środa, 17 maja 2023

Rozdział VIII - Serana

     Za drzwiami było dość jasno, ale światło padało z dołu i z daleka. Wyczuliśmy lekki przeciąg. Tuż za przejściem znajdowała się otwarta komnata, czy może raczej taras, bo zamiast tylnej ściany miał kratę z krzyżujących się, stalowych prętów. Na szczęście na środku znajdowało się niezakratowane przejście. Krawędź zasłaniała nam wnętrze rozległej, jasno oświetlonej jaskini. Chcieliśmy się przesunąć w jej stronę, ale dochodzące z dołu głosy sprawiły, że oboje zamarliśmy w bezruchu. Lydia próbowała delikatnie zamknąć za sobą drzwi, by nie zatrzasnął ich przeciąg, ale te zaskrzypiały złowieszczo. Znieruchomiała więc w połowie przejścia, z ręką na klamce.

     - Nic ci nie powiem, wampirze – mówił zmęczony, męski głos. – Moja przysięga wobec Stendarra mocniejsza jest niźli cierpienie, jakie możesz mi zadać.

     Głos, który mu odpowiedział był głęboki i niski, na swój sposób zniewalający. Przypominał mi Hermaeusa Morę, który swego czasu przemówił do mnie w Apokryfie. Mówił też w podobny sposób, wyraźnie, powoli, nie spiesząc się, jakby jego właściciel był bardzo pewny swego.

     - Wierzę ci, strażniku – odparł, po czym dodał z wyczuwalnym uśmiechem. – Myślę, że nie wiesz nawet, co tu znalazłeś. Więc idź… Spotkaj się ze swym ukochanym Stendarrem.

     Zduszony jęk był całą odpowiedzią. Potem rozległ się odgłos upadającego ciała. Zrobiło mi się zimno. Czym prędzej chciałem rzucić się w tamtą stronę, ale Lydia przytrzymała mnie na miejscu i potrząsnęła głową. Miała rację, było już za późno. Wampir zabił jakiegoś strażnika i nie mogliśmy mu już pomóc.

     - Jesteś pewien, że to było mądre, Lokilu – odezwał się inny głos, kobiecy. – Mógł jeszcze coś powiedzieć. Sami nie zdołaliśmy nic osiągnąć.

     Rozległy się wolne kroki, a głosy zaczęły się od nas oddalać.

     - Niczego nie wiedział – mówił osobnik, zwany Lokilem. – Spełnił swoją rolę, przyprowadzając nas tu. Teraz my musimy wypełnić naszą: zanieść Harkonowi to, po co nas tu przysłał. I nie wrócimy z pustymi rękami. Potem Vingalmo i Orthjolf ustąpią mi wreszcie z drogi.

     - Tak oczywiście, Lokil – odpowiedział damski głos. – Nie zapominaj, kto się powiadomił o odkryciu strażników.

     Ostatnie słowa wypowiedziane były niemal uwodzicielskim tonem. W odpowiedzi Lokila wyraźnie usłyszałem uśmiech.

     - Nigdy nie zapominam swoich przyjaciół… Ani wrogów – dodał twardszym tonem.

     Lydia domknęła drzwi. Cicho, jak cienie, podkradliśmy się do krawędzi tarasu. Wyjrzeliśmy ostrożnie. Westchnienie wyrwało nam się z ust.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     - Ja też…

     Trudno nawet opisać to, co ujrzeliśmy. Pod nami, jakieś cztery, może pięć wysokości dorosłego człowieka, znajdował się wystający z wody, rozległy, okrągły plac, starannie wybrukowany wygładzonymi kamiennymi płytkami, o regularnym kształcie. Wzór posadzki tworzył koncentryczne kręgi wokół jakiegoś niewysokiego słupa. Wokół stało pięć innych, o podobnej wysokości. Otaczała je dziwna budowla, w kształcie rotundy, ale bez ścian i dachu, składająca się jedynie z kamiennych łuków, podtrzymujących jej koronę. Całość wykonana była starannie, w nieznanym mi stylu. Między naszym tarasem a centralnym placem chlupotała wprawdzie woda, ale z podnóża tarasu na plac przerzucono kamienny most. Całość była jasno oświetlona kilkoma sporej wielkości płonącymi zniczami. Po przeciwnej stronie ujrzałem majaczący w nikłym świetle podobny taras, jednakże dalsze części groty tonęły w mroku.

