niedziela, 6 stycznia 2019

Rozdział XXI - W królestwie Hermaeusa Mory

     Gdy wyszliśmy z windy, ujrzeliśmy mistrza Nelotha, z kwaśną miną siłującego się z kamiennym słupkiem. Kręcił głową, a na jego twarzy jawił się wyraz zawiedzionej nadziei. Co chwila podchodził do jakiejś rury przy ścianie i nasłuchiwał, po czym wracał do słupka i wciskał przycisk na jego szczycie. Jednak bez rezultatu.

     - Wszystkie cztery kotły muszą pracować, jeśli gablota ma się otworzyć – mruknął niezadowolony. – Na pewno nie zdarzyło ci się zabrać którejś kostki? – spojrzał na mnie spode brwi.

     Potrząsnąłem głową. Lydia również.

     - Te słupki długo były pod wodą – odparłem. – Może tam coś zaszło szlamem i nie kontaktuje jak należy. Sprawdzę. Jakaś szmata by się przydała… - dodałem rozglądając się bezradnie.

     Neloth wzruszył ramionami, po czym nie namyślając się długo, zsunął wierzchnią szatę i wyrwał oba rękawy ze swej koszuli. Zwinął je w kłębek i rzucił w moją stronę. No nieźle. Ścierki z tak cienkiego i drogiego batystu jeszcze w życiu nie używałem!

     Ruszyłem z powrotem do windy. Było blisko, więc już po chwili znalazłem się na dolnym tarasie, gdzie wokół mnie sterczały cztery cokoły sterujące. Wypłukałem w wodzie i wytarłem wszystkie cztery kostki, po czym przetarłem dokładnie uchwyty w słupkach sterujących, pilnując, by nie nawilżyć ich zbytnio. Pamiętałem słowa Nelotha, o tym że słona woda zaburza przepływ magii błyskawic, a według niego właśnie tego rodzaju magii tu użyto.

     Efekt był. Kostki w uchwytach rozbłysły znacznie jaskrawszym światłem. Dźwięk pracujących kotłów jakby również przybrał na sile. Wróciłem na górę.

     Neloth z zadowoleniem skinął głową i popukał w jedną z rurek, biegnącą przez ścianę.

     - Tak – uśmiechnął się. – Zadziałało! Jest dopływ pary.

     Ponieważ i tak musieliśmy poczekać, aż system się rozgrzeje i nabierze pary, usiedliśmy pod ścianą, by trochę odpocząć. Nie chciało mi się rozmawiać. Byłem zmęczony, a wiedziałem, że muszę zbierać siły na podroż do Otchłani, jaka zaraz miała mnie czekać, za sprawą księgi. Neloth zresztą pomyślał o tym samym. Z kieszeni wyciągnął dwie fiolki, wypełnione gęstym, zielonym płynem i podał mi je bez słowa. Zagęszczona mikstura przywracania kondycji. Zupełnego przywracania! O, to mi się teraz przyda! Choć elf specjalizował się głównie w zaklinaniu, żadna dziedzina magii nie była mu obca i niemal w każdej doszedł do mistrzostwa. Również w alchemii, która choć nie stanowiła szkoły magii, miała z nią wiele wspólnego. Jedną fiolkę opróżniłem od razu. Smakowała jak mocny napar ziołowy, nieco gorzkawy, osłodzony miodem. Poczułem nagły przypływ sił. Całe zmęczenie opadło ze mnie w jednej chwili. Podziękowałem skinieniem głowy, drugą fiolkę chowając w kieszonkę kołczana. Przyda się później, bo nie wiadomo, co mnie czeka w Apokryfie.

     - Bywałeś już tam, prawda? – spytał nagle Neloth. – W Apokryfie.

     Skinąłem głową.

     - I nic nie stało się z twoją głową – bardziej stwierdził niż spytał. – Czyli mogę być o ciebie spokojny…

     Minęło trochę czasu, zanim słupek sterujący przed gablotą zajaśniał bladym światłem. Podnieśliśmy się wszyscy z miejsc i podeszliśmy na środek komnaty. Neloth wyciągnął dłoń w stronę przycisku. Zawahał się na moment.

     - Teraz powinno pójść łatwo – mruknął i uderzył lekko błyszczący przycisk. – To powinno wystarczyć…

     Wystarczyło. Rozległ się syk, jakby ktoś gwałtownie wypuścił z płuc powietrze. Ciężka szklana płyta drgnęła i ze zgrzytem zapadła się w posadzkę, po czym wolno wysunął się z niej postument, z rozłożoną na nim księgą. Obramowanie wokół niego zrównało się z podłogą, tworząc całość. Okładka księgi błysnęła w świetle dwemerskich lamp, jak naoliwiona, choć w rzeczywistości była po prostu czysta – bez odrobinki kurzu. Widać, gablota była szczelna.

Mistrz Neloth we własnej osobie. Ikonografia, załączona do dokumentacji z wyprawy, wykonana w Czytelni Nchardak, kilka tygodni po opisanych wydarzeniach - zbiory prywatne Nelotha.

     - Nareszcie! – westchnął Neloth z wyraźną ulgą. – Mam nadzieję, że było warto.

