czwartek, 28 lutego 2019

Rozdział XXIV – Czekając na Słowo

     Przez chwilę nic się nie działo. Potem karty księgi zaświeciły lekko zielonkawym blaskiem. Uniósł się z nich ciemny dym, zrazu delikatny, ale szybko zgęstniał i zamienił się w czarne macki, przypominające ramiona ogromnej ośmiornicy. Macki te oplotły szczelnie głowę Storna, tłumiąc wydobywający się z jego ust jęk.

     Był to wstrząsający widok. Frea zerwała się z miejsca, ja również. Tylko Lydia zachowała spokój.

     - Teraz już wiesz, dlaczego nie lubię, gdy to robisz – prychnęła. – To zawsze tak wygląda…

     Storn przez dłuższą chwilę trwał w tym stanie, po czym nagle zaczął z wysiłkiem poruszać głową, jakby chciał wyrwać się z uścisku daedry. Ale Hermaeus Mora nie ustąpił. Ścisnął jeszcze mocniej i zmusił szamana do powstania, a potem uniósł go wraz z księgą nieco ponad łokieć nad ziemię.

     - Wreszcie poznam tajemnice Skaalów! – rozległ się jego dudniący głos.

     Tym razem Lydia również zbladła.

     - Tego u ciebie nie było… - szepnęła. – Jest inaczej!

     Nagle Storn zdołał wyrwać na chwilę twarz z macek potwora i z wielkim wysiłkiem zdołał wydusić z siebie kilka słów.

     - Ach… Kłamco! Ach… Nie dam… Nie dla ciebie…

     Ale macki potwora oplotły go na powrót.

     - Ojcze, nie!

     Frea z nieprzytomnym błyskiem w oczach rzuciła się w jego stronę.

     - Przestań! – zawołała, próbując złapać go za ramiona.

     Ale Storn nie należał już do tego świata. Jej próby ściągnięcia go na ziemię nie dały żadnego rezultatu.

     - Zrób coś! – huknęła w moją stronę.

     Ale ja stałem bezradnie w miejscu. Targało mną straszne uczucie – bezsilność. Nie mogłem zrobić nic, dopóki szaman trwał w uścisku potwora. Trwało to jakiś czas, po czym wydało nam się, że uścisk macek zelżał, a ciało Storna opadło nieco niżej. Jednocześnie rozległ się głos Hermaeusa Mory.

     - Smocze Dziecię – zadudnił. – Otrzymałem od ciebie dar, o który prosiłem. W zamian dotrzymam obietnicy, jak przystało na księcia Otchłani. Dam ci słowo mocy, którego potrzebujesz, by rzucić wyzwanie Miraakowi. Przeznaczenie zadecyduje, czy będziesz jego godnym przeciwnikiem, czy następcą.

     I w tym momencie stały się dwie rzeczy naraz. Ciało Storna opadło bezwładnie na ziemię, a ku mnie popłynął strumień złotej mgły. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, a w głowie zahuczało mi Słowo.

     - Dov – szepnąłem. – Smok…

     Rozległ się śpiew pradawnych herosów. A ja poczułem w sobie siłę pierworodnego smoka – Alduina – który potrafił zniewolić inne smoki i narzucić im swoją wolę.

     Trwało to krótko, jak zawsze. Gdy się ocknąłem, stałem się świadkiem sceny, rozdzierającej serce. Storn leżał bezwładnie na ziemi, a przy nim klęczała zrozpaczona Frea, szlochając gorzko i tuląc do siebie jego głowę. Nie trzeba było bystrości, by odgadnąć straszną prawdę – Storn był martwy.

     - Ojcze, cóżeś uczynił?

     Jej pełen rozpaczy krzyk odbił się echem od ściany lasu, a wkrótce także od pobliskich gór. Wokół nich zbierał się coraz większy tłum. Wkrótce zeszli się wszyscy mieszkańcy wioski, a każdy z nich posępnym wzrokiem spoglądał na martwe ciało szamana. Wszyscy pospuszczali głowy. Wielu zaczęło poruszać bezgłośnie ustami, zapewne szepcząc w myślach modlitwy do Wszechstwórcy. Widziałem, że i Lydia wyszeptała kilka słów, zapewne polecając duszę Storna Arkayowi. Wszystkich nas ogarnął nastrój przygnębienia i bezgranicznego smutku. Ja sam poczułem, że w oczach mam łzy. Ale to zapewne od wiatru…

     Frea już nie szlochała, tylko z przymkniętymi oczami i wyrazem bólu na twarzy, siedziała na ziemi i wciąż tuliła bezwładną głowę Storna, jakby to było małe dziecko. Wiedziałem już, że ten widok będzie prześladował mnie do końca mych dni. Gdybym wiedział, że tak się to skończy, nigdy nie dałbym szamanowi tej przeklętej księgi. Ale stało się. Czasu nie dam rady cofnąć.

     Frea w końcu otworzyła oczy i spojrzała na mnie z wyrzutem.