Tajemnicza rotunda w Krypcie Dimhollow

     - Gargulce – szepnęła Lydia.

     - Co mówisz?

     Zamiast odpowiedzi, moja żona wskazała skraj naszego tarasu. Znajdowała się tam masywna rzeźba gargulca, przycupniętego na krawędzi. Obok stała druga, taka sama. Gdy omiotłem wzrokiem pomieszczenie, ujrzałem jeszcze kilka innych. Tkwiły na murach i obok schodów. Czy to tylko rzeźby? Czy może zaklęci w kamień słudzy wampirów? Żywi czy martwi?

     - Lass!

     Szept Aury pokazał mi trzy postacie. Dwoje wampirów, oddalających się w kierunku tajemniczej rotundy i barczystego, norskiego wojownika, zapewne wampirzego sługę, kroczącego mostem w naszą stronę. Czym prędzej cofnęliśmy się znad krawędzi.

     Nie musieliśmy długo czekać. I nie musiałem używać Krzyku po raz drugi. Odgłos jego podkutych butów wyraźnie informował o jego położeniu i właśnie mówił nam, że Nord wchodzi po schodach na nasz taras.

     Jak to się skończyło, łatwo przewidzieć. Gdy tylko wychylił głowę znad krawędzi, dostał jednocześnie dwie strzały. Nawet nie westchnął. Słyszeliśmy, jak jego ciało bezładnie zsuwa się po schodach. Dobrze, że jego zbroja była skórzana, bo gdyby nosił stalową, jego zsuwające się zwłoki narobiłyby sporo hałasu. Wychyliłem się za krawędź. Oboje krwiopijcy niczego nie zauważyli, bowiem przechadzali się obok tajemniczego słupa, rozmawiając o czymś z cicha. Za daleko jednak było, aby usłyszeć, o czym mówią. Słyszeliśmy jedynie dalekie głosy, zwielokrotnione przez echo. Nie sposób było rozróżnić słów.

     - Jak tu dowiedzieć się, czego oni szukają? – wzruszyłem ramionami. – Żywcem żadnego z nich nie złapiemy. A nawet jeśli, to co? Jak z niego wyciśniemy prawdę? To on z nas może co-nieco wysączyć i to na odległość. Co robić? Czekać i obserwować?

     - Jak długo? – szepnęła Lydia. – Nie możemy czekać w nieskończoność.

     - Sprawiają wrażenie, jakby sami do końca nie wiedzieli, czego szukają – prychnąłem, ukradkiem zerkając w stronę rotundy. – A już na pewno nie wiedzą, jak się do tego czegoś dobrać.

     Ponownie skierowaliśmy wzrok na dwie, przechadzające się pod rotundą postacie. Oba wampiry miały podobne stroje. Ona szarą suknię, ze sporym dekoltem, on ciemnoczerwoną, długą szatę. To musiał być jakiś ceremonialny strój, bowiem napotkaliśmy już kilka tak odzianych wampirów. Te, które uśmierciliśmy przy wejściu do krypty, ubrane były tak samo. Coś jak jednolite mundury określonej formacji. To zdawało się potwierdzać przypuszczenia Israna, że w całej tej awanturze chodzi o coś więcej. To nie była po prostu grupa wampirów – to była wampirza organizacja, w której istniały hierarchia i jako taka dyscyplina. Tak, Isran miał niewątpliwie rację, gdy twierdził, że wampiry mają jakiś plan. Tylko jaki?

     - Zlikwidujmy ich – Lydia wzruszyła ramionami. – I poszukajmy sami.

     Przyznaję, że też o tym pomyślałem, ale nie byłem przekonany do tego pomysłu. Trudno bowiem znaleźć cokolwiek, jeśli się nie wie, czego się szuka.