     Sukces wyprawy wprawił go w doskonały nastrój. Zmęczenie i apatia opuściły go zupełnie. Jednocześnie powrócił mu jego specyficzny, nieco zrzędliwy i mocno ironiczny humor.Podniosłem ciężki, gruby tom. Okładka pokryta była nieznanymi mi znakami. Według Nelotha tytuł brzmiał „Przenikliwość epistolarna”. Zerknąłem na niego, potem na Lydię, która nie potrafiła ukryć niepokoju.

     Podszedłem z księga do Nelotha, ale on machnął ręką.

     - Proszę –wskazał na księgę. – Nie krępuj się. Zasługujesz na pierwszeństwo.

     Po chwili dodał z ironią.

     - Poza tym, może to być bardzo niebezpieczne. Te księgi wiele osób doprowadziły do szaleństwa.
Zerknąłem na Lydię. Uśmiechnęła się, ale widać było po niej, że jest spięta. Mrugnąłem do niej, chcąc ją uspokoić i rozwarłem sztywne okładki. Ujrzałem cienie, jakby jakieś macki wyłoniły się z jej wnętrza i oplotły moją głowę.

     - O, świetnie! – prychnął Neloth, rozpoznając daedryczny znak. – Pozdrów ode mnie Hermeusa Morę, jeśli go spotkasz…

     Dalej nie słyszałem, bowiem czytelnia w Nchardak rozwiała się jak dym, a ja znalazłem się na koronkowej platformie, położonej nad smolistym jeziorem, czy też morzem. Przede mną błyszczał znany mi już mechanizm Scrye. Za nim platforma zawijała się w górę, na kształt dziobu łodzi. A dalej wolnym, leniwym ruchem, poruszał się… korytarz. Tak, poruszał się! Jego wylot falował to w prawo, to w lewo, niby ogon olbrzymiej ryby, która wolno, nie spiesząc się, płynęła prosto przed siebie. Rozejrzałem się wokół. Innego wyjścia z platformy nie było.

Apokryf. Na pierwszym planie Scrye, za nim zwiniętym koronkowy most

     Przede wszystkim podszedłem do Scrye. Coś z pewnością musiało uruchamiać, bo nie postawiono by go tu bez przyczyny. Gdy tylko wrzuciłem błyszczącą kulkę do muszli, z szelestem rozwinęła się platforma przede mną, niby zwodzony most. Tyle, że bardziej on przypominał plecionkę koszyka – lekką, delikatną i zbyt słabą, by unieść ciężar człowieka.

     Mimo to, gdy wszedłem na pomost, lekko tylko uginał się pod moimi stopami. Podparcie było mocne i solidne. Teraz mogłem podejść tak blisko, by wskoczyć do wylotu tunelu, również zbudowanego z owej elastycznej, czarnej koronki. Wyczekałem odpowiedni moment…

     W tunelu wywinąłem kozła. Tak bywa, gdy z nieruchomego pomostu skoczy się na ruchomą platformę. Pozbierałem się jednak szybko i choć ruchomym korytarzem szło się trudno, starałem się pochylać na boki w rytm jego ruchów, by nie stracić równowagi. Zresztą, im dalej, tym ruch był słabszy. Korytarz przede mną nieustannie to się giął, to prostował, to wyginał w drugą stronę. Było to deprymujące, więc szedłem szybko, by wreszcie się z niego wydostać. W końcu stanąłem w nieruchomym punkcie, ale towcale nie był koniec kołysania. Drugi wylot korytarza również był bowiem ruchomy i falował w identyczny sposób, tyle że w przeciwnym kierunku. Gdy doszedłem do jego końca, czułem się już jak pijany. Wylot tunelu pomiatał mną, jak szmacianą lalką. Przeciwległy brzeg przesuwał mi się przed oczami to na prawo, to na lewo. Z lewej strony zresztą nie było nic, tylko toń jeziora i za nim czarne, pionowe skały. Na wprost znajdowała się podobna platforma jak ta, z której tu wszedłem, jednak z podniesionym mostem. Doskoczyć nie sposób. Dało się jedynie zeskoczyć na prawo, na inną platformę i bogowie wiedzą, jak bardzo tego potrzebowałem. Dobrze, że niewiele zjadłem, bo w głowie mi się kręciło, a treść żołądka podeszła mi do gardła, jakbym dostał choroby morskiej. Musiałem chwilę odpocząć, by dojść do siebie.

     Na mojej platformie nie było żadnego przejścia. Było za to Scrye. Podejrzewałem, że po prostu otwiera ono most i nie omyliłem się. Gdy zawinięta koronka na sąsiedniej platformie rozprostowała się na kształt pomostu, zbladłem zapewne nieco na myśl, że muszę wrócić do rozkołysanego korytarza. Postanowiłem działać szybko. Gdy korytarz wygiął się w moją stronę i znieruchomiał na okamgnienie, wskoczyłem do środka, mocno trzymając się krawędzi ściany i odwróciłem natychmiast, by niezwłocznie z niego wyskoczyć, gdy tylko znalazł się naprzeciw pomostu. Przeturlałem po koronkowym podłożu i wylądowałem u podnóża ebonowego zdaje się postumentu, stojącego na tej platformie. Na nim rozłożona była księga.

