poniedziałek, 11 lutego 2019

Rozdział XXIII – Cena zakazanej wiedzy

     - Chyba jeszcze śpią – odezwałem się na widok kurhanu.

     Nigdzie nie było widać ani Ralisa, ani zatrudnionych przez niego górników. Obozowisko zdawało się trwać w uśpieniu.

     - Jeszcze wcześnie – odparła Lydia. – Słońce ledwo wstało.

     Ale ja przyspieszyłem kroku. Ten bezruch mnie zaniepokoił. Ralis zwykł wstawać wcześnie. To zresztą było niezbędne, bo rankiem musiał zaplanować prace dla pozostałych. Tymczasem nikt nie kręcił się po obozowisku.

     Przechodząc obok kurhanu aż westchnąłem z zadowolenia. Całe wejście było nie tylko odkopane, ale i starannie zamiecione, a znajdujące się na samym dole żelazne drzwi sprawiały wrażenie naprawionych i dość często używanych, co poznałem po tłustych plamach w okolicach zawiasów. Znak, że Ralis i jego ludzie nie próżnowali i dokopali się już do wnętrza. Nasze pieniądze zostały zainwestowane właściwie i bez marnotrawstwa.

     Podeszliśmy do namiotów. Chciałem zawołać, ale nie zdążyłem, bowiem zza jednego z nich właśnie wyłonił się Ralis. Blady i wymizerowany, w dodatku z obandażowaną niezbyt starannie głową. Płótno miało na czole krwawą plamę. Na widok podchodzącej do niego postaci przestraszył się, jakby zobaczył potwora, ale poznawszy mnie, odetchnął z wyraźną ulgą.

     - Ach, to ty...

     Musiał od kilku dni żyć w ciągłym napięciu i strachu. I, jak się okazało, nie bez powodu. Uścisnął nam dłonie, ale cały czas był zdenerwowany i zasmucony. Okazało się, że kłopoty były poważniejsze niż przypuszczaliśmy.

     - Co się dzieje? – spytałem zaniepokojony.

     - Mamy problem – otarł pot z czoła. – Coś przebudziło draugry. Ledwo zeszliśmy pod ziemię, a te bestie oblazły nas ze wszystkich stron.

     Podałem mu fiolkę z uzdrawiającą miksturą. Pociągnął łyk. Złotawa mgiełka magii przywracania zawirowała mu wokół głowy. Odetchnął głębiej i zaczął nabierać kolorów na twarz, ale wciąż drżały mu ręce.

     - W mgnieniu oka rozszarpały górników… - głos mu się załamał. – I gdybym nie dał drapaka, pewnie też bym tam też leżał.

     Zadrżałem. Czyżby wszyscy górnicy zginęli? Czyżby spełniły się nasze obawy?

     Ralis zrezygnowany skinął głową.

     - Tak to jest, jak się oszczędza na sile roboczej – westchnął.

     Cóż, tysiąc septimów to spora suma, ale nie w skali takiego przedsięwzięcia. Musiał oszczędnie gospodarować naszymi zasobami. Wynajął ekipę górników, ale zabrakło mu funduszy, żeby zatrudnić również uzbrojonych strażników. Miał nadzieję, że górnicy, pracując ostrożnie i najciszej jak się da, nie zbudzą nieumarłych. Nie wiedział, że draugry budzi sama obecność intruza.

     - Co teraz? – spytała Lydia, wymownie kładąc dłoń na rękojeści miecza.

     Ralis jednak nie zauważył tego gestu.

     - Cóż, jeśli nie zechcesz zająć się draugrami, to chyba będziemy musieli zakończyć współpracę – westchnął i opuścił głowę. – Chociaż pewnie i tak nic by z tego nie wyszło, bo utknęliśmy w martwym punkcie jeszcze zanim te zdechlaki zaczęły nas nękać. Możliwe, że coś przegapiliśmy – wzruszył ramionami. – Sam nie wiem.