     - Pomyszkujemy, poszukamy, w końcu na jakiś trop wpadniemy – zachęcała Lydia. – Przeskanujesz otoczenie swoją magią… Coś mi mówi, że gdy już to znajdziemy, odgadniemy, że właśnie o to chodziło.

     Cóż, miejsce było na tyle niezwykłe, że łatwo było poddać się wrażeniu, iż musi ono ukrywać coś równie niezwyczajnego, coś, co natychmiast rzuci się w oczy. Skinąłem głową.

     - Ale na pewny strzał za daleko – mruknąłem, przygryzając wargę. – Musimy się trochę do nich zbliżyć.

     Nie obawiałem się samej walki, raczej tego, że wampir, nie uśmiercony od razu, ucieknie mi i nie dam rady go złapać. W walce na odległość przewagę mieliśmy my. Nawet jeśli wampir zaatakowałby mnie swoją magią wysączania życia, to na większy dystans nie od razu osłabiłby mnie tak, abym nie zdołał wypuścić jeszcze kilku strzał. Poza tym, ja przecież także władałem tą magią – znałem już odpowiedni Krzyk. Jedynie starcie w zwarciu przechylało szalę na ich korzyść, a to dlatego, że magia wysączania silniej działała na małe odległości. Poza tym, wampir mógł mnie ukąsić lub w inny sposób zranić i zarazić wampiryzmem. Słyszałem wprawdzie, że nie wszystkie wampiry zarażają, ale nie wiedziałem ani ile w tym prawdy, ani do którego rodzaju należą te dwa. Zerknąłem na swój znakomity, szklany miecz, zaklęty mrozem i prychnąłem, zły sam na siebie. Magia mrozu nie miała wielkiego wpływu na wampiry. Co innego magia ognia!

     - Przypomnij mi, żebyśmy wracali przez Białą Grań – mruknąłem niezadowolony. – Ja tu paraduję z Rozdzieraczem Chłodu, który na wampiry niewiele pomoże, a Przedświt kurzy się na ścianie, w Wietrznym Domku!

     Ech, Przedświt! Wspaniały dar Meridii, wykuty tylko w jednym celu – aby zwalczać nieumarłych. Może i nie ciął tak świetnie jak Rozdzieracz Chłodu, ale pchnięcia zadawał znakomite, a w walce z nieumarłymi był niezrównany. Że też nie pomyślałem o tym wcześniej.

     Aby zejść z tarasu, trzeba było przesunąć się ku jego krawędzi, a potem nieco w prawo. Tam znajdowały się schody. Na szczęście, nikły w cieniu, więc udało nam się zejść, nie wystawiając się na widok wampirów. Most jednak był jasno oświetlony. Trudno było się przemknąć przez niego niezauważenie. Postanowiliśmy więc zaatakować z cienia. Z dołu rotunda nie była już tak dobrze widoczna, jak z góry, ale wampiry znajdowały się znacznie bliżej.

     - Strzelamy, jak podejdą na tę stronę – szepnąłem. – Ja biorę na cel ją. Ty weź Lokila.

     Skinęła głową. Tak było najłatwiej: strzelec po lewej stronie, w tym wypadku ja, bierze na cel przeciwnika po lewej, prawy celuje do prawego. Wampiry zbliżyły się. Napięliśmy łuki.

     Lydia strzeliła pierwsza, ja o okamgnienie później. Ale obie strzały okazały się śmiertelne. O ile można tak powiedzieć o kimś, kto w zasadzie jest nieumarłym, a więc nie żyje w pełni tego słowa znaczeniu. Dość, że oba gruchnęły na kamienną posadzkę, jak zwalone przez wiatr kłody drewna.

