wtorek, 22 stycznia 2019

Rozdział XXII – Lekcja historii

     Lydia z ulgą ścisnęła moje ramiona. Neloth zaś nie przestawał mi się przypatrywać, lustrując uważnie moją twarz, jak lekarz, szukający symptomów choroby. Ekspertyza chyba musiała wypaść pomyślnie, bo po chwili rozjaśnił oblicze i skinął głową.

     - Co się stało? – spytał. – Co tam było?

     Dotknął dłonią mojego czoła.

     - Różne osoby mają różne doświadczenia przy czytaniu tych ksiąg – dodał. 

     Z trudem dźwignąłem się na nogi, podtrzymywany przez nich oboje.

     - Dane mi było porozmawiać z Hermeusem Morą – sapnąłem, jak po wielkim wysiłku.

     Neloth przekrzywił głowę i rzucił mi uważne spojrzenie.

     - A wciąż zdajesz się mieć wszystkie klepki w porządku – stwierdził żartobliwym tonem. – Co miał ci do powiedzenia? Musiał czegoś od ciebie chcieć.

     - Chce poznać tajemnice Skaalów – mruknąłem. – W zamian nauczy mnie trzeciego słowa Przymusu…

     Neloth i Lydia spojrzeli na siebie zdumieni, potem znów na mnie.

     - Hmm – Dunmer wydął dolną wargę. – Jakie sekrety mogą być warte trzymania w ukryciu przed starym Morą?

     Najwyraźniej nie byłem osamotniony w swoich poglądach.

     - Jak dla mnie, to prawdziwa okazja – Neloth niepewnie wzruszył ramionami. – Hermeus Mora poznaje kilka nowych, fascynujących sposobów na skórowanie horkera, a ty stajesz się drugim z najpotężniejszych Smoczych Dzieciąt, jakie kiedykolwiek żyły.

     Westchnąłem przeciągle. Istotnie, wydawało się to bardzo proste i oczywiste, ale mogło wcale takie nie być. Hermeus Mora nie jest głupcem. Podzieliłem się z magiem swoimi wątpliwościami. Potarł czoło i niepewnie pokiwał głową na boki.

     - To daje mi dużo do myślenia – stwierdził cicho. – Muszę wrócić do Tel Mithryn. Mam kilka pomysłów na zlokalizowanie innych czarnych ksiąg.

     Księga… Byłbym o niej zapomniał! Pieczołowicie umieściłem grube tomisko w moim plecaku.

     - Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że Skaalowie wiedzą coś, czego nie wie Hermeus Mora – szepnęła Lydia, a głośniej dodała. – Ale może nie chodzi tu o Skaalów, tylko o jednego Skaala?

     Jak zwykle, trafiła w sedno. Westchnienia wydarły się z naszych ust..

     - Storn – Neloth pokiwał głową. – Oczywiście, chodzi mu o niego. Poznałem go. Skryty i tajemniczy. On rzeczywiście może wiedzieć coś ważnego. – Spojrzał mi prosto w oczy. – Chyba nie pozostaje ci nic innego, jak tylko szczerze z nim porozmawiać. To on musi ocenić, czy to co wie jest warte powstrzymania powrotu Miraaka.

     Choćbym myślał tydzień, zapewne nic lepszego nie przyszłoby mi do głowy. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko porozmawiać ze Stornem. I albo się zgodzi, albo nie… Jeśli nie, trudno. Moja misja będzie zakończona, choć nie sukcesem. Nie będę w stanie stawić czoła Miraakowi. Lecz nic na to nie mogłem poradzić. Następny ruch należał nie do mnie, lecz do Storna. Pozostawało mieć nadzieję.

     Zamyśleni ruszyliśmy w stronę drzwi. Na zewnątrz panował zmierzch. Byliśmy w podziemiach dłużej niż nam się wydawało. I gdy tylko sobie to uzmysłowiliśmy, wszystkich troje dopadło nas znużenie.

     Ale nie dane nam było odpocząć. Jeszcze nie. Nad nami przesunął się bowiem szybki cień i rozległ się przeciągły ryk.

     Smok!

     Nie był to jakiś szczególnie niebezpieczny gad. Zwykły, szary smok, jakich wiele już ubiłem. Jedyną niedogodnością był fakt, że staliśmy na niezbyt rozległym tarasie, przez co nasze ruchy stały się ograniczone, a uniki strumieni ognia bardzo utrudnione. Na naszą korzyść jednak przemawiało nasze doświadczenie, a także świetna broń. Ebonowe strzały, wypuszczone z doskonałych, szklanych łuków, zadawały mu poważne obrażenia. Błyskawice, którymi raził go Neloth, jeszcze bardziej przyspieszyły jego koniec. Wkrótce jego rozpędzona, lecz bezwładna już masa gruchnęła z hukiem w kamienny podest i znieruchomiała. Odetchnęliśmy z ulgą, a ja podszedłem bliżej w kierunku gada. Nad smokiem pojawiła się złocista mgiełka, gdy jego dusza zaczęła go opuszczać. Za chwile ją wchłonę. Niech Neloth zobaczy sobie to zjawisko. Z pewnością go zainteresuje.