     - „Rozdział II” – przeczytałem na głos.

     Ale niczego więcej nie zdążyłem odcyfrować, bowiem księga natychmiast przeniosła mnie w inne obszary Otchłani. Znalazłem się w innym tunelu, okrągłym i wprawdzie nieruchomym, ale wewnątrz wirowało powietrze, a wraz z nim, zalegające tu kartki papieru, pokryte nieznanym mi pismem. Poza tym jednak korytarz był pusty. Zbudowano go z tej samej, czarnej plecionki, co stwierdziłem, dokładnie się jej przyglądając. Powoli ruszyłem przed siebie. Korytarz nie był zresztą długi. Kończył się ślepą ścianą, pod którą umieszczono Scrye, jednak znajdujące się po bokach czarne rzeźby potworów z rybimi pyskami sprawiły, że sięgnąłem po łuk. Zganiłem się w myślach. Jak mogłem postępować tak nieroztropnie? Idę sobie środkiem, jak jakiś pielgrzym, a przecież znalazłem się w Otchłani, pełnej nieprzyjaznych istot!

     Ebonowa strzała powędrowała na cięciwę. Ugiąłem nieco kolana. W tej pozycji łatwiej było mi się skradać. Rozglądając się na boki, uruchomiłem Scrye

     Skutek przeszedł moje oczekiwania. Spodziewałem się, że w ścianie otworzy się jakieś przejście, tymczasem to korytarz rozwinął się, jak pękający pąk kwiatu. Sklepienie rozwarło się, ukazując opalizującą, zielonkawą łunę nade mną, a ściany wyprostowały się i zrównały z podłożem, tworząc obszerną komnatę. 

     Odwróciłem się i mimo panującego tu półmroku zlustrowałem komnatę. Przeciwległa ściana była pusta, ale na prawej, w najdalszym jej końcu, majaczyły jakieś drzwi, a przed nimi przechadzał się czyhacz. Nie dostrzegł mnie jeszcze, ba, w ogóle nie spojrzał w moją stronę, co niezbyt dobrze świadczyło o jego inteligencji. Przecież po nagłym otwarciu się korytarza, każdy odruchowo spojrzałby w miejsce, z którego ów mechanizm się uruchamia. Dostrzegł mnie dopiero wtedy, gdy moja strzała wbiła mu się w tył głowy. Nie zdążył jednak zareagować. Zaraz po pierwszej wypuściłem drugą, która rozłożyła go na plecionej podłodze komnaty.

     - Laas! – krzyknąłem.

     Szept Aury wskazał mi jeszcze jednego przeciwnika. Ten z kolei stał przy końcu lewej ściany, gdzie błyszczało następne Scrye. Był to poszukiwacz, który właśnie mnie zauważył i zaczął zdążać w moją stronę. Położyłem go dwiema strzałami. Nie zdążył się nawet rozdwoić, jak to mają te stwory w zwyczaju. Więcej nikogo tu nie było.

     Podszedłem do drzwi. Były zamknięte. Niewiele więc się namyślając, skierowałem swe kroki ku przeciwnej ścianie i uruchomiłem Scrye. Tak jak przypuszczałem, brama rozwarła się, odsłaniając schody, prowadzące na niewysoki taras. Na nim tkwił podest, a na nim – księga.

     Podszedłem w jej stronę. Była otwarta. Rzuciłem okiem na pożółkłą kartę, ale napisano tam jedynie „Rozdział III” i w chwili, gdy to przeczytałem, księga przeniosła mnie w inne rejony Apokryfu. Widać, każdy rejon odpowiadał tu jakiemuś rozdziałowi w księdze. Ten wyglądał jak cały system schodów i tarasów, wyłaniających się ze smolistego morza. Wokół wirowały małe tornada, złożone z zapisanych kart papieru. Pełniły chyba rolę ozdób, a może wentylatorów, albo specyficznych regałów na dokumenty, dość, że były zupełnie nieszkodliwe. No, może jedynie rozpraszały uwagę, przez co trudno było na czas dostrzec ruch przeciwnika, jeśli w pobliżu taki się znajdował. Ale do tego miałem inne narzędzie.

     - Laas!

     Szept Aury ukazał mi dwa poszukiwacze w oddali. Z miejsca, w którym stałem, miałem idealną pozycję strzelecką. Każdemu posłałem po trzy szybkie strzały, ale żaden nie zdołał się do mnie zbliżyć, zanim oba padły. A ja rozpocząłem wędrówkę po schodach i tarasach.

     Wspiąłem się właśnie na najwyższy z nich. Na szczycie lśniło okrągłe, smoliste jeziorko, a za nim znajdowało się wejście do ruchomego tunelu, takiego samego, jak poprzednio. Podobnie poruszał się w prawo i w lewo, niby ogon olbrzymiej ryby. Przy moim tarasie tunel zatrzymywał się na okamgnienie, by zaraz ruszyć dalej, mijając jeden i zawracając przy kolejnym.