     W pierwszej kolejności podeszliśmy do zwłok zabitego Strażnika Stendarra. Leżał tam, gdzie padł, ze związanymi z tyłu rękami i nagą piersią, w której czerwieniła się głęboka rana od sztyletu. Nie znaliśmy go. Zamknęliśmy mu oczy i poleciliśmy Arkayowi. Mimo iż Strażnik służył Stendarrowi, to w końcu Arkay opiekował się umarłymi. Dopiero potem poszliśmy w kierunku rotundy. Oba wampiry leżały na wznak, ze strzałami w głowach. Nie wiem, jak wyglądały przed śmiercią, ale po niej miały zdecydowanie odpychający wygląd. Szare, pomarszczone twarze o ostrych rysach. Trudno było nawet rozpoznać rasę.

     Lydia z wahaniem dotknęła sukni wampirzycy.

     - To zamsz – spojrzała na mnie. – Całkiem przyjemna w dotyku.

     Suknia miała utwardzony gorset oraz coś w rodzaju skórzanego fartucha, ukrytego pod spodem. Mogła zatrzymać cios sztyletem, bądź poważnie osłabić uderzenie mieczem. Z pewnością zasługiwała na miano lekkiej zbroi.

     - Jestem ciekawa, jak się to nosi – Lydia skrzywiła wargi. – I czy byłoby mi w tym do twarzy.

     Roześmialiśmy się oboje.

     - Jak znajdę taką, co będzie na mnie pasowała, to ją sobie przywłaszczę – oznajmiła niespodziewanie. – Ale lepiej czerwoną. Ta szara mi się nie podoba.

     - Nareszcie mówisz jak kobieta – zaśmiałem się. –Jednak prawdziwa natura w końcu z ciebie wylazła – chwyciłem ją za rękę i przyciągnąłem do siebie. – Ale ty jesteś z tych, co nawet w worku po ziarnie wyglądają pięknie.

     - A ty nagle zacząłeś mówić, jak typowy dusigrosz – odgryzła mi się. – Który powie wszystko, żeby tylko żonie nie kupić nowej sukni. Wypchaj się, sama sobie jakąś zdobędę.

     Pocałunek złagodził nieco jej słowa. Wydawać by się mogło, że nasze uwagi są bardzo nie na miejscu tam, gdzie właśnie zagościła śmierć. Ale my zdawaliśmy sobie sprawę, że ta śmierć mogła dotknąć i nas. Musieliśmy jakoś to odreagować. Odreagowaliśmy śmiechem, który dziwnie zabrzmiał w tym pustym miejscu. Trwało to zresztą krótko, bo zaraz zainteresował mnie stojący w samym centrum budowli słup. Podszedłem do niego i obejrzałem dokładnie.

     - Czy mi się wydaje – mruknąłem sam do siebie – czy też na szczycie jest przycisk?

     Pacnąłem ręką w sam szczyt i natychmiast tego pożałowałem. Wyskoczył bowiem stamtąd ostry kolec, który jak nic wbiłby mi się w rękę. Na szczęście zahaczył o blaszki elfiej rękawicy i obsunął się miedzy moimi palcami. Nie wiedziałem, czym grozi ukłucie przez ten kolec i wcale nie chciałem się dowiedzieć. Szpikulec zresztą natychmiast się schował, za to wokół rozległ się głośny, zwielokrotniony szczęk i pojawiło się coś dziwnego – jasnofioletowa poświata, wyglądająca, jakby z podłogi wyłoniła się delikatna zasłona.

     Poświata nie była zabójcza. Gdy przełożyłem przez nią rękę, niczego nie poczułem.

     - To jakaś wskazówka – stwierdziła Lydia. – Popatrz, ona ma dziwny, geometryczny kształt.

     Rzeczywiście, parawan z poświaty składał się z kilku koncentrycznych łuków, ale o różnych promieniach. Tam, gdzie kończył się jeden, a zaczynał inny, ich końce połączone były linią wzdłuż promienia.

     - Słupki! – wskazałem na pięć słupów, otaczających rotundę. – To chyba z nimi trzeba coś zrobić. Popatrz, w posadzce są szpary, jakby można było je przesuwać!