     Nic takiego się jednak nie stało. Złocista mgiełka uniosła się wprawdzie, zafalowała i popłynęła, ale nie w moją stronę. Obok mnie znikąd pojawił się Miraak. Złodziej smoczych dusz! Zwrócił w moją stronę oblicze, przysłonięte ohydną maską i odezwał się drwiąco.

     - Czy zastanawiałeś się kiedyś, czy to boli, gdy ktoś w ten sposób wydziera ci duszę?

     A potem zwyczajnie wchłonął ją i westchnął z ekstazą, jakby sprawiało mu to rozkosz.

     - Jeden krok bliżej do mojego powrotu – zamruczał.

     A potem zniknął. Rozwiał się, jakby go tu nigdy nie było. Pozostał tylko nagi, poszarzały szkielet smoka.

     Neloth przyglądał się tej scenie ze zdziwieniem. Obserwował to widowisko po raz pierwszy i nic z niego nie rozumiał. Gdy tylko zjawa znikła, podszedł do smoczych kości i zaczął je uważnie badać, po czym zwrócił się do mnie z pytaniami. Wyjawiłem mu wszystko, nie robiąc z tego żadnej tajemnicy. Pokiwał głową ze zrozumieniem.

     - Ciekawe, czy smoka da się złapać żywcem – mruknął. – Byłby fascynującym obiektem doświadczalnym…

     Urwał zaskoczony, gdy oboje z Lydią parsknęliśmy śmiechem.

     - Wszyscy magowie są tacy sami – pokręciłem głową rozbawiony. – Tak samo zareagował Farengar w Białej Grani, gdy złapaliśmy tam smoka.

     - Złapaliście smoka? – elf uniósł brwi. – Żywego?

     - Żywego – skinąłem głową. – To jednak część znacznie dłuższej historii.

     - I co się z nim stało?

     - Nic – odparłem, uśmiechając się mimo woli. – Musieliśmy go wypuścić.

     Spojrzał na nas z takim osłupieniem, że znów ogarnęła nas wesołość. W drodze powrotnej musieliśmy mu opowiedzieć całą historię Odahviinga. Kręcił głową z niedowierzaniem, ale nie bez podziwu. Kierowaliśmy się w stronę Tel Mithryn, bowiem mag zaprosił nas do siebie na odpoczynek. Bogowie wiedzą, jak bardzo nam był potrzebny. Wszyscy troje ledwo powłóczyliśmy nogami, a droga wydała nam się strasznie daleka.

     Na miejsce dotarliśmy późną nocą i od razu poszliśmy spać, nie dbając o puste żołądki.

Szczęśliwie scenę nocnego powrotu zarejestrował jeden z automatycznych ikonografów w Tel Mithryn. Od lewej Lydia, Neloth i Wulfhere. Zapewne nasi bohaterowie zastanawiają się, czy przyjąć zaproszenie elfa, czy też podążyć do Kruczej Skały

     Te napełniliśmy dopiero późnym rankiem, gdy Neloth zaprosił nas na śniadanie. Jak zwykle, miał sporo pytań i sporo do opowiadania. Tym razem poprosił mnie, bym opowiedział mu o moich wspomnieniach z Cyrodiil. Odwiedził wprawdzie  moją ojczyznę, nawet kilkakrotnie, ale stało się to bardzo dawno temu. Był ciekaw, czy nadal wygląda tak, jak je zapamiętał. Ale musiałem go rozczarować, niewiele bowiem miałem do powiedzenia.

     - Wstyd przyznać, ale słabo znam Cyrodiil – uśmiechnąłem się. – Prawie całą młodość spędziłem w niewielkiej wiosce, między Brumą i Cesarskim Miastem i niewiele wtedy podróżowałem. Tyle, co z ojcem, gdy dostarczał broń do garnizonów. Dwa razy odwiedziłem Cesarskie Miasto, raz dotarłem aż do Bravil, raz byłem w Skingrad, poza tym raczej niewiele ojczyzny zwiedziłem. Jedynie w Brumie bywałem nieco częściej. Prawdziwym wędrowcem stałem się dopiero w Skyrim. I o Skyrim mogę ci opowiedzieć dużo więcej. Bez porównania więcej.

     - Skyrim stało się twoją drugą ojczyzną – uśmiechnął się. – Podobnie jak Solstheim dla mnie. Jak ci się udało przywyknąć do mrozu? No i do tych gór…

     - Mój dom, jak już rzekłem, znajdował się w okolicach Brumy, u podnóża gór Jerral - wyjaśniłem. – To również górzysta okolica i nieco chłodniejsza niż Dolina Cesarskiego Miasta. Nie było więc tak trudno, jakby się wydawało. Różnica była, nawet wyraźna, ale nie drastyczna.

     - Tęsknisz czasem?