     Na środkowym przechadzał się czyhacz. Daleko, ale nie tak daleko, by go nie trafić. Zanim wejdę do tunelu, muszę go najpierw zlikwidować, aby nie zdołał mnie zaatakować. Strzeliłem. Czyhacz zgiął się wpół. Musiałem trafić we wrażliwe miejsce. Ale zaraz się wyprostował i zaczął się rozglądać. Jednak stałem w miejscu, w którym trudno było mnie zauważyć. Wypuściłem drugą strzałę. Czyhacz stracił równowagę i spadł z tarasu na rozległą platformę poniżej, niewiele nad poziomem owego tajemniczego, smolistego morza. Tam, niestety, był już poza moim zasięgiem. Na szczęście, zagrozić też mi stamtąd nie mógł.

Inny obszar Apokryfu

     Poczekałem, aż wylot tunelu znajdzie się naprzeciw mnie i wskoczyłem do środka, po czym odwróciłem się, chcąc mieć wylot przed sobą. Minąłem taras czyhacza i dotarłem do kolejnego, niewielkiego, zakończonego ścianą. Krzątały się tam dwa poszukiwacze. Dwa na tak małym obszarze – to zbyt niebezpieczni przeciwnicy. Przez chwilę się wahałem, czy nie podążyć po prostu na drugi koniec tunelu, ale zaraz poniechałem tego zamiaru. Odezwał się we mnie instynkt wojownika. Nie wolno zostawiać nie tkniętego przeciwnika za swoimi plecami! Musiałem najpierw ustrzelić oba Poszukiwacze.

     Strzał z ruchomego tunelu był bardzo trudny. Musiałem oprzeć się plecami o ruchomą ścianę i wypuścić strzałę dokładnie w tej chwili, gdy tunel zatrzymywał się w punkcie zwrotnym. Na wycelowanie miałem mniej czasu niż mrugnięcie okiem. I może dlatego kilkakrotnie chybiłem. Ale na moje szczęście, ruchomy tunel zapewniał mi osłonę. Poszukiwacze długo nie mogły zorientować się, skąd lecą strzały. Zdążyłem jednego powalić, zanim drugi z daleka posłał w moją stronę chmurę paraliżującej mgły. Nic mi ona nie zrobiła, bowiem zanim owa chmura doleciała, ja wraz z ruchomym końcem tunelu, znajdowałem się już zupełnie gdzieś indziej. Wbiegłem też nieco głębiej do tunelu, aby mnie nie zauważył. I choć przy kolejnym nawrocie koniec tunelu otrzymał od stwora swoją porcję magii zniszczenia, mnie tam nie było. Stwór był zupełnie zdezorientowany, gdy przy następnym nawrocie dostał strzałę prosto w miejsce, gdzie u człowieka znajduje się serce, a u Poszukiwacza – bogowie raczą wiedzieć, co. Nim ściana tunelu zasłoniła mi go na powrót, zdążyłem zauważyć, że skulił się z bólu. Przy kolejnym nawrocie wypuściłem ostatnią strzałę. Ta go zabiła.

     Przeczekałem jeszcze jeden cykl, po czym wyskoczyłem z tunelu i zatoczyłem się jak pijany. Niewiele dziś zjadłem, bo nasze skromne zapasy nie pozwoliły na obżarstwo. Ale i tak wypompowałem to wszystko z siebie prosto w smoliste morze. Nie nadaję się na podróżnika po takich platformach. Gdybym miał choć odrobinę tego trunku, którym kiedyś poczęstował mnie marynarz z „Dziewicy Północy”… Jakże on się nazywał? Rum? Jakoś tak… Pamiętałem tylko, że wprawdzie palił gardło,  ale mi pomógł. Muszę dowiedzieć się o nim czegoś więcej.

     Na razie jednak miałem inne zmartwienia. Platforma była ślepa. Nie miała żadnego przejścia. Była jak mała komnatka w bibliotece – pełna książek, dokumentów, nawet dwa klejnoty duszy się znalazły, ale żadnej drogi.

     Z niechęcią spojrzałem na poruszający się za mną tunel. A więc z takim przeciwnikiem przyjdzie mi się zmierzyć. Nigdy nie przypuszczałem, że będzie nim mój własny żołądek.

     Ale jeszcze nie teraz… Jeszcze chwilę. Niech przejdzie mi najpierw ta słabość.

     Kilkakrotnie przymierzałem się do skoku w tunel i za każdym razem mdłości dopadały mnie na sam jego widok. Ale co innego mogłem zrobić? Czekać tu nie wiadomo na co? Innego wyjścia poza tym tunelem nie było, więc po kilku głębokich oddechach znów znalazłem się w środku. Ruch podłoża sprawił, że rzuciło mną na ścianę. Wykonana była, co dopiero teraz zauważyłem, z książek, użytych zamiast cegieł. Czy to prawdziwe książki, czy tylko stylistyka miejsca? Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, biegnąc niezdarnie w głąb korytarza. Wreszcie dotarłem do nieruchomego środka. Przejście zasłaniała wprawdzie brama, ale obok znajdował się Scrye, który ją otwierał. Jednak ku mojemu zdziwieniu, za bramą znajdowała się tylko ślepa ściana. Zdziwiony wyciągnąłem ku niej dłoń. Ale nie zdołałem jej dotknąć, bowiem ściana… uciekła. Oddalała się ode mnie w szybkim tempie, a przejście rozciągnęło się w długi korytarz. Wreszcie stanęła w miejscu. Za to na końcu pojawił się Poszukiwacz. Był jednak wystarczająco daleko, abym nie musiał się go obawiać. Z dużej odległości to ja miałem nad nim przewagę. Dwie strzały w zupełności wystarczyły.