     Nie, nie było w tym spojrzeniu nienawiści. Był tylko ból. Straszny, odbierający przytomność umysłu ból.

     - Ruszaj! - zawołała nagle. – Zabij Miraaka i zdejmij klątwę jego pana, która zawisła nad naszą wyspą!

     Ostrożnie położyła głowę Storna na śniegu, po czym wyprostowała się i podeszła do mnie, patrząc mi prosto w oczy.

     - Mój ojciec oddał za to życie – powiedziała z mocą. – Ruszaj zatem. Zabij Miraaka! Nie możesz przegrać.

     Chciałem powiedzieć jej coś na pocieszenie. Ale nie mogłem z siebie wydusić słowa. Zresztą, nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Każde słowo w takiej sytuacji brzmi jak banał. Nawet zapewnienie, że zrobię wszystko, aby pomścić Storna…

     Nie, nie pomścić. Szlachetny szaman nie życzyłby sobie zemsty. Ale na pewno chciałby, aby jego śmierć nie poszła na marne. Złożył najwyższą ofiarę, jaką może złożyć człowiek. Nie mogłem zmarnować tej ofiary. Musiałem pójść i zwyciężyć – tak jak żądała tego ode mnie Frea.

     Odszedłem stamtąd bez słowa. Czułem się podle. Naprawdę podle. Bo czułem się winny tym wszystkim spojrzeniom, pełnym smutku, jakimi mnie obrzucano. Wiedziałem, że niejeden ze Skaalów obwinia mnie o śmierć szamana. Napotkałem jednak też wzrok Fanari Mocny-Głos. Jej spojrzenie było smutne, ale silne. I nie było w nim wyrzutu, ani pretensji. Raczej zrozumienie i życzliwość. Delikatnym skinieniem głowy dała mi do zrozumienia, że dobrze robię, opuszczając wioskę. Ludzie, pogrążeni w rozpaczy, mówią czasem słowa niesprawiedliwe, które chlastają po grzbiecie jak bicz z surowej skóry. Nie chciała, aby między nami pojawiły się jakieś niesnaski. Dobrze wiedziała, że jestem jedyną nadzieją dla jej ludu. No i wciąż nie zapomniała, kto uwolnił ją z mrocznego snu pod Kamieniem Wiatru.

     Lydia dopędziła mnie po chwili. Wiedziałem, że podeszła najpierw do Frei i czule ją uściskała. A potem podniosła z ziemi Czarną Księgę, która upadła wraz z ciałem Storna, a o której ja, w przypływie emocji, zupełnie zapomniałem.

     - Nie miej jej za złe – wydyszała po szybkim biegu. – To ból przez nią przemawiał.

     - Nie mam – odparłem cicho. – Rozumiem ją. Ale ona ma rację. Zacząłem tę historię i muszę ją skończyć, choćby nie wiem co. Odwrotu już nie ma.

     - Gdybym mogła pójść z tobą – westchnęła. – Wiesz, co trzeba zrobić, żeby dotrzeć do Miraaka?

     - Wiem – odparłem. – Trzeba zerknąć w tę pierwszą księgę, „Sny na jawie”. Tę, którą znaleźliśmy w świątyni Miraaka. Ona przenosi w to miejsce Apokryfu, gdzie można go znaleźć.

     - A trzecie słowo Aspektu Smoka? – spytała z niepokojem w głosie. – Mówiłeś, że go potrzebujesz.

     - Potrzebuję – mruknąłem niezadowolony. – Ale nie mogę czekać, aż je znajdę, skoro nie wiem, gdzie szukać. To może potrwać lata, a my nie mamy tyle czasu.

     - A kurhan Kolbjorn?

     Westchnąłem cicho. Tak, kurhan Kolbjorn mógł skrywać tę tajemnicę. Słyszałem spod warstwy piachu wołające mnie Słowo. Delikatnie, ledwo słyszalnie, ale wyraźnie. W wielkiej komnacie kurhanu musiała znajdować się Smocza Ściana. Niewykluczone, że tkwiło na niej Słowo, którego szukałem.

     - A jeśli nie? – odezwałem się z niepokojem. – Jeśli tam tego Słowa nie ma, tylko jakieś inne?

     Lydia ścisnęła moją rękę.

     - Poznaj je najpierw – poprosiła. – Każde Słowo czyni cię potężniejszym, nawet jeśli nie będzie to Aspekt Smoka. I wtedy dopiero idź do Apokryfu.

     Miała rację. Objąłem ją czule i przycisnąłem do siebie. Była moim największym skarbem. Tym ciężej było podjąć tę decyzję. Bo przecież mogłem stamtąd nie wrócić.

     - Zrobię tak – szepnąłem jej do ucha. – Poczekam na to jedno Słowo. Jeśli będzie to Aspekt Smoka, to dobrze. Jeśli nie, trudno, zmierzę się z Miraakiem bez niego. I zrobię to po swojemu, łukiem i mieczem. Mam nadzieję, że da się go w ten sposób pokonać.