     W miarę jego opowiadania zaczęło nam się rozjaśniać w głowach. Po dotarciu do wnętrza kurhanu, prace znacznie przyspieszyły. To zrozumiałe, bo wewnątrz było zdecydowanie mniej popiołu i piachu do wynoszenia. Jeszcze w tym samym dniu, w którym udało się otworzyć bramę, ekipa dotarła do krypty, w której oprócz zmumifikowanych zwłok, znalazła też jakiś rytualny ołtarz, a za nim kamienną bramę, która w żaden sposób nie dała się otworzyć. Jeden z górników pracował już kiedyś w jakiejś norskiej krypcie i wiedział czego szukać. Wszyscy więc rozeszli się po podziemiach, w poszukiwaniu jakiegoś uchwytu, dźwigni, czy kolumienek z symbolami zwierząt. I wtedy właśnie draugry ożyły. Co gorsza, ożyły wszystkie jednocześnie i otoczyły nieszczęsnych górników ze wszystkich stron. Ralis miał szczęście – jemu przypadły poszukiwania po stronie wejścia. Jako jedyny miał szansę się wydostać. Próbował walczyć, ale czymże jest tępy kilof przeciwko wojownikowi z mieczem i tarczą, w dodatku zakutym w resztki zbroi? Już pierwszy cios tarczą w czoło rzucił go na ziemię. Zdołał się jakoś zebrać i półprzytomny, z krwią zalewającą oczy, wybiegł z kurhanu. Draugry na szczęście nie goniły go i zdołał się wydostać. Ale górnicy zginęli.

     Wszyscy opuściliśmy nosy na kwintę. Ralis opróżnił fiolkę do końca, po czym wolnym ruchem zerwał z głowy opatrunek, który już nie był potrzebny. Magia zasklepiła ranę, jednak paskudny siniak na czole świadczył, że była ona poważna. Musiał tęgo oberwać. Z pewnością, mimo działania magii, zostanie mu tam blizna.

     Nie wiedzieliśmy, co robić, ale jedno było pewne. Musimy oczyścić podziemia z draugrów. I musimy zrobić to we dwójkę, bo Ralis, zbyt przestraszony i wciąż jeszcze osłabiony, nie nadawał się do takiej misji. Zeszliśmy więc na dół z łukami w rękach. Całus na szczęście i – Lydia uchyliła żelazne drzwi, które otworzyły się nad podziw lekko.

     Pierwszego nieumarłego dostrzegliśmy tuż przy wejściu. Szklana strzała zgasiła błękitną poświatę w jego oczodołach. Nawet nie zdążył nas zauważyć.

     Dalej następował kręty, wąski korytarz, kończący się schodami w dół. Poniżej znajdowała się obszerna komnata, podparta filarami. Pod ścianą stał wielki, kamienny stół, na nim płonął kaganiec, rozświetlając wnętrze i walały się jakieś szczątki, szmaty, jakieś żelastwo i kilka kości. Za stołem, w świetle płomyka, majaczyło zamknięte kamienną płytą przejście. Przy bramie stał potężny draugr, z toporem w ręku.

     Na stole, pół leżąc, pół stojąc, tak jak zastała ją nagła śmierć, spoczywała w ostatnim śnie młoda Dunmerka, cała we krwi. Innych zwłok ze szczytu schodów nie widziałem.

     - Arkayu, miej ją w opiece – pomyślałem.

     Wziąłem draugra na cel. Lydia stanęła za mną, nieco po prawej stronie i nałożyła ebonową strzałę. Moja strzała wystarczyła, by odesłać draugra do Sovngardu, ale natychmiast zza filaru wyłonił się inny, w dodatku równie silny. Lydia zwolniła cięciwę. Śmiercionośny pocisk z cichym sykiem pomknął ku nieumarłemu. Strzał z ukrycia zwykle zadawał nieumarłym znacznie większe obrażenia niż wtedy, gdy ten dostrzegł już strzelca. Nikt nie wie, dlaczego. Może siła, nadająca mu pozory życia, potrafiła go wzmocnić, gdy spodziewała się ciosu – tak jak człowiek, gdy odruchowo napina mięśnie na widok niebezpieczeństwa. Dość że draugr natychmiast rozciągnął się na ziemi, a na jego miejscu zjawił się następny.

     Strzelaliśmy na zmianę. Zwykle wystarczał jeden pocisk, by zabić. Tylko jeden draugr, Pan Śmierci, potrzebował aż trzech strzał, by uwolnić się od rozpadającej się, ziemskiej powłoki. Staliśmy w ciemnym przejściu, toteż żaden z nich nas nie zauważył. Zachowywaliśmy się też bardzo cicho, co weszło nam już w krew.

     W sumie draugrów było sześć. Sześciu nieumarłych wojowników przeciwko trzem górnikom, których zwłoki znaleźliśmy później i jednemu Ralisowi z kilofem. Biedacy, nie mieli żadnych szans.