     - Czasem – odparłem zamyślony. – Ale przecież Cyrodiil wciąż istnieje, a dom moich rodziców wciąż tam stoi. Mogę ich odwiedzić, teoretycznie gdy tylko zechcę. Nie, mistrzu, tutaj, na Solstheim, bardziej tęsknię za Skyrim. Tam stoi mój dom, tam mieszka większość moich przyjaciół i tam odnalazłem siebie. Cyrodiil jest moją ojczyzną. Darzę je wielkim sentymentem i kocham je jak matkę. Ale Skyrim kocham inaczej, bardziej zmysłowo, jakby było moją żoną – ścisnąłem pod stołem rękę Lydii. – I to pomimo niefortunnego początku…

     - Nordowie nie przywitali się tam z otwartymi ramionami? – spytał. – Dziwne, przecież w Brumie jest ich pełno, więc powinniście być za pan brat. Można powiedzieć, że Bruma jest bardziej norska niż niejedno miejsce w Skyrim.

     Pokręciłem głową.

     - To prawda, nawet zabudowa przypomina tę w Białej Grani. Może właśnie dlatego tak pokochałem Białą Grań – bo przypominała tamte okolice. Nie chodzi mi jednak o Nordów, wręcz przeciwnie. To moi rodacy zgotowali mi gorzkie przyjęcie. Wyobraź sobie, że trafiłem tam na więziennej kibitce, związany powrozami i od razu miałem położyć głowę pod topór. Tak po prostu, choć nikt z nich nie wiedział ani kim jestem, ani nawet nie znał mojego imienia.

     Znieruchomiał. Uśmiech znikł z jego twarzy, a pojawił się na niej wyraz zdumienia.

     - Jak powiedziałeś? – spytał powoli? – Chcesz powiedzieć, że w Skyrim pojawiłeś jako bezimienny więzień?

     - Tak było – bąknąłem, zdziwiony przemianą, jaka w nim zaszła.

     Neloth ukrył twarz w dłoniach. Spojrzałem na Lydię, a ona na mnie. Czyżby tak bardzo brzydziło go łamanie prawa, że czuł wstręt do więźniów?

     - Ale byłem niewinny… - odezwałem się nieśmiało. – Mogę to wytłumaczyć.

     Potrząsnął głową i machnął ręką. Nie o to mu chodziło. Gdy spojrzał na mnie po chwili, na jego twarzy malowała się zaduma. Uśmiechał się lekko do własnych myśli.

     - To przeznaczenie – mruknął na poły do nas, na poły do siebie. – To nie może być przypadek. Przybyłeś do Skyrim jako bezimienny więzień, a potem zabiłeś Alduina, ocalając w ten sposób świat przed niechybnym końcem. W co bogowie z nami igrają?

     Nie rozumiałem go, ale nawet nie musiałem pytać, bowiem rozsiadł się wygodnie, założył ręce za głowę i marszcząc czoło, zaczął opowiadać.

     - Dawno, dawno temu, przed wybuchem Czerwonej Góry, gdy mieszkałem jeszcze w Sadrith Mora i byłem zdolnym, dobrze zapowiadającym się magiem, niespodziewanie odwiedził mnie pewien wędrowiec. Byłem zajęty swoimi sprawami i nie miałem ochoty przyjmować nikogo obcego, ale ten był nieustępliwy. Widząc, że nie zdołam pozbyć się natręta, przyjąłem go w swej wieży. Okazało się, że potrzebował mojego głosu w Domu Telvanni, aby ogłoszono go Hortatorem. To honorowy tytuł, nadawany zasłużonym dla danego Rodu, jeśli wszyscy liczący się członkowie Rodziny poprą daną kandydaturę. Mój głos był dla niego ważny, bowiem cieszyłem się już wtedy sporym szacunkiem wśród członków Rodu. Jeszcze nie z uwagi na umiejętności, przyznaję, lecz bardziej z powodu mojego pochodzenia. Mnie jednak nie obchodziła wtedy polityka. Miałem klapki na oczach i liczyła się dla mnie tylko moja magia. Ani trochę nie interesowało mnie, kto zostanie uhonorowany tym tytułem. Byłem gotów nawet dać mu swój głos, byle go spławić. Wtedy zajmowało mnie coś zupełnie innego. Bardzo potrzebowałem pieniędzy na pewien magiczny eksperyment i potrzebowałem ich szybko. Bardzo szybko. Nieznajomy w jakiś sposób dowiedział się o tym. Zaproponował mi pieniądze w zamian za głos. Po prostu, łapówka, nazwijmy rzeczy po imieniu. A ja, zadowolony, że pieniądze spadły na mnie jak z nieba, oddałem mu swój głos, nie dbając ani o niego, ani o to, po co mu ten tytuł. I gdy zniknął, niemal natychmiast o nim zapomniałem. Do tego stopnia nie obchodził mnie ani on, ani jego historia, ani walka o wpływy wewnątrz Domu Telvanni. Ba, nawet nie zapamiętałem, jak on wyglądał, ani jak miał na imię.

     Urwał i zwilżył gardło łykiem wina.