     Lydia zerknęła na najbliższy słupek. Był okrągły, u góry rozszerzający się w płytką misę. Dotknęła go dłonią i lekko nacisnęła. Słupek drgnął. Lydia więc naparła mocniej, aż słupek powędrował wzdłuż promienia na inną pozycję, bliższą centrum. Jednocześnie misa zapłonęła, niebieskawym światłem, jakby ktoś nalał do niej mocnego alkoholu i podpalił.

- Magiczny płomień – oświadczyła Lydia, dotykając go, zrazu ostrożnie, potem wkładając weń całą dłoń. – Zimny, nie parzy.

     Widząc to, popchnąłem słupek, który stał najbliżej mnie. Pchnąłem go w kierunku centrum. Przesunął się, ale nie zapłonął. Przepchnęliśmy więc wszystkie. Nic się jednak nie stało, poza tym, że dwa z nich zapłonęły, a pozostałe nie.

     - To trzeba zrobić inaczej – Lydia skrzywiła zabawnie usta. – Może tak?

     Pchnęła jeden z płonących słupków z powrotem. Przesunął się i zgasł. Przesunęła go więc na powrót ku centrum. Zapalił się.

     - Trzeba pewnie umieścić je tak, żeby wszystkie się zapaliły – pokiwała głową. – Chyba… Mam nadzieję.

     Nie miałem innego pomysłu. Przestawiliśmy więc wygasłe słupki na poprzednie pozycje, a potem jeszcze dalej na zewnątrz, tak jak pozwalały na to promieniowo wykonane szczeliny w posadzce.

     I tak, metoda prób i błędów, udało nam się – wszystkie słupki zapłonęły błękitnym światłem. I rozległ się głośny chrobot. Centralny słup zapadł się, ale zamiast niego, w centrum z posadzki wyłonił się prostopadłościenny monolit, wielkości sarkofagu.

     Odruchowo chwyciłem za broń, bowiem w norskich kryptach w takich sytuacjach można było liczyć jedynie na towarzystwo draugra. Ale niepotrzebnie. Po chwili bowiem przednia płyta tego, co wydawało się być monolitem, zaczęła opadać, odsłaniając wnętrze.

     - Ach! – westchnienie wyrwało się z ust Lydii.

     O mało jej nie zawtórowałem. Rzekomy monolit okazał się być kamienną skrzynią. Wewnątrz znajdowała się… rzeźba? Posąg? W każdym razie postać młodej, smukłej dziewczyny w długich szatach. Miała zamknięte oczy, a twarz o szlachetnych, regularnych rysach sprawiała wrażenie jakby wyrzeźbiono ją w wosku. Długie, ciemne, proste włosy z przodu zaplecione były w kilka warkoczy, zachodzących na boki, przez co odsłaniały one wysokie, proste czoło. U pasa wisiał jej krótki miecz w skórzanej, zdobionej błyszczącym metalem pochwie. Na plecach zaś… Czyżby to był?...

     - Pradawny Zwój – szepnęła Lydia. – A przynajmniej tak to wygląda.

     Istotnie, choć nie było widać wyraźnie, zza pleców wystawał jej rzeźbiony wałek, na który nasunięto okrągły walec, jakby osłonę. Czego? No cóż, gdybym miał się założyć, też postawiłbym na zwój. Sam przecież byłem w posiadaniu podobnego i swego czasu zdeponowałem go u Uraga w Akademii, w Zimowej Twierdzy.

     Oboje drgnęliśmy, gdy rzekoma rzeźba nagle się poruszyła. Drgnęła, jakby przeszył ją dreszcz, po czym nagle odchyliła głowę do tyłu i gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Przez chwilę oddychała niespokojnie i chciwie, jak pływak, który przebywając zbyt długo pod wodą, zdołał się wreszcie wynurzyć na powierzchnię. A potem powoli otworzyła oczy. Bolesne westchnienie wyrwało się z jej ust. Upadła na posadzkę, jakby nagle zrobiło się jej słabo.

     Pochyliłem się nad nią odruchowo, chcąc jej pomóc, ale ona, jakby dopiero teraz nas dostrzegła, nagłym ruchem odsunęła się ode mnie i spojrzała na mnie z przestrachem.