     Przenieśliśmy ciała górników w jedno miejsce i poleciliśmy ich Arkayowi. Następna ekipa będzie musiała je wydobyć na powierzchnię i dostarczyć do Kruczej Skały, by spoczęły między swoimi. Bo decyzję, że prace będą trwały nadal, podjąłem od razu. Miałem przy sobie spory mieszek. Nagroda od Morvayna pozwalała mi nie przejmować się finansami. Wystarczy i na górników, i na zbrojnych dla ochrony. A potem stanąłem bezradnie przed kamiennymi drzwiami. Pchnąłem – nic. Jakby zamurowane. Popukałem tylcem miecza – odgłos głuchy, jakby za nimi znajdowała się lita skała. Jeśli to tutaj znajdowało się przejście, to płyta musiała być naprawdę gruba.

     Na razie jednak wróciliśmy na powierzchnię.

     - Masz dobre wieści? – Ralis wychylił się przez obramowanie kurhanu i spojrzał na nas.

     Skinąłem głową i zacząłem wspinać się po stromych schodach. Gdy przełożyłem nogę na zewnątrz i stanąłem przed Ralisem, musiałem wziąć kilka głębszych oddechów.

     - Udało nam się rozprawić z draugrami – oświadczyłem.

     Ralis pokiwał smętnie głową.

     - Na początek dobre i to… ale jak nie wymyślimy, co zrobić z tym ślepym korytarzem, to nigdzie się nie ruszymy.

     Zapewniłem go, że po śniadaniu i krótkim odpoczynku, zejdziemy na dół się rozejrzeć. Myśl o posiłku nieco go pocieszyła i dodała mu energii. Podszedł do paleniska i zaczął rozdmuchiwać żar, dokładając cienkich drewienek. Zapłonął ogień, a elf umieścił nad nim trójnóg z bańką, w której chlupotała źródlana woda. Wkrótce zjedliśmy śniadanie, popijając gorącym, aromatycznym  naparem z palonego zboża, ziół i cykorii.

     Gdy wstaliśmy, Ralis z niepokojem zaczął obserwować, jak zaciągamy pasy i sprawdzamy broń. Lydia sięgnęła do beczki po smolne pochodnie

     - Mówiłeś, że pozbyliście się draugrów? – zapytał ze źle skrywanym lękiem.

     - Tak – roześmiała się Lydia. – Ale spróbujemy otworzyć przejście. Kto wie, co za nim zastaniemy…

     Zgarbił się. Wspomnienia z krypty były zbyt świeże. Wciąż czuł paniczny lęk przed nieumarłymi. Uspokoiłem go, że nie tylko nie musi, ale nawet nie powinien iść z nami, na co zareagował źle skrywaną ulgą. Tam potrzebne były nasze umiejętności i dobra broń. No i silny pancerz, a mało która zbroja mogła się równać z naszymi doskonałymi, elfimi blachami.

     Zeszliśmy więc na dół we dwójkę i zabraliśmy się za poszukiwanie przejścia. Że tam jest, byliśmy pewni. W końcu, to nie pierwsza norska krypta, jaką badaliśmy. Liczyliśmy na nasze doświadczenie i na ten łut szczęścia, który zawsze nam towarzyszył, a którego źródłem – byłem tego coraz bardziej pewien – było któreś z daedrycznych książąt. W tym przypadku stawiałbym na Meridię, jako że odsyłanie nieumarłych do Sovngardu to raczej jej specjalność.

     Cóż z tego, gdy przejścia nie mogliśmy w żaden sposób znaleźć.

     Łukowate wgłębienie, które uznaliśmy za bramę, chyba rzeczywiście nią było. Po przetarciu krawędzi i dmuchnięciu w nią, w jednym miejscu ukazała się niewyraźna szpara. Cienka jak kartka papieru, ale widoczna. Niewątpliwie kamienna płyta nie była częścią ściany. Zrobiłem to samo w kilku innych miejscach. I tam dało się zauważyć, że nie przylega ona ściśle do obmurowania. Zatem płyta musi być ruchoma. W dodatku, gdy zapaliłem sobie nad głową magiczne światełko Płomienia Świecy, zauważyłem stare, bardzo stare, łukowate rysy na całej powierzchni, jakby płyta w przeszłości obracała się dookoła osi, tkwiącej gdzieś ponad przejściem.

     - To pewnie drzwi obrotowe – mruknąłem. – Takie, jak w świątyni Miraaka. Okrągła płyta ma w jednym miejscu wycięcie w kształcie bramy. Trzeba ją obrócić tak, żeby oba otwory, ten w murze i ten w bramie, nałożyły się na siebie.