     - Kim był, dowiedziałem się znacznie później – dodał z westchnieniem. – Miałem oto okazję poznać jednego z największych bohaterów swoich czasów. To był ten, który pokonał Dagoth Ura i wyzwolił Dunmerów spod jego wpływu. Nerevaryjczyk, zesłany przez Azurę. Żywe wcielenie samego Nerevara.

     Pochylił głowę w moją stronę.

     - Zapytasz pewnie, co to ma wspólnego z tobą – postukał palcem w stół. – Otóż, na Vvardenfell przybył w kajdanach – oznajmił dobitnie. – Jako bezimienny więzień.

     - No i? – spytałem, przyglądając mu się uważnie. – Co z tego wynika?

     - Nie domyślasz się? – uśmiechnął się.

     - Przypadek… - bąknąłem nie przekonany.

     Ale Neloth był bardzo pewny swego.

     - To nie przypadek – pokręcił głową. – To przepowiednia tak stara, że nie zachowało się nawet jej źródło. Powtarzana była z ust do ust, poprzekręcana przez wieki do tego stopnia, że sama stała się legendą. A chodzi w niej po prostu o to, że gdy na Mundus* spadną klęski, którym nie podołają monarchowie, żyjący na szczycie, świat ocali ten pogardzony i poniżony, który znajdzie w sobie siłę. Któż jest bardziej poniżony niż skazaniec, oczekujący egzekucji? Przypadek? Nie sadzę. Chyba, że uznamy to za serię przypadków. Bo kilka lat później coś podobnego miało miejsce w twojej ojczyźnie. Zresztą, tę historię pewnie znasz. W Cyrodiil wydarzyło się wkrótce coś strasznego. Mehrunes Dagon zdołał zniewolić pewną grupę ludzi, aby mu służyła. Przy jej pomocy dokonał zamachu na cesarza i skradł mu Amulet Królów, przez co zanikła bariera oddzielająca Nirn* od Otchłani. Dzięki temu zdołał w wielu miejscach otworzyć Wrota Otchłani. Przez te wrota w Tamriel pojawiły się potwory rodem nie z tego świata. Nasz świat zaatakowały dremory, atronachy i inne daedryczne potwory. Świat stanął na krawędzi zagłady. I zginąłby, gdyby wrót w porę nie zamknięto. Czy wiesz, kto je zamknął? Kto zażegnał Kryzys Otchłani, który omal nie pochłonął całego świata?

     - Przecież Martin Septim – szepnąłem. – Ostatni cesarz z rodu Septimów. To on pokonał Mehrunesa Dagona.

     Parsknął tylko, wykrzywiając lekko usta.

     - Martin Septim ma wiele zasług, to prawda. Bez niego by się to nie udało. W ostatecznym starciu, oczywiście, to on osobiście walczył z Mehrunesem Dagonem i zwyciężył. Jednak zanim do tego doszło, trzeba było wykonać wiele niebezpiecznych misji, również w Otchłani. Tak, tak – pokiwał głową, widząc nasze niedowierzanie. – Jego zaufany przyjaciel bywał w niej wiele razy i, co ważniejsze, za każdy razem wrócił do Mundus żywy. Martin Septim nie dokonałby tego wszystkiego sam. On był głową, to prawda, ale aby myśl przekształcić w działanie, potrzeba też ramienia. Tak to bywa, że do historii przechodzą imiona koronowanych głów. O prawdziwych bohaterach świat zapomina. Przyznaję, Martin Septim był szlachetnym człowiekiem i poświęcił własne życie dla ratowania świata. Ale nie zrobiłby nic, bez pewnego dzielnego człowieka, którego imię, niestety, nie przetrwało do dzisiejszych czasów. Powszechnie nazywano go Bohaterem z Kvatch. Bowiem to on zdołał zamknąć pierwszą z Bram Otchłani, która otworzyła się właśnie w Kvatch. Słyszałeś o zniszczeniu Kvatch prawda?

     Skinąłem głową. Choć miasto podniosło się z ruin długo przed moimi narodzinami, do dziś podobno pozostały w nim ślady zniszczeń.

     - Martin był tam jednym z kapłanów – ciągnął Neloth. – Nie wiedział nawet, że jest synem Uriela Septima. Wraz z kilkoma ludźmi zdołał zamknąć się w świątyni, gdy po mieście szalały daedry. Siedzieli tam jak więźniowie, oczekując na atak potworów. I wtedy właśnie, nie wiadomo jakim sposobem, ten którego zwą Bohaterem z Kvatch, pojawił się pod murami miasta i zdołał zamknąć Bramę Otchłani, a potem  przedrzeć się do świątyni. Nie koniec na tym. Przy pomocy zaledwie kilku legionistów zdołał oczyścić miasto z daedr. To dzięki temu bezimiennemu bohaterowi ludzie uwierzyli, że pokonanie Mehrunesa Dagona jest możliwe. I zaczęli walczyć. A to dopiero był początek jego czynów. Tyle, że później działał już jako przyjaciel i zaufany człowiek Martina Septima i pewnie dlatego to na cesarza spłynęła cała sława. Mniejsza, nie będę zanudzał cię historią, którą gdzieś w cyrodiilijskich bibliotekach zapewne można znaleźć, opisaną dokładnie i ze szczegółami. Ważne są dwie rzeczy. Pierwsza, że ocalił świat, druga, że na arenie pojawił się jako bezimienny więzień.