     Jej oczy w blasku zniczy błyszczały tak, że odniosłem wrażenie, jakby świeciły w ciemnościach.

     Nieznajoma wpatrywała się we mnie przez chwilę. Potem zerknęła na Lydię, a potem znowu na mnie. Stopniowo w jej oczach zaczęła pojawiać się przytomność. Wyprostowała się i spróbowała wstać, wciąż jednak nie wróciły jej do siły. Gdy przysunąłem się do niej z wyciągniętym ramieniem, znów gwałtownie i z nieskrywanym lękiem odsunęła się ode mnie.

     Uniosłem w górę dłonie, aby widziała, że nie mam złych zamiarów. Nie odrywając ode mnie oczu, powoli wstała na równe nogi, choć było widać, że jej ruchy są spowolnione, jak u kogoś, kto długo pozostawał w bezruchu i zastały mu się zarówno mięśnie, jak i stawy.

     Poruszyła ustami, ale wydobył się z nich tylko niewyraźny jęk. Spróbowała znów.

     - Ugh… - zakrztusiła się. – Gdzie jest?... Kto cię przysłał?...

     Głos, choć słaby i niepewny, miała dźwięczny i przyjemny. I wciąż można było wyczuć w nim strach.

     - A kogo się spodziewałaś? – spytała Lydia.

     Nieznajoma spojrzała najpierw na nią, potem znowu na mnie i wzięła kilka głębokich, nerwowych oddechów.

     - Nie zdziwiłoby mnie – szepnęła nieśmiało – gdyby zjawił się ktoś – opuściła wzrok, ale zaraz znów go podniosła – co najmniej taki jak ja…

     Jej mowa brzmiała trochę dziwnie. Z jednej strony, wymawiała słowa jak Nordowie, starannie je od siebie oddzielając. Ale ich wymowa nie była twarda, na norski sposób. Przeciwnie, mówiła miękko, jak niektórzy mieszkańcy południowych prowincji. Nie sposób było określić jej narodowości.

     - Co masz na myśli, mówiąc „jak ty”? – zapytałem, przyglądając się jej uważnie.

     - W… – urwała gwałtownie, wpatrując się we mnie z przestrachem.

     Zachęciłem ją skinieniem głowy.

     - Patrzysz na mnie i nie wiesz? – spytała tonem, który pewnie miał brzmieć zaczepnie, ale zabrzmiał niepewnie i nieśmiało.

     Opuściła głowę, jakby bojąc się własnych słów, po czym z wyraźnym wysiłkiem znów spojrzała mi w oczy.

     - Jestem wampirem.

     Nie powiem, żeby to wyznanie nie zrobiło na mnie wrażenia. Ale nie poczułem do niej wrogości, czego mógłbym się sam po sobie spodziewać. Raczej litość. W tej chwili była dla mnie po prostu przestraszoną i zdezorientowaną dziewczyną, która potrzebuje pomocy. Zwłaszcza, że wydawała się zupełnie niegroźna.

     Wymieniliśmy z Lydią spojrzenia.

     - Obrońcy Świtu – odezwałem się niepewnie – woleliby cię widzieć martwą.

     Nie wiem dlaczego, ale gdy wymawiałem te słowa, poczułem się zażenowany, jakbym robił coś złego. Może dlatego, że sam czułem się zdezorientowany i zupełnie nie wiedziałem, co powinienem był zrobić.

     - Nie przepadają za wampirami, co? – głos wampirzycy przybrał zaczepny ton, ale nadal drżał i brzmiał niepewnie.

     Znów spojrzała na Lydię, jakby z niedowierzaniem, potem znów na mnie.

     - Czy wy… - zająknęła się. – Czy wy też…

     - Czy jesteśmy Obrońcami Świtu? – dokończyła za nią Lydia. – Tak, jesteśmy…

     - To jacyś łowcy wampirów?

     Pokiwaliśmy głowami, ale bez cienia tryumfu.