     Lydia przycisnęła dłoń i spróbowała przesunąć. Nic z tego. Obiema rękami też nie poszło.

     - Nawet nie próbuj – pokręciłem głową. – Za duży ciężar. To jest poruszane przez jakiś mechanizm. Tylko gdzie się go uruchamia?

     Zaczęły się poszukiwania. Zwykle mechaniczne zamki znajdują się blisko drzwi, ale nie udało nam się znaleźć żadnej dźwigni, uchwytu, czy łańcucha. Ba, nawet żadnego śladu czegoś takiego, świadczącego, że kiedyś było tu odpowiednie urządzenie.

     Poszukiwania trwały coraz dłużej i odbywały się coraz dalej bramy. Rozdzieliliśmy się. Ja przeszukiwałem lewą część krypty, Lydia prawą. Po mniej więcej godzinie spotkaliśmy się przy wyjściu.

     - Nic – wzruszyłem ramionami.

     - Nic – westchnęła Lydia. – Ani śladu.

     - To musi być dobrze ukryte – rozejrzałem się po pomieszczeniu.

     - Albo przeciwnie – odrzekła Lydia. – Tak dobrze wyeksponowane, że aż tego nie dostrzegamy.

     I przy tych słowach oboje, jak na komendę wbiliśmy wzrok w kamienny stół. Podeszliśmy bliżej.

     Stół bez wątpienia stanowił rekwizyt jakiegoś pradawnego rytuału. Zapewne, po prostu tutaj balsamowano zwłoki i tu wystawiano je, owinięte w całun i przygotowane do pochówku. Nie było to niczym niezwykłym u Nordów. Poobijany wprawdzie, co było widać wyraźnie, jako że górnicy zdążyli go nieco odkurzyć, ale w dalszym ciągu cały i stał pewnie. Blat był gładki, tylko w jednym miejscu miał kwadratową, wypukłą płytę, na której ktoś postawił czaszkę. Przejechałem po nim elfią rękawicą, przy okazji zrzucając z niego jakiś metalowy, zardzewiały przedmiot, zapewne resztki narzędzia do balsamowania. Odgarnęliśmy z niego stare szmaty i różne śmieci. Nic. Nacisnąłem nawet płytę, na której stała czaszka, ale nie ugięła się pod moim naciskiem. Zapewne stanowiła część blatu. Odruchowo ustawiłem tę czaszkę tam, gdzie stała. Jakoś mi tak pasowała do reszty. Była zresztą specjalnie spreparowana, wypełniona jakąś masą, bo była bardzo ciężka. Stanowiła zapewne część rytualnego rekwizytu. Być może miała przypominać o nieuchronności przemijania?

     Rozpoczęliśmy oględziny bocznych ścian. Ornamenty, wyryte w kamieniu, nie stanowiły jednak części żadnego mechanizmu. Sam stół nie dawał się też przesunąć ani obrócić. Pod nim nie było nic.

     Zrezygnowani, usiedliśmy na posadzce, opierając się plecami o stół.

     - Jak w Kurhanie Krwiopuszcza – mruknęła Lydia. – Ale tam chociaż wiadomo było, gdzie szukać, tylko nie wiedzieliśmy, czego.

     - Wiele zagadek spotykamy na tej wyspie – westchnąłem. – Nie wiem, co robić. Nie mam żadnego pomysłu.

     Lydia przygryzła bezwiednie kosmyk włosów, który wysunął jej się spod hełmu.

     - To musi być stół – mruknęła sama do siebie. – Niczego innego tutaj nie ma. Może zróbmy to sposobem mojej matki?

     - Słucham? – podniosłem głowę.

     Roześmiała się.

     - Moja mama zawsze powtarzała, że jeśli nie mogę czegoś znaleźć, to mam zrobić porządek, a wtedy samo się znajdzie. Może oczyśćmy ten stół z tych wszystkich śmieci i przeszukajmy go jeszcze raz?

     - Jest to jakiś sposób – skinąłem głową. – Nie zaszkodzi go też odkurzyć. Może znajdziemy jakąś szparę i odkryjemy jakąś ruchomą część?

     Pociągnęliśmy z manierki po łyku miodu, bardziej żeby oczyścić gardło z kurzu niż z pragnienia. Przyjemne ciepło rozlało się po moim ciele. Miód był trochę inny niż w Skyrim, o zupełnie innym aromacie niż Czerwonak, czy Miód Czarnych Róż, ale smakował równie dobrze. Pochodził z piwniczki Geldisa, który nie pamiętał już sam, skąd go ma.