     Przez resztę drogi mało co się odzywaliśmy. Szliśmy obok siebie, trzymając się za ręce, mając świadomość, że to może być nasza ostatnia wspólna daleka wędrówka.

     Był już wieczór, gdy dotarliśmy do Kruczej Skały. Zmęczeni po długiej drodze i głodni jak wilki. Szybko rozpaliłem ogień, by zagrzać wodę do mycia. Lydia przywykła już do tego mojego dziwactwa, jak to nazywała. Nordowie, prawie nieodczuwający chłodu, nie tracili czasu na takie przygotowania. Myli się w zimnej wodzie. Dość, że gdy ja dopiero sięgałem po mydło, Lydia, już wykąpana, przebrana i uczesana – pięknie wyglądała w stroju, zakupionym niegdyś u Fethisa i jadeitowym diademie we włosach – oświadczyła, że pójdzie już do gospody, by zamówić nam gorącą kolację. Przynajmniej tu upodobania mieliśmy podobne.

     Kolacja była smaczna, my głodni, więc była to dla nas prawdziwa uczta. Ale nie poprawiła nam humorów. Pomimo żartów Geldisa, nie zdołaliśmy pozbyć się ciężaru, który nas przytłaczał. Jedynie Veleth trochę poprawił mi humor, oświadczając, że dowiedział się o kolejnym starożytnym kurhanie. Zwano go Gyldenhul, ale dokładnego położenia tego miejsca nie znał.

     - Na jakiejś małej wyspie – oświadczył. – Gdzieś na wschodnim wybrzeżu, bliżej północy. Ponoć blisko brzegu. Jakiś starożytny grobowiec.

     Rankiem nie było lepiej. Wstaliśmy późno, bo i tak nie mieliśmy niczego do roboty. Musieliśmy czekać na wiadomość od Ralisa, a nie spodziewaliśmy się jej szybko. Żeby się czymś zająć, Lydia zaczęła sprzątać, a ja naprawiać nasz sprzęt. Wymieniłem oploty na cięciwach łuków, zszyłem rozprutą w jednym miejscu wyściółkę mojego kirysu, a potem zabrałem się za naprawę prawego naramiennika Lydii, na którym pojawiło się wgniecenie. Z tym było trochę więcej pracy. Tak nam zszedł czas do obiadu, na który udaliśmy się do Geldisa. Po powrocie chwyciłem pierwszą z brzegu książkę i zacząłem czytać.

     Muszę przyznać, że początek był intrygujący.

     Haknir Śmiercionośca umierał.

     Zerknąłem na tytuł. „Śmiercionośca. Historia pewnego pirata”. Cóż, dowiem się chętnie, kto to taki.

     Dla Garuka Szronobrodego, okrętowego kwatermistrza, było to nie do pomyślenia. Haknir już za czasów jego dziada był legendą wśród piratów z północy, zwących go „Królem Duchów”. W oczach Garuka, który widział jak jego kapitan szarżuje do boju, odziany w lśniący, stalhrimowy pancerz, ścinając wrogów niczym zboże, ten król był niemal bogiem.

     Musiałem przeczytać jeszcze raz, bo nie mogłem uwierzyć. Nie, naprawdę napisano tam „stalhrimowy pancerz”! Z tego da się zrobić zbroję? Niby jak? Równie dobrze można spróbować zrobić zbroję z kamienia. Zapewne była to tylko legenda, niemająca wiele wspólnego z rzeczywistością. Temat jednak wciągnął mnie tak, że czytałem dalej.

     Nikt jednak nie lękał się Haknira bardziej niż jego własna załoga. Kapitan często wpadał w gniew, a i zdarzało mu się torturować innych dla uciechy. Ponoć Haknir dopuszczał się i mroczniejszych czynów, pożerając dusze pokonanych nieszczęśników, aby przedłużyć swój żywot.

     Pożerając dusze… Brzmiało znajomo. Czyżby był on jakimś wcieleniem Alduina, Pożeracza Światów?

     Niektórzy powiadali, że kapitan był daedrą, szalejącą w świecie śmiertelników. Inni upatrywali źródła jego potęgi w pakcie z Dagonem, księciem zniszczenia. Pieczęcią pod tym paktem miała być blizna, szpecąca twarz Haknira, na widok której każdemu żołądek podchodził do gardła.

     Będąc świeżo po lekcji historii, jakiej udzielił mi Neloth, nie mogłem nie zareagować dreszczem na imię Mehrunesa Dagona, najstraszniejszego z daedrycznych książąt. To on doprowadził do upadku Cesarstwa, w czasie Kryzysu Otchłani, a zniszczyłby jeszcze więcej, gdyby na drodze nie stanęli mu cesarz Martin Septim i tajemniczy Bohater z Kvatch. Wiedziałem już, że muszę tę księgę doczytać do końca. Z niecierpliwością szukałem czegoś więcej o stalhrimowym pancerzu.