     - I przyszliście tutaj, żeby mnie zabić? – jej oddech przyspieszył.

     Pokręciłem głową.

     - Nie – odparłem. – Przyszliśmy tu, żeby dowiedzieć się, czego tu szukały wampiry.

     - Nie spodziewaliśmy się, że cię tu spotkamy – dodała Lydia.

     Nieznajoma rozejrzała się nerwowo. Widać było, że jest zbyt przerażona aby tłumić emocje. Zresztą, w jej sytuacji wcale mnie to nie dziwiło.

     - Słuchaj – odezwała się drżącym głosem. – Zabijecie mnie, jeden wampir z głowy. Ale skoro ludzie chcą mnie dorwać, to gra toczy się o wyższą stawkę. Mogę wam pomóc w znalezieniu odpowiedzi…

     Opuściła głowę.

     - Pomóc wam i sobie – dodała szeptem. – Bo na razie sama jej nie znam.

     Westchnąłem przeciągle. Wprawdzie nie myślałem o tym, że mógłbym ją teraz zabić, ale w tym momencie podjąłem decyzję.

     - Nie chcemy cię zabijać – oznajmiłem. – Nie musisz się nas bać. To prawda, przyszliśmy tutaj, by wyjaśnić pewną tajemnicę. Jeśli możesz nam pomóc, skorzystamy.

     Jeszcze nie przestała się bać. Wpatrywała się we mnie niespokojnym wzrokiem.

     - Dokąd masz zamiar się udać? – spytałem.

     Lekko wzruszyła ramionami.

     - Moja rodzina zamieszkiwała wyspę, na zachód od Samotni – odrzekła. – Najpewniej wciąż tam żyją.

     - Zamek Volkihar – odparła Lydia. – Układanka zaczyna do siebie pasować.

     Dziewczyna przytaknęła niepewnym skinieniem głowy.

     - Dlaczego cię tu zamknięto? – spytała Lydia.

     Dziewczyna potrząsnęła głową.

     - Wolałabym – odezwała się niepewnie – nie rozmawiać o tym z tobą. Jeśli ci to nie przeszkadza – dodała pospiesznie. – Przepraszam, to nie tak… Po prostu, na razie nie wiem, komu mogę zaufać. W ogóle niewiele wiem. Wróćmy do mojego domu, a będę mieć… lepszy ogląd tego, na czym stoimy.

     Czyżby ona też niewiele o tym wiedziała? Czy to możliwe? Nie odrywałem od niej oczu, choć z jej twarzy niczego, poza lękiem, nie umiałem wyczytać. Chyba że…

     - Ile czasu spędziłaś w zamknięciu? – spytałem niespodziewanie.

     Znów niepewne wzruszenie ramion.

     - Dobre pytanie – zamruczała. – Trudno powiedzieć. Ja… – potrząsnęła głową. – Trudno powiedzieć. Czuję, jakby minęło mnóstwo czasu…

     Podniosła na nas pytający wzrok.

     - Kto jest teraz Najwyższym Królem Skyrim?

     Spojrzeliśmy po sobie z Lydią i uśmiechnęliśmy się oboje.

     - Trudno powiedzieć – odparłem z uśmiechem. – Na razie nie ma króla. Elisif z Samotni jest pretendentką, ale moot jeszcze się nie zebrał.

     - Nie znam tego imienia – pokręciła głową. – Czy to ona piastuje urząd jarla Samotni? Kto ją popiera?

     - Tak, to jarl Samotni – odparłem. – Cesarstwo popiera Elisif. Ale w Skyrim wciąż jest wielu ludzi lojalnych Ulfricowi… To jest, jego pamięci. Ulfric nie żyje.

     W miarę jak mówiłem, jej błyszczące oczy otwierały się coraz szerzej.

     - Cesarstwo? – wydyszała zdumiona. – Jakie… Jakie cesarstwo?

     Tym razem to nas zatchnęło.

     - No, Cesarstwo – odparłem zdziwiony. – Z Cyrodiil.

     - Cyrodiil?