     Ruszyłem w tamtym kierunku. Szczątki Poszukiwacza leżały pod ścianą, jak kosmaty worek, z którego wypuszczono powietrze. Za każdym razem, gdy uśmiercałem któregoś z nich, odczuwałem żal. Sam nie wiem, dlaczego. Pewnie dlatego, że Poszukiwacz wyglądał niegroźnie i łagodnie. Tyle tylko, że wcale taki nie był. Zresztą, kto wie, czy to stworzenie w ogóle dało się uśmiercić. Może moje strzały tylko przenosiły je w inny wymiar Otchłani…

     Korytarz skręcał w lewo, pod dość ostrym kątem. Skręciłem i ja. W oddali dostrzegłem jego wylot. Trochę mnie zdziwił ten widok, bo niczego więcej za nim nie widziałem. Niepodobna, żeby prowadził w smoliste morze. Ale pewnie niejedno dziwne zjawisko tutaj ujrzę.

     I ujrzałem. Gdy tylko zbliżyłem się do wylotu, podłoże drgnęło pod moimi stopami, a tunel wygiął się w lewo, a jego wylot znalazł się na wprost wejścia na platformę. Koronkowy most rozwinął się, umożliwiając wyjście, ale za nim stał Czyhacz, na widok którego przywarłem do ściany tunelu. Potwór obejrzał się w moją stronę, ale mnie nie zauważył. Pogapił się przez chwilę, po czym z wolna odwrócił wzrok i ruszył przed siebie, oddalając się ode mnie. Po pewnym czasie odwrócił się i rozpoczął wolny marsz w przeciwną stronę. Za chwilę znajdzie się zupełnie blisko, a wtedy nie tylko może mnie dostrzec, ale też zaatakować. Nie było czasu do stracenia. Napiąłem łuk. Czyhacz dostrzegł chyba ten ruch, bo zatrzymał się. Na nieszczęście dla siebie, tylko po to, by strzała przeszyła jego szyję. A ja nie czekałem, aż otrząśnie się z szoku i natychmiast wypuściłem drugą.

     Stworzenia z Otchłani miały niesamowitą zdolność regeneracji odniesionych ran. Gdybym pozostawił go w takim stanie, już po kilkunastu minutach wróciłby on do stanu całkowitego ozdrowienia, a moja strzała zapewne rozpuściłaby się w jego posoce. Przypominały pod tym względem śnieżne trolle. I walka z nimi też wyglądała podobnie. Należało naszpikować je strzałami w jak najkrótszym czasie, aby nie zdążyły się zregenerować. Tak więc po drugiej strzale, natychmiast nałożyłem trzecią. Czyhacz tymczasem był już blisko i otworzył swój rybi pysk, by rzygnąć w moją stronę czarną, toksyczną mazią. Zamiast tego, zatoczył się, gdy ebonowy grot przebił mu czaszkę. Na zwykłą, śmiertelną istotę wystarczyłoby w zupełności, ale Czyhacz nie pochodził z Nirn, tylko z Otchłani. Czy był rodzajem Daedry? Chyba nie, bo te po przegranej walce zawsze rozwiewały się w pył, podczas gdy martwe ciało Czyhacza pozostawało na miejscu. I to również pozostało, ale dopiero po mojej czwartej strzale, która trafiła bezbłędnie w oko.

     Trąciłem go stopą. Z pewnością był istotą cielesną. Zapewne stworzoną w magiczny sposób, ale cielesną. Jak troll. Zatem moja broń nie odsyłała ich do Otchłani, lecz zwyczajnie uśmiercała. Po tym, co usłyszałem od osób, zniewolonych przy Kamieniach Żywiołów, nie umiałem jednak współczuć Czyhaczowi. Był wcielonym złem i do tego jeszcze był obrzydliwy.

     Platforma, na którą wstąpiłem, miała tylko jedno wyjście. Był nim taki sam korytarz jak poprzednio. I jak tamten, zaczął się poruszać, skręcając swoje wielkie cielsko w lewo, niby gigantyczny wąż, zwijający się w kłębek. Zaprowadził mnie na małą, okrągłą platformę, pośrodku której skrzyło swym błyszczącym okiem Scrye. Za nim widniała czarna, koronkowa krata zamkniętej bramy. Gdy ją otworzyłem, przy pomocy owego apokryficznego zamka, ujrzałem okrągłą komnatę, z niewielkim, smolistym oczkiem pośrodku. Wiedziałem już, że nie należy zbliżać się do owych jeziorek. Z niektórych wystrzeliwały bowiem czasem czarne macki, niby wielkiej ośmiornicy, które chlastały jak bicze. Poza tym, opary tej czarnej cieczy były trujące.