     Garuk rozpamiętywał wszystkie zasłyszane legendy o Śmiercionoścy, spoglądając na Thalina, który był sternikiem okrętu i jego głównym rywalem. Po zachodzie słońca jeden z nich miał zostać nowym kapitanem, a drugi wylądować za burtą.

     Gdy Haknir wyszedł ze swej kajuty, wszyscy marynarze umilkli. Kapitan wyglądał na schorowanego, a jego głos był ledwie słyszalny, lecz nawet wtedy wyglądał jak wilk morski. Nawet wtedy jego korsarze, którzy wszak słynęli z okrucieństwa, nie umieli zdzierżyć jego spojrzenia. Po chwili Haknir westchnął.

     „Chcecie wiedzieć, kogo mianuję następcą i jak podzielę skarb”.

     Tutaj następował ciekawy fragment. Haknir nie wyznaczył bowiem następcy, lecz przeklął swój pancerz i miecze, po czym stwierdził, że nikt z załogi nie jest wart nawet splunięcia, w związku z czym załoga zostaje rozwiązana. Z niecierpliwością czekałem na jakąś wzmiankę o tym, co ma stać się z jego pancerzem. Taki fragment znajdował się nieco dalej.

     Haknir wyciągnął mapę i cisnął ją do stóp Garuka. „Garuk, weźmiesz łódź i zakopiesz elementy mojego pancerza w miejscach, które oznaczyłem. Thalin, płyniemy do mego grobowca, gdzie pochowacie mnie wraz z mymi skarbami. Potem spalcie okręty i idźcie w diabły, albowiem nie będziecie mieć już kapitana”. Po tych słowach odwrócił się i powlókł do kajuty.

     Ostatnia wola kapitana została spełniona, aczkolwiek nie obyło się bez próby oszustwa. Trzej marynarze, pod dowództwem Garuka, podpłynęli do mielizny, położonej gdzieś na północ od Solstheim i tam mieli zakopać część skarbu. Garuk jednak spróbował przywłaszczyć sobie stalhrimowy hełm. Ale gdy tylko włożył go na głowę, zaczął wrzeszczeć i jego krzyk do dziś ponoć można usłyszeć nad mielizną.

     Opowiedziałem tę historię Lydii.

     - Zapewne gdzieś na północy znajduje się jakaś szczególna formacja skał – odparła. – I morze, przy sprzyjających wiatrach, obijając się o wybrzeże, wydaje tam dźwięk, podobny do ludzkiego krzyku. Zwykle stąd biorą się takie legendy.

     Usiadła obok mnie i objęła mnie ramionami.

     - Ale i tak spróbujesz tego poszukać, co? – dała mi lekkiego kuksańca. – Gdyby było tylko o złocie, odłożyłbyś to na półkę, ale tam jest mowa o stalhrimowym pancerzu.

     Zarumieniłem się.

     - Cóż, przyszło mi to do głowy…

     Roześmiała się serdecznie.

     - Zobaczymy, jak Ralis sobie poradzi. Jeśli miałoby to potrwać dłużej, przeszukamy północny brzeg. Przynajmniej się czymś zajmiesz.

     Pocałowała mnie i dodała poważniejszym tonem.

     - Tych legend nie należy lekceważyć. W każdej z nich znajduje się ziarno prawdy. Śmiercionośca przecież istniał naprawdę.

     - A jego pancerz? – uśmiechnąłem się.

     - Na pewno też – położyła głowę na moim ramieniu. – Pirat musiał nosić pancerz. Tyle, że pewnie nie był stalhrimowy, może jedynie ozdobiony grudkami stalhrimu.

     - Tego kruszcu nie da się kuć – przyznałem. – Można to jedynie obłupać. Tak mi się przynajmniej zdaje… Pewnie to zwykły, skórzany kaftan, do którego jakoś przymocowano łupki stalhrimu.

     W głębi duszy, wcale nie byłem tego taki pewien. Stalhrim nie był naturalnym kruszcem. Powstał przy użyciu starożytnej magii. Mógł mieć właściwości zupełnie nieprzewidywalne. Wprawdzie znaleziona przez nas kiedyś stalhrimowa maczuga wydawała się być całkiem zwyczajnym kawałkiem obłupanego kamienia, oprawionego w stal i drewno, cenna, ze względu na zawartość stalhrimu, ale sama w sobie niezbyt poręczna. Może jednak nie był to jedyny sposób wykorzystania tego kruszcu. Nie miałem żadnego miarodajnego źródła informacji, tylko plotki. A te mówiły też o mieczach, a nawet łukach ze stalhrimu. Tego ostatniego już w ogóle nie potrafiłem sobie wyobrazić. Do budowy łuku potrzeba materiału sprężystego, a stalhrim był twardszy i sztywniejszy niż szkło. Prawdziwe szkło, nie ten stop, tylko tak nazywany. Ale gdy naciskało się, z wyczuciem oczywiście, szklaną szybę, to ona też się lekko uginała. Może trzeba było nadać ramionom odpowiedni kształt umożliwiający ich ugięcie? Tylko jak? Obłupując dookoła?