     - Więzień… - powtórzyłem bezwiednie.

     - Nikt nie wie, za co został uwięziony – Neloth skinął głową. – Może był niewinny, może miał coś za uszami. Ważne, że na skutek niedopatrzenia, uwięziono go w jedynej celi, która zawsze miała pozostać pusta. Bo przez tę celę biegł tunel ewakuacyjny. Tajemne przejście, prowadzące za mury. Również przypadek, co? Jak na mój gust, trochę za wiele tych przypadków… I tamtędy właśnie ewakuowano cesarza Uriela Septima, gdy daedryczni kultyści zorganizowali zamach na jego życie. Domyślasz się reszty?

     - Rozumiem, że tam się spotkał z cesarzem – skinąłem głową. – Ale wiem też, że cesarz nie przeżył ich ataku, więc coś się nie zgadza.

     - Ewakuacja nie powiodła się – skinął głową. – Cesarz wpadł w pułapkę i zginął. Ale przed śmiercią zdołał przekazać więźniowi pewien artefakt, specjalny amulet i zlecił mu misję odnalezienia Martina, o którym wiedziało zaledwie parę osób w cesarstwie. I tak oto rozpoczęła się długa droga, którą musiał przejść ów zapomniany przez bogów więzień, aby ocalić świat. A z tobą było tak samo, czyż nie?

     Bezwiednie skinąłem głową i zadrżałem. Czyżby tak właśnie objawiała się łaska bogów? Swego wybrańca musieli najpierw strącić na samo dno? Po co?

     - Mam nadzieję, że twoje imię przetrwa – odezwał się ciepło. – Cieszę się, że było mi dane cię poznać. Gdy czasem pomyślę, że do mojego domu przyszedł kiedyś Nerevaryjczyk, a mnie nawet nie chciało się z nim gadać…

     Urwał i pokręcił głową.

     - Wydajesz się wiedzieć bardzo dużo o Cyrodiil – odezwała się Lydia. – Ja byłam tam tylko raz. Byłeś tam częstym gościem?

     Elf pokręcił głową.

     - Moja wiedza pochodzi głównie z ksiąg i innych dokumentów. W cesarskiej prowincji byłem kilkakrotnie, dawno temu, ale nie znalazłem tam tego, czego szukałem.

     - A czego szukałeś?

     Roześmiał się.

     - Tego samego co tutaj – zatoczył ręką w koło. – Dwemerskich ruin. Krasnoludzkie miasta były wtedy moją pasją. W Morrowind było ich całkiem sporo, choć niezbyt dobrze zachowanych. W ogóle było tam sporo śladów dawnych cywilizacji. Wznosiły się nawet drapieżne, daedryczne budowle, jakie podobno można spotkać jedynie w Otchłani. I wciąż czaiło się wokół nich jakieś zło. Włóczyły się tam jakieś pomniejsze daedry, zupełnie jak później przy Wrotach Otchłani. Na szczęście nigdy nie odchodziły daleko od tych ruin, jakby trzymała je tam jakaś moc. Tutaj ich nie ma, za to krasnoludzkie budowle są większe i wydają się bardziej zaawansowane. Ale z nieznanych mi powodów, Dwemerowie nie budowali swych pałaców w Cyrodiil. Nie ma tam chyba ani jednego ich obiektu.

     - Chyba nie ma – pokręciłem głową z zamyśleniu. – Przynajmniej ja o żadnym nie słyszałem. Jest za to wiele ayleidzkich. Głównie kapliczek i budowli, z których zostały rozległe podziemia.

     - Tak, zwiedziłem kilka z nich – potwierdził Neloth. – Też na swój sposób piękne, choć w zupełnie innym stylu, lekkim, altmerskim. Ayleidzi zostawili po sobie sporo przydatnych obiektów. Na przykład, kapliczki, wypełnione magicznymi błogosławieństwami.

     - Kapliczki wciąż są czynne – dodałem. – Sprawdziłem to kiedyś, w czasie wędrówki w dół. Spłynęła na mnie wtedy mgiełka i opadło ze mnie zmęczenie. Poczułem przypływ sił i energii...

     Urwałem, widząc, że oboje zaczęli się śmiać.

     - Dokąd wędrowałeś? – spytała Lydia. – W dół?

     - No, tak – uśmiechnąłem się. – Tak się u nas mówiło.  „W dół”, znaczy w stronę Cesarskiego Miasta. „W górę” znaczyło ku granicom Cyrodiil.

