kubkiem kwasu chlebowego Nie, chlebowego nie, bo zawiera gluten, więc może lepiej kwasu buraczanego.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pamiętam, żeby tam mieli kwas. Szczerze mówiąc, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby o to zapytać. Nigdy nie kupowałem tam żywności - tam, ani nigdzie indziej. Jedną z wad tej gry jest fakt, że brak jedzenia i snu nie ma żadnego wpływu na gracza. Można nie jeść i nie spać - a i tak zdrowie i kondycja dopisują.

      Usuń
  2. Biedny, nie dość, że go ostrzygły i przebrały, to jeszcze zmieniły mu imię. Coś czuję, że to będzie problem...

    OdpowiedzUsuń