     Na pismo od Ralisa czekaliśmy dość długo. Zdążyłem w tym czasie nie tylko gruntownie naprawić nasze zbroje, ale też dorobić po kilkadziesiąt elfich i szklanych strzał, co zważywszy na pracochłonność, jest dość dużą miarą upływu czasu. W międzyczasie Kruczą Skałę znowu zaatakował smok. Przyleciał ze wschodu, zza góry i najpierw ze straszliwym rykiem kilkakrotnie okrążył osadę, a potem zawisł nad domem Garyna i rzygnął ogniem w stronę rynku, gdzie stały rozłożone kramy. A ja nie miałem przy sobie broni! Wyszedłem tylko do kuźni Glovera, by kupić sztabkę rafinowanego księżycowego kamienia. Na szczęście kowal przytomnie wcisnął mi w ręce ebonowy łuk, jaki miał na sprzedaż. Chwyciłem kołczan pełen strzał, leżący obok i rzuciłem się w stronę gada.

     Nie byłem sam. Ci ze strażników, którzy mieli łuki, również zaczęli strzelać. Ja sam nie zdążyłem posłać mu ani jednej strzały, zanim wzniósł się w powietrze i okrążył osadę ponad zasięgiem naszych pocisków.

     Ale smok nigdy nie odpuszcza! Jest na to zbyt dumny. Wkrótce znów zawisł nad Kruczą Skałą. Za chwilę poczęstuje nas ogniem.

     - Fus- Ro -Dah! – krzyknąłem z całej siły.

     Fala uderzeniowa rzuciła gadem o skałę, choć zdołał utrzymać się w powietrzu. Zapewne nie spodziewał się takiego ataku. Przez chwilę jednak znieruchomiał i to wystarczyło, by posłać mu celną strzałę pod pachę. Strażnicy też nie próżnowali. Dostał jednocześnie chyba z pięć strzał. I jeszcze lodowy kolec, wypuszczony z kostura Lydii, która wybiegła z domu, gdy tylko usłyszała gadzi ryk.

     Smok jednak zdołał jakoś utrzymać równowagę. Niezdarnie pomachał skrzydłami, wzbudzając na środku osady niemałą kurzawę, po czym wzniósł się w powietrze i zniknął za Przedmurzem. Mieszkańcy wydali okrzyk radości.

     - Za wcześnie na tryumf! – krzyknąłem w stronę rynku. – Zaraz znowu zaatakuje!

     Moja reputacja Smoczego Dziecięcia oraz zasługi w walce z popielcami, zdążyły już wzbudzić w strażnikach jako taką ufność w moje słowa. Wiedzieli, że smoki to moja specjalność i nie zlekceważyli sobie mojego ostrzeżenia. Kto miał jakiś łuk, nakładał strzałę na cięciwę i zadzierał głowę, wypatrując gada. Lydia podbiegła do mnie, dzierżąc w rękach magiczne kostury.

     Takoż i smok pojawił się wkrótce. Nadleciał znów zza góry i tym razem zionął ogniem w locie koszącym, bez zwyczajowego zawisania. Wielkiej szkody wprawdzie nie uczynił, ale też sam prawie nie doznał uszczerbku, bo niemal wszystkie strzały chybiły, podobnie jak mroźny kolec, wystrzelony przez Lydię z kostura. Smok zawrócił.

     Tym razem leciał wprost na mnie. I tym razem nie chybiłem. Ani strzałą, ani Krzykiem.

     - Joor – Zah – Frul!

     Smokogrzmot uderzył w niego z niespodziewaną siłą. Smok próbował gwałtownym wywrotem ominąć nadlatującą falę, ale spóźnił się o okamgnienie. Błękitne światło niszczącej magii rozlało się po jego ciele. Bezwładnie opadł na zbocze góry, uderzając w nią z ogromnym impetem. Nawet my, stojący u podnóża góry, poczuliśmy wstrząs.

     Żył jeszcze, ale był zbyt pokiereszowany, aby wzbić się w powietrze. Gdy w pośpiechu wspiąłem się na górę, spróbował jeszcze zionąć ogniem. Przytomnie schowałem się za wielkim głazem. Smoczy ogień podpalił tylko okoliczne krzewinki. Gdy ustał, wychyliłem się z napiętym łukiem i wpakowałem mu strzałę prosto w otwartą jeszcze paszczę. To go zabiło. Jego głowa bezwładnie opadła. Mięśnie drgały jeszcze przez chwilę, po czym wszystko się uspokoiło. Ciało smoka zaczęło się rozpuszczać.