     - Trudno, żebym pamiętał każdą butelczynę – wzruszył ramionami, gdy go o to spytałem. – Sam widzisz, ile tu tego jest. Nie wszystko pochodzi z regularnych dostaw od Gjalunda i Kompanii Wschodniocesarskiej. Wiele z tych flaszek to przypadkowe, okazyjne zakupy. Czasem, rzadko, przypłynie tu jakiś kupiecki statek z Cyrodiil, czy z Morrowind…

     Wspomnienie Cyrodiil odbiło się echem w moim sercu. Choć mój dom stał w Skyrim i do tego miejsca tęskniłem najbardziej, to przecież Cyrodiil było moją ojczyzną. Tam się urodziłem i wychowałem. I nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zapragnąłem znaleźć się właśnie tam, między zielonymi pagórkami, pełnymi starych dębów, wysokich traw i ogromu borowików między nimi. Tych ciemnych borów, pełnych niedźwiedzi, dzików, jeleni, wilków, a także innych, nieprzyjaznych, ale na szczęście niezmiernie rzadkich stworów, jak minotaury, czy wiły. Kiedyś podobno bardzo pospolitych, dziś niemal doszczętnie wytrzebionych.

     Ale na razie nie było czasu na wspomnienia. Zaczęliśmy sprzątać kamienny stół. Wszystko, co się na nim znajdowało, położyliśmy obok niego. Potem chwyciliśmy szmaty i przy ich pomocą zaczęliśmy strzepywać z blatu kurz, popiół i piach. Nic się jednak nie wydarzyło, poza tym, że kilkakrotnie kichnąłem tak, iż omal nie urwało mi nosa.

     - Naprawdę już nie wiem – mruknąłem, opierając się dłonią o piedestał na blacie, na którym przedtem stała czaszka. – Gdzie jeszcze można poszukać?

     - To musi być gdzieś tutaj – Lydia gołą dłonią zaczęła gładzić blat stołu, w poszukiwaniu jakiejś nierówności. – Przecież kapłan, prowadzący rytuał, nie mógł łazić po zakamarkach. Musiał stać przy ołtarzu i stąd otwierać bramę.

     Słuszna uwaga. Tylko jak to robił?

     Bezmyślnie popukałem w piedestał, po czym wyprostowałem się w zamiarze przeszukania stołu raz jeszcze. I wtedy piedestał niespodziewanie uniósł się o grubość dwóch palców, jakby pchnęła go jakaś sprężyna.

     Głupiec ze mnie! Nie należało go naciskać, tylko przeciwnie, zdjąć z niego ciężar. Czaszka dociskała go do blatu, unieruchamiając zamek. Kapłan zapewne w pewnym momencie brał ją w dłonie i unosił ponad stół, a wtedy otwierała się brama.

     Otworzyła się i tym razem, z głośnym i niespodziewanym zgrzytem, który przyprawił nas o drżenie serc. Kamienna płyta obróciła się i odsłoniła ciemne wejście, prowadzące nie wiadomo dokąd.

     Spojrzeliśmy po sobie, jednocześnie odruchowo dobywając broni.

     - Dlaczego nie otworzyła się od razu? – spytała Lydia szeptem. – Kiedy zdjęliśmy z niej czaszkę.

     - Płyta była bardzo zakurzona – wzruszyłem ramionami. – W szparach popiół i piach. Zacięła się po prostu. Trzeba było w nią popukać.

     Ostrożnie, z łukami w rękach, przeszliśmy do następnej, obszernej komnaty. Ta jednak, ku naszemu zdziwieniu, była zasypana piachem i popiołem. Prawdopodobnie kiedyś zwalił się tu strop, co umożliwiło dostanie się popiołów do środka, a narastająca warstwa nowego popiołu i darni utworzyła coś w rodzaju nowego, naturalnego.

     - Laas! – zawołałem.

     Ciemno. Nic się nie zajarzyło. Komnata była pusta. Lydia wróciła więc do krypty i zabrała kilka pochodni. Przyświecając sobie, obejrzeliśmy dokładnie owo pomieszczenie. Nie było kryptą, raczej jakąś świątynią. Sklepienie znajdowało się bardzo wysoko, a podłożem był miękki piach, pomieszany z popiołem, w którym grzęzły nogi.