Według relacji Wulfhere'a - Smoczego Dziecięcia, takich jeziorek jest w Apokryfie bardzo wiele

     Komnata była zapewne czytelnią, o czym świadczyły stojące naokoło puste podesty na księgi. Po drugiej stronie ujrzałem korytarz, po którym krzątały się aż trzy włochate Poszukiwacze. Uniosłem łuk do oka…

     Bogowie mi świadkami, że nie ja rozpocząłem walkę z owymi stworzeniami. Gdy spotkałem pierwsze z nich, nie chciałem z nim walczyć, bo wydało ni się niegroźne i spokojne. Ot, kosmaty mól książkowy, grzebiący w bibliotece. Komu on mógłby zaszkodzić? A jednak to one atakowały, zawsze gdy tylko mnie spostrzegły. Ich paraliżująca magia była naprawdę groźna. Dlatego, podobnie jak z innym stworzeniami, starałem się je likwidować z daleka. Jednak zawsze w ich przypadku czułem jakieś niewyraźne wyrzuty sumienia. Oto, jaki skutek może wywołać niegroźny i sympatyczny wygląd wrogiej istoty.

     Tym razem doszło do bezpośredniego starcia. Dwa stwory udało mi się ustrzelić z daleka, ale jeden z nich zdołał zbliżyć się do mnie i rozdwoił się przede mną na dwie postaci, nie różniące się niczym od siebie. Zacisnąłem zęby, gdy uderzyła mnie ich magia . Na chybił trafił wybrałem prawego i ciąłem mieczem z całej siły. Chwała niech będzie twórcy Rozdzieracza Chłodu! Magia miecza sparaliżowała go, choć po cięciu szklanego ostrza i tak wyglądał już jak rozcięty worek. Jeszcze szybkie pchnięcie sztychem i potwór sflaczał i rozpłaszczył się na podłożu. Drugi po prostu rozwiał się w pył.

     Dalej korytarz wił się jak żmija. Na szczęście się nie poruszał. Po kilku zakrętach doprowadził mnie do niewielkiej, ślepej komnaty. Jedynym wyjściem z niej była rozłożona na podeście księga. Ale wiedziałem już, jak ona działa. Gdy tylko przeczytałem „Rozdział IV”, natychmiast przeniosło mnie gdzie indziej.

     Tym razem znalazłem się wysoko, na okrągłej, koronkowej platformie. Roztaczał się stąd wspaniały widok na cały obszar Apokryfu, który właśnie zwiedziłem. Widziałem pod sobą ruchome korytarze i platformy, przez które przechodziłem. Przyznam, że zadrżały pode mną kolana, gdy spojrzałem w dół. Zwłaszcza, że poruszać musiałem się obrzeżami, bowiem na środku znajdowało się smoliste oczko. A musiałem dojść do przeciwległej krawędzi, gdzie znajdowało się błyszczące Scrye, które mogło otworzyć mi wyjście, jakkolwiek nie miałem pojęcia dokąd. Wokół nie było nic, na co można było przejść. Jedynie dalej wirowała wolno jakaś koronkowa kopuła, zatknięta na szczycie iglicy. Ale nawet nie próbowałbym na nią wejść. Zresztą, było za daleko.

     Scrye zadziałało. Znajdująca się za nim koronkowa ścianka opadła i wyprostowała się jak zwodzony most, w kierunku kopuły. Ta z kolei znieruchomiała i rozwinęła się, niby kapelusz gigantycznego muchomora. Na jej szczycie dostrzegłem księgę.

Scrye - apokryficzny zamek

     Westchnąłem ciężko. Apokryf był miejscem, bezustannie wymagającym ode mnie wysiłku woli. Tutaj nie Czyhacze, nie Poszukiwacze były moimi przeciwnikami. W tym miejscu najsilniejszym moim wrogiem byłem ja sam i moje słabości. Choć całe moje ja buntowało się przeciw wejściu na tę delikatną, zawieszoną pod niebem konstrukcję, musiałem się przemóc i wkroczyć na nią, choć nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Dużo nie brakowało, bym podpełzł tam na czworakach, ale na taki pokaz słabości nie mogłem sobie pozwolić. Znów kilka głębokich oddechów i usiłując opanować drżenie kolan, postąpiłem kok naprzód.

     Podłoże było sprężyste, ale mocne. Bez problemu dotarłem do ebonowego podestu i chwyciłem się go mocno. Księga otworzyła się sama. Ale nie zdążyłem nawet rzucić na nią okiem, gdy za nią pojawiło się coś jeszcze. Coś złowrogiego i przerażającego. Jakiś potwór, składający się z czarnych macek i wielkiego, przymrużonego oka pośrodku. Serce podeszło mi do gardła. Wiedziałem, kto to taki. Zaszczycił mnie sam Hermeus Mora.

     Oko przyglądało mi się uważnie przez dłuższą chwilę, zanim rozległ się głos daedry. Niski, dudniący, od którego wnętrzności wpadały w drżenie, ale jednocześnie głęboki i aksamitny. Wibrowała w nim potęga, ale potęga specyficznego rodzaju. Hermaeus Mora mówił powoli, wręcz leniwie, a jego głos brzmiał spokojnie, jak u kogoś, kto dobrze wie co mówi i jest całkowicie pewien swoich racji.