     Rozejrzałem się wokół, ciekaw, czy Miraak znów skradnie jego duszę. Ale nie pojawił się. Wchłonąłem złotą mgiełkę, tak jak zawsze. I jak zawsze, lekko mnie zamroczyło, zanim usłyszałem melodyjny okrzyk pradawnych herosów.

     Na dole powitały mnie przyjazne uśmiechy.

     Ebonowy łuk zwróciłem właścicielowi. Szył nieźle, ale nie umiejąc obrabiać ebonu, nie byłbym w stanie go w razie czego naprawić. A łuk to broń, która wymaga wielu napraw. Od czasu do czasu trzeba go choćby wyklepać, żeby powrócił do pierwotnego kształtu. I trzeba to zrobić na gorąco, a potem zahartować. Pozostałem więc przy swoim Szklanym Łuku Pożogi.

     List od Ralisa przyszedł nazajutrz, późnym rankiem. Był więcej niż lakoniczny. Wspominał tylko o tym, że musimy pilnie pogadać. Podpisu nie było, ale poznałem charakter pisma. Pokazałem list Lydii. Uniosła tylko lekko brwi, jakby spodziewała się takiego obrotu rzeczy. Ja natomiast sięgnąłem do skrzyni, gdzie umieściłem płócienne woreczki ze złotymi septimami.

     Wyruszyliśmy wkrótce. Słońce ledwo przekroczyło najwyższy punkt na niebie, gdy znaleźliśmy się na miejscu.

     Obozowisko rozrosło się. Stało tu już kilka sporych namiotów, drewniane ławy, paleniska i sporo sprzętu górniczego. Za nim usypano całkiem sporą hałdę piachu i popiołu. Jednak było puste. Poza Ralisem nie zauważyliśmy nikogo. On sam stał przy jednej z ław i przeglądał jakieś papiery. Ponieważ ciche poruszanie się weszło nam już w krew, zauważył nas, dopiero gdy byliśmy zupełnie blisko i trochę się spłoszył. Nie trzeba jednak było bystrości, by zauważyć, że i bez tego jest rozdrażniony i poirytowany.

     - No a teraz jeszcze ty mi tu wracasz – rzekł ze źle skrywaną ironią. – Pięknie, po prostu pięknie!...

     - Co tym razem? – westchnąłem, przewidując odpowiedź.

     - Znowu oblazły nas draugry – odparł tonem skargi. – No, ale można się było tego spodziewać, prawda? – ze złością zmiął w ręce kartkę papieru. – Cóż innego kryje się w tych przeklętych kryptach, jak nie draugry!

     Bezsilna złość ustąpiła miejsca nagłej żałości.

     - Co najmniej sześciu kopaczy nie żyje – szepnął. – A reszta pouciekała. – podniósł na mnie oczy i dodał z ironią. – Jakoś im się nie dziwię.

     Wszyscy troje pospuszczaliśmy nosy na kwintę. Poczułem się winny, że nie było mnie tutaj, gdy znów pojawiły się draugry. Ja bym sobie z nimi poradził, zwłaszcza jeśli Lydia byłaby ze mną. Wtedy może nikt by nie zginął.

     Ralis chyba zgadł o czym myślę.

     - Masz już trochę doświadczenia z tymi potworami – odezwał się. – Możesz zajrzeć tam jeszcze raz? Żeby sprawdzić, czy ktoś przeżył…

     Przeżył… Marne szanse, ale nadzieja zawsze gaśnie ostatnia. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Zdjąłem z ramienia łuk. Lydia zrobiła to samo. Skierowaliśmy się w stronę kurhanu.

     Ralis nie próżnował przez ten czas. Nie trzeba już było schodzić po stromych, kamiennych schodach. Robotnicy wybudowali wygodny, drewniany podest, umożliwiający łatwe wynoszenie piachu i popiołu na zewnątrz. W przedsionku panowała cisza, ale już w pierwszej krypcie znalazło się aż sześciu nieumarłych, a za bramą czterech następnych. To była prawdziwa jatka. Szyliśmy z łuków na zmianę, aż Szept Aury pokazał mi, że w tej części kurhanu nie ma już nikogo. Nikogo żywego. Bo leżało tu kilka zakrwawionych ciał. Obejrzeliśmy dokładnie wszystkie.

Kurhan Kolbiorn - podest wejściowy , wykonany przez ekipę Ralisa Sedarysa

     Nadzieje Ralisa, że ktokolwiek przeżył, można było od razu wcisnąć między bajki. Z tyloma draugrami, które ślepo atakują każdego intruza, nie daliby sobie rady. W dodatku draugry to nie były przypadkowe zwłoki, tylko ciała tych, którzy za życia byli wojownikami. Niestety, draugry, choć niezbyt inteligentne, potrafiły znakomicie walczyć.

     Przy jednym z górników coś zauważyłem. Obok jego ciała leżała, na wpół wdeptana w piasek, skromnie oprawiona książka. Schyliłem się po nią.

     - „Upadek Ahzidala” – przeczytałem i aż uniosłem brwi ze zdziwienia nad własną ignorancją.