     - To zapewne na skutek ukształtowania terenu – Neloth zwrócił się do Lydii. – Cała kraina ma kształt rozległej kotliny, otoczonej wzgórzami, a od północy i wschodu nawet dość wysokimi górami. Cesarskie Miasto leży w samym centrum, na nizinie. Dla ludzi z tych terenów każda droga do stolicy biegła w dół. Ale odbiegliśmy od tematu. Mówiłeś, że poczułeś przypływ sił. Zapewne trafiłeś na Chrzcielnicę Wigoru. Ayleidzi porozmieszczali je w całej krainie, żeby wędrowcy i strażnicy mogli się pokrzepić. Mgiełka, która się wtedy uniosła, miała zapewne zielony odcień.

     - Tak było – skinąłem głową. – Ale dostałem za to burę od ojca, który stwierdził, że to bluźnierstwo.

     - Niesłusznie – uśmiechnął się elf. – To żadne bluźnierstwo. Kapliczki po to właśnie postawiono. Twojemu ojcu zapewne chodziło o to, że to dzieło Ayleidów, którzy dla Cesarskich byli okupantami. Pewnie większość twoich rodaków pogardzała wszystkim, co po nich zostało. Ale niesłusznie. Nie wszystko, co czyni okupant, jest złe. Przecież nawet Wieża z Białego Złota jest ich dziełem.

     Rozmowa przeszła potem na pracę Nelotha. Oprócz historii, jego pasją i umiejętnością doprowadzoną do perfekcji było zaklinanie. Ale nie broni, ani pancerzy. To umiał każdy mag w większym lub mniejszym stopniu, nie wyłączając mnie. On opanował sztukę o wiele trudniejszą, jaką było tworzenie magicznych kosturów.

     Przyznaję, że nigdy przedtem nie pomyślałem o tym, skąd biorą się magiczne laski, których przecież używałem od dawna. Ot, po prostu były. Tymczasem wiele z nich było właśnie dziełem mistrza Nelotha. Okazało się, że to bardzo trudna sztuka. Tu nie wystarczał już zwykły magiczny katalizator. Potrzebny był specjalny warsztat, a tajniki jego budowy znane były jedynie kilku osobom na świecie. Jedna z nich siedziała właśnie przy stole, naprzeciw mnie i uznałem to za zrządzenie losu.

     - Możesz nauczyć mnie czegoś o zaklinaniu? – spytałem nieśmiało.

     Roześmiał się.

     - Nie wygłupiaj się – odrzekł. – Oczywiście, że mogę! Pytanie tylko, czy powinienem. To niebezpieczna wiedza, ale przecież tobie mogę zaufać.

     Pozwolił mi skorzystać z warsztatu. Wyglądał jak magiczny katalizator, posiadał jednak kilka dodatkowych elementów, w postaci matryc w kształcie rożnych modeli kosturów. Pokazał mi, jak go używać, jednak nic z tego nie wyszło. Brakowało mi składników, a Neloth również ich nie posiadał. Okazało się, że do stworzenia kostura nie wystarczy zwykły klejnot duszy. Potrzebny jest specjalny kamień, który można czasem znaleźć w pokładach wulkanicznego pochodzenia. Legenda głosi, że bryły te pochodzą z serca Czerwonej Góry i zostały rozsiane po okolicy podczas jej wybuchu. Stąd nazwa: sercowy kamień.

     - To też jeden z powodów, dla których osiadłem właśnie na Solstheim – oświadczył. – Można je tu spotkać niemal równie często jak w Morrowind. Niestety, skończyły mi się. Ale możemy ubić interes. Ty dużo podróżujesz, możesz się więc natknąć na takie złoże. Opiszę ci, czego szukać i możesz spróbować. Za każdy dostarczony mi kamień, sowicie ci zapłacę.

     Przystałem na to z ochotą. I zapewne na tym skończyłaby się nasza wizyta w Tel Mithryn, gdybym w czas nie przypomniał sobie o jeszcze jednej rzeczy. O czymś, co znajdowało się w tym domu, a o czym rozmawialiśmy przed wyprawą do Nchardak.

     - Oczywiście, księga – Neloth podał mi opasłe tomisko. – Skoro każda z nich cię w jakiś sposób wzmacnia, dlaczego nie miałbyś skorzystać również z mojej.

     Wziąłem głęboki oddech i otworzyłem wolumin.

     - Czy to aby na pewno dobry pomysł? – jęknęła Lydia, pełna niepokoju.

     Ale to była ostatnia rzecz, jaką słyszałem, bowiem księga przeniosła mnie znów do Apokryfu.