     Spoglądała to na mnie, to na Lydię, jakby mając nadzieję, że śni.

     - Cyrodiil jest siedzibą cesarstwa? – przykryła twarz dłońmi, ale zaraz je opuściła. – Chyba nie było mnie dłużej niż myślałam – dodała szeptem. – Niewątpliwie, dłużej niż planowaliśmy…

     Podniosła na nas błagalny wzrok.

     - Proszę, pospieszmy się – poprosiła. – Muszę wrócić do domu. Żeby dojść do tego, co się wydarzyło…

     Pokiwałem smętnie głową. Skoro ja nie pamiętałem, by stolica kiedykolwiek znajdowała się gdzie indziej, to co tu sądzić o niej. Zdezorientowana to za mało powiedziane. Przecież ona musiała być tam zamknięta przez kilkaset lat! Może nawet więcej. Przez ten czas wszystko, co pamiętała, zwyczajnie przeminęło…

     - Czy to powietrze nie jest… ciężkie? – odezwała się znów szeptem. – Trochę kręci mi się w głowie. Ale to może być od przebudzenia…

     - Chodźmy – podjąłem decyzję. – Znamy wyjście... Poza tym, tu naprawdę jest duszno.

     Ruszyłem z powrotem. Lydia i nasza nowa towarzyszka poszły za mną. Ale nagle przystanąłem. Przejście na tarasie było zamknięte żelazną kratą. Czym prędzej podbiegłem tam, ale musiałem przyjąć do wiadomości, że tędy nie wyjdziemy. Nigdzie nie mogłem znaleźć żadnego mechanizmu, podnoszącego te pręty.

     - Tędy nie wyjdziemy – westchnąłem nerwowo, po czym dodałem w stronę wampirzycy. – Chyba, że potrafisz nas stąd wyciągnąć.

     - Wiem równie mało co wy – potrząsnęła głową. – To miejsce wygląda inaczej, niż wtedy, gdy mnie tu zamknięto.

     Westchnąłem znów. Skoro tkwiła zamknięta przez tak długi czas, nie było szans, by dowiedzieć się od niej czegoś, co dotyczyło ostatnich wydarzeń. Chyba, że na miejscu, w zamku Volkihar, domniemanej siedzibie wampirzej arystokracji. Ale to plan na później. Na razie trzeba było się stąd wydostać. Zerknąłem na taras po przeciwnej stronie. Tam też były schody. Pewnie tam znajdziemy wyjście.

     - Czy to Prastary Zwój? – spytałem jeszcze, ruszając powoli w kierunku drugiego tarasu.

     - Owszem – zająknęła się. – I należy do mnie.

     - Dlaczego go posiadasz? – spytała Lydia.

     Potrząsnęła głową.

     - To… skomplikowane. Nie mogę o tym mówić. Przynajmniej, nie teraz. Wybacz…

     A potem przystanęła i uśmiechnęła się lekko. Po raz pierwszy od czasu naszego spotkania.

     - A tak w ogóle, mam na imię Serana – szepnęła z zażenowaniem. – Miło was poznać.

Serana w Krypcie Dimhollow



6 komentarzy:

  1. Dobra wampirzyca, chętna do pomocy. A to ci dopiero niespodzianka. ;)
    Radiomuzykant-ka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A skąd wiesz, że dobra? Pamiętasz, co mówił Isran? Wampiry to mistrzowie manipulacji :)

      Usuń
  2. Biedactwo, to niezbyt zabawne takie ocknięcie się w zupełnie innej rzeczywistości niż ta, w której się "przysnęło". Można doznać szoku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że kiedyś obyczaje nie zmieniały się tak szybko, jak teraz. We współczesnych czasach 10 lat w zupełności wystarczy, aby już nie móc się odnaleźć.

      Usuń
  3. Dobrze, że Lydia tam jest, inaczej niechybnie Wulf by uległ tajemniczej wampirzycy. Nie wierzę też, że Lydia odpuści sobie docinki skoro mają razem podróżować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie trochę inaczej, ale słusznie kombinujesz.

      Usuń