     - Jesteś tu – rzekł głos. – Choć wcześniej twym zamiarem było odrzucenie mnie. Twoja podroż do oświecenia przyprowadziła cię do mojego królestwa. Tak jak przewidziałem.

     W jego głosie nie było znać tryumfu. Tylko suche stwierdzenie faktu. Przeszedł mnie dreszcz na tę myśl, bowiem zrozumiałem, że ktoś tak potężny nie ma powodu by tryumfować z mojego powodu. Podobnie jak ja nie tryumfowałbym, gdybym rozdeptał karalucha. Dlatego też mój głos zadrżał, choć próbowałem nadać mu zuchwały ton.

     - Czego ode mnie chcesz tym razem? – spytałem.
Hermaeus Mora nie odpowiedział od razu.

     - Jesteś w moim królestwie – odezwał się w końcu. – Udało ci się dotrzeć do zakazanej wiedzy, którą wcześniej zdobyła tylko jedna osoba. Jesteś Smoczym Dziecięciem, jak Miraak przed tobą. Szukasz wiedzy i potęgi.

     Miał rację. Szukałem wiedzy i potęgi, by pokonać Miraaka. I przyszło mi też do głowy, że tylko Hermaeus Mora może mi je podarować. Ale on nigdy nie dawał niczego za darmo. Będzie chciał mnie. Będzie chciał, abym mu służył, jak Miraak. Miałem stać się jego niewolnikiem i powoli pogrążać się w ciemnej stronie tyranii, przed czym dawno temu przestrzegali mnie Siwobrodzi.

     Poważna i dobrotliwa twarz mistrza Arngeira mignęła mi przed oczami. I ten widok przywrócił mi przytomność. Nie! Nie mogę się na to zgodzić! Cóż z tego, że pokonam Miraaka, jeśli sam zajmę jego miejsce? Może obudzi się ciemna strona mojego umysłu i stanę się kimś o wiele gorszym od niego?

     - Nie będę ci służył, potworze – wydusiłem z siebie. – Chcę pokonać Miraaka…

     Chciałem dodać, że chcę go pokonać, a nie zająć jego miejsce, ale daedryczny książę nie pozwolił mi dokończyć.

     - Będziesz mi służyć, czy tego chcesz, czy nie – odrzekł głosem tak pewnym, że znów przeszedł mnie dreszcz. – Wszyscy pragnący poznać tajemnice świata, są moimi sługami. Wiem czego chcesz: wykorzystać moc Smoczego Dziecięcia, by podporządkować świat swojej woli. Tutaj jest wiedza, której potrzebujesz, choć nie było ci wiadome, że jest ci potrzebna.

     Chciałem zaprzeczyć. Chciałem zaprotestować. Nie pragnąłem władzy, ani nie chciałem nikomu narzucić swej woli. Ale pojąłem, że innej drogi nie ma. Czy chciałem, czy nie, musiałem zdobyć tę potęgę, choć na krótką chwilę – chwilę potrzebną do pokonania Miraaka. Choćby po to, by być równie potężny jak on, aby on z kolei nie mógł narzucić swej woli mnie. Niby rozumiałem to od samego początku, ale dopiero w tamtej chwili dotarło to do mnie z całą oczywistością.

     Tymczasem Hermaeus Mora wydawał się bawić moim wątpliwościami. Sam podsunął mi przynętę, o której wiedział, że ją łyknę.

     - Drugie Słowo Mocy – odezwał się niespodziewanie. – Używaj go, by zmuszać śmiertelników do wypełniania twej woli.

     I nagle z jego strony popłynęła ku mnie błękitna mgiełka. Mgiełka ułożyła się przed moimi oczami w dwie litery smoczego pisma.

     - Hah – szepnąłem zaaferowany. – Umysł…

     Literki rozwiały się, gdy tylko wypowiedziałem Słowo. Znów zamieniły sięw mgiełkę, która owionęła moją głowę i wniknęła we mnie, wraz z krzykiem, wydobywającym się z piersi Pradawnych Herosów. Dusza jednego ze smoków, którą wchłonąłem kiedyś w przeszłości, obudziła się i udzieliła mi zrozumienia tego słowa. Poczułem się jak ktoś, kto widzi cudze myśli, niby dziecięce klocki i może je ustawiać tak jak zechce. Poczułem u siebie władzę nad umysłami wszelkich śmiertelnych istot.

     Po chwili wróciła mi przytomność. Oko Hermaeusa Mory przyglądało mi się z pobłażaniem, jakby patrzył on na niesforne dziecko. Chyba poczuł się rozbawiony moimi myślami o potędze. Dał temu zresztą wyraz już po chwili.

     - Ale to za mało – odezwał się znów, a w jego głosie poczułem lekką drwinę. – Miraak zna ostatnie Słowo Mocy. Bez niego nie zdołasz go pokonać.

     Całe moje uniesienie momentalnie opadło. Wiedziałem, że muszę poznać trzecie Słowo. Wiedziałem, że Hermaeus Mora może mnie go nauczyć. Ale nie wiedziałem, czego chce w zamian.

     Jakby odpowiadając na moje myśli, daedryczny książę odezwał się znów.

     - Miraak dobrze mi służył i został nagrodzony. Mogę dać ci tę samą moc co jemu. Ale każda wiedza ma swoja cenę.