     Ten górnik przynajmniej próbował dowiedzieć się, w czym uczestniczy, podczas gdy ja po prostu czekałem, aż odkopie mi smoczą ścianę. Zrobiło mi się wstyd. Postanowiłem zabrać tę książkę i przestudiować ją przy najbliższej okazji. A nuż dowiem się czegoś przydatnego? Zresztą, jak powiedział kiedyś Neloth, każda wiedza jest przydatna, nawet niebezpieczna.

     Weszliśmy ostrożnie do wielkiej komnaty. Wciąż brodziliśmy jeszcze w piachu, ale jego poziom nieco się obniżył. Miejsce, gdzie przedtem znaleźliśmy buty Ahzidala, znajdowało się teraz nieco wyżej. Prowadził do niego drewniany podest. Korzystając z niego, weszliśmy na kamienny taras, prowadzący do ciemnego otworu. Zanim jednak tam wszedłem, rzuciłem jeszcze tęskne spojrzenie w lewo, skąd wyraźnie wzywało mnie Słowo. Tam tkwił czubek smoczej ściany wystający spod popiołów. Zew brzmiał znacznie głośniej. Czułem go wyraźnie w swej głowie. Niestety, Słowo wciąż znajdowało się pod warstwą piachu, grubości mniej więcej dwóch wysokości dorosłego człowieka. Westchnąłem przeciągle i skierowałem się do otworu, jak mniemałem, wejściowego do następnej krypty.

     Ten jednak był ślepy. Rozgałęział się tylko na dwa płytkie przedsionki.

     - Uchwyt – stwierdziła Lydia i wskazała na resztki łańcucha, na jednej ze ścian. – Na pewno otwiera jakieś wejście.

     - Pewnie tak – odparłem, zakładając strzałę na cięciwę. – Te draugry nie wzięły się znikąd. Musiały skądś przyjść. A w wielkiej komnacie nie ma żadnej krypty.

     Lydia zawiesiła łuk na plecach i chwyciła tarczę, jednocześnie dobywając miecza. Pociągnąłem więc za łańcuch. Po prawej stronie ze zgrzytem przekręciły się obrotowe drzwi, odsłaniając krótki korytarzyk. W nim świeciły zimną, błękitną poświatą oczodoły potężnego draugra.

     Nie zdążył zaatakować – Lydia była szybsza. Pierwszy cios Miecza Wampira uniemożliwił mu Krzyk, do którego już się napinał. Czerwona poświata zajarzyła się między mieczem i nieumarłym, który po chwili zajął się też płomieniem, gdy trafiła go strzała z mojego łuku. Lydia poprawiła cios, ja dołożyłem mu jeszcze jedną strzałę. Błękitna poświata zgasła. Korytarz jednak kończył się ślepo. Za to w jednym miejscu wystawała ze ściany żelazna dźwignia. Ta otworzyła drzwi po lewej.

     Jak można było się spodziewać, również za nimi tkwił draugr. Lydia rozłożyła go jednym, z pozoru niedbałym ciosem, wykonanym tak, jakby chodziło o trzepnięcie konia w zadek. Oboje zajrzeliśmy do otwartego korytarza, tym razem znacznie dłuższego i oświetlonego kilkoma sporymi zniczami.

     Ten chodnik, choć niezbyt długi, okazał się być kręty i najeżony pułapkami. Ich ominięcie wymagało pewnej niewielkiej dozy inteligencji, zatem nic dziwnego, że draugry tego nie potrafiły. Kilka trucheł leżało nam na drodze, gdy na skutek nadepnięcia na płytę naciskową uderzył je spadający z góry pień, albo osmaliły płomienie z palników, umieszczonych w ścianie. W jednym miejscu drogę przegrodziły nam poczwórne kraty, które trzeba było otworzyć odpowiednią kombinacją całego, bardzo przemyślnego systemu dźwigni, otwierających jedne, ale zamykających drugie. Górnicy jednak to nie głupie draugry. Pomyśleli, pokombinowali i zdołali się przez nie przedostać. Na swoje nieszczęście – natrafiliśmy na kolejne zwłoki. Aż serce mi się ścisnęło, gdy ujrzałem dunmerską dziewczynę, może w wieku Lydii, a może nawet młodszą, rozłożoną na kamiennej posadzce, jakby w wiecznym śnie. Szlachetne rysy jej twarzy zastygły z wyrazem strachu w oczach. Nie przerażenia – raczej napięcia. Widać wyczuła niebezpieczeństwo, ale go nie dostrzegła i napastnik zaskoczył ją znienacka. Z westchnieniem żalu zamknąłem jej niewidzące oczy.

     Nieco dalej natrafiliśmy na kraty, za którymi stał kamienny piedestał, a na nim coś małego i błyszczącego. Gdy znaleźliśmy wreszcie uchwyt, który tę kratę podnosił, okazało się, że to zaklęty pierścień.