     Ta część Apokryfu wyglądała znajomo. Wprawdzie nigdy tu przedtem nie byłem, ale wszystkie jego elementy były mi już znane. Koronkowe platformy, równie misterne mosty, rozwijające się po uruchomieniu Scrye, jeziorka ze smolistą cieczą, korytarze, zbudowane z ksiąg, puchate Poszukiwacze i jeden Czychacz. Tym razem jednak samo przejście wymagało pewnego sprytu. Księga bowiem, podobnie jak poprzednia, podzielona była na rozdziały. Każdy rozdział to inna część tego obszaru. Bywało, że znalazłszy się w korytarzach przypisanych do jednego rozdziału, nie znalazłem przejścia i musiałem cofnąć się do poprzedniego, aby znaleźć Scrye, które je otwierało. Bywało też, że znalazłem Scrye, które pozornie nie otwierało niczego. Musiałem wtedy cofnąć się znów o jeden rozdział, aby znaleźć nowo otwarte przejście do kolejnego rozdziału. Dość, że po dziewięciu rozdziałach trafiłem na ostateczną księgę, która zaoferowała mi kolejne trzy moce. Tym razem były to moce samego Hermeusa Mory. Jedną z nich była Agonia, dzięki której mógłbym w walce przywołać do pomocy trujące macki. Drugą – Uścisk, kiedy to Hermeus Mora zawieszał na jakiś czas przeciwnika między Nirnem a Otchłanią. Ja wybrałem jednak Łaskę Mory, która wzmacniała zdrowie i kondycję.

     Gdy pojawił się napis „Powrót do Nirn”, przeczytałem go na głos i znalazłem się na powrót w Tel Mithryn, w towarzystwie Lydii i Nelotha.

     Streściłem elfowi przebieg mej podroży po Apokryfie, a potem pożegnaliśmy się z magiem, bowiem chcieliśmy dojść jeszcze dziś do Kruczej Skały. 

     - Wykazał się podziwu godną cierpliwością – uśmiechnęła się Lydia. – Tłumaczyć wszystko takim młokosom jak my, to jak dla ciebie rozmowa z małymi dziećmi. Widziałam, że chwilami naprawdę ze sobą walczył, żeby nie rzucić czegoś uszczypliwego. A i tak kilka razy go poniosło.

     - Co o nim myślisz? – spytałem.

     - Egocentryk, jeśli nie egoista – skwitowała. – I bardzo wymagający. Od innych, ale i od siebie. Wyraźnie drażnią go cudza głupota i ignorancja. Ale pomógł nam jak tylko mógł, więc nie możemy mu niczego zarzucić. Na swój sposób go polubiłam.

     - Należy mu się szacunek choćby z powodu wieku i ogromu wiedzy, jaki posiadł – skinąłem głową. – Przyznam ci się, że w pewnym momencie w niego zwątpiłem. Wtedy, w Nchardak, gdy został na górze, przy cokole, podczas gdy my udaliśmy się po ostatnią kostkę. Nie wiem, dlaczego, ale byłem wtedy pewien, że zależy mu tylko na kostce i nas tam zostawi.

     - To znaczy, że naprawdę musisz odpocząć – skwitowała. – Skąd takie myśli?

     - Nie wiem – westchnąłem. – Czyżby to Miraak mi je podsuwał? Czy może mieć aż tak wielką moc? Tylko jemu byłoby na rękę, gdyby jego przeciwnicy poróżnili się między sobą.

     Nie doszliśmy do żadnego konkretnego wniosku przez całą drogę. Gdy wieczorem, utrudzeni i z odciskami na nogach, ujrzeliśmy wreszcie Przedmurze, nie mieliśmy siły, aby się z tego cieszyć.

     Jeszcze nie dotarliśmy do Posiadłości Severinów, jak wciąż nazywano nasz dom, gdy zaczepił nas kurier. Pocztę wprowadzili tutaj jeszcze cesarscy legioniści, a tutejsi Dunmerowie uznali ją za świetny wynalazek. Dość, że wciąż działała. Wręczył mi list bez podpisu i bez pieczęci, w dodatku nieco przybrudzony. Podszedłem z nim do kuźni Glovera, gdzie paliła się latarnia i z ciekawością go otworzyłem.

     List był nabazgrany trochę niestarannie. Widać, że nie pisany przy wygodnym sekretarzyku, tylko w byle jakich warunkach. I trudno było się dziwić, bowiem była to krótka wiadomość od Ralisa, prosto z Kurhanu Kolbjorn. Wiadomość lakoniczna, jakby obawiał się podawać w ten sposób zbyt wiele informacji.

     Mam nadzieję, że ten list jak najszybciej trafi w twoje ręce – pisał elf. – Zakończyłem wstępny etap wykopalisk, ale nie obyło się bez problemów. Musimy porozmawiać jak najszybciej.

     Twój partner, Ralis

     Westchnąłem przeciągle. Żegnaj, odpoczynku!

     - O, nie! – Lydia pokręciła głową. – Na pewno nie dziś. I nie jutro! Należy się nam odpoczynek. Zwłaszcza tobie.

     - A jeśli to coś poważnego? – potrząsnąłem kartką. – Ralis kopie w starożytnym kurhanie. Założę się, że natknął się na draugry. Mam nadzieję, że nie było ofiar, ale górnicy na pewno mu pouciekali.

     Grymas zniechęcenia przewinął się przez bladą twarzyczkę Lydii.

     - Akurat teraz, jakby nie było dość kłopotów – jęknęła. – Pogadamy o tym jutro. Dziś kąpiel, kolacja i łóżko. O niczym innym nie potrafię teraz myśleć.