     Nagle przystanąłem.

     - Co się stało? – zaniepokoiła się Lydia.

     Uciszyłem ja ruchem ręki. Znieruchomiała i również zaczęła nasłuchiwać. Ale tego usłyszeć nie mogła.

     - Słowo – szepnąłem. – Woła mnie spod tego piachu. Gdzieś tu musi być smocza ściana…

     Zew był cichy, ledwo słyszalny. Zapewne kryła go gruba warstwa osadów, mogło też znajdować się w innym pomieszczeniu. Ale było blisko. Teraz wiedziałem już, że choćbym miał stracić tutaj połowę majątku, muszę je odnaleźć. Ralis i jego ekipa, bez względu na jego intencje, byli teraz dla mnie bezcenni. Mogło to bowiem być to Słowo, którego od dłuższego czasu bezskutecznie szukałem – trzecie słowo krzyku Aspekt Smoka, które musiałem poznać, zanim zmierzę się z Miraakiem.

     - Popatrz – Lydia wskazała na filar, znajdujący się mniej więcej pośrodku.

     Pod nim stał kamienny piedestał, a na nim jakiś dziwny przedmiot. Podeszliśmy bliżej. Okazało się, że były to po prostu buty. Para skórzanych butów, obłożonych żelaznymi, pancernymi płytami. W zadziwiająco dobrym stanie, jedynie płyty pokrył brunatny nalot. Gdy wziąłem jeden z nich do ręki, błysnął delikatną, jasną poświatą zaklęcia.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałem – oświadczyłem. – To zaklęcie ze szkoły Przemiany, ale zupełnie mi nie znane.

     - To musi być jeden z tych, jak to nazywał Ralis, artefaktów Azhidala – skitowała Lydia. – Pokażmy mu to, może będzie wiedział.

     Tak też było w istocie. Na widok butów, jego twarz rozjaśniła się.

     - Może jednak jest dla nas jakaś nadzieja – uśmiechnął się. – W takim razie spróbuję nająć nowych robotników. Nie będzie to łatwe – westchnął, – biorąc pod uwagę, że pierwsza ekipa przepadła.

     Spojrzał na mnie z zakłopotaniem.

     - Trzeba będzie zwiększyć budżet – oznajmił. – Do najęcia nowych pracowników, będę potrzebował… Tak ze dwa tysiące septimów.

     Byłem na to przygotowany. Bez słowa odpiąłem sakiewkę i wcisnąłem mu ją w dłoń. Było w niej nawet więcej niż dwa tysiące. Ralis z zadowoleniem potrząsnął sakiewką.

     - Ten dźwięk, to muzyka dla moich uszu – zaśmiał się. – Zebranie kopaczy zajmie mi kilka dni, ale zajrzyj tu do mnie, kiedy będziesz miał wolną chwilę. Zobaczysz jak nam idzie.

     Na odchodnym, wytłumaczył nam, że zaklęcie na butach Azhidala umożliwia chodzenie po wodzie, jakby to był twardy grunt. To bardzo stare zaklęcie, rzadko dziś używane. Widząc, że na samych butach mi nie zależy, poprosił mnie o ich przechowanie. Z namiotu, zwłaszcza gdy cała ekipa pracowała na dole, łatwo ktoś mógłby je wykraść. A gdy nie dostarczy kompletu zbroi, nie dostanie zapłaty. Zgodziłem się chętnie i zapowiedziałem, że jeśli zechce je z powrotem, niech zajdzie do Posiadłości Severinów.

     Wróciliśmy wybrzeżem. Nie mogliśmy się oprzeć, musieliśmy wypróbować te buty. Dla bezpieczeństwa, pozbyliśmy się na ten czas zbroi. Buty były bardzo ciężkie i za duże nawet dla mnie. Ale i tak spróbowałem tej sztuki. Było z tym sporo zabawy i wybuchów śmiechu. Bardzo dziwne uczucie. Woda, po włożeniu butów, okazała się być podłożem miękkim, ale nie tak jak piasek, jakoś inaczej, bardziej sprężyście, jak mocno napięte, grube płótno. Chodziło się trudno, trzeba było stawiać wielkie kroki, by posunąć się naprzód, a utrata równowagi wcale nie chroniła przed kąpielą. W dodatku, nie dałem rady wstać. Po wywrotce musiałem do brzegu po prostu dopłynąć i to przy pomocy samych ramion, bo moje stopy a nic w świecie nie chciały się zanurzyć. Lydii poszło trochę lepiej, wywróciła ją dopiero większa fala przyboju. Było sporo śmiechu. Obojgu nam ta przygoda poprawiła humory. Do Kruczej Skały wróciliśmy roześmiani, trzymając się za ręce.