     - Nałożono na niego zaklęcie ze Szkoły Przywołania – mruknąłem, oglądając uważnie połyskującą poświatę. – I to raczej z jej ciemnej strony.

     - Nekromancja? – spytała Lydia.

     - Pewności nie mam – wzruszyłem ramionami. – Ale najprawdopodobniej tak.

     Dalej drogi nie było. Z pewnością labirynt korytarzy nie kończył się w tym miejscu, ale inne musiały znajdować się jeszcze pod piachem. Ten chodnik nie miał przejścia. Wróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy.

     - Masz jakieś wieści? – spytał Ralis, gdy pojawiliśmy się u wejścia.

     - Udało nam się pokonać draugry – odparłem. – I znaleźć zaginionych górników. Nie żyją.

     Po jego minie było widać, że nie miał wielkiej nadziei, ale i tak była to dla niego bolesna wiadomość. Przykrył dłonią usta w geście przerażenia. Cóż, my nie znaliśmy tych górników. On zdążył już ich poznać i popracować razem z nimi. Przez chwilę milczeliśmy, nie wiedząc, co powiedzieć.

     - Mogłem się tego spodziewać – szepnął w końcu. – Szlag!

     Wyszliśmy z kurhanu i usiedliśmy na jednej z ław. Ralis kucnął obok.

     - No nic… - odezwał się niepewnie. – Przynajmniej możemy wrócić do roboty.

     Pokiwaliśmy głowami. Żadne z nas nie chciało, by ci górnicy zginęli na próżno. Nie teraz, gdy prace były już tak zaawansowane, do tego przypłacone ich życiem.

     - Niestety – westchnął Ralis, - dopłacanie ludziom za niebezpieczną pracę zdrowo trzepnie nas po kieszeni.

     Zabrzęczałem kiesą, chcąc w ten sposób zapewnić go, że nadal biorę w tym udział i jestem przygotowany na dalsze wydatki.

     - Tym razem zwerbuję jakichś najemników – pokiwał głową. – Nie zaszkodzi mieć pod ręką ludzi, którzy potrafią wywijać mieczem. Przynajmniej górnicy przestaną snuć domysły. Może zrobią się też ostrożniejsi na przyszłość. Niestety – westchnął – tym razem słono sobie policzą za robotę. Obawiam się, że będzie nas to kosztowało – policzył na palcach – trzy tysiące. Masz tyle?

     Odpiąłem ciężką kiesę od pasa.

     - Masz, oby to było czegoś warte.

     Niepowodzenie zapewne już dawno zniechęciłoby zwykłego sponsora. Ale mnie przecież zależało na smoczej ścianie. I miałem też nadzieję, że znajdę w podziemiach jakąś Czarną Księgę. Na złocie mi nie zależało. Zwłaszcza, że miałem go dużo. W dodatku wkrótce miałem mieć go jeszcze więcej, choć jeszcze o tym nie wiedziałem.

     - Nie pożałujesz tej inwestycji – zapewnił mnie. – Zaufaj mi. Wynajmę nową ekipę i kilku osiłków do zabezpieczenia operacji. Zajrzyj do nas kiedyś. Tym razem ruszymy jak huragan.

     Jego obietnice wywoływały we mnie skrajne uczucia. Nie wątpiłem w jego pracowitość i znajomość organizacji pracy. Wyniki dobitnie świadczyły o tym, że nasze pieniądze zainwestował prawidłowo i uczciwie. Obawiałem się jednak, że im dalej górnicy będą kopać, tym więcej nieumarłych napotkają. Dlatego tym razem wymogłem na nim obietnicę, że najemnicy będą bezustannie czuwać na samym froncie robót, a nie na tyłach, skąd nie zdążą nawet nadbiec z pomocą. No i Czarna Księga – jeśli ją znajdą, niech nikt jej nie otwiera, jeśli nie chce oszaleć! Uśmiechnął się z niejakim niedowierzaniem, ale przystał na takie warunki.

     Nasza droga powrotna trwała długo. Oboje milczeliśmy, zatopieni w myślach i szliśmy wolno, noga za nogą. Dopiero przed samym Przedmurzem Lydia zapytała.

     - To idziemy szukać tej mielizny?

     Roześmiałem się i skinąłem głową. Zatem jeszcze jedna wyprawa. Tym razem w poszukiwaniu stalhrimowego pancerza Haknira Śmiercionoścy.

2 komentarze:

  1. Zawsze mnie rozśmiesza jak z braku postępów w głównej sprawie ruszają na jakąś wyprawę "żeby się nie nudzić w międzyczasie". ;)
    Albo tak między zupą a drugim daniem rozprawiają się ze smokiem. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Realia Nirnu różnią się trochę od ziemskich :)
      A czas najbardziej się dłuży, gdy czeka się bezczynnie. Nie ma to, jak sobie w międzyczasie zabić smoka. Od razu zleci (czas, nie smok).

      Usuń