     - To tak jak ja – uśmiechnąłem się. – Marzę, żeby wreszcie zdjąć z siebie te skorupy.

     A jednak, gdy już wykąpany i najedzony położyłem się w wygodnym łóżku i przytuliłem do siebie Lydię, długo nie mogłem zasnąć. Moje niespokojne myśli wciąż błądziły po wyspie, od kurhanu do wioski Skaalów. Wiedziałem jednak, że te sprawy muszą poczekać, przynajmniej jeden dzień. Musieliśmy nie tylko zregenerować siły, ale i naprawić ekwipunek, który w czasie przygód w Nchardak mocno ucierpiał. Przede wszystkich trzeba było go wysuszyć, żeby wyściółka nie zaczęła butwieć.

     Zabraliśmy się za to wcześnie rano. Wyściółki zbroi dokładnie wyszorowaliśmy mydłem i zakupioną u Fethisa szczotką, wypłukaliśmy w słodkiej wodzie, po czym, wycisnąwszy jej ile się dało, wytarliśmy suchymi szmatami. W międzyczasie rozpaliłem dymarkę, jaka stała w naszej prywatnej kuźni i wszystkie skorupy poustawialiśmy dookoła niej, aby wysuszyć wyściółkę. W buty najpierw powpychałem stare papiery, zwinięte w ciasne kulki, a po godzinie wymieniłem nasiąknięty wilgocią papier na nowy, suchy. Tak uczyniłem kilkakrotnie, aż papier wyciągnął większą część wilgoci. Potem po prostu pozostawiłem nasze buty przy piecu, aby wyschły. Większych uszkodzeń nie było, jedynie pojawiło się na nich trochę płytkich, w niczym nie przeszkadzających wgnieceń, których naprawę zaplanowałem na dogodniejszy czas.

     Mieczom też przydało się ostrzenie i polerka. Mimo, że były zaklęte, a przez to również niezwykle odporne na zniszczenie, niewielkie, ledwo dostrzegalne szczerby pojawiły się i na nich. Łuki również trochę się wygięły od ciągłego naciągania. Trzeba było je lekko wyklepać, aby powróciły do pierwotnego kształtu i odzyskały dawną siłę. Z tymi pracami uporałem się do obiadu. Potem, włożywszy miękkie i wygodne ubrania, udaliśmy się do „Rzygajacego Parzydłaka” na solidny posiłek.

     Nic więcej chwilowo do roboty nie było, bo wciąż musieliśmy czekać, aż wyschną nam zbroje. Miałem nadzieję, że wyschną do rana, bo chciałem wyruszyć jak najprędzej.

     Wcześnie położyliśmy się spać, aby rano wyruszyć jeszcze przed świtem.

__________________
Oba te słowa, Mundus i Nirn oznaczają po prostu świat. Z tym, że Nirn to świat w znaczeniu fizycznym (tak jak Ziemia, kula ziemska), podczas gdy Mundus oznacza konkretnie świat rzeczywisty, namacalny, w przeciwieństwie do innych wymiarów, jak Otchłań, czy Sovngard.

6 komentarzy:

  1. Te zbroje to było dość kłopotliwe ubranko. No paskuda z tego Miraaka! Tak zwyczajnie przywłaszczy1 sobie cudzą zdobycz!

    OdpowiedzUsuń
  2. Z każdym wpisem bardziej mi się to wszystko podoba. :)
    Znaczy historia i sposób jej opowiadania, a nie np podły Miraak!
    Ciekawe co takiego niesamowitego ma w swojej głowie Storn...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano, zobaczymy. albo i nie - może zobaczy to tylko Herma-Mora...

      Usuń
  3. Dwemerowie najpewniej nie budowalin nic w cyrodil. właśnie przez aelidów którzy w czasie swoich rządów byli tyranami i niepozwalaliby na to. póżniej natomiast nie mineło wiele czasu a dwemerowie znikneli

    co do wcześniejszego rozdziału i tozszamości poszukiwaczy- to są magowie i tym podobni, którzy skuszeni przez More, tak długo żyją w apokrfie że ulegli przemianie. jest książka ,wrota otchłani " (albo coś w tym stylu) , której autor opisuje jak jego mistrz , wedrował przez rózne krainy odchłani , ale w apokryfie zatrzymał się by zdobywać wiedze i juz nie wrócił. tak wiec poszukiwacze pewnie nadal mają serce tam gdzie inni ludzie.

    Daedry kłamią. Mora zwyczanie stara sie zmanipulować Wulfa. bo kazda dusza która trafi do jego wymiaru go wzmocni, tak jest z kazdym wymiarem odchłani- im wiecej dusz przyciagnie tym lepiej dla władcy tego wymiaru. sovingard nie jest tu wyjątkiem. a że smocze dziecie samo w sobie ma wyjątkową dusze. jest wyjatkowo cennym łupem.


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za informację. Nie pomyślałem o tym, że poszukiwacz może być po prostu nie ogolonym i nie ostrzyżonym magiem ;)

      Usuń