     Nazajutrz, po wczesnym śniadaniu, zapakowałem księgę do plecaka. Wciągnęliśmy na siebie swój rynsztunek i wyruszyliśmy do wioski Skaalów. Drogę znaliśmy, więc obyło się bez przygód. Tyle tylko, że dopadła nas śnieżyca i na miejsce dotarliśmy bardzo późno. Gdyby nie fakt, że szliśmy już na pamięć, pewnie byśmy się zgubili. Frea nie pytała nas o nic, tylko szybko zaprosiła do środka i nalała nam po  misce gorącej zupy. Ze Stornem nie zdążyliśmy porozmawiać. Był bardzo zmęczony i spał już, gdy przyszliśmy. Nie chcieliśmy go budzić, zdając sobie sprawę, że ciągłe otaczanie wioski ochronna barierą jest dla niego bardzo wyczerpujące. Uznaliśmy, że możemy odłożyć rozmowę do rana.

Solstheim. Wioska Skaalów


     Rankiem z kolei Storn wstał wcześnie. Gdy się obudziłem, już nie było go w izbie. Obudziłem Lydię, po czym oboje zwlekliśmy się z posłania, by udać się na miejsce, w którym Storn zwykle oddawał się medytacjom, tworzącym ochronną barierę nad wioską. Frea klęczała przy nim. Gdy podeszliśmy, oboje uśmiechnęli się lekko i skinęli nam głowami. Usiedliśmy przy nich. Storn spojrzał na mnie pytająco.

     - Udało mi się pomówić z Hermaeusem Morą – zacząłem niepewnie. – Chce poznać tajemnice Skaalów.

     Storn uniósł swe krzaczaste brwi.

     - Hermaeus Mora… - mruknął z przekąsem. – Sam stary Herma-Mora. A więc to on jest źródłem potęgi Miraaka. – pokiwał głową. – Oczywiście. Mamy wiele podań o tym, jak Herma-Mora próbował podstępem ukraść nam nasze tajemnice.

     Urwał i westchnął ciężko.

     - A teraz znów przybywa po to, co tak długo przed nim chroniliśmy… - dodał.

     - Herma-Mora? – spytała Lydia. – Dlaczego tak go nazywacie?

     - To nasze imię dla niego – uśmiechnął się szaman. – Demon Wiedzy. Od zawsze jest naszym wrogiem.

     Tym razem ja westchnąłem. Skoro Skaalowie od dawna chronią swą wiedzę przed Hermaeusem Morą, to z pewnością mają ku temu powody. A to stawiało całą moją misję pod znakiem zapytania.

     - Czym są tajemnice Skaalów? – spytałem, po trosze też z własnej ciekawości.

     Storn nie odpowiedział od razu. Przez chwilę ważył słowa w swym umyśle, zanim odrzekł, mówiąc cicho i powoli, jak człowiek skrajnie zmęczony.

     - Starożytne podania, przekazywane między szamanami, od kiedy Wszechstwórca podarował Solstheim Skaalom.

     Zatoczył dłonią wokół.

     - Jak rozmawiać z wiatrem, jak słuchać ziemi, oto nasze sekrety. Nie związane z potęgą, czy władzą.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie. Moja żona niepewnie wzruszyła ramionami. To mają być te wielkie sekrety, których tak bardzo pragnie demon?

     - Dlaczego Hermaeus Mora chce waszych tajemnic? – spytałem tonem człowieka, który nic już nie rozumie.

     - Znamy go jako Herma-Morę, demona wiedzy – Storn wzruszył ramionami. – W jego naturze jest gromadzenie sekretów. Ich wartość nie ma znaczenia. Sam fakt, że Skaalowie  ukrywają przed nim swą wiedzę, potęguje jego żądzę jej posiadania.

     Nadzieja wstąpiła mi do serca. Zatem mieliśmy rację. Skaalowie nie są w posiadaniu żadnych groźnych tajemnic. Ich wyjawienie niczego nie zmieni. Nie zagrozi światu. Tyle tylko, że dumny, norski lud przegra tę cichą wojnę z Otchłanią, którą toczy od zarania świata. Lud, który honor ceni ponad wszystko. Z pewnością napełni ich to goryczą. Goryczą, której chciałbym im oszczędzić. Ale wiedziałem też, że nie mogę sobie na to pozwolić. To była cena, jaką musieli zapłacić. Niewielka, choć bolesna. Oczywiście, pod warunkiem, że uda mi się pokonać Miraaka, czego wcale nie byłem taki pewny.