     Mimo, iż spodziewałem się takiego obrotu sprawy, poczułem jak oblewa mnie zimny pot. Daedra miała mnie w ręku. I pewnie dlatego moje słowa straciły całą buńczuczność.

     - Czego sobie życzysz za ostatnie Słowo Mocy? – spytałem zrezygnowanym tonem.
W glosie Hermaeusa Mory wyczułem uśmiech.

     - Wiedza za wiedzę – rzekł sentencjonalnie. – Skaalowie przez wiele lat skrywali przede mną swe tajemnice. Czas, aby ta wiedza znalazła się w mojej bibliotece.

     Tu nastąpiła chwila oczekiwania na moją odpowiedź. A ja zacząłem bić się z własnymi myślami.
Czy jeśli Hermaeus Mora posiądzie wiedzę Skaalów, stanie się coś złego? Nie byłem pewien, ale wydawało mi się, że mimo wszystko niczego to nie zmieni. Apokryf był skarbnicą wiedzy. Hermaeus Mora kolekcjonował ją, tak samo jak ktoś inny zbiera cenną broń, albo błyskotki, dla samego faktu posiadania. Czy tajemnice Skaalów zawierały jakąś niebezpieczną wiedzę? Coś, co sprawiłoby, że Hermaeus Mora stałby się bardziej niebezpieczny? Nie wydawało mi się. Skaalowie jawili mi się jako lud szczery i szlachetny. Z pewnością w Apokryfie znajdowały się pokłady wiedzy o wiele mroczniejszej i bardziej niszczącej, pochodzącej od istot bez porównania bardziej zdeprawowanych. Odniosłem wrażenie, że stałoby się dokładnie przeciwnie – tajemnice Skaalów rozjaśniłyby to miejsce. Ich biała magia wniosłaby do Apokryfu trochę piękna, choćby takiego jak wszechobecne tutaj Scrye. Jego cena wydała mi się rozsądna, ale zaraz opadły mnie wątpliwości. Ja nie znałem tajemnic Skaalów. Co, jeśli wiedzą oni coś, co może pogrążyć świat w mroku i właśnie dlatego trzymają to w tajemnicy?

     - Co, jeśli Skaalowie odmówią wyjawienia swych tajemnic? – spytałem.

     - Mój sługa Miraak znalazł sposób, by dać mi to, czego szukam – głos daedry zabrzmiał twardo. – Ty też to uczynisz, jeśli chcesz go pokonać. Przyślij do mnie szamana Skaalów. On zna tajemnice, które chcę posiąść.

     Czarna postać znikła. Audiencja była skończona.

     A ja jeszcze długą chwilę gapiłem się przed siebie, niczego przed sobą nie widząc. Nie zauważyłem nawet, że księga zabłysła trzeba błogosławieństwami, z których miałem wybrać jedno. Dopiero po jakimś czasie rzuciłem na nie okiem. Były to trzy aspekty Smoczego Dziecięcia: Siła, Płomień i Mróz. Każdy z nich wzmacniał jeden z Krzyków. Wybrałem Siłę. Moja potęga nie polegała na magii mrozu czy ognia, ale na sile właśnie. Byłem bardziej wojownikiem niż magiem. I wolałem wzmocnić ten Krzyk, który poznałem jako pierwszy: Nieugięta Siła. Fus-Ro-Dah. Zgodnie z tekstem księgi, Krzyk ten miał dezintegrować słabszego przeciwnika. Cóż, w walce z Miraakiem mi nie pomoże. On do słabszych nie należał.

     Gdy ciepły, magiczny wiatr owiał mi skronie, a błogosławieństwo wniknęło we mnie, w księdze zaświecił się kolejny napis: „Powrót do Nirn”.

     Przeczytałem go na głos. Apokryf zbladł i rozwiał się, jak dym.

     Wróciłem do czytelni w Nchardak, prosto w objęcia Lydii, a naprzeciw mnie klęczał Neloth, przypatrując mi się uważnie, z miną pełną niepokoju.

     Uśmiechnąłem się z ulgą.

     - Wróciłem…

4 komentarze:

  1. Strasznie męczące, niebezpieczne i skomplikowane jest to zdobywanie wiedzy i mocy. To nie takie proste jak zajrzenie do wujka Google. Niewątpliwie moc i wiedza dają władzę, pytanie tylko czy każdemu taki komplet powinien być dany, bo faktycznie nie wiadomo jak go wykorzysta.
    To ja już czekam na ciąg dalszy;)_

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z wiedzą jest tak, że może ją zdobyć tylko ten, kto ma w sobie dość siły i samozaparcia. Czyli jest to - jak by nie patrzeć - jakiś bezpiecznik, bo nie da się iść drogą wiedzy na skróty.

      Usuń
  2. Zupełnie inaczej sobie wyobrażałam Nelotha. ;)
    Myślę, że ja bym zwymiotowała tylko patrząc na takie ruchome korytarze. ;p
    Tak, zawsze jest jakaś cena do zapłacenia...
    Cieszę się, że napisałes nastepny odcinek. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego właśnie dobrze jest wrzucać od czasu do czasu jakieś obrazki, prawda?

      Usuń