     - Powiedział, że tylko wtedy nauczy mnie ostatniego słowa krzyku Miraaka – odezwałem się, patrząc mu prosto w oczy.

     Storn znów westchnął.

     - A wiec to ja mam zdradzić nasze tajemnice prastaremu wrogowi – grymas przebiegł mu po twarzy. – Nie wiem, czy wystarczy mi sił, aby przed nim stanąć. Kamień Drzewa jest nadal spaczony. Świat wciąż daleki jest od równowagi.

     Urwał i położył mi dłoń na ramieniu.

     - Ale skoro inne zostały oczyszczone – spojrzał na mnie swymi łagodnymi oczami – może to wystarczy… Musi wystarczyć…

     - Czyli dasz mu to, czego chce? – zapytałem z nadzieją w głosie.

     - Tak – skinął głową. – Skaalowie mówią też o dniu, w którym w końcu będziemy musieli zdradzić swe tajemnice. W którym Herma-Mora w końcu wygra. Jako szaman, muszę strzec tych sekretów, ale też zdecydować, kiedy niezbędne jest ich wyjawienie.

     Ścisnął moje ramię.

     - Sądzę, że ten czas nadszedł teraz. A jeśli się mylę, niech przodkowie mi wybaczą.

     A mnie wtedy dopadł strach. Nie o siebie. O niego. Jak on sobie poradzi w Apokryfie, pełnym czyhaczy i mroźnego cienia? Wolno wyciągnąłem księgę z plecaka.

     - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – wydyszałem z wysiłkiem.

     Przez chwilę trzymałem księgę w zaciśniętych dłoniach. W końcu, z wahaniem, podałem mu opasłe tomisko. Chwycił je w ręce i spojrzał mi w oczy.

Wioska Skaalów nocą


     - Też mam taką nadzieję – szepnął.

     Położył wolumin na kolanach i przezwyciężając wstręt chwycił jej ciężką i sztywną okładkę.

     - Wierzę, że nie pozwolisz tej ofierze pójść na marne – dodał.

     I już miał otworzyć księgę na pierwszej stronie, gdy Frea złapała go za rękę.

     - Ojcze – jęknęła błagalnym głosem. – Nie możesz tego zrobić! Ta księga jest zła. Jej natura godzi we wszystko, czegoś mnie nauczył.

     Spojrzał na nią i uśmiechnął się do niej z taką czułością, z jaką tylko ojciec może spoglądać na ukochaną córkę. Były w tym spojrzeniu i bezgraniczna miłość i duma. Oto jest Frea! Dzielna, szlachetna, mądra – krew z jego krwi, kość z jego kości…

     - Muszę, Freo – odezwał się głosem ciepłym i spokojnym. – To jedyny sposób, by na zawsze uwolnić Solstheim od cienia Miraaka. Przychodzi czas, w którym wszystko musi się zmienić. Nic co żyje, nie pozostaje na zawsze takie samo.

     Delikatnie pogładził jej dłoń.

     - Nie martw się o mnie, córko. To los, który wybrał Wszechstwórca.

     Frea wciąż drżała, z niepokojem patrząc na ojca.

     - Będę trwać przy twym boku, ojcze – wydusiła z siebie, chwytając jego rękę. – Jak zawsze.

     Storn skinął lekko głową i zamknął na chwilę oczy.

     - Jestem gotów na wszystko, co podły właściciel tej księgi dla mnie przygotował – szepnął.

     I otworzył księgę.

4 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że wróci z Apokryfu cały i zdrowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale przyznasz, że w dobrym momencie skończyłem rozdział? Normalnie, mnie samemu się podoba!

      Usuń
  2. A nie lepiej byłoby najpierw odkopać smoczą ścianę? Może wtedy nie trzeba byłoby zdradzać tych tajemnic? Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hernaeus Mora wyraźnie dał mu do zrozumienia, że tylko on może go nauczyć tego Słowa. Może kłamał, może nie... Masz na myśli Słowo, ukryte w kurhanie Kolbjorn? Spokojnie, do niego też dojdziemy. Powoli, powili, bo wykopaliska muszą trochę potrwać.

